Barbara Rytel „Iza Głowacka”
Nazywam się Barbara Rytel z domu Brudek, urodziłam się w 1926 roku w Warszawie, brałam udział w Powstaniu Warszawskim w zgrupowaniu „Chrobry II” w Śródmieściu.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września 1939 [roku] były wakacje, byłam jeszcze wówczas uczennicą szkoły powszechnej, byłam na wakacjach na Polesiu, u znajomych w majątku ziemskim, stamtąd, jak wojna nas zastała, wracałam z matką, trochę furmanką, trochę pieszo do Warszawy, bo wojska radzieckie weszły i musiałyśmy stamtąd uciekać. Przyjechałyśmy do Warszawy 2 października, już po zdobyciu Warszawy. Po przyjeździe do Warszawy zaczęły się szkolne lekcje z dużym opóźnieniem. Chodziłam jeszcze cały czas do szkoły, w 1941 roku wstąpiłam do harcerstwa [do] XIX Drużyny imienia Emilii Plater. Nasze harcerstwo mieściło się wtedy na Pradze, na [ulicy] Świętego Wincentego, tam składałyśmy zresztą z koleżankami harcerkami przysięgę w marcu 1941 roku. Od tego czasu cały czas brałam czynny udział w ćwiczeniach, w pomocy ludności, której rodziny były w więzieniach, w opiece nad opuszczonymi dziećmi. Byłyśmy dwa razy na obozach harcerskich. Jeden obóz był za Warką, we wsi, której nazwy już nie pamiętam, ale tam był majątek hrabiów Platerów, oni nam pomagali w czasie tego obozu. Drugi obóz był w Izabelinie, zdobywałyśmy sprawności, ćwiczenia, uczyłyśmy się topografii, miałyśmy dużo różnych innych harcerskich zajęć, a jednocześnie miałyśmy czynną służbę do pomocy naszym chłopcom z konspiracji, a jednocześnie zorganizowano nam, harcerstwo nam zorganizowało komplety i uczyłyśmy się na poziomie gimnazjum. Tak było w czasie okupacji, a potem zaczęło się Powstanie. Od pierwszego dnia, też byłam wówczas na wakacjach, w miesiącu lipcu. Do Warszawy wróciłam 31 lipca, wiedziałam, że będzie Powstanie, ale nie wiedziałam dokładnie kiedy, bo nie było mnie wtedy w Warszawie, nie dostałam wiadomości, kiedy Powstanie wybuchnie, ale akurat się tak złożyło, że 31 lipca wróciłam do Warszawy. 1 sierpnia o godzinie „W” zgłosiłam się do punktu na ulicy Twardej 41, gdzie był werbunek ochotników do Powstania, tym sposobem znalazłam się w zgrupowaniu „Chrobry II”. Cały czas tam brałam udział w ewakuacji rannych, w opatrywaniu, noszeniu, w czasie różnych operacji pomagałam w szpitalach, to znaczy wszystko to, co trzeba było w tym czasie wykonać. Później był taki moment, że dostałam na kilka dni przepustkę, ponieważ chciałam dowiedzieć się, co się dzieje z moją rodziną, która mieszkała na Powiślu. Znalazłam się tam na Powiślu, gdzie walczył „Krybar”, tam kilka dni byłam, akurat spotkałam tam swojego chłopaka, z którym chodziłam przed Powstaniem i tak się złożyło, że mieliśmy ślub w kościele Świętej Teresy na Tamce. Książę Jan Czartoryski nam udzielał ślubu, bardzo znany zresztą był, wiele ludzi o tym wiedziało i mówiło. Potem wróciłam z powrotem, na ulicę Złotą. Do końca Powstania byłam już w „Chrobrym II”. Tam zakończyliśmy Powstanie, ale moja matka bardzo prosiła, żebym nie wychodziła razem z Powstańcami do obozu, tylko żebym została z nią, wobec tego wyszłam jako osoba cywilna, przez Pruszków. Ewakuowali nas z Warszawy do Pruszkowa, potem wagonami towarowymi wywieziono nas pod Hamburg do, to się nazywało chyba Wilhelmsburg , to był obóz przejściowy, gdzie cała załoga obozu to byli Ukraińcy. Niemców tam prawie nie widziałam. Z przejściowego obozu, tak zwanego brudnego, przeszłyśmy do drugiego obozu po oczyszczeniu, po dezynfekcji. W drugim