Chodziłam do szkoły, byłam w harcerstwie. Z chwilą wybuchu II wojny światowej zostałam skierowana do szpitala Przemienienia Pańskiego na Pradze. Tam byłam w charakterze telefonistki, która przyjmowała telefony z dzielnicy praskiej, gdzie trzeba było wysyłać karetki pogotowia. Ten punkt sanitarny miał numer 301 i podnosząc telefon, mówiłam „Tu […?] 301”. Przychodziłam na dyżury do chwili zbombardowania tego szpitala na Pradze.
Nie pamiętam, musiałabym zajrzeć do notatek.
Najpierw do szkoły imienia Królowej Jadwigi, to było na Środkowej, koło Wiejskiej i Kowelskiej - ten kwadrat, a następnie do gimnazjum imienia Towarzystwa Krzewienia Wiedzy Handlowej - to przed wojną się tak nazywało, a w czasie okupacji - gimnazjum pierwszego stopnia imienia Heleny Grabowskiej przy ulicy Królewskiej 16.
Mieszkałam na Pradze przy ulicy świętego Wincentego.
W czasie okupacji, w okresie wakacji miałam, można tak powiedzieć, w urzędzie, właściwie to w ubezpieczalni społecznej, praktykę. Następnie, już koniec 1943 roku i początek1944, byłam zatrudniona w charakterze praktykantki biurowej w Wydziale Świadczeń Długoterminowych. Obecnie to się w ZUS-ie nazywa Wydział Rent i Emerytur, a wtedy Wydział Świadczeń Długoterminowych, przy ulicy Słowikowskiego, obecnie Spasowskiego. To było w gmachu Związku Nauczycielstwa Polskiego.
Tak.
Miałam wtedy chyba 250 złotych, to było dużo.
Nie, ja byłam przy rodzinie.
Mieszkałam z rodzicami i z rodzeństwem. Nas było niedużo, tylko pięcioro. Mama moja i ojciec wzięli dziecko żydowskie z getta i ona u nas się wychowywała, pod nazwiskiem Stefcia Szymkowiak, a nazywała się Gizella Arterweil.
Józef i Agnieszka z domu Starzyńska.
Normalnie, zwykłym ludzkim uczuciem. Moja mama miała, ja mogę tak powiedzieć, zupełnie inne doświadczenia życiowe, bo sama pochodziła z pięcioosobowej rodziny i uważała, że jeśli jest tak źle - bo było źle - to jednak trzeba pomagać innym. Moja cała rodzina, przed wojną, to byli działacze PPS, dziadek ze strony - ojciec mojego ojca - mój dziadek został wywieziony na Sybir właśnie za działalność rewolucyjną i tam zginął. Babcia z dziećmi, ponieważ pochodziła z zamożnej rodziny, pojechała w ślad za dziadkiem. Kiedy była rewolucja to wrócili, różne mieli tam tarapaty, ale wrócili do kraju. Ojciec był w marynarce wojennej, mój wujek - mojej mamy brat - też był w marynarce wojennej. Mama jeździła do swojego brata, tam poznała mojego ojca i pobrali się.
Bernard Ślązak.
To było dziecko mamy kuzyna, bardzo bliskiego kuzyna, który zginął, jego żona zginęła, więc mama wzięła dziecko na wychowanie, proste. To znaczy, o tym wszyscy wiedzieli w domu, że jest to dziecko, stąd Szymkowiak. Żyje jeszcze jeden Szymkowiak, Mieczysław Szymkowiak – dziennikarz, znany z tego, że jest jednym z najlepszych znawców piłki nożnej.
Moja mama miała kontakty i ojciec też miał kontakty z różnymi środowiskami. Nie wiem przez kogo, ale [pewnego] pięknego dnia mama przywiozła z getta dziecko, ciężko chore, które trzeba było leczyć. Ona miała wtedy półtora roczku. My, to znaczy rodzice moi, wyleczyliśmy dziecko. Ona mówiła najpierw na mamę „Ciociu i wujku” a potem, ponieważ my wszyscy mówiliśmy „mamo”, to ona mówiła też „mamo i tatuś.”
W czasie okupacji mój ojciec był konduktorem w tramwajach miejskich.
To wystarczało. To była taka sprawa, że przecież wiadomo było, że konduktorzy dając bilety... te bilety przez niektórych pasażerów były delikatnie wrzucane do torby, która była u konduktora i konduktor sprzedawał te bilety ponownie. To był zysk. Z tego można było się utrzymać.
Nie, bo moja mama nie miała zdolności handlowych, tak samo jak i mój ojciec. Raczej wszystko to, co było w domu do sprzedania, to sprzedawali, absolutnie wszystko.
Moje rodzeństwo? Byłam w domu najstarsza. Teraz żyje tylko siostra i brat. A tamta dwójka już dawno nie żyje, trójka, bo nas było sześcioro.
To bardzo dużo: Zenobia, Wiesława, Zbyszek, Bogdan i Elżbieta.
Tak! Od pierwszej chwili, to znaczy wtedy, kiedy zaczęła się konspiracja. Jeszcze wtedy nie byłam zaprzysiężona, bo podawałam dane wtedy, kiedy złożyłam przysięgę. Przedtem to, jak się mówi po warszawsku – „wolny strzelec”.
