Benon Jan Kazimierczak „Benito”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Benon Jan Kazimierczak. Też jest bardzo ważne to drugie imię, bo będzie później występowało w mojej opowieści.

  • Czy mógłby pan opowiedzieć o swoim dzieciństwie przed wojną, jak pan pamięta, gdzie się pan urodził?

Urodziłem się w Brwinowie pod Warszawą. Tam mieszkałem może tylko rok, a wychowałem się w Ursusie. Właściwie ta miejscowość nazywała się Czechowice, gmina Skorosze, ale w zasadzie to była miejscowość Ursus. Chodziłem do szkoły. Kierownikiem szkoły imienia Józefa Piłsudskiego był pan Jan Śliski, były żołnierz Piłsudskiego. Chodziłem tam do 1943 roku. W 1943 roku na wiosnę, wstąpiłem do „Szarych Szeregów”, gdzie dowódcą był Wojtek Marcinkiewicz. On nas zwerbował, kilku kolegów, około ośmiu. Przechodziliśmy szkolenie pod jego kierunkiem w moim mieszkaniu, to znaczy w mieszkaniu mojej mamusi. Mieszkałem przy ulicy Regulskiej 52. Ta była skrajna i rzekomo najbardziej bezpieczna, choć później się okazało, że nie tak bardzo bezpieczna. Koledzy przychodzili raz, dwa razy w tygodniu na szkolenie ogólne. Dlaczego nie bardzo bezpieczne? Pode mną mieszkał były pracownik hrabiego Telickiego w Regułach, który został przez niego usunięty za komunę, rozprowadzał bibułki. Do niego w jakimś stopniu przenikali żołnierze rosyjscy, którzy pouciekali, i taki był kontakt. To było na parterze. Czterech lokatorów się tam mieściło, moja mama, sąsiad z dołu. Sąsiadka naprzeciwko przetrzymywała Żyda. Też było trochę niebezpieczne, a u mnie się odbywały szkolenia, więc to był taki bezpieczny budynek. Niemniej jednak szczęśliwie nikt na nas nic nie doniósł i wszystko się odbyło jak trzeba.
A propos tego Żyda, to miałem przygodę. Może to na początku powiem. Powiedziałem „Kubusiowi” (Wojtek Marcinkiewicz miał taki pseudonim): „Słuchaj, tutaj Żyd naprzeciwko się przechowuje. Czy nie można by znaleźć dla niego jakiegoś miejsca?”. – „Tak, to wiesz, może i się znajdzie”. Jak ten Żyd wieczorem wracał, to było latem późnym wieczorem, wbiegł do naszego domu, to mówię: „Proszę pana! Proszę pana!”. Zacząłem go wołać. Jak on usłyszał mój głos, to uciekł. Później, bodajże po dwóch latach, w 1947 roku, już po swoim więzieniu, po wyjściu z więzienia, wracałem do swego domu, a naprzeciwko mnie idzie ten Żyd i mówi: „Hej, ja cię poznaję. To ty jesteś, co chciałeś mnie wydać”. Mówię: „Broń Boże, ja nie chciałem wydać”. – „Ja jeżdżę do Moskwy, ja cię mogę zamknąć”. Dopiero trzy tygodnie temu wyszedłem z więzienia, a on znów chce mnie zamknąć, to karygodne było. To tyle jeśli chodzi o przygodę z Żydem.
Naszą akcją prowadzoną przez „Kubusia” było po prostu przeszkadzanie Niemcom w każdy sposób, jaki można było. Brałem udział, to znaczy nasza grupa z Wojtkiem na czele, z „Kubusiem”, Stefan Pastewka, ja, sześciu czy siedmiu, na granicy miasta żeśmy brali udział w karaniu kobiety, która zadawała się z Niemcami. Dwóm grupom przed nami nie udało się wykonać tego zadania, tego polecenia, a nasza była trzecia i również częściowo się nie udała. Dlaczego? Wartę trzymałem przy furtce, Stefan Pastewka przy wejściu do budynku. To był ogródek, około dwadzieścia metrów od bramy był dom. Dwóch czy trzech weszło z Wojtkiem, jeden przebrany za listonosza. Mieli ostrzyc głowę i wybić na głowie: Nur für Deutsche (tylko dla Niemców) na czole. Jak oni już weszli, minęło pięć czy dziesięć minut, nie pamiętam dokładnie… Aha, to było w odległości około trzystu metrów od fortu, gdzie stali lotnicy niemieccy. Było ich mnóstwo, przynajmniej stu czy dwustu. Od tamtej strony zbliżał się człowiek. W bramie stałem ze straszakiem, to znaczy straszak przerobiony na pistolet jednostrzałowy. On chciał wejść do środka, właśnie do tego budynku. Mówię: „Nie wolno wchodzić”. – „Co nie wolno!”. No to wyciągnąłem ten drobny, mały pistolecik i do niego. Ale on się niewiele tym przejął i furtkę otwiera, a Stefan biegnie od tego domu, miał chyba jakiś większy kaliber, mówi: „Strzelaj do sukinsyna!”. No to on uciekł. Był w polskim mundurze, no to jak do Polaka strzelać? Trochę nie bardzo. Do dzisiaj pokutuje powiedzenie między Wojtkiem (tym moim „Kubusiem”) a Stefanem, że to przez Stefana się akcja nie udała, a to właściwie przeze mnie, a nie przez nich. Trudno, przerwali, nie wiem czy do połowy ją ostrzygli, czy nie. W każdym bądź razie żeśmy się wycofali na Okęcie, akcja nieudana.
Druga akcja, a może i więcej było, to było zatrzymywanie pociągów na trasie Pruszków – Ursus. Podkładaliśmy petardy na szyny. Wtedy jechały transporty z bronią na Wschód. To był już rok 1944, szło to na wiosnę. Trzy takie petardy, pociąg musiał się zatrzymać i musiał stać. To były przerwy godzinne, trzygodzinne, różnie. W każdym bądź razie był zastój. Były ze dwie albo trzy takie akcje. Następna akcja to kolega Stefan… Po drugiej stronie toru budowano linię wysokiego napięcia. Były olbrzymie kable nawinięte na zwoje wysokości około dwóch metrów. W każdym bądź razie chłopcy przetoczyli te kable i wrzucili je do rowu. Niemcy szukali długo winnych, nie sądzili, że to chłopcy mogą taką robotę zrobić, szukali wśród dorosłych. Nie znaleźli winnych. Dalej, wówczas pracowałem z Jankiem Brożą w fabryce „Ursus”. Pracowałem w zakładzie remontowym. Pracownicy dźwigu odeszli na przerwę obiadową, ale zostawili dźwig włączony, który podnosił coś, nie pamiętam. Na szynach ten dźwig był. Temu strzeliło do głowy: „Słuchaj, my go wywrócimy”. Mówię: „Jak go wywrócimy?”. Zaczepił za szynę hak i nie wiem czy ja, czy on, w jaki sposób żeśmy ruszali tymi dźwigniami. W każdym bądź razie dźwig zaczął pracować, myśmy wyskoczyli i dźwig się przewrócił. Niemcy długo szukali winnego, ale nie mogli znaleźć. To był też jeden z przypadków.
Jeszcze były (już nie brałem udziału, ale koledzy brali) akcje przeciwko ludziom, którzy chodzili do kina. Rozsypywali proszki, niszczyli im ubrania, napisy – we Włochach i w Warszawie. Tyle by było z naszej wstępnej akcji.

  • Mówił pan, że u pana się odbywały szkolenia. Jak wyglądały te szkolenia? Mógłby pan opowiedzieć?