obozie był, tak zwany u nas wtedy, targ niewolników, więc tylko na noc się wchodziło do baraków, a rano, o świcie, wszystko trzeba było ze sobą zabrać, co się miało, wychodziliśmy na duży plac, bez względu na pogodę, na placu siedziało się cały dzień. Przyjeżdżali Niemcy z różnych fabryk, różnych przemysłowych, z gospodarstw i wybierali sobie niewolników do pracy. To wyglądało właśnie w ten sposób, że stawał Niemiec na dużej skrzynce i wywoływał kogo potrzebuje, stolarzy, ślusarzy, rzemieślników, robotników i po prostu ludzie się zgłaszali, wtedy z taką grupą szli do biura, wystawiano im dokumenty i Niemiec zabierał swoją grupę do pracy. Trafiłam do samego Berlina, do fabryki krawieckiej, ponieważ my, tak między nami, rozmawiałyśmy stale na ten temat i poradzono mi, że najlepiej iść właśnie do fabryki krawieckiej, ponieważ idzie zima i krawcy musza pracować pod dachem, nie będziemy marźli. Oczywiście nie miałam pojęcia o szyciu, bo byłam tylko uczennicą, ale tam się nauczyłam. Warunki były nawet znośne, szyłam na maszynie mundury niemieckie, znaczy zniszczone na froncie mundury niemieckie, który tylko się reperowało, stawialiśmy łaty, to były mundury czyste, uprane, wstawialiśmy łaty i się wtedy z powrotem pakowało i wysyłało na front. Potem zaczęło się bombardowanie. Bombardowania były zresztą cały czas, przez cały okres pobytu, ale potem zaczęło się zdobywanie Berlina. Cały okres zdobywania Berlina byłam wewnątrz, całe piekło zdobywania Berlina przeżyłam, potem oswobodziła nas Armia Radziecka i musiałam stamtąd wrócić, też trochę na piechotę, trochę przygodnymi wagonami towarowymi, trochę radzieckimi samochodami, ale to było bardzo niebezpieczne, bo nas zawsze po drodze okradano. Dopiero 3 maja 1945 roku przyjechałam pod Warszawę, do znajomych moich, i to była cała moja epopeja.
- Chciałbym jeszcze wrócić do czasów Powstania. Proszę powiedzieć, gdzie pani kwaterowała podczas Powstania?
Różnie, po prostu gdzie było miejsce, mieliśmy różne punkty, gdzie można było się przespać, gdzie było miejsce, jak było zajęte przez kolegów czy koleżanki, to się szło gdzie indziej. Były pomieszczenia w prywatnych mieszkaniach, opuszczonych przez ludność cywilną, blisko naszych punktów, tak że na wszelki wypadek zawsze można było być gotowym do akcji. Stołowaliśmy się różnie, dostawaliśmy [jedzenie] tam, gdzie nas posyłano: „Idź tam, zjedź to i to, bo tam akurat jest.”
- Jak wyglądały warunki codziennej służby?
Warunki codziennej służby: rano był apel, potem były komunikaty gdzie, co się dzieje, wiedzieliśmy o tym, byliśmy informowani, z wyjątkiem tych, co byli akurat w pierwszej linii na barykadzie, więc wtedy, kiedy ich zmieniano, to oni przychodzili odpocząć, czy zjeść czy umyć się trochę. Bardzo ciężko było o wodę, bo wodę mieliśmy z wykopanych studni w chodnikach. Zerwane były płyty, tam się kopało doły i dostawaliśmy się do wody, bo już wody w kranach nie było. Później dowódcy nas wysyłali na różne odcinki, gdzie akurat było potrzeba, w międzyczasie się zmieniały rozkazy, dlatego w miarę potrzeby naturalnie, jak gdzieś był ostrzał i akurat była potrzebna pomoc, to tam się biegło, przynosiliśmy rannych, opatrywaliśmy na miejscu lub się na nosze brało i przenosiło do szpitali. Bardzo często w szpitalach też odwiedzaliśmy naszych chłopców, których się przecież już znało, więc przychodziłyśmy z wizytą, odwiedzałyśmy, opowiadałyśmy, co się dzieje na pierwszych liniach, takie było nasze codzienne powstańcze życie.