Bardzo dokładnie pamiętam i pamiętam, kto był nawet. Ja bym mogła poznać tych ludzi, bo tak to mam zakodowane w pamięci, że widzę to mieszkanie, ten dom, ulicę. Ulica Popiel naprzeciwko fabryki Fuchsa, to było na piętrze, to taka stara kamienica, typowy dom mieszczański z ciemnymi zasłonami, na stole krzyż. Było dwóch dowódców. Jeden, pamiętam jak dziś, porucznik „Roman” - to pseudonim - i drugi „Albatros”. Wtedy składałam tę przysięgę. Cała się trzęsłam, bo to było po raz drugi. Pierwszy raz składałam przysięgę w harcerstwie, bardzo to przeżyłam, i drugi raz wtedy w czasie okupacji.
Jeszcze był ten kolega, z którym nie miałam żadnego kontaktu, ani przed ani po.
Przede wszystkim byłam szkolona - szkolona w szpitalu na Nowogrodzkiej w czwartej klinice chirurgicznej. Tym, który mnie szkolił był pan doktor - Kopernik się nazywał, zresztą zginął. Tam jest nawet tablica lekarzy, którzy zginęli. Miałam taką robotę, że jednocześnie miałam obowiązek zainteresować się jedną panią doktor, która, niestety, okazało się, że współpracowała z gestapo. Musiałam ją, jak to się mówi, „rozpracować”. Mam trzy takie wypadki, gdzie mnie się udało, bez żadnych ujemnych skutków dla mnie, sprawę do końca załatwić. To znaczy właśnie ta pani doktor, druga to była pani, która mieszkała w Alejach Ujazdowskich 22, to była żona, podobno… nie będę mówiła...to była bardzo elegancka i przystojna pani, która za pieniądze mówiła, że wyciągnie ludzi w więzienia czy z obozu.
Nie, nie mogę.
A pana z ulicy Środkowej […], gdzie ja weszłam do niego do domu udając taką słodką idiotkę, z miną zbolałej osoby, która szuka pomocy i chce kupić kawę, bo mama jest bardzo chora na serce i lekarz mówi, że musi pić kawę na podtrzymanie tętna i tak dalej. Weszłam do tego pana… Potrafię w dalszym ciągu patrzeć na panią, ale ja na przykład widzę, co tam było, jak mieszkanie dalej wygląda, gdzie są drzwi do drugiego pokoju, czy jest telefon i gdzie. Potem zdawałam z tego normalną informację ze szkicem. To był też facet, który kilka lat widocznie współpracował z Niemcami, bo się zapytał „A skąd pani miała do mnie adres?” Mówię „Proszę pana przecież tutaj na Środkowej jest ten bazar, gdzie wszyscy wszystko sprzedają i ja chodziłam pytać się czy ktoś nie ma kawy i powiedział mi jeden pan, jedna pani, że to właśnie tu, i podali mi ten adres i ja do pana przyszłam”. - „A jak ci wyglądali?” To ja, naturalnie, zmyśliłam jak wyglądał i też, jak słodka idiotka, powiedziałam „To kiedy ja mam przyjść po tę kawę?” - „Proszę pani, ja się postaram, niech pani przyjdzie jutro”. Mówię „Dobrze, dziękuję, a ile to będzie kosztować?”. Wie pani, to była taka kulturalna rozmowa. Wyszłam i czem prędzej poszłam na ten bazar zobaczyć, czy ktoś jest z podobnych do tego opisu. Naturalnie nikt nie był podobny, więc już z czystym sumieniem nie pokazałam się w tej dzielnicy zupełnie.
Był punkt przy ulicy Chmielnej 15. Tam był w czasie okupacji dom, tak jak sklep. Mówiło się, że w tym sklepie było wszystko, bo ludzie przynosili do sprzedania różne rzeczy. Tam było dwóch braci, a ja miałam to oddawać pani Basi. Nazwiska nie pamiętam, natomiast wiem, że to była pani Basia i mogę określić jak ona wyglądała. Ona przyjmowała meldunki i dawała mi następne zlecenia.
Nie wiem. Natomiast wiem, że znajomy „Eleganta”, który do niego - można powiedzieć, też po warszawsku - „przyczepił się”, bo on chce działać w konspiracji, a Elegant mówi: „Ja nie wiem, gdzie jest jakaś konspiracja, ja pracuję, mnie to nic nie obchodzi, ale gdybyś wiedział to...” A ja dostałam informację - to mogę powiedzieć, bo to nazwisko już kilka razy mówiłam, Jurek, mieszkał przy ulicy Konopackiej, za gimnazjum [...] Potem okazało się, że on został zabity. A ja mówiłam „Mietek daj spokój przecież to nie ma co. On mnie się nie podoba”. Nie wiem, widocznie miałam nos, bo jestem po przeszkoleniu ideologicznym w okresie okupacji, dlatego miałam to wyczucie. Kiedyś jechałam tramwajem przez ulicę Konopacką, bo wtedy tramwaje jeździły, i jak dwóch chłopaków wskakiwało do tramwaju i opowiadało „No to żeśmy go załatwili” to sobie wtedy skojarzyłam: aha, oni wykonali wyrok. Potem po dwóch, trzech godzinach okazało się, że został zabity we własnej bramie, w domu i podobno krzyczał „O mamo!”, ale został zabity.
Nie. To był chłopak młody, miał wtedy z dwadzieścia lat więc... Danielewicz.
Przygotowanie do Powstania. W między czasie miałam przeszkolenie wojskowe w lasach w Strudze. Ciekawe były te wypady nasze niedzielne, bo to tak było. Gdzieś na miesiąc przed Powstaniem dostałam polecenie uszycia stu opasek biało-czerwonych. Nie umiałam szyć na maszynie, a u nas w domu nie było maszyny do szycia, więc poszłam do znajomych państwa, którego syna znałam, a był w obozie w Oświęcimiu, i ta pani Józefa Błarzejczyk uszyła mi biało-czerwone opaski. Potem w czasie Powstania, właściwie to już przy pierwszym alarmie, już były te opaski, a w czasie Powstania dostałam opaskę z numerem - pluton numer 174.