Tak, „Kubuś” przywoził pistolety, rozbierał te pistolety i kazał nam składać. Zapoznawał nas też z regulaminem piechoty, miał druki i uczył nas w miarę możliwości. No cóż, w mieszkaniu nie można było strzelać, tylko rozkładać i składać tą broń.

  • Ile osób uczestniczyło w takim szkoleniu?

Sześć, siedem, mam zapisane, którzy brali udział… było nas sześciu.

  • W jaki sposób to się stało, że pan się zapisał? Chciał pan wstąpić do „Szarych Szeregów”, czy jakiś znajomy pana polecił?

Tak, Stefan Pastewka powiedział: „Chcesz należeć?”. – „No oczywiście”. W ten sposób mnie wciągnął i w ten sposób zostałem żołnierzem. Dalej przyszedł czas mobilizacji. Pierwsza mobilizacja była przed sierpniem, gdzieś 24 – 25 lipca. Spotkaliśmy się na Marszałkowskiej, wówczas miało wybuchnąć Powstanie. Prawie cała nasza drużyna się spotkała, pojechaliśmy, ale niestety wróciliśmy. Było hasło: „Celina” i „Paulina”. „Celina” to było przygotowanie, a „Paulina” to należy już zgłosić się na punkt, gdzie ci każą iść. Nie wiedzieliśmy, że to ma być Powstanie Warszawskie. Nikt nam nie mówił, po prostu trzeba było się stawić. No to się stawiliśmy. Kolejką EKD z Ursusa dojechałem na Asnyka 4 i to była godzina piętnasta 1 sierpnia. Tam dostałem dwa granaty, to znaczy cała nasza grupa. Nasza grupa częściowo się tam zjawiła, nie wszyscy mogli się zjawić. Na przykład Stefan Pastewka nie mógł się zjawić, bo akurat był w fabryce i do niego ten rozkaz nie dotarł. Było bardzo mało czasu i Stefan się nie zjawił. Ale Szydłowski pojechał, „Kubuś”, ja, Franek Napiecek, który notabene zginął. Dwóch kolegów z naszej sekcji zostało zabitych, ale to potem.

  • Co pan zabrał ze sobą, jak pan tam jechał, jakieś rzeczy osobiste? Czy był pan przygotowany na dłuższą walkę?

Nie wiedziałem – wiedziałem, że mam się stawić i to wszystko. Dopiero jak wydano nam granaty, dostałem przydział bodajże na ulicę Grójecką 42 A, ale do porucznika „Gustawa”, Andrzeja Chyczewskiego. Tam skierowano mnie jako łącznika.
W pierwszych godzinach, może po godzinie Powstania, dostałem rozkaz pobiegnięcia bodajże na Asnyka, dokładnie już nie pamiętam. Jeszcze jednego żołnierza mi przydzielono, łącznika starszego ode mnie. Z opaskami na ręku wybiegliśmy z Grójeckiej 42, vis-à-vis Monopolu Tytoniowego, gdzie około siedem metrów od nas był usadowiony bunkier. Już było słychać strzały wokoło, a my z opaskami we dwóch po tej pustej ulicy wybiegamy wprost na bunkier, od bunkra w prawo, wzdłuż ulicy Kaliskiej i biegniemy w stronę ulicy Słupeckiej z zapytaniem: „Czy działo zostało zdobyte?”. Dotarliśmy prawie do placu Narutowicza, ale dalej przejść nie było można, z uwagi na to, że leżała tam część ludzi, do części ludzi strzelano z akademika, po drugiej stronie było trzystu czy trzystu pięćdziesięciu Niemców, policjantów i esesmanów. A my w środku, grupka około trzydziestu osób. Z lewej strony Niemcy, z prawej Niemcy, tutaj stu Niemców, tam trzystu, a nas dwudziestu kilku. Za całą broń miałem dwa granaty, „sidolówkę" i „filipinkę”. Niestety wróciliśmy stamtąd bez możliwości dotarcia i przyniesienia wiadomości. Wróciłem.
Dostałem rozkaz, żebym pilnował pierwszego piętra, okna od strony Grójeckiej 42 B. Ten budynek już dzisiaj nie istnieje. To jest vis-à-vis ulicy… już nie pamiętam, bodajże Uniwersyteckiej. Warowałem, czekałem, jak podjadą Niemcy samochodem, miałem rzucić im na głowę granaty. Co później? Nie wiadomo. Ale Niemcy nie podjechali. Około godziny ósmej, dziewiątej 1 sierpnia, zszedłem na dół, zobaczyć, co się dzieje. W mieszkaniu dozorcy szukałem w ogóle jakiejś duszy, która jeszcze obok mnie by wartowała. Spotkałem żołnierza z grupy „Zemsty” i mówi: „A ty gdzie jesteś?”. Mówię: „Ja na pierwszym piętrze”. – „Ja na parterze, jednego pilnujemy”. Jeszcze mi powiedział: „Będzie z ciebie dobry obywatel”. Myślę: „Dobrze, jak przeżyję”. Poszedłem na pierwsze piętro i czekałem. Około pierwszej, dwunastej w nocy, trudno mi powiedzieć, strzały, huk gdzieś w pobliżu na dole. Nic się nie dzieje przed bramą, no to zszedłem. Brama była, a po prawej stronie mieszkanie dozorcy. Wszedłem do tego mieszkania i pytam się: „Co jest?”. On mówi: „Cholera Niemcy”. – „Gdzie?!”. – „W bramie!”. Co się okazuje? Niemcy z monopolu chcieli przebiegać przez nasz budynek… Bo to była ulica Kaliska, monopol, nasz budynek Grójecka 42, a naprzeciwko Niemcy, akademik i oni przez nasz budynek chcieli przebiegać. No i przebiegali, ale on stanął za murem i ich liczył. Jak któryś przebiegał, to strzelał do niego. Jakoś źle policzył, bo któryś z Niemców rannych czy nie rannych, strzelił. W każdym bądź razie on mówi, że Niemcy. „W takim razie trzeba ich poczęstować granatem”. – „Sidolówkę" wrzuciłem. On mówi: „Co rzuciłeś?”. – „»Sidolówkę«”. Żal mi było „filipinki”, bo to były lepsze. Podał mi „jajko” jakieś, a on był już ranny. Rzuciłem to „jajko”. Jak rzuciłem drugi granat, to wybuchł ten pierwszy i odłamki mam do dzisiejszego dnia w ręku, od swego granatu, bo uchyliłem drzwi. Na tym się moja rola w walce o ten budynek zakończyła. Poszedłem na pierwsze piętro z powrotem na swój [posterunek]… Ciemno było, więc nie wiem co tam się dalej działo. Około drugiej w nocy przyszedł do mnie sierżant i mówi: „Cholera, o tobie zapomnieliśmy! Chodź”. Okazuje się, że oni się wycofali z tego budynku i tylko sam zostałem na górze.
Następnie skierowano mnie do doktora Kassura, ażebym był jego łącznikiem. Doktor Bertold Kassur mieszkał na ulicy Słupeckiej 7. Tam spotkała mnie dziwna przygoda. Do lekarza przyszedł dowódca „Gustaw” i jeszcze ktoś, jakąś naradę mieli. Mówi: „Słuchaj, pilnuj nas tutaj. W razie gdyby Niemcy się pojawili, to nas zawiadom, a my idziemy do piwnicy Słupecka 7”. Mówię: „Dobrze”. To dość śmieszna sytuacja. Przepraszam, w Powstaniu było różnie, i ciężko, i wesoło. Jest brama, z prawej strony w dole piwnica, do której oni zeszli, trzech czy czterech zeszło. Po lewej stronie w tej bramie usiadłem, były trzy schodki. Myślę: jak coś wjedzie w tą bramę – bo bliziutko przecież Niemców i kościoła, a Niemcy wypady robili do tego kościoła – no to ich zawiadomię. Ale za mną, jak się rozejrzałem, to był korytarzyk, były drzwi prosto, drzwi na prawo i drzwi na lewo. Jedne zamknięte, drugie zamknięte. W razie jak już wjedzie jakiś czołg, to przecież muszę się gdzieś schować, ale drzwi na lewo były otwarte, więc zajrzałem. Tam była umywalka, a głębiej ubikacja. Dobrze. Wróciłem, usiadłem na schodki i czekam. Przede mną stanęło trzech młodzieńców, mieli około dwadzieścia lat. Ja miałem szesnaście lat, opaska na ręku, beret. Mówią: „Słuchaj mały! Jak by tu się zapisać do tej armii podziemnej?”. Oni stoją przede mną, za mną jest korytarzyk i nagle potworny huk. Nie wiem, czy to z działa, czy to bomba upadła. Wiem, że w budynek obok. To był trzeci czy czwarty dzień Powstania. Straszny huk. Na ogół jestem dość szybki. Odwróciłem się, mówię: „Trzeba się schować do tej ubikacji”. Wbiegamy, wpadam, a oni we trzech wszyscy już są. Jak oni wiedzieli? Kiedy przeze mnie przeskoczyli? Dla mnie to było niepojęte. Już w ogóle zapomniałem, że trzeba się bać, roześmiany wychodzę z tej małej, wąskiej łazienki i idę do piwnicy, a do mnie wychodzą murzyni. Na czarno wszyscy, dowódca, lekarz, jeszcze ktoś. Dostałem ataku śmiechu, tak się śmiałem. Do lekarza mówi: „Uspokój tego wesołka. Czego on się śmieje? Niebezpieczeństwo, a on tak wyje”. Mówię: „Bohaterzy”. – „Jacy bohaterzy?” Później im wyjaśniłem, o co chodzi, też się uśmiali. To był jeden z przypadków.