- Jakie warunki panowały w szpitalach powstańczych?
To też bardzo różnie było, niektóre były nawet nieźle wyposażone, a niektóre były po prostu w piwnicach. Jak byłam w szpitalu, na [ulicy] Złotej był dom „Pod orłami”, tak zwany dlatego, że miał w oknach kraty w kształcie orłów, więc myśmy nazywali ten dom „Pod orłami”. Tam był szpital, nawet tak się złożyło, że mój wujek, który był lekarzem, operował [tam], właściwie około dwadzieścia godzin na dobę, zdążył się przespać i znów operował, nie odstępował od [rannych]. Tam żeśmy przynosili rannych, tam na Złotej, już w połowie Powstania, zorganizowana była izba, z różnymi łóżkami, bardzo różnymi łóżkami, gdzie mogłyśmy odpocząć, przespać się, tam właśnie przy tym szpitalu, to byłyśmy pod ręką, żeby można było w razie potrzeby nas wezwać, takie były warunki.
- Czy podczas Powstania czytała pani podziemną prasę, słuchała radia?
Radia tak, słuchałyśmy zawsze, jak tylko była możliwość. Oczywiście zżymałyśmy się mocno na audycje z drugiej strony Wisły, bo pani Wasilewska do nas przemawiała, ale to jakoś nie przemawiało do nas wówczas, takie były wiadomości, ale słuchało się również Londynu.
- Czy na temat tych audycji dyskutowała pani z przyjaciółmi, z ludźmi z oddziału?
Naturalnie, to były bardzo burzliwe dyskusje, każdy miał swoje zdanie, jedni byli spokojni, drudzy byli bardzo zbulwersowani różnymi wiadomościami, oczywiście byliśmy mocno zawsze rozgoryczeni, że mamy za małą pomoc, a jak pomoc przychodziła, były zrzuty, duża cześć zrzutów niestety wpadała w ręce Niemców, ale część do nas docierała, kiedyś była zrzutka z radzieckich samolotów, to dostaliśmy suchary, które się na nic nam nie przydały. Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
- Czy podczas Powstania zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych?
Osobiście to się właściwie nie zetknęłam, ze słyszenia znałam mnóstwo, ogromnie dużo, bo każdy o tym mówił. Mieliśmy kolegę, któremu Niemcy wymordowali dokładnie całą rodzinę, nie został nikt, nawet dzieci, które w tej rodzinie były. Zetknęłam się właściwie tylko z bestialstwem Ukraińców, bardziej niż Niemców, bo akurat z Niemcami się zetknęłam bezpośrednio po Powstaniu, znaczy w momencie kapitulacji, kiedy zostało zawieszenie broni [ogłoszone] i oni do nas przychodzili. Opowiadali nam, jak obdzierali Powstańców z butów, z mundurów, z broni, sami nam to opowiadali, pokazywali nam jakie mają polskie buty na nogach, jakie mają polskie mundury, znaczy polskie, one były niemieckie, ale u nas były. To znaczy na przykład były policyjne mundury, w które Powstańcy się ubierali, bo musieliśmy się czymś umundurować, no więc zdobyliśmy magazyny policyjne na [ulicy] Ciepłej, to nam dało trochę mundurów. Chłopcy się ubierali w mundury, no coś musieliśmy mieć, niezależnie od tego, że mieliśmy hełmy i opaski, ale trudno było być w cywilnej marynarce, więc mundury mieliśmy po Niemcach i po policji polskiej.
- Czy podczas Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym?
O tak, msze odbywały się na podwórkach, gdzie były figury, bo była taka okupacyjna jeszcze tradycja. Na podwórkach były różne figury Matki Boskiej czy innych świętych, kapliczki i przy tych kapliczkach odprawiało się msze. Było kiedyś tak, że z jednym kolegą umówiłam się na niedzielę do kościoła Wszystkich Świętych, bo był wtedy w naszych rękach, ale niestety już tam nie dotarliśmy. Ale msze odbywały się i w kościołach się odbywały i na kapliczkach się odbywały. Mieliśmy swojego kapelana, naszego wojskowego księdza Czajkowskiego, który był z nami, udzielał komunii umierającym, rannym, odpuszczał, ostanie namaszczenia udzielał, cały czas mieliśmy posługę religijną.