Tak, ja byłam wtedy w ubezpieczalni społecznej na parterze, przyjmowałam interesantów w sprawie rent. Przyszedł łącznik i powiedział „Słuchaj dzisiaj na godzinę czwartą masz być na ulicy Żelaznej w stolarskim dużym zakładzie”. Szybko wyszłam, ponieważ uciekłam z domu na dwa tygodnie przed Powstaniem, więc nie poszłam do domu tylko nocowałam u koleżanek i kolegów.
Bo mama powiedziała, że mnie nie puści na żadne Powstanie, bo wiadomo, że żadne Powstanie się nie udało i żadna walka w takim zakresie, jak ona się orientuje, to nie da żadnych efektów. No więc uciekłam z domu. Tatuś mnie szukał, szukał… no i znalazł, bo myśleli, że ja już nie wrócę do ubezpieczalni. A ja chodziłam do ubezpieczalni, bo to był punkt kontaktowy, tam dostawałam różne meldunki, oddawałam meldunki. To było świetne miejsce. Wtedy ojca widziałam po raz ostatni i ojciec mówi do mnie „Słuchaj, wróć do domu, bo matka się denerwuje” Mówię „Tato, ja nie wrócę, bo mama mnie nie puści” - „To jest twoja sprawa, ja ciebie rozumiem”. Mój ojciec zginął w obozie w Flossenbürg.
Tak, dzień, czy na dwa dni przed Powstaniem.
Tak, zgłosiłam się. Już tam było masę kolegów, bo cały nasz pluton, który wywodził się z Pragi, stawił się. Dowódcą drużyny był „Elegant”.
Nie, [wtedy] jeszcze nie było.
Dotarli, tylko jeden się spóźnił, bo on się zawsze spóźniał, więc wywieźli go z Pragi do obozu. Ale ja pracowałam na Słowikowskiego, więc miałam już na Żelazną blisko i nie było kłopotów. Tylko pobiegłam jeszcze, w ciągu dnia, do kolegi na Strzelecką, zabrałam swój chlebak, bo u niego był, i wzięłam płaszcz prochowiec - w czasie okupacji [tak] się nazywał - który potem się przydał do onuców, bo chodziłam w saperkach. Były te saperki, o kilka numerów za duże, więc chłopaki mnie nauczyli jak należy nogi zawinąć, żeby można było chodzić.
Nie, ja miałam „sidolówkę”, to pani wie jak wyglądała taka „sidolówka”, a dopiero później, gdzieś tak piatego chyba, dostałam „piątkę” od porucznika „Zwrota”.
Po pierwsze, euforia, biało-czerwone flagi pokazały się na domach, ludzie byli szczęśliwi. Potem zaczął padać deszcz wieczorem. I pierwsi ranni, bo każdy chciał wrócić do swojego domu, a przecież wiadomo, że nie wszyscy zdążyli.
Byłam komendantką sanitariatu. Miałam kilka dziewczyn i w nocy zrobiłam z nimi egzamin, co, która umie. Tam dwie, to owszem, były po przeszkoleniu, ale inne nie. Przede wszystkim, na przykład, zabandażować głowę, to nie jest takie proste, to trzeba umieć i to trzeba robić kilka razy, żeby dobrze wyszło. Gdzieś na trzeci dzień zostawiłam swoją grupę dziewcząt, zameldowałam się u porucznika „Zwrota” i powiedziałam, że ja wolę pójść do swojego plutonu, z którym byłam zżyta w czasie okupacji. On się tak na mnie popatrzył i mówi „No ‘Blondynka’ ty to też masz pomysły”- „No mam. Całe życie takie miałam”. Zgodził się. Po mnie została inna dziewczyna, a ja przeszłam do drużyny „Eleganta”.
Owszem, wzięliśmy do niewoli Niemców. To było w Ogrodzie Krasińskich. Nie pamiętam, który z chłopaków, ale w każdym razie, gdzieś wszedł głęboko w gruzy, za Nalewkami, jak getto było i stamtąd jeszcze jeden, dwóch przyprowadzili [ich] do Pasażu Simonsa. Potem, my się tak na nich patrzyliśmy. Muszę powiedzieć, że chłopcy nie mieli [pragnienia] zemsty, żeby ich zabić. Nie, trzeba odstawić ich do dowództwa i niech powiedzą co, gdzie i jak.
W pierwszych dniach było cudownie, dawali papierosy, nawet mnie. Byłam ubrana jak chłopak, bo w spodniach, w saperkach, miałam włosy blond pod czapką. Częstowali papierosami i dawali. Ja mówię, że nie palę, a jeden pan mówi „Niech pani to bierze, bo to jest wymiana”. To wtedy naturalnie wzięłam te papierosy i chłopakom potem oddawałam, bo ja przecież nie paliłam, nie palę i nie będę palić.
Były bardzo, bardzo miłe, serdeczne. Miałam sandałki, to dostałam normalne pantofle od pani, żeby mieć, gdzie nasza kwatera była. Z całą życzliwością wspominam te pierwsze dni. Potem przyszliśmy na Stare Miasto i jak się zaczęło bombardowanie Starego Miasta, to i stosunek ludzi się zmienił. Jak przechodziliśmy przez piwnice, przebite mury z jednych domów do drugich - całe ulice można było przejść - to jednak mówili „Po co? Dlaczego wy tak...?” To przykre, ale ja doskonale to rozumiem, bo to były matki z małymi dziećmi. Pamiętam dzieci ciężko ranne, które umierały w szpitalu Długa 7. To jest widok niezapomniany.