Z kolei skierowano mnie do szkoły Szachtmajerowej. To był nasz punkt. Główna grupa mieściła się przy Kaliskiej, tam porucznik „Gustaw” i podporucznik „Pobóg” razem bronili tej twierdzy, „Reduty Kaliskiej”. Natomiast wysunięta pozycja, to była szkoła Szachtmajerowej. Niemcy, wermachtowcy początkowo tam spali czy mieli szpitalik, ale nasi ich atakowali, atakowali i w końcu zdobyli tą szkołę. Nas około sześćdziesięciu żołnierzy dano do obrony szkoły Szachtmajerowej. To było 4 – 5 sierpnia. Zaatakowali nas „ronowcy”, „ukraińcy” w zasadzie i – przepraszam – wszelka swołocz inna, rosyjska. Mnie przypadło być razem z żołnierzami z oddziału bodajże „Zemsty”. Obrona bunkra. Właściwie miałem podawać amunicję przy erkaemie czy elkaemie, nie pamiętam już jaki to był, w każdym bądź razie duży pistolet maszynowy. To był bunkier z drewna, wsypane trociny, Niemcy zrobili ten bunkier. Miałem tylko podawać. Jaka dziwna historia. Ten żołnierz, który był ze mną, mówi: „Ponieważ takie huki, strzały z drugiej strony tej szkoły, to ja pójdę zobaczyć, co się tam dzieje”. Pobiegł zobaczyć, tylko że jak później się dowiedziałem, pobiegł na dach i z dachu rzucali granaty na tych „ukraińców”, bo ci „ronowcy” podchodzili. W każdym bądź razie atak odparto. Niemniej jednak patrzyłem przez szczelinę i widzę, że nadjechała tankietka niewielka, pewnie to była „Pantera”. [Była] około siedemdziesiąt metrów ode mnie i działo nakierowuje prosto na mój bunkier. Mówię: „To niedobrze”. Erkaem wyciągnąłem, położyłem na ziemi i schowałem się. Rzeczywiście w tym momencie nastąpił strzał, bunkier został rozbity i koniec. akcje_zbrojne-END-->Po latach, [podam] jako ciekawą sprawę… Żołnierz, który tam ze mną był, nazywał się Tadeusz Krajanowski. Spotkaliśmy się w więzieniu, w jednej celi. On miał wyrok śmierci, ale później mu ten wyrok darowali i siedział w naszej celi, razem z Lisikiem. Jak tak byliśmy, to opowiadał: „Przeze mnie, przez moje niedopatrzenie zginął chłopak, który był w Powstaniu w szkole Szachtmajerowej”. Mówię: „Nie zginął”. – „Jak to nie zginął?”. – „No bo to ja byłem”. – „Ty?!”. Uderzył mnie w twarz wtedy, bo cały czas myślał, że ja nie żyję. Taki drobny przyczynek do tej sprawy. Ludzie po tylu latach się mogą spotkać w najbardziej dziwnych sytuacjach. Przepraszam, że mówię to trochę roześmiany, z humorem, ale tak było.
Później wycofujemy się. Ostatni wybiegłem, ale pierwszy dobiegłem do porucznika „Gustawa”. Cała nasza sześćdziesiątka wycofała się bez strat, niemniej jednak wróciliśmy na pozycje do porucznika „Gustawa”. Porucznik strasznie nas ochrzanił i mówi: „Wracać! Zdobywać jeszcze raz!”. Nie pamiętam, jak to się stało, już chyba tam nie poszedłem, mnie dano inne zadanie. Na wieczór sierżant mnie wyprowadził pod puste pola i mówi: „Słuchaj, dowódca ciebie tu zaszczycił, nie wiem dlaczego, ale ciebie wybrał i masz znaleźć drogę na przeprawę nas wszystkich, naszej grupy do Lasów Sękocińskich”. Chwileczkę tam pobyliśmy, nie wiem, pięć, dziesięć minut. Podeszliśmy bliżej, mówi: „Czekaj, chodź jeszcze kawałek”. Podeszliśmy, słyszymy głosy rosyjskie. Postał chwilę i mówi: „Chodź, wracamy, bo szkoda twego życia. Nie przejdziesz, to nie tędy droga”. Wróciłem się z nim. Tak że w zasadzie ten sierżant być może ocalił mi życie, bo bym próbował przechodzić, ale on mi nie pozwolił. Wróciłem do doktora Kassura, z powrotem go pilnować. On był na Joteyki 5 czy 6… Szpital główny był przy monopolu, później monopol został stracony na rzecz „ronowców”, ale szpital został częściowo przeniesiony za zakład stolarski Sokołowskich.
Tak dotrwałem do 9 sierpnia do godziny dwunastej w nocy. Nastąpił wtedy wymarsz, ponieważ porucznik „Gustaw” i podporucznik „Pobóg” stwierdzili, że nie ma co dalej bronić Ochoty. Ale właśnie gdyby nie nasze dwa oddziały, właściwie porucznika „Stacha”, który miał troszeczkę dalej swoją placówkę, porucznika „Gustawa” i „Poboga” „Redutę Kaliską”, to byłoby bardzo dużo ludzi wymordowanych na Ochocie, co jest teraz niejednokrotnie podkreślane prawie we wszystkich książkach. Doceniają wartość tej dziesięciodniowej obrony Ochoty. Na Woli 5 czy 6 sierpnia wymordowano około 27 tysięcy ludzi. Tam grasowały oddziały Własowa, a u nas oddziały RONA i oczywiście SS. Nie obyło się i u nas bez mordów i grabieży, ale nie było to już tak jak na Woli. W każdym bądź razie w jakiś sposób ta placówka uchroniła Ochotę przed takim zniszczeniem i wyniszczeniem ludności Ochoty. Przede wszystkim stanowiła jakieś zagrożenie dla przejeżdżających na wschód ulicą Grójecką posiłków niemieckich – kilkakrotnie ostrzeliwane były właśnie przez nasze oddziały. Później „ronowcy” mścili się na ludności cywilnej.
Nastąpił wymarsz. Muszę tylko przypomnieć, że z 1 na 2 sierpnia pułkownik „Grzymała” (dowódca IV Obwodu) wyprowadził około 500 – 600 żołnierzy z Ochoty do Lasów Sękocińskich. Częściowo mu się udało, a częściowo nie, bo walki były na Pęcicach. Zginęło dziewięćdziesięciu dwóch żołnierzy, w tym dwóch naszych kolegów z sekcji „Kubusia” z tych, z którymi przyjechaliśmy na Powstanie. Została właśnie tylko ta grupka około 180 – 200 osób, którą porucznik „Gustaw” (Andrzej Chyczewski) zorganizował razem z „Pobogiem” i bronił naszej twierdzy, „Reduty Kaliskiej” i porucznik „Stach” obok, niedaleko. W każdym bądź razie musieliśmy opuścić ten teren, bo był już taki napór. Nas atakowało około trzech tysięcy „ronowców”, około pięciuset żandarmów, a nas było dwustu, więc to były siły niewspółmierne. To jest jedno, a drugie, owało amunicji, owało broni, owało już granatów. Co piąty był dopiero uzbrojony w karabin, ale miał pięć, sześć nabojów do tego karabinu. Naprawdę nie było czym się bronić. Dalsza walka to po prostu czysta śmierć. Nie było już czym strzelać, było do kogo, tylko nie było czym. Jedyna akcja, która była porządnie przeprowadzona, to była na Antonin. Grupa porucznika „Gustawa” wykonała to i zdobyła trochę broni i amunicji, ta jedna tylko rzecz, która się im udała.
Jeszcze jedna sprawa. Byłem wtedy w pokoju, już z powrotem przyznano mi statut łącznika i byłem wśród dowódców. Oprócz porucznika „Gustawa” i „Poboga” było jeszcze czterech, pięciu oficerów. Wśród nich był jeden skoczek spadochronowy. Nigdzie nie mogę go znaleźć w literaturze, ale on był kapitanem. Jest drugi skoczek, który był podporucznikiem, podporucznik „Kret”, ale z nim nie miałem nic do czynienia, tylko z tym kapitanem. Przed samym wyjściem, godzina około pierwszej w nocy, nasi żołnierze zebrali się na terenie stolarni Sokołowskiego i następuje silny wybuch. Ten obok mnie mówi: „Cholera, ale trafili, w sam środek podwórza”. Wtedy tylko jeden huk, jeden strzał był i cisza nastąpiła. Co się stało? Co się okazuje? Wpada jakiś żołnierz i mówi: „Panie poruczniku, granat się rozerwał na pasie jednego, na żołądku i prosi, żeby go dobić”. Jest taka sytuacja, że nie pamiętam, jaka nastąpiła decyzja, bo wszyscy byli poruszeni, jakoś nie uchwyciłem tego. Natomiast będąc rok temu na zebraniu u Wojtka, było nas ze czterdzieści osób, pytam się: „Czy ktoś był w chwili wyruszenia naszego oddziału właśnie z ulicy Kaliskiej do lasów, na przebicie się?”. Nikogo nie było. „Bo właśnie wtedy ten żołnierz… i co się z tym żołnierzem stało?” – chciałem się dowiedzieć. Nikt nie podjął tematu. Nie wiem, co się dalej stało z tym żołnierzem.