- Czy chciałaby pani powiedzieć coś o Powstaniu, o czym wie pani, że nigdzie nie zostało jeszcze powiedziane?
Na temat Powstania, zresztą do tej pory nawet są różne zdania, kontrowersyjne bardzo, jedni są za, inni są przeciw. Pewnie, że Powstanie Warszawskie było ogromną tragedią, całego naszego narodu, ponieważ zginął kwiat naszej młodzieży i to młodzieży przeważnie tej najbardziej dzielnej, bo ci, którzy siedzieli w piwnicach, to nie należeli do najdzielniejszych, bo po prostu nie chcieli brać w tym udziału, czy nie mogli. Młodzież nasza zginęła niestety, ale ze względów politycznych, to mam wrażenie, że jednak odniosło skutek. Miało swoje znaczenie dla dalszych losów naszej ojczyzny, miało duże znaczenie. Najlepszy dowód, że mówi się o tym do tej pory.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o pani ślubie. Jak wyglądała ta niezwykła uroczystość. Jak wyglądało przygotowanie do niej?
Ślub był bardzo piękny, dlatego, że jak znalazłam się na terenie ulicy Dobrej, bo tam akurat mieszkała moja rodzina, jak tam poszłam, to okazało się że właśnie w mieszkaniach mojej rodziny „Krybar” miał swoje kwatery, tam spotkałam swego chłopaka i postanowiliśmy o tym ślubie. Najpierw musieliśmy mieć zezwolenie dowództwa Armii Krajowej na zawarcie ślubu, musiałam mieć dodatkowe zezwolenie, ponieważ byłam niepełnoletnia, więc uzyskaliśmy w drapaczu chmur, jak to się przed wojną mówiło na PKO, który na Placu Powstańców obecnie jest, to tam było nasze dowództwo i tam musieliśmy dostać zezwolenie na ślub wojskowy. Nasze dokumenty ślubne zostały spisane w kaplicy na ulicy Moniuszki, bo to była kaplica Armii Krajowej, po uzyskaniu wszystkich dokumentów zgłosiliśmy się do kościoła Świętej Teresy na Tamce, gdzie był kapelan Armii Krajowej książę Jan Czartoryski, dominikanin, chodził w długim, białym habicie, był bardzo wysoki, zresztą uroczy człowiek. On nam zezwolił na zawarcie ślubu, wyznaczył nam datę. Przyszliśmy godzinę przed ślubem, bo to był 27 sierpień, niedziela, poszliśmy tam i nasi chłopcy, znaczy to właściwie byli chłopcy z kompanii mojego przyszłego męża, przyszli wszyscy do kościoła. Zrobili nam przez cały kościół szpaler, skrzyżowali karabiny i myśmy pod szpalerem, pod karabinami doszli do ołtarza. Bardzo było dużo ludzi, obcy ludzie nam składali życzenia, byliśmy na całej mszy, później po mszy odbył się ślub. W czasie ślubu wiem, że robiono nam zdjęcia i kręcono film, tego filmu nie widziałam, ale był kręcony, bardzo dużo ludzi było, i prezent dostaliśmy na weselne przyjęcie – pięć kilo koniny. Nawet był ciekawy moment, bo jeden z chłopców chciał nam zrobić prezent, wyczołgał się na działki, które były nad Wisłą, pod ogromnym ostrzałem, przyniósł nam kartofle, co było wielkim sukcesem, bo przecież kartofli [w czasie] Powstania nie było, więc było przyjęcie, konina, kartofle, to było przyjęcie ślubne. Było nasze dowództwo i był jeden z kolegów, który pięknie grał na pianinie, oczywiście szyb nie było, była duża cisza na ulicy Lipowej, on grał na pianinie nasze powstańcze piosenki, ale Niemcy na górze, na uniwersytecie słyszeli, bo echo szło. Strasznie nam tłukli w okna, tylko że to bokiem szło, tak że myśmy mogli w tym pokoju być, tylko walili w boczną ścianę, to takie było nasze przyjęcie. Potem wróciliśmy. Na drugi dzień już swojego męża na noszach zaniosłam do szpitala, bo został ranny na ulicy Bednarskiej, więc go zaniosłam do szpitala, który się znajdował na Tamce, ponieważ on za dwa dni mimo tego wstał z łoża i wyszedł stamtąd, kiedy chciałam go z powrotem odprowadzić, to szpitala już nie było, został zbombardowany, śladu już nie było po tym szpitalu, więc tym sposobem, że wyszedł wcześniej niż mu pozwolono, to ocalił życie. Wróciliśmy oboje już wtedy do „Chrobrego”.