Długa 15. Najpierw Senatorska 32 i tam jedną noc [nocowaliśmy], potem przeszliśmy na Długą 15. To była szkoła i w tej szkole były wielkie sale i materace - takie posłanie. Ja wśród chłopaków spałam. Tylko buty się zdejmowało na noc, żeby nogi odpoczęły, bo przecież te saperki były okrutne, pani wie, podbite gwoździami.
Nie, u nas mieliśmy studnię na podwórku, Długa 15. To była kapitalna rzecz, bo chłopcy, jak nie było nalotów, to rozbierali się do połowy i się myli. I ja też szłam się myć, ale to od razu z innych oddziałów „No to co, nie rozbierasz się? Nie myjesz się?” To ja [nic] nie mówiłam, tylko moi chłopcy z plutonu mówili „Ty się odczep od niej, ona jest tu z nami i nie wolno nic mówić”.
Nie, ja miałam koszulę, normalnie tylko tak się umyłam.
Żywność mieliśmy ze Stawek, stąd żywność była. Na przykład, jak został zlikwidowany cały oddział niemiecki, który ukrył się w Białym Domu, tu na Nalewkach, to dowódca - kapitan „Sosna” - dał pisemko, że możemy pójść na Podwale i dostać pięć litrów czerwonego wina. Poszliśmy: ja, „Elegant”, „Piast” i „Tadek”. Poszliśmy do dowództwa, żeby [...] dali nam wino. Ten, który przyjmował od nas to pismo powiedział „Co to jest? Przecież to musi być oficjalny, a nie na świstku papieru”. To „Tadek” spojrzał, pokazał, że w drugim pokoju stoi maszyna - ja umiałam pisać na maszynie - chłopaki mnie zasłonili, to ja „zapotrzebowanie” normalnie wystukałam. „Co ty piszesz pięć litrów. Coś ty, wariatka, przecież trzeba pisać pięćdziesiąt!”. On podpis kapitana „Sosny” podrobił i wszystko [było] w porządku, bo było to pisane na maszynie. Ale my nie mamy teraz pojemnika na te pięćdziesiąt litrów… Ludność cywilna nam dała bardzo duży baniak. Potem daliśmy dla dzieci to czerwone wino, bo było bardzo dobre, tak, że podzieliliśmy się. Przyszliśmy do pasażu, tam akurat była msza święta, przynieśliśmy to wino i jedliśmy suchary z boczkiem z konserwy, zdobyte przez naszych.
Tak, ale ja wtedy jeszcze nie piłam, od kilku lat dopiero zaczęłam pić, bo w ogóle nie piłam nic.
Tak, była siostra Karina, potem była aktorką i wyjechała do Danii, nazywała się Karina Waszkiewicz. Ona napisała bardzo ładny wiersz o strzelcu blondynce, ale niestety ja tego wiersza nie mam, bo mnie Ukraińcy, jak zabierali moje dokumenty, to i ten wiersz zabrali. Ona i ja chodziliśmy w wolnych chwilach do ludności cywilnej, ona recytowała wiersze, a ja śpiewałam patriotyczne piosenki. Były rozmowy z ludnością cywilną, ludzie płakali, my też.
Miałam z rodziną mojej mamy, która mieszkała na ulicy Ogrodowej w nowo wybudowanym, przedwojennym domu, z rodziną Kruszewskich. Odwiedziłam ich raz. Oni byli zdziwieni, że ja, taka panienka, a tutaj...
Tak , ale to było blisko, bo jak byliśmy na Miedzianej pod numerem 6, to...
To były początki Powstania, ale już na Starówce nie miałam żadnej rodziny i nie miałam żadnych kontaktów.
Dobra, dlatego, że my sobie z góry założyliśmy, że idziemy na Powstanie, że albo zginiemy, albo będziemy żyli. Jeśli będziemy żyli to wszystko Ok, to nie ma się w ogóle czym martwić. Potrafiłam na beczce z wodą, zakrytą naturalnie, tańczyć czeczotkę. Mieliśmy humor. Jeszcze jak ktoś [pytał] „Czego się wygłupiasz?” - „No, bomby lecą, no Boże, jak zabiją, to my wszyscy zginiemy, idziemy czwórkami do Piotra, meldujemy się i już” - wszystko było na humor. Były osoby, które na przykład dostawały szału i szoku. Po prostu nie byli przygotowani a my byliśmy, bo nasz uczono, że może się zdarzyć wszystko i trzeba być przygotowanym na najgorsze.
Trudno powiedzieć z kim, bo chłopaki mnie nie chcieli brać na wypad.
Oszczędzali mnie, a ja uciekałam i szłam do innych oddziałów, tam gdzie nie wiedzieli na przykład, że ja jestem dziewczyna, i łaziłam z nimi jak były nocne wypady.
Jak szli, na przykład, po broń kanałami ze Śródmieścia na Żoliborz to na ochotnika. Dowództwo powiedziało „Ochotników bierzemy”, no więc ja się zameldowałam i na mnie wszyscy „Nie!” Poszli i wtedy było dwóch zabitych z naszego plutonu i jeden ranny.
Tak, bardzo dobrze „Rekin” i „Piast”, a „Elegant” był ranny.