Ale co dalej? Idziemy, szpica przechodzi, pierwszy idzie „Gustaw” – około sześćdziesiąt najlepiej uzbrojonych osób wyszło nocą. Idziemy, deszcz mży, a my za nimi. Byłem w grupie podporucznika „Poboga”. Niestety zabłądzili. Podporucznik „Pobóg”, nie wiem… W każdym bądź razie rozerwały się te dwie grupy. Tamci albo za szybko szli, a ci za wolno. U nas było dużo sanitariuszek. W każdym bądź razie niosłem amunicję i myśmy zostali z tyłu. Trafiliśmy na jakieś kartoflisko, pole i w tym momencie jak myśmy na to kartoflisko trafili, wokoło rozległy się strzały. Zaczęli nas liczyć na tym polu. Pamiętam, że tankietka zajechała z lewej strony i ten, który leżał koło mnie, jeden z żołnierzy, mówi: „Strzelaj po reflektorach”. Świecił od nas ze stu metrów, może bliżej. Nie wiem, czy on strzelał, czy nie, w każdym bądź razie nastąpiły wybuchy i pistolety zaczęły grać z lewej, z prawej. To chyba było kartoflisko, a nas było pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Trzeba było się wycofać. Mówi: „Cofamy się!”. Zaczynamy się cofać i w tym momencie dostałem w łeb. Szrama tylko mi została. Dostałem tylko tak jakoś i myślałem, że mam odłamek, a to skóra się tak zwinęła i zacząłem ciągnąć ten odłamek. Rozerwałem sobie, zrobiłem sobie sierżanta odwrotnego na czole, w każdym bądź razie zalany krwią. Wycofujemy się, ale cóż, każdy na swoją rękę. Już wtedy nie wiadomo dokąd, noc, ciemno. Od punktu wyjścia, z którego myśmy wyszli, to było jakiś kilometr, półtora kilometra, a może więcej, nie pamiętam. Wróciliśmy się, to znaczy ja indywidualnie. Koło mnie słyszę głosy. W różny sposób, w każdym bądź razie przyszedłem do miejsca wyjścia, bo ranny jestem, to przecież trzeba mnie opatrzyć, trzeba głowę owinąć i tak dalej. Skierował mnie do punktu. Mówię: „A tam do punktu. Pójdę do doktora Kassura, do mieszkania, gdzie on urzęduje, gdzie mieszkał”. Doszedłem do Kassura i podporucznik „Pobóg” powiedział: „Rozformowuję ten oddział. Każdy na swoją rękę, zmieszać się z ludnością cywilną”. – „Dobrze”. Przyszedłem do doktora, doktor mówi: „Słuchaj, nie ma prądu, nie światła, jest ciemno. Co ja ci zrobię? W tym szpitaliku może i by ci zrobili. Dobrze, rano zobaczymy”. Rano, była piąta, szósta, Niemcy już weszli do piwnic i nas zabrali. Ja z tą głową, tyle że owinął mi tylko głowę, opatrunek przyłożył i na tym wszystko. Tak trafiłem na Zieleniak. Z Zieleniaka od razu na Dworzec Zachodni, chyba tego samego dnia i do Pruszkowa. W Pruszkowie napisałem karteczkę, były siostry… W Ursusie uciekałem, złapali mnie Niemcy, z powrotem do pociągu. W każdym bądź razie napisałem karteczkę do matki, że jestem w obozie w Pruszkowie, na razie tu. Mama mieszkała w Ursusie. Mama już się o tyle uspokoiła, że żyję, ale moje życie było na włosku.
Trafiłem do Buchenwaldu. W Buchenwaldzie trzy tygodnie przeżyłem na kwarantannie. Numer mi nadali 71775. Stamtąd po trzech, czterech tygodniach… Straszne, bo spaliśmy w celtach. Celta to jest namiot i tam się mieściło pięćset osób. Spałem na drzewie, bo tyle pcheł było, że nie można było usnąć. Wszedłem na drzewo, a tu w drzewo wali ktoś kijem i woła: Zu Kaffee!
Wyjechałem stamtąd do Dory. Co to jest Dora? Dora-Mittelbau to była fabryka „V1” i „V2”, góra pod ziemią, dwa tunele wzdłuż, czterdzieści dziewięć hal w poprzek, każda hala wykuta w skale, wysokość szesnaście metrów, szerokość szesnaście, długości 130 metrów. Łączą się dwa tunele i tak hale przebiegały. W pierwszych sześciu halach produkowano „V1”. W następnych halach produkowano „V2”. Podałem, że jestem Schlosser, bo już miałem jedną klasę szkoły technicznej w Pruszkowie. Stowarzyszenie Mechaników Polskich z Ameryki, tak to się nazywało. Miałem jedną klasę już zaliczoną i podałem, że jestem ślusarzem. Jak ślusarz, no to do fabryki. Dostałem halę 29, komando 170A. W pierwszy dzień zacząłem pracować w tej fabryce. Chodziliśmy piątkami, obóz był dwa kilometry od wejścia do tunelu. Co dwadzieścia minut odchodziło jedno „V2”. Pracowałem przy silniku, zakładałem tak zwany sicherung Draht, to są trzy rurki, nawiercone były nakrętki i nawlekałem drut na nakrętki, w prawo skręcałem, żeby to się nie odkręcało podczas pracy silnika, jak on drgał. W ten sposób to wyglądało. Byłem na bloku młodocianych, to znaczy Jugedliche. Miałem opaskę, że młodociany, numer i „P”, czerwony winkiel Polen, – bandyta z Polski – i na spodniach to samo, żebym się nie pomylił. Zacząłem skręcać to. Nas pracowało na tych halach… komando miało około dwustu osób. Całe nasze komando pracowało na hali 29, z tym że każdy więzień na swój sposób starał się szkodzić. Wpychali gałgany w rury, tak że około jednej trzeciej „V2” wyprodukowanych w Dorze [było niesprawnych]…
Co chciałem zaznaczyć? Jak Anglicy zbombardowali Peenemünde, to przenieśli [fabrykę] do Dory. Początkowo ci, co przed nami byli więźniami, mieli dużo gorzej, bo oni spali i pracowali w tych tunelach, nie wychodząc w ogóle na powietrze. Natomiast jak mnie przywieziono pod koniec września, to już było nam lżej, bo spaliśmy w barakach. O tyle było dobrze. Mnie jeszcze o tyle było lepiej, że spałem na bloku młodocianych, czyli nas młodych chłopców, którzy nie mieli osiemnastu lat, ja miałem szesnaście lat i dwa miesiące, to dano do tego bloku. Zacząłem to skręcać. Na czterech więźniów był jeden majster Niemiec Hans i pilnował, miał sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat ten dziadek. Pilnował nas, żebyśmy dobrze robili. Skręcałem, Rosjanin Misza sprawdzał, on był z czarnomorskiej floty. Był Jean, Janek, Francuz z partyzantki. Ciekawa ta jego partyzantka była. Mówił, że ich dwustu było w partyzantce i wszyscy są tutaj. „Jak to się stało?”. – „Spaliśmy i nas aresztowali Niemcy”. Taka była francuska partyzantka. Jean, miał około dwudziestu lat. Jeszcze jakiś był, nie pamiętam. W każdym bądź razie jak zacząłem to skręcać, te pierwsze sztuki, to Misza mówi: Dawaj abratno. – czyli żebym kręcił w drugą stronę, to wtedy się będzie rozkręcało, bo nie w prawo tylko w lewo. Szybko zrozumiałem i oczywiście zacząłem kręcić w lewo. Wiedziałem, o co chodzi. Przy piętnastej, dwudziestej sztuce… a na końcu była kontrola wermachtowców. Jakiś oficer, nie wiem jakiej szarży on był, w każdym bądź razie wrócił się. Idzie, idzie, idzie: Komm. Idę z nim. „Do cholery, co on chce?”. On woła: Das ist alles Scheisse! (to wszystko jest gówno!) Będziesz dotąd robił, poprawiał, aż poprawisz. A jeśli nie zdążysz przez swoją szychtę (czyli dwanaście godzin), zostaniesz na następną szychtę i jeszcze swoją”. Czyli koniec, śmierć. Oczywiście zacząłem poprawiać, ale po kilku minutach przyszedł majster Niemiec, przyprowadził tego Rosjanina, Francuza i jeszcze kogoś, którego już nie pamiętam i zaczęli mi pomagać. Oficer się wziął pod boki i mówi: Ja, alles verstehen. (wszystko rozumiem). Majster mówi, że ja jestem nowy, że dopiero pierwsza moja robota, że jestem młody. „Ja wszystko wiem. Tak, tak”. O co chodzi? Tam był esesman, podoficer bodajże, nazywaliśmy go pferd Kopf, (koński łeb), który jeśli zobaczył, że ktoś przysnął tylko… Więźniowie pracowali strasznie. W dzień były naloty, to nieraz nie dwanaście a szesnaście godzin się pracowało. Tak że byliśmy strasznie zmęczeni, głodni. Głód był okropny. On na miejscu strzelał, wyjął pistolet, zastrzelił i poszedł dalej. Tak że ten oficer w zasadzie życie mi uratował. Okazuje się, że wśród Niemców też byli porządni ludzie. On przecież wiedział, że to sabotaż.