- Z czego były zrobione obrączki ślubne?
Obrączkę ślubną dostałam od jakiejś pani, z jakiegoś zwykłego metalu, to nie było ani złoto ani srebro, a on kupił od jakiegoś mężczyzny, który zażądał dużą sumę pieniędzy i sprzedał swoją obrączkę, on miał inną, ja miałam inną, zresztą mam do tej pory na pamiątkę, moja była ze zwykłego metalu, potem kupiliśmy sobie oboje normalne obrączki.
- Jak reagowała na walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Początkowo entuzjastycznie, pomagano nam, chwalono nas, modlono się za nas, życzono nam wszystkiego najlepszego, ale w miarę przedłużania się Powstania, kiedy ludność zaczęła już bardzo cierpieć i na wody i na niedożywienie i na śmierć wielu ludzi, ginęli przecież bez przerwy, i ludność cywilna i żołnierze [byli] bombardowani, to już coraz mniej, byli tacy nawet, którzy nam źle życzyli. Sporo osób wyszło na apele Niemców, bo Niemcy apelowali, rzucali nam ulotki, żeby ludność wychodziła, wiele osób wyszło, ale dużo jednak zostało z nami do końca, ale już później nie byli do nas tak bardzo dobrze nastawieni. Po prostu byli wyczerpani Powstaniem, zrozpaczeni. Nic dziwnego zresztą, przecież to była ogromna tragedia, tak, byli już potem do nas źle nastawieni.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania a jakie najgorsze?
Najgorsze z Powstania, to był chyba dzień śmierci mojej rodziny, przeżyłam to bardzo, zginęli. Mieszkali na parterze, ale zeszli do piwnicy, piwnica była pod bramą, bomba upadła bokiem, parter ocalał, a piwnice nie, tam zginęło bardzo dużo ludzi, na [ulicy] Mazowieckiej 11. Tak dziwnie, bo właśnie parter, budynek, wszystko ocalało, bomba tak pochyło jakoś leciała i wpadła w podłogę bramy, trafiła do piwnicy, tam zginęli ci wszyscy ludzie. Potem pochówek ludzi, których się wyciągało w kawałkach, nawet nie można było rozróżnić, kto jest kto, ale wyciągaliśmy i chowało się tam na placyku na Mazowieckiej, tam było mnóstwo grobów. Najprzyjemniejszym wspomnieniem było utrzymanie naszych placówek na Śródmieściu, na [ulicy] Żelaznej, Złotej, Siennej, że jesteśmy jedynym zgrupowaniem, które nie oddało Niemcom nic! Że myśmy się utrzymali do końca, że do końca byliśmy na swoich miejscach. Tam była tak zwana „kurza stopka”, była bardzo silnie broniona, przez Polaków, przez naszych chłopców, myśmy nigdy jej nie oddali, to był duży sukces naszego zgrupowania, żeśmy do końca przetrwali.
- Jak pani zapamiętała kapitulację?