To przed Powstaniem, byłam oficjalnie zaręczona.
Nie chcę wymieniać nazwiska.
„Adrian”, walczył w Śródmieściu. Nie spotkaliśmy się. Spotkaliśmy się w Łodzi dopiero w 1947 roku, jak on wrócił z Anglii.
Tak, poszli i wrócili z bronią.
Nie, tu we włazie róg Długiej i...
Jak wchodzili.
Tak, na przykład była [msza] w kościele garnizonowym, odprawiane były msze w święta, potem był przemarsz wojsk i ja brałam udział w tym. Jest na zdjęciu, wiem gdzie ja stałam.[...] Ale brałam udział w defiladzie, no i braliśmy udział w mszy świętej. U nas był w batalionie ksiądz Cybulski, zresztą bardzo serdeczny przyjazny, nie taki wielki ksiądz, tylko normalny człowiek. Bardzo serdeczny, do niego można było się zwrócić ze wszystkimi sprawami, nawet jak ktoś miał załamanie psychiczne, to on potrafił naprowadzić człowieka na właściwe tory.
Nie, nie było możliwości, na przykład ja nie miałam tej możliwości. Dowództwo tak, ale taki zwykły, szary człowiek jak ja [nie]. Chłopcy przychodzili i opowiadali, że na przykład „To jest to”, ale my nie kojarzyliśmy. Poza tym nas to wszystko razem nie obchodziło. Jeśli ktoś mówi, że on to taki był „Ach”, mi się po prostu nie chce wierzyć.
Upadek Starego Miasta. I to jest najgorsze, kiedy wszyscy wychodzą kanałami, ja decyduję się zostać z rannymi, długa historia.
Jesteśmy pod Krzywą Latarnią, znany szpital, podpalony przez Ukraińców i to jest najgorsze co może być - możliwości uratowania tych ciężko rannych, bo lekko ranni mieli... Niemcy jak weszli, to jeden Ślązak, bo mówił po polsku, [powiedział], że ci którzy mogą wyjść niech wyjdą, bo szpital będzie podpalony. Ci którzy mogli jakoś wyjść, wyszli, a potem zostali zamordowani. Kiedy ja uratowałam tych dwudziestu jeden rannych z tego płonącego szpitala, przeszliśmy różnymi drogami, aż na ulicę Długą to widziałam... widziałam rozstrzelanych kolegów tych, którzy wyszli lekko rannych, dziewczęta, które były zgwałcone. To są sprawy, o których trudno tak opowiedzieć, ale to były najgorsze chwile mojego życia. I te krzyki: „Siostro! Ratuj!” i te rozpalone ręce na moich nogach, żeby ich ratować, a ja już nie miałam siły.
Dwadzieścia jeden, ja nie wiem jakim cudem. Ja wyciągałam ich, proszę pani.
Miałam popalone włosy, zupełnie popalone, iskry popaliły mi twarz i ubranie.
Nie było nikogo. Tak, że ja mam to tak zakodowane. Przez wiele lat na ten temat nie mogłam mówić. Dopiero w 1959 roku pierwszy raz na ten temat mówiłam. To redaktor Kidawa Felek zmusił mnie do tego, żeby mówić. Mówiłam w radio przez wiele godzin. Musieli przerywać, dlatego, że ja nie mogłam mówić. I teraz na 60-tą rocznicę też mówię, ale ja to przeżywam. To jest coś strasznego. Mogłam pójść kanałami, bo chłopaki mówią „Słuchaj, chodź z nami, przejdziesz”, pomimo, że ja byłam ranna w nogę, „Przejdziemy”. Mówię „Nie mogę przecież tu są koledzy z mojego plutonu, z mojej drużyny i ja nie mogę”. Wie pani, oni nie mówili do mnie zostań, ale jak widziałam ich oczy, ja widziałam, przerażone oczy i ..czy ja wyjdę czy ja zostanę? Moim zdaniem ja bym do końca życia, jeślibym przeżyła, miałabym wyrzuty sumienia, że ich zostawiłam, bo oni musieli zginąć.
Nie, już dowództwa nie było. To są rzeczy okropne. Bez wody, bez żywności, bez środków opatrunkowych wielu przeżyło do 26 września od 2 września, a wyszło nas tylko troje: ja, „Elegant” i „Edek”. Reszta albo zmarła, albo została zabita przez Niemców, którzy chodzili po piwnicach, nie wiem szabrować nie szabrować, w każdym razie...
Tak, [ukrywaliśmy] się w piwnicach Długa 1-3. Poprzez przebite przejścia z Freta do Długa 7, [dostaliśmy się] do szpitala. Tam musieliśmy zostawić jednego, który wyskoczył z drugiego piętra. Kość piszczelowa mu wyszła, był już ranny w oko, wypłynęło mu, bo Niemcy jak tam weszli do tego szpitala to najpierw zabijali, a on wyskoczył. Ten krzyk jego „Koledzy! Nie zostawiajcie mnie!” prześladował mnie przez wiele, wiele lat.
Nie.
Tak, cały czas.
To jest trudno na ten temat mówić, tak, wie pani, krótko. To by trzeba było mówić dzień po dniu jak to było, jak my [się] znaleźliśmy w piwnicach, jak ludność cywilna odeszła.
Została na przykład woda, na wierzchu pływające muchy, różne owady. Brałam tą wodę w małym kubeczku aluminiowym, gotowałam nad świeczką i dawałam im do picia. Jak poszłam po piwnicach szukać czegoś do jedzenia, bo przecież nic nie było jeść, to Andrzej Dybaś - miał wtedy 17 lat - napił się wody nie przegotowanej i umierał.