Jakie to miało skutki? Chociaż to był pierwszy dzień mojej pracy, a już byłem około tygodnia w tym obozie, to zrozumiałem, że w obozie była cicha organizacja. Co dwa, trzy tygodnie z uwagi na sabotaże, jakie były dokonywane w fabryce Dora pod ziemią, były wieszania więźniów i wieszali ich na placu apelowym, dwudziestu, dwudziestu siedmiu na raz. Któregoś dnia wieszali Polaków, Francuzów, Rosjan. Polacy przeważnie krzyczeli: „Niech żyje Polska!”. Francuzi: Viva la France! (niech żyje Francja!). Ale jeden Rosjanin mnie zadziwił, bo krzyknął: Daswidanija towariszcze! Mówię: „To on w Boga wierzy?”. Przecież byłem wychowany w duchu, że Rosjanie nie wierzą w żadną wiarę, a on jednak wierzył. Tak to moje życie w tym… Aha, właśnie w tym obozie tylko zrozumiałem, że istnieje ta organizacja i Misza musi mieć jakieś z nią powiązanie. Tylko niedziela była wolna, nie pracowaliśmy, bo Niemcy musieli też odpocząć, majstrowie. Idąc w niedzielę spotkałem, przy drodze siedział, przy przejściu, właśnie ten kapitan z Powstania Warszawskiego. Mówię: „O, panie kapitanie”. – „Cicho!” – „Gdzie pan jest?”. – „Na bloku 127”. Mówię: „O, ten blok to niedobry”. To był blok właściwie skazany na najcięższe prace, bo tam byli ludzie… Oni może byli wielkimi fachowcami, tylko nie podali. Podali, że są biuralistami, takimi, innymi, tak że był to blok podejrzany. W zasadzie ten blok szedł na wykończenie. Mówię: „No dobrze, że wiem, że pan tam jest”. Tak się to skończyło. Do Miszy mówię: „Słuchaj Misza, tu jest taki oficer, który był w Powstaniu, a on teraz jest na tym bloku”. Nu da. Za kilka dni tego oficera zabierają z tego bloku i biorą go do „kranksztuby” jako chorego. Z tego chorego po kilku dniach przerzucają do straży pożarnej. Straż pożarna miała takie uprawnienia, że jak Anglicy bombardowali miasto Nordhausen, to oni mogli wyjeżdżać samochodem, ratować ludzi i gasić pożary. Tylko że nie miał prawa żaden uciec, bo jak by uciekł, to reszta byłaby rozszarpana przez psy. Takie było… Później ten kapitan mnie spotkał i mówi: „Ty, jak to się stało, że ja tam trafiłem?”. – „Nie wiem” – bo naprawdę nie wiedziałem.
Tak pracowałem do marca. W marcu mam wezwanie. Podają, że więzień natychmiast ma się zgłosić w Politische Abteilung, (na oddział polityczny). Idę na ten polityczny oddział. „Co oni ode mnie chcą? Cholera sabotaż, to, tamto. Nie wiem. Szlag by trafił”. Co się okazuje? Mówiłem po niemiecku, ale nie dość dokładnie, dużo się uczyłem, ale zapomniałem. Jest tłumacz, jakiś esesman siedzi i się pyta, kto ja jestem. No to mówię: „Więzień numer taki i taki, Polen”. – „Nie, ty jesteś Niemiec”. Mówię: „Jaki Niemiec, jestem Polak nie Niemiec”. – „No Niemiec. A twoja babcia to kto?”. – „O cholera, co on mi o babci mówi?”. Co się okazuje? Moja mama jak dostała karteczkę z Czerwonego Krzyża z Pruszkowa, napisała podanie do Korsza. To był komendant fabryki „Ursus”, Niemiec. Napisała, że jej matka, czyli moja babcia pochodzi od Niemców, z von Hirbachów. Zorientowałem się, że musiała moja mama narozrabiać i przez ten list… Mówi tak: „Masz tydzień czasu i albo zgadzasz się iść do wojska niemieckiego – bo tam się działo bardzo źle – albo do bunkra”. Z bunkra to właśnie wszyscy zakładnicy szli na powieszenie. Nie było wyjścia.
Dużo wcześniej niż u nas powtarzały się sabotaże na hali, dwukrotnie jeszcze gestapo przyjeżdżało i odstawiało na jedną stronę więźniów, a na drugą stronę majstrów niemieckich, odkręcali rurki i sprawdzali, gdzie są pchane gałgany, gdzie jest pchany jakiś pakunek, gdzie jest niedokładnie zrobione. Styczeń to bodajże był. Któregoś dnia nasze komando idzie, zatrzymują i z naszego komanda wyczytują pięciu do powieszenia. To znaczy znaleźli wadę i bodajże czterech czy pięciu odwrotnie, czterech zu Zehn, (co dziesiąty) do powieszenia. To znaczy dziesiątkują nas. Byłem siódmy, Ich bin Sieben, następny, następny i następny. „Powiesić”. Zabrali. To już na terenie Dory, na terenie hali chyba dwudziestej czwartej, wysoka była ta hala, tam tłoczyli korpusy do „V2”… Powiesili Rosjanina, miał bardzo gruby kark, że wisiał pięć minut i wisiał, i żył. Przebąkiwali, żeby mu darować życie. „Nie!”. Uczepili mu się za nogi i wykończyli go.
Wracam do swojej historii. Jak on mi powiedział o tym, że mam tydzień czy dwa tygodnie, więc to już po mnie. Pytam się tego kapitana, co mam robić, a on mówi tak: „Wiesz, jeśli cię nasi nie zabiją, jeśli przejdziesz na stronę niemiecką, to Niemcy cię zabiją z tyłu, jak będziesz chciał uciekać, gdzieś przemknąć. Bo zawsze jest dwóch, trzech takich, co pilnują takich jak ty”. Również zielone winkle brali do wojska, tych więźniów niemieckich, bandytów, którzy chcieli przejść już nie jako więźniowie, tylko jako żołnierze, bo było bardzo ciężko. Około sześćdziesiąt kilometrów od nas było miasteczko Kassel i już słyszeliśmy strzały, huki, że podchodzą Brytyjczycy czy Amerykanie. To jaki sens był przechodzić do wojska niemieckiego? Naprawdę miałem wielkie zmartwienie, nie wiedziałem, co począć. Ale Niemcy zaczęli wywozić z naszego obozu więźniów. Jeden transport samochodowy odszedł – zabrali wszystkich chorych. Prawdopodobnie wywieźli z drugiej strony góry, do Ellrichu, zabili ich i spalili. Drugi transport szedł na pociąg, załadowali cały pociąg i wywieźli. Już nie wiem, czy to była niedziela, czy przerwa jakaś, w każdym bądź razie ładowali trzeci transport i wskoczyłem do tego transportu z innymi ludźmi. Tym sposobem wieziono nas cztery, pięć dni. Dali bochenek na pięciu, konserwę na trzech i do wagonu „dwudziestki”, którym przewozi się węgiel, cement, to sto osób pchali, sto pięć, sto sześć. Tak że jak połowa stała, to druga mogła kucnąć, tragiczne warunki. Na rogu każdego wagonu siedział Ukrainiec z karabinem czy z tak zwaną pepeszą i pilnowali nas. Tak jechaliśmy cztery, pięć dni o głodzie, a już i tak byliśmy głodni.