Kapitulacja nas zastała na Żelaznej. Chłodna już nie była w naszych rękach, Żelazna i Pańska, Miedziana, cały ten okręg był nasz. Kapitulacja była dla nas ogromnym rozczarowaniem, przyjęliśmy ją z ogromnym smutkiem, ale to już nie było wyjścia, zdawaliśmy sobie wszyscy doskonale sprawę, że mamy przegrane Powstanie, że nie zwyciężymy, że jeśli to jeszcze dłużej potrwa, to się skończy jeszcze większą tragedią. Musieliśmy, a zresztą to był rozkaz dowództwa, więc nie było już wyjścia, ale przyjęliśmy to z wielkim smutkiem. Wszyscy gromadziliśmy się, a poza tym, to było dla nas jakieś szokujące, że można było stanąć na ulicy, rozmawiać, nie chować się, nie kulić się pod ścianami, nie przebiegać wykopami, nie chować się za barykadą, można było stanąć, normalnie rozmawiać, to było bardzo szokujące, nie mogliśmy się do tego przyzwyczaić, ale tak było.
- Co się z panią działo od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
Wyszłam jako osoba cywilna z moją matką, jak już mówiłam, do obozu, potem nas przewieźli do Berlina, pracowałam w fabryce krawieckiej, byłam cały czas [w trakcie] zdobywania Berlina i potem wracałam do Polski, już o tym mówiłam.
- Czy może pani opowiedzieć, jak wyglądało zdobywanie Berlina?
To było tragiczne, bombardowania były przeciętnie dwa razy dziennie przez cały okres, dokładnie o godzinie dwunastej bombardowali Amerykanie dywanowo, dywanowe bombardowanie polegało na tym, że nadlatywała ogromna ilość samolotów i na dany znak wyrzucały wszystkie bomby jednocześnie i właściwie praktycznie cała dzielnica legła w gruzach. Anglicy bombardowali punktualnie o dziewiątej wieczór, można było sobie zegarek nastawić i latali tak jeden, dwa, trzy, pięć, dziesięć samolotów w różnych miejscach. To było z kolei napięcie psychiczne, bo wszyscy musieli siedzieć w schronach, nikt nie mógł wyjść, nikt nie mógł spać, nikt nie mógł odpocząć, dlatego, że nigdy nie było wiadomo, gdzie bomba padnie i wszyscy siedzieli godzinami w schronach, a oni tak sobie latali. Oczywiście bombardowali cały czas, ale tych samolotów nie było dużo. Przypadkiem, myśmy przynajmniej odnosili wrażenie, że bomby padają przypadkowo, być może, że nie, ale możliwe, że tak było. Natomiast amerykańskie bombardowania były straszne. Pamiętam dzień, kiedy oni zbombardowali dzielnicę w okolicach Aleksander Platz. Tam bomby uderzyły w chodniki, w jezdnie, ale pod jezdniami było metro, a oni mieli dwu czy trzypiętrowe metro, tam się przeważnie chowali ludzie, właśnie do metra, bo uważali, że to jest bezpieczne. Ponieważ to były bardzo silne bomby, uderzyły w chodniki, przebili stropy ulic i wpadły w metro, tam zginęło tego dnia około dwadzieścia tysięcy ludzi. Strzępy ludzkie były wszędzie, na dachach, na drzewach, na ulicach, dużo tam Włochów zginęło wtedy, bo Niemcy mieli też jeńców Włochów, tam właśnie z pobliskiej fabryki schowali się Włosi, to było straszne bombardowanie wtedy. Był jeszcze jeden bardzo śmieszny moment, na [niezrozumiałe] w Berlinie był bunkier, ale to był gmach bunkier, duży bardzo, gdzie były betonowe ściany grubości czterech metrów, nie do zdobycia praktycznie, ale przeznaczony był tylko dla matek z dziećmi. Jak matki z dziećmi wchodziły do bunkra, jak się zaczynał alarm, to wszystkie wózki zostawały na zewnątrz, i tam padły bomby, wózki miały poduszki, kołdry, cała dzielnica była w pierzach, bo bomby rozwaliły wózki, poduszki i po bombardowaniu wszystko fruwało w pierzach, długi czas pierze się utrzymywały w dzielnicy. To były trochę śmieszne momenty. Potem było bombardowanie, mieszkałam w barakach, w obozie, gdzie dojeżdżałam S-banem, czyli kolejką elektryczną do fabryki na