Powiedział „Blondynka nachyl się, coś ci powiem. Ja ciebie przepraszam”, bo on był bardzo ciężko ranny, „Ale wiesz” i pocałował mnie w policzek. Mówię „Za co ty mnie przepraszasz?” - „Za to, że ja tak nudzę”. Mówię „Skąd? Ty nie nudzisz” On usnął, a na drugi dzień ja patrzę, a on już nie żyje. Leżał na łóżku metalowym, to z „Edkiem” go wzięliśmy i od strony ulicy Freta - bo wejście było po gruzach do naszej piwnicy i od podwórka, jak się wchodzi do piwnic - i położyliśmy go obok „Mariana”, który został zabity przez Niemców. On leżał z półtora metra ode mnie, został zabity. Położyliśmy ich dwóch i oni pełnili straż, żebyśmy mogli żyć dalej. Wie pani, byłam na filmie „Pianista” - wielki szum - gdzie przyjechał Polański. Doskonale rozumiałam, co Szpilman przeżywał wtedy, bo ja miałam porównanie z chłopcami i z sobą.
Tak.
„Byłam Warszawskim Robinsonem”.
Nie wszystko, bo to się nie dało opisać wszystkiego, ale najważniejsze momenty z tamtego okresu.
Do 8 października. Nie wiem skąd ja miałam tyle siły, nie jedząc, nie pijąc, pani przeczyta, pani zobaczy jakie mieliśmy... Poszłam, bo szukałam wody, a wiedziałam, że przy kościele świętego Jacka jest tak zwana „sodowiarnia”, pani rodzice może by powiedzieli. Tam była woda sodowa, lemoniada i tak dalej. Myślę sobie: pójdę na gruzy domu Freta 1, zobaczę czy idą Niemcy, jak nie ma to się schowam, a jak przejdą, to pójdę na drugą stronę, może się dokopię do wody i przyniosę naszym. W tym momencie widzę, że z Kościoła świętego Jacka wychodzi ekipa Czerwonego Krzyża z siostrą zakonną zabierać dobytek kościelny. I ja do nich krzyczę „Nie wychodźcie, nie wychodźcie, bo Niemcy!” Widzę ze strony lewej patrol niemiecki, a jedna z pań mówi „A co pani tu robi?” - „Ukrywam się z rannymi.” - „Jak to? Przecież już od 5 kapitulacja” - Mówię „Jaka kapitulacja?” - „No, kapitulacja Warszawy”. Myślałam, że... kubeł zimnej wody dostaję na głowę. Ja mówię „To niech ktoś przyjdzie i zobaczy.” Nie było miejsca dla tych rannych, żeby wziąć ich na wózek i zawieść do szpitala na Płocką, do szpitala polskiego[?]. Ja się decyduję, mówię „Słuchajcie, jest was dwóch, ja przyjdę dzisiaj i zabiorę was do szpitala”. „Edek” nie wierzy, a „Elegant” mówi „Ona jak powiedziała, to zrobi”. Niedożywiona, idę z Freta na Płocką – to jest cała Warszawa, tam robię straszną awanturę, bo lekarz dyżurny nie chce dać mi wózka i dwóch sanitariuszy i dać przepustkę przede wszystkim, bo jest ciemno. No to co? Ja nie ustępuję i dwóch panów się decyduje iść ze mną. Tam dostałam ciepłą strawę, zupę. Dużo nie zjadłam bo mówię „Ja muszę już iść”. No i przyszliśmy, zabraliśmy ich. Akurat szedł patrol niemiecki, to było dwóch starych Niemców, wtedy dla mnie to starych. Jeden jak zobaczył te brody ich, te dzikie spojrzenia tych dwóch rannych to zaczął krzyczeć Mein Gott!, Mein Gott! a oni patrzyli się na gruzy. I ja po raz trzeci poszłam na piechotę, nie wiem skąd ja miałam tyle siły. Czasami się teraz zastanawiam, nie wiem i nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie - jak to mogło być, że takie niedożywione stworzenie, włosy spalone, poparzona... Doktor, który rozmawiał ze mną i nie chciał dać tego wózka, mówi „Co koleżanka tak dramatyzuje, młoda kobieta trzydziestoletnia...”. Myślę sobie: ja dramatyzuję? - „Bo przecież, jak oni tyle dni byli i nocy, to mogą jeszcze jedną noc [przetrzymać]”, ja powiedziałam: „Nie, nie mogą, nawet godziny dłużej”.
Zawieźliśmy [ich], na drugi dzień, 9 października, była amputacja nogi „Eleganta”, bo późniejszy profesor [niezrozumiałe] doszedł do wniosku, że jeśli się natychmiast nie zrobi amputacji, to ropa dojdzie do jamy brzusznej i już nie będzie ratunku.
Nie.
Tak.