Dojechaliśmy do Bergen-Belsen. Nasi wyrzucali z pociągu trupy nawet w czasie jazdy, umierali bardzo często. Jak przyjechaliśmy do Bergen-Belsen, to leżały trzy stosy trupów na wysokości dwóch i pół metra. Od stacji Bergen od rampy jeszcze trzeba było iść półtora, dwa kilometry. Ledwo szedłem, ale musiałem iść. Dali mi do ręki jakiś zwój drutu, żebym niósł. Niosłem to. Później, 3 maja jak ksiądz odprawiał nabożeństwo, to powiedział, że on ostatni się wczołgał do obozu, bo za nim już szli i dobijali wszystkich tych, którzy nie mogli dojść. Co ciekawe? W Bergen-Belsen w ogóle nie dawano jeść, może raz. Raz tylko pamiętam, że po listeczku chleba dostaliśmy i talerz zupy na czterech. W wojskowych koszarach żeśmy byli, było nas czterech, trzech ruskich i ja Polak. Jak ten talerz zupy dali, to jeden ruski upił, drugi upił i to wszystko. „A ja?”. A ty małczi bladź polaczek! No i koniec, dla mnie nic nie było, załatwili mnie. Dali po listku chleba. Chleb był, nawet po bochenku mieli dać. Lekarz, który był z Dory, esesman, nie wyraził zgody na wydanie tego chleba, bo Kramer był komendantem tego obozu w Bergen-Belsen i chciał wydać zatruty chleb wszystkim więźniom, żeby zatruć. To było chyba na tydzień przed wyzwoleniem. Ten esesman, lekarz, powiedział, że nie, stanął mu kontra. Jak już weszli Anglicy, to on jeden chodził po obozie, tylko zdjął esesmańską czapkę i nikt go nie tknął palcem, a resztę nie daj Boże, to makabra była. Mordowali, jak dorwali gdzieś żołnierza, tłukli, bili, rozebrali do naga i nagi leżał. Tak samo z kapami robili. To było straszne. To było Bergen-Belsen.
W Bergen-Belsen leży około 55 000 – 60 000 więźniów. Tak dużo było trupów, że jak weszli Amerykanie i Anglicy (już nie pamiętam, które wojska pierwsze), to esesmani i ich ludność niemiecka nie nadążyła wrzucać do dołów. Wykopali doły, bo to wszystko jeszcze śmierdziało, więc spychaczami spychali do dołów i zasypywali ziemią. Byłem kilka lat temu, pięć czy sześć lat temu odwiedzić Bergen-Belsen. Wszędzie były gwiazdy i krzyże postawione, jak przyjechałem, okazuje się, że na wszystkich były gwiazdy żydowskie. Tam nie było tylu Żydów zamordowanych. Żydów zamordowanych było tylko około 4 000. Obóz Bergen-Belsen był stworzony dla Żydów, bo Hitler chciał Żydów za pieniądze, za dolary wysłać do USA, ale Amerykanie się nie zgodzili tych Żydów przyjąć, to on ich tam zostawił. Można powiedzieć, że w siedemdziesięciu procentach oni tam zginęli, a tylko około trzydzieści procent Żydów się uratowało i przeżyło, a więcej nie. Z Bergen-Belsen później trafiłem do miasta Celle, ale już jako wyzwolony.
Wróciłem do kraju 20 października 1945 roku. Kolega Stefan Pastewka mówi: „Benek wiesz, organizacja dalej żyje, działamy”. Jak działamy, to działamy, należę dalej.