Große Frankfurter Straße. Pewnego dnia bombardowanie było tak straszne, że kolej nie chodziła, tory kolejki były postawione zupełnie pionowo, ale miałam do fabryki około dwudziestu kilometrów, Berlin płonął i przez cały płonący, rozbity Berlin szłam pieszo do swojego obozu, wiele godzin szłam, ale trafiłam i doszłam. W fabryce, gdzie pracowałam, to byli Niemcy, którzy mieli część żydowskiej krwi, oni mieli zaznaczone w dowodzie osobistym, w dokumentach, ile procent żydowskiej krwi w człowieku płynie, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, nie wiem jak oni to obliczali, w każdym bądź razie mieli dokładnie to wyliczone i musieli nosić gwiazdy żółte, to zresztą byli bardzo sympatyczni i mili ludzie, tam oni pracowali z nami. Czystych Niemców nie było w tej fabryce. Byli Ukraińcy, byli Białorusini, Rosjanie, Rumuni, różne narodowości, Włosi też byli z nami i część tych Niemców – Żydów. Bo oni Żydów nie likwidowali ze względu na to, że część tych ludzi miała dzieci: synów i córki, które byli w armii niemieckiej, więc oni dlatego oszczędzali. Tam była na przykład Polka z Łodzi, polska Żydówka, która była Łodzianką, kiedyś przed wojną wyszła za mąż za Niemca i miała czterech synów, wszyscy czterej byli w niemieckiej armii, dlatego ją oszczędzano, ona nie poszła do obozu. Sympatyczna, miła, mówiła dobrze po polsku, tam z nami też pracowała, w fabryce. Byli tam również ludzie bardzo wykształceni, mądrzy, dziennikarze, filmowcy nawet z nami pracowali, którzy byli sprowadzeni do zwykłych robotników, ponieważ płynęła w nich żydowska krew. Bardzo ciekawy był moment, jak był z nami polski Żyd, bardzo sympatyczny pan, który miał oczywiście lewe papiery, nie wiadomo było nikomu, że jest Żydem. Był śpiewakiem operowym, pięknie śpiewał, czasami nasza szefowa – frau Rida, Niemka, pozwalała nam uciszyć maszyny i poprosić go, żeby nam śpiewał arie operowe, więc były takie momenty, bardzo zresztą pięknie śpiewał. Nazywał się pan Wiśniewski, nie pamiętam dokładnie już jego nazwiska, bardzo miły człowiek, dzięki niemu zresztą dużo zwiedziłam, mówił perfekt po niemiecku i dzięki niemu zwiedziłam bardzo dużo w Berlinie. Zwiedzałam [też] cały Poczdam i Sansoussi, i dużo mając siedemnaście lat, jak miałam wtedy, jeszcze nie umiałam tak dobrze historii, jak w tej chwili, a bardzo dużo nam opowiadał i bardzo dużo się od niego dowiedzieliśmy. Zresztą on znał Berlin sprzed wojny, więc dużo nam opowiedział. Z córką był, córka miała inne papiery, inne nazwisko.
- Co działo się z panią po maju 1945 roku?
Po maju wróciłam do kraju, ponieważ w Warszawie nie miałam żadnej możliwości zamieszkać, nie było gdzie, znajomi moi pozwolili mi mieszkać w Piasecznie. W Piasecznie był pałacyk moich znajomych, nad rzeką, tam dostaliśmy pokój z moim mężem. Zamieszkaliśmy w tym pokoju, ponieważ jeden z członków mojej rodziny był dyrektorem cukrowni, to nam ułatwił, że tak powiem, handel cukrem. Dawał nam cukier, żebyśmy go sprzedawali i z tego się mogli utrzymać. Przez jakiś czas sprzedawaliśmy faktycznie cukier. Potem skończyłam szkołę, bo przecież nie miałam jeszcze wówczas matury, na kompletach nie zrobiłam matury, później dopiero, i staraliśmy się o jakąś pracę. Przenieśliśmy się z Piaseczna do Radości, ponieważ mojego męża matka i siostra mieszkały w Radości, więc chcieliśmy być bliżej, potem się urodziło moje dziecko, które niestety zmarło. Mąż zaczął pracować, zajmowałam się domem przez pewien czas, potem zaczęłam pracować w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych przez wiele lat.
Warszawa, 18 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciek Bandurski