Zostałam na Starym Mieście, bo mój dowódca dał mi zezwolenie, żeby przynosić zaprowiantowanie naszym kolegom. Tam był „Wisła” i „Elegant”. Przynosiłam i wracałam do pasażu. Kiedy przyszłam do nich, to „Elegant” mówi „Słuchaj, zostań, nic się nie dzieje, gdyby coś, to powiesz kapitanowi, że naprawdę nie mogłaś wrócić”. Nie mogę, bo przecież tam wszyscy czekają. A „Wisła” mówi „Ja idę, bo ja już mam dosyć tego siedzenia tu i ja tam się przydam na coś i zamelduję, że ty zostajesz i przyjdziesz jutro”. On poszedł, a na drugi dzień niestety pasaż został zbombardowany. On zginął, to znaczy „Wisła” zginął w okropny sposób. Mianowicie jedna belka żelbetonowa upadła w połowie jego ciała. On był przytomny. Koledzy chcieli go wyciągnąć, ale niestety nie można było, bo tej belki nie można było podnieść, niby jak. Prosił o papierosa. „Grzybek” dał mu papierosa, a on jeszcze powiedział - bo Grzybek mi to opowiadał już po wojnie - Marian Surówka się nazywał i mówi „Zastrzel mnie, bo przecież Niemcy tu przyjdą a ja nie chcę być zabity przez Niemców”, jak był już zasypany. „Grzybek” powiedział, że „Dobrze, my tylko tam odkopiemy, ale do ciebie za chwilę przyjdziemy” a już wiedział, że nikogo się nie odkopie w tym pasażu. Oni odeszli kanałami, ten został. To, że ja nie wróciłam, to ja żyję. Miałam żal do siebie, a jednocześnie byłam zadowolona, że nie poszłam. Dlatego uważałam za swój obowiązek zostać z „Elegantem”. Potem przeszliśmy do szpitala i tam, jak mogłam, ratowałam innych.
Tak. Ja, na przykład, w czasie wojny miałam truciznę, proszki od bólu głowy. Torebkę mi ukradli - miałam teczkę, jak był tłok w tramwaju, to mi otworzyli teczkę i wzięli torebkę. Jak ktoś wziął te proszki od bólu głowy, to już nie miał do końca życia bólów głowy. Pomyślałam wtedy, że gdybym miała, jak byłam w „Hadesie”, tę truciznę, to chyba bym wzięła. To chyba wszyscy tak myśleli, a jednocześnie jakaś iskierka nadziei: a może się nam uda przeżyć? Do dnia dzisiejszego zastanawiam się dlaczego musiało tylu chłopców wtedy zginąć właśnie w szpitalach, bo w walce to jest zupełnie inna sprawa. Jak jest się rannym czy zabitym, to ja jestem żołnierzem i jestem przygotowana. Ale rannych dobijać! Rannych mordować! Ja tego w dalszym ciągu nie mogę [sobie] uzmysłowić i przyjąć do wiadomości. Dlatego dostałam, jak tutaj pani wie, medal [niezrozumiałe], właśnie za ratowanie rannych.
Ja potrafiłam z każdego zdania coś wyciągnąć i robiło się wesoło. Nie było tak, że […]. Przyszedłeś zmordowany, no to uśmiechnij się do mnie. Co taki jesteś smutny? Przecież wiedziałeś, że idziesz na Powstanie i czeka nas wszystko. Boże, jak zginiemy, to zginiemy razem. Idziemy czwórkami do pana Boga i meldujemy się. To było zupełnie[...]. Dzisiaj ktoś to by pomyślał, że to jakaś wariatka opowiada. To tak było, że się psychicznie trzymaliśmy, nie poddawaliśmy się.
Tak, ja chciałam mieć „Wilczyca” a dlaczego „Wilczyca” to ja nie wiem. Nie przypominam sobie dlaczego tak sobie wymyśliłam. Oni powiedzieli „Coś ty, ‘Blondynka’.”
Na przykład jak wysadzali most Kierbedzia to był taki straszny huk, że pozasłanialiśmy się różnymi dyktami, znalezionymi drzwiami. Impet był wielki. Tak samo jak i Zamek Królewski. Nie wiedzieliśmy, a sądziliśmy, że to Powstanie jeszcze trwa, że zza Wisły jest pomoc. A jeszcze muszę powiedzieć, że marzyłam o tym, żeby przepłynąć Wisłę. Tylko jak? Jak można „Eleganta”, który się nie rusza… „Edek” może by się utrzymał na wodzie, ale noga nie działa...
[...] Takie rany w porównaniu do innych to w ogóle się nie liczą, to były drobne sprawy, teraz to można mówić „Ach co to było!” Jak nogę „Eleganta” na pustych butelkach, na tratwie… tylko czym tą tratwę związać, jak przepłynąć? Nasze marzenia, to też było ważne, bo my cały czas kombinowaliśmy, jak tu zrobić, żeby wyjść z tego Hadesu. Albo na przykład co byśmy zjedli. To było... w dzień myszy siedzą w norze, a w nocy to były Polaków rozmowy. Przypominaliśmy sobie gdzie, w którym domu, kto koncertował, bo były koncerty w domach, gdzie można było pójść potańczyć, bo były potańcówki w okresie okupacji. Nie można mówić, że młodzież się nie bawiła. Bawiła się, tylko, że to było wszystko nie tak jak dzisiaj. Ja to porównuję, a to w ogóle nie ma porównania. My to wspominaliśmy, żyliśmy tym, na przykład, chłopcy mówili o golonce „Jak taka golonka i do tego kieliszek zimnej wódki”. Przy tym wszystkim, że było głodno, chłodno, to jeszcze było na tyle humoru, że jeszcze wspominaliśmy. Jeszcze muszę powiedzieć o jednej rzeczy, nie mieliśmy wszy, natomiast były pchły, tysiące pcheł. Byłam tak pocięta, bo widocznie upodobały sobie mnie - ich, nie tylko mnie. Jak potem byliśmy w szpitalu na Płockiej, musiałam być przebadana, byłam po kąpieli, jak lekarz zobaczył cętki, to powiedział „Pani jest chora na jakąś chorobę”. Mówię „Nie, to od pcheł.” - „Jak to od pcheł?” Mówię „Tak to”. Dwa, trzy dni kąpieli - wszystko minęło.