  • Jeszcze chciałam zapytać, jak pan dotarł do kraju? Na piechotę, pociągiem, czy jakoś inaczej?

Anglicy przywieźli nas samochodami do Szczecina. Jeszcze ciekawa sprawa, ponieważ powiedzieli mojej mamie, że mnie rozstrzelali i moje ciało jest w Pruszkowie. Mama rozpoznała po butach. Gdzie tam, miałem inne buty, miałem wojskowe buty założone w Powstaniu, jak zdobyliśmy. Jak szedłem ulicą już do domu na Regulskiej, przed domem byłem około sto metrów, to szedł vis-à-vis mnie Jurek, „Bulonik” żeśmy go nazywali, mieszkał obok. Jak mnie zobaczył, to uciekł w pole. Mówię: „Jaki choleryk, co z nim jest? Czego on ucieka?”. Nie wiedziałem. Wchodzę do sąsiadki na dół, bo u góry było zamknięte, na pierwszym piętrze, gdzie mieszkałem (mama była w fabryce „Ursus”, tam pracowała), a ona mdleje, przewraca się, leży. Wychodzi jej mąż – ten co tych ruskich przetrzymywał i mówił: „Przyjdzie ruski, będziem zduńć”. – Wychodzi z pokoju i mówi: „W imię ojca! W imię ojca! W imię ojca!”. Mówię: „Co pan tak macha? Co jest, panie Berliński?” – „Ty żyjesz?”. – „No, a przecież kto ja jestem?” – „O Jezu!”. Powiedział do swojego syna: „Jutek, leć bo Kaźmierczakowa będzie wracała z fabryki. Jak ona przyjdzie, zobaczy, to umrze w drzwiach”. – „A co się stało?”. – „Przecież ty nie żyjesz!”. – „Jak to nie żyję? Przecież żyję”. – „Matka cię rozpoznała, że już nie żyjesz i koniec”. W Pruszkowie mnie znalazła i rzeczywiście… Jutek był rok młodszy ode mnie. Wybiegł tak oszczędnie do mojej mamy, mama szła i mówi: „Wie pani, mówią, że pani syn wrócił”. – „A cicho głupi!”. Jak to mama. Ale mówi: „Wrócił, wrócił. Tylko niech pani nic…”. Mama zaczęła biec… To tyle.
Jak Stefan powiedział, że dalej istniejemy i żyjemy jako organizacja, to udało im się mnie aresztować już 18 grudnia. Grupa działała w różny sposób. 18 grudnia tego samego roku, czyli byłem półtora miesiąca tylko w kraju.