22 września wyjechaliśmy do szpitala do Krakowa, na Prądniku Czerwonym. Tam byliśmy też niedługo, bo w listopadzie poprzez RGO uciekałam, trudno powiedzieć uciekłam, ja wyszłam ze szpitala. Potem z RGO dostałam przepustkę, że ja szukam rodziny i taką przepustkę dostałam dla „Eleganta”. Wyjechaliśmy do jego rodziny, to była mała wieś w województwie warszawskim.
Został w szpitalu, nie chciał iść z nami. On żyje, jest, spotykamy się.
Wróciłam w lutym, nie, przepraszam, wróciłam do Warszawy w marcu. Chciałam pójść do pracy do ubezpieczalni, ale wszyscy uważali, że muszę dojść i psychicznie i fizycznie do normalnej... muszę nabrać kondycji. Wtedy spotkałam młodego człowieka, wysokiego bruneta, który podszedł do mnie na ulicy Inżynierskiej, ukłonił się pięknie: „ Dzień dobry pani!”, pocałował mnie w rękę, nachylając się mówi tak „Niech pani ucieka, bo tu są aresztowania akowców”. Tego człowieka nie znam, ale się zapaliła u mnie... pomyślałam sobie „Boże, skąd ten człowiek mnie zna?” Ja mam bardzo dobrą pamięć wizualną. Jak to jest? Wróciłam do domu „Eleganta”, mówię, że spotkał mnie taki człowiek i powiedział, że są tu aresztowania, więc lepiej, żebym uciekła stąd. Zrobił się straszny szum, bo oni przecież wiedzieli, że na Stalowej jest to UB, NKWD i że już wywozili wtedy z Pragi, nawet panią doktor dentystkę wywieźli, u której się leczył „Elegant”.
Nie. A „Elegant” oświadczył mi się jadąc na amputację: „Czy zostaniesz ze mną?”, przed amputacją, dosłownie na kilka chwil. Mówię „Jak byłam cały czas, to zostanę z tobą”. I zostałam, wzięliśmy ślub [niezrozumiałe] wtedy i szybko wyjechaliśmy do Łodzi. Dostałam adres do dyrektora w artykułach technicznych od mamy znajomych, a właściwie podobno, to był wujek naszej Stefci, która potem wyjechała do Monte Video. Mam zdjęcia tej dziewczynki, zresztą w tej książce jest, zdjęcia jej są.
Tak przeżyła i wyjechała. Znalazła się rodzina w Monte Video, przysłali bilet i pieniądze, ale napisałam list do nich, że my od nich nic nie chcemy, tylko niech napiszą co się z dzieckiem dzieje. Myślę, że - bo ona miała wtedy 6 lat, nie umiała mówić, czytać, pisać - prawdopodobnie chcieli, żeby ona o tym wszystkim zapomniała. Też nie mam pretensji o to, ale przykro mi, dlatego, że na przykład, chciałabym, żeby moi rodzice mieli miejsce tam wśród [...].
Zmieniłam nazwisko i ślad się urwał.
Tak, uniknęłam, to jest raz. Potem było ujawnianie się, to ja się poszłam ujawnić bez męża - bo chodził najpierw o kulach, potem miał protezę - na Szterlinga z kolegą, który był w BCh. Poszliśmy się ujawnić i mogę powiedzieć bardzo ciekawą rzecz
1947. Jesteśmy na Szterlinga, mnie przypada młody oficer, przystojniak nawet, ale grzeczny, a mojemu koledze rudzielec, widać że taki... No i, normalnie: pisać życiorys, wszystko podać. Ja, słodka idiotka: ale nic dokładnie nie wiem, owszem brałam udział w Powstaniu, ale kto był dowódcą, jak to było to ja przecież nie wiem, bo niby skąd, byłam zwykłym człowiekiem. A on to był cwaniak nie z tej ziemi. Była otwarta szafa pancerna, w niej granaty, różne pistolety, jest telefon i on mówi „Ja musze na chwilę wyjść”. Siedzę przy biurku, ma dokumenty moje, prawda, to ja się odsuwam od tego biurka, nogę na nogę i patrzę się w sufit. Myślę: wy dranie, wy myślicie, że warszawiankę będziecie tutaj... To było tak dwa razy, za każdym razem jak on przychodził, to ja się przysuwałam, jak wychodził, to ja się odsuwałam. Potem już jak wyszłam - bo musiał dać mi przepustkę, o której godzinie wychodzę - powiedziałam „Ja nie wyjdę, bo ja przyszłam z kolegą, jak kolega wyjdzie to i ja wyjdę.” No i on wszedł do drugiego pokoju i kolegę zwolnili i wyszliśmy. Takie różne tam były rzeczy.
Tak, o tyle, że ja trafiłam na kulturalnego człowieka, który mnie przesłuchiwał, bo potem nawet na ulicy mi się kłaniał.
Nie, ja proszę pani mam jedną rzecz, że ja niektóre rzeczy wykreślam z pamięci, nawet nazwiska. Ale niektóre to pamiętam i będę pamiętała do końca życia.
Myślę, że ta chęć walki w czasie Powstania i przygotowanie do walki w czasie Powstania, była tak wielka, że nie byłoby żadnej siły, która by to stłamsiła. I ja mam takie odczucie do dnia dzisiejszego, że chyba…, że to musiało puścić, bo to się gotowało nareszcie.