  • Co państwo robili?

Spotkanie było tylko informacyjne. W zasadzie nie brałem żadnego udziału. Była jedna akcja, ale odmówiłem udziału w tej akcji. Niemniej jednak broń miałem, dostałem broń na tą akcję, ale nie poszedłem. Po prostu nie odpowiadała mi ta akcja. Miałem swoje zasady. Oni mieli kilka akcji, a w całej grupie byliśmy, i to była grupa GS „Grupy Szturmowe 09”, AKGS09. Trafiliśmy do żandarmerii w Pruszkowie. W Pruszkowie byliśmy około dwóch dni. Mnie się upiekło, a koledzy byli bici w pięty pałkami, pogrzebaczami, różnie. Podobno to jest straszny ból, ja tego nie doświadczyłem, bo w pięty mnie nie bito. Stamtąd po dwóch dniach przewieziono nas wszystkich do NKWD na ulicę Płocką, to był budynek, atelier [fabryki] płyt gramofonowych bodajże. Tam byliśmy może tydzień, półtora, też dokładnie nie pamiętam. Tylko pamiętam, że nie dano nam jeść. Do piwnicy mnie wrzucono, wybito szybę w oknie, to był 20 – 21 grudnia, wylano [wodę] na podłogę wodę, że nie było się gdzie położyć. No i przesłuchanie.
Major mnie przesłuchiwał. Ponieważ po rosyjsku trochę mówiłem, no to żeśmy sobie porozmawiali z tym Rosjaninem. On mówi: „To ty szkolony”. – „No szkolony. Dziadek powiedział, że mamy dwóch sąsiadów, Niemców i Rosjan. Nigdy nie wiadomo, kiedy będą naszymi wrogami”. Och, jak on skoczył wtedy: „To ja wróg?!”. – „No a jak? Wy tam siedzicie, a ja tu i w piwnicy”. W każdym bądź razie kazał mi sól zjeść, postawił mi miskę soli i: kuszaj. No to dobra, będę kuszał tą sól. Wyszedł za drzwi, wsypałem do kosza. Skuszał? – Skuszał. On po cichu się skradał, drań. Nie byłem tam bity, tylko psychicznie byłem łamany przez głód. Ale opanowałem się, nie dałem się. Stamtąd przewieziono naszą grupę do Informacji Wojskowej, róg Oczki i Chałubińskiego. Tam się zaczęło potworne bicie, wieczorem, nocą. Uderzano w… Dostałem nawet pismo z instytutu, z prokuratury, gdzie opisano na formacie A4 wyciąg tortur naszej grupy. To się nie da opisać. Między innymi, żeby nie było śladu, to bito mnie w gardło, no to się wyprostowałem. Jak się wyprostowałem, to uderzono mnie w żołądek, schyliłem się. Tak trwało to dziesięć, piętnaście minut, trudno powiedzieć. Porucznik z loczkiem, nie pamiętam jego nazwiska, i podporucznik Osiński, ten, który mnie przesłuchiwał i zapisywał moje dane. Popełnili jeden błąd, bardzo ważny, jeśli chodzi o samo przesłuchiwanie, że nas młodych wsadzono do celi razem z więźniami starszymi, którzy mieli już za sobą jakieś doświadczenie. Powiedzieli: „Słuchaj, jeżeli w ogóle coś powiedziałeś, a nie chcesz, żeby to było wyjaśnione, to teraz mów, co ci ślina na język przyniesie. Przyznawaj się do wszystkiego, do tego, co jest nawet niemożliwe, bo w katatonii tych zeznań nie będą wiedzieli, gdzie jest prawda. W konfrontacji z innymi wtedy wycofuj się z tego. To przedłuży śledztwo i oni się w tym zagubią”. Mieli rację i tak się stało. Przypisano nam nawet wysadzenie tych „czterech smutnych”, co stoją na Pradze. Też się przyznaję do tego, a co mi zależy. Później się okazało, że to jest w ogóle niemożliwe, ale przyznawaliśmy się.
W każdym bądź razie w naszej grupie miały być trzy kary śmierci i wyroki po dziesięć lat. Karę śmierci miał dostać właśnie Broża, Stefan Pastewka i Bukar. To były trzy kary śmierci i dla nas po dziesięć lat. Nasza sprawa miała się odbyć w ROM-ie na ulicy Nowogrodzkiej, gdzie teraz jest operetka i miała być pokazówka na całą Polskę. Skoro tak, to powiedzieliśmy, że będziemy mówić na tej rozprawie jak nas bito, a bito bardzo. Między innymi naszym kolegą, który siedział z nami, był Janek Laskowski, który filmował, właściwie był kierownikiem produkcji filmu „Agent numer 1”, „Ranny w lesie”, on też to prowadził. Był jego brat Janusz Laskowski, który był też w naszej grupie, tylko że jego nie aresztowali, udało mu się uciec i on cały czas filmy robi. Nawet patrzę nieraz na filmy i jego nazwisko jest. Tak minęło nam więzienie.
Aha, jeszcze na Oczki trafił do mojej celi major „Cień”, ten który nas aresztował. Był pupilem Roli-Żymirskiego, wielkim pupilem. Co się okazuje? W kilka dni po naszym aresztowaniu (on właśnie, jego grupa żandarmerii aresztowała nas i on przekazał nas do NKWD) był w restauracji we Włochach, siedział przy stole bodajże ze swoim kapitanem Przepiórką. Naprzeciwko siebie siedzieli. Drzwi w prywatnej restauracji się otwierają, wchodzi dwóch z pistoletami i mówią: „Który to sukinsyn »Cień«?”. O co chodzi? To było dwóch UB-owców, a rzecz polegała na tym, że UB ciągle się z tymi żandarmami żarło. „Cień” sądził, że to jest zemsta naszych kolegów, bo cała broń nie została zabrana naszym kolegom, że oni teraz przyszli go wykończyć. Z drugiej strony wstaje Przepiórka i mówi: „A o co chodzi?”. Jak ten wstał, to oni skierowali pistolety na niego, a ten strzelił. Nie wiem, czy z jednego pistoletu, czy z dwóch. Jednego zabił, a drugiego śmiertelnie ranił. W tej sytuacji się okazuje, że zabił dwóch ubowców. No to zamknęli go i trafił do ojej celi, gdzie siedziałem. Pięć dni w jednej celi z nim byłem. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat, był majorem, a do partyzantki poszedł jak miał szesnaście lat. Kawał drania tak czy inaczej. On zamordował stu trzydziestu kilku akowców. Otoczył ich, bronił, niby w przyjaźni jako AL-owiec, jeszcze w Armii Ludowej był…
Nie o nim będę mówił. Z tego więzienia zabrano nas na ulicę Środkową, ze Środkowej na Sierakowskiego do UB, Urzędu Bezpieczeństwa. Tam też swoje wycierpiałem, za swoje dostałem i trafiłem do więzienia na 11 Listopada. Zostałem zwolniony 20 grudnia 1946 roku. To tyle byłoby, jeśli chodzi o moją przeszłość.

  •  
  • Chciałam się jeszcze zapytać na zakończenie, co się jeszcze później z panem działo?

Miałem ojca w USA. Ojciec chciał zabrać mnie i moją rodzinę do USA. Dostałem trzykrotną odmowę – jako bandyta nie wyjadę. Nic nie pomogło. Aktualnie jestem prezesem Koła Byłych Więźniów Obozów Koncentracyjnych i jednocześnie współpracuję i udzielam się w Związku Inwalidów Wojennych. Jestem członkiem naszego Związku Byłych Więźniów Okresu Stalinowskiego, członkiem Światowego Związku Armii Krajowej w Olszynie, jak również w Warszawie. Niezależnie od tego jeszcze współpracuję na zasadzie pomocy naszym byłym więźniom, z Fundacją Maximilian-Kolbe-Werk w Niemczech, z Fryburga, którzy finansują wyjazdy naszych więźniów i pomagają finansowo niektórym więźniom.

  •  
  • Na koniec chciałabym poprosić o jakąś osobistą refleksję na temat tych wszystkich wydarzeń. Czy chciałby się pan tym z nami podzielić?

Powstanie było potrzebne, tylko niepotrzebnie zginęło 200 000 osób. W ogóle ono było nieudane, w nieodpowiednim momencie. Broń w ogóle nie była przygotowana do tego. Żołnierze nie byli wyposażeni. Można powiedzieć, że co dziesiąty dopiero był wyposażony. Nas na Ochocie miało być 3 000, w zasadzie zgłosiło się około 1 500 – 1 600 ludzi, a z tego rzeczywiście co dziesiąty był uzbrojony i to jeszcze niedostatecznie. Nie była ustalona między rządem londyńskim a naszym dowództwem z Powstania data samego Powstania i w ogóle samo Powstanie. Akcja „Burza” miała to na celu, żebyśmy opanowywali miasta, województwa i byli gospodarzami, jak przyjdą Rosjanie, żebyśmy my rządzili, a nie Rosjanie. Niestety Stalin, Roosevelt i Churchill ustalili co innego. Polskę sprzedali już w Jałcie i niestety nie pomogły żadne nasze krwawe walki. Nie pomogło nawet to, że Amerykanie dawali broń Rosjanom, a później amerykańskie samoloty nie miały gdzie lądować po drugiej stronie Wisły, jak przylatywali nam z pomocą. No to jaka to była współpraca między Ameryką a Rosją? Miękkie serce Roosevelta i Churchilla. My młodzież tylko na tym żeśmy stracili, najpiękniejszy kwiat młodzieży poszedł do grobu. Zginęło 18 000 młodych powstańców. To jest niewybaczalne.
Dzisiaj młodzież absolutnie się tym nie interesuje, to ich nie obchodzi. Zresztą mam przykład z ubiegłego roku, z obchodów 11 listopada, gdzie nasza telewizja tylko przemknęła w kościele po zebranych, później z placu Solidarności mignęło około trzydziestu sekund, pięćdziesięciu sekund. To telewizja olsztyńska nadała o godzinie osiemnastej. Natomiast o godzinie dwudziestej pierwszej, około piętnastu minut pokazywała, jak to się nasza młodzież bawi na peryferiach Olsztyna i wypowiedź jednego z tych: „Nas to nie obchodzi, nas to nudzi”. Na to mieli czas, żeby pokazać. Ale, że pochód ciągnął się półtora kilometra i był piękny, bo konie były i wiele sztandarów, wiele osób, tego nasza telewizja nie pokazała. Od tej pory powiedziałem, że już więcej ze sztandarem nie pójdę, nie wystawię sztandaru, bo nie ma po co, dla kogo. Nie wiem, złe siły działają w Olsztynie.



Olsztyn, 4 września 2008 roku
Rozmowę prowadziła Justyna Kasparek
Benon Jan Kazimierczak Pseudonim: „Benito” Stopień: łącznik Formacja: Szare Szeregi OCBS pluton 400, dywizja 140 Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter