Nazywam się Barbara Roszkowska z domu Trzaska.
4 czerwca 1927 roku w Gródku.
Jodła.
Sanitariuszka łączniczka.
Należałam do Rejonu V, Obwód VI, Warszawa Praga.
Przed pierwszym września trzydziestego dziewiątego roku mój ojciec był oddelegowany do Ostrołęki rok wcześniej, ponieważ był urzędnikiem państwowym. Jak wybuchła wojna, ojca zabrali do wojska i był na terenie Prus Wschodnich, na pograniczu Polski. Więc zadzwonił do nas żebyśmy się pakowali i wyjeżdżali do Białej Podlaskiej, bo urzędnicze rodziny ewakuują na wschód. To znaczy gdybyśmy pojechali, pewnie byśmy wylądowali na Syberii. Ponieważ moi rodzice mieli przed wojną dom w Radości pod Warszawą, to moja matka powiedziała, że nigdzie nie wyjeżdża i pojechaliśmy do Radości. Jechaliśmy całą dobę wagonem bydlęcym, ale jakoś dotarliśmy do własnego domu.
W czasie okupacji rozpoczęłam naukę w szkole imienia Bakonowej, w prywatnym liceum, Zielna 13. W styczniu 1942 roku zostałam przyjęta do konspiracji.
Przyjęłam pseudonim „Jodła”. Przysięga odbywała się na Pradze przy ulicy Targowej chyba 48, o ile dokładnie pamiętam. Później moja działalność konspiracyjna polegała na pracy, na praktyce w szpitalu maltańskim jako sanitariuszki. To była oczywiście praktyka. Cały czas, później niezależnie od tego ciągle miałyśmy polecenia do przenoszenia broni. Między innymi z Targowej przenosiłyśmy, wykopałyśmy z piwnicy, bo ktoś tam nam dał takie polecenie – kilka pistoletów, które były zakopane przed wojną. Te kilka pistoletów niosłyśmy we trzy, wtedy już był dość niebezpieczny okres, bo na ulicach chodziły patrole składające się z kilku Niemców, z pistoletami gotowych do strzału. Wtedy chodziłyśmy we trzy, ale ja miałam stracha. Ale jak miałyśmy w swoim towarzystwie dziewczynę niezwykle przystojną, o takim rubasznym wyglądzie, wesoła, czarna, grubasek taki. Nadchodzą Niemcy i my pełne strachu, czy nas nie zrewidują, nie wylegitymują, na szczęście ona zęby wyszczerzyła do nich i przeszli spokojnie. Udało nam się bezkolizyjnie dotrzeć do wyznaczonego punktu. To tyle, co by dotyczyło działalności w czasie okupacji.
Tak. Janka Jacewicz, Genia Zienowicz to były moje koleżanki jeszcze z czasów szkolnych. Oczywiście były różnice wieku, bo to pokolenia przez okres wojny, a później one, że tak powiem.. w każdym wieku. W każdym bądź razie jeszcze dodatkowo w czasie konspiracji byłam łączniczką, a ponieważ moi rodzice mieli dom w Radości niedaleko lasu, a u nas był taki magazyn broni do ćwiczeń. Nasi żołnierze przyjeżdżali od czasu do czasu, po kilku chłopców i w sąsiednim lesie ćwiczyli strzelanie do celu, no i rodzice byli też bardzo patriotyczni. To dotyczy konspiracji. Natomiast jeżeli chodzi o wybuch Powstania. Przed wybuchem Powstania chyba 26 lipca zostaliśmy wezwani na kwatery. Nasza kwatera miała miejsca przy ulicy Łochowskiej, u zbiegu ulicy Ząbkowskiej i chyba Strzeleckiej, tam było takie skrzyżowanie.
Tak. Wpierw był taki okres wyczekiwania na wybuch Powstania. Jak Powstanie wybuchło, to dostałyśmy zadania ratowania rannych i między innymi taki jeden przypadek… no może taki nawet tragiczno-śmieszny, jak to człowiek reaguje, kiedy wyzwala się instynkt ochrony życia. Niosłyśmy rannego, takie były tereny działkowe przy ulicy Markowskiej – Markowska skręca ukośnie od Ząbkowskiej do Wileńskiej – i niosłyśmy mężczyznę bardzo wysokiego i dosyć masywnego. We cztery niosłyśmy go [koło] tartaku, przez który było przejście do szpitala kolejowego przy Brzeskiej. Tartak był zamknięty i my [szłyśmy] od strony Dworca Wileńskiego – jeszcze Wschodniego wtedy, nie Wileńskiego chyba. Nadjeżdżają Niemcy na motocyklu, wtedy strzelali do każdego ruszającego się obiektu. A my nie możemy bramy otworzyć. W końcu jedna z dziewczyn z takim rozpędem runęła w bramę, że ta brama cała się wywaliła i zdążyłyśmy tego rannego wciągnąć. A on leżał na chodniku i błagał, żeby ratować jego życie. Udało nam się. [Na] terenie tartaku przedostałyśmy się do muru, dałyśmy znać lekarzom przez płot, przez ten mur, później po drabinie wciągnięto tego rannego. Na tym skończyła się nasza rola akurat w tej akcji. Później jak wybuchło Powstanie Warszawskie, to tak. Miałyśmy takie petardy, które się kładło na ulicy przed nadjeżdżające pojazdy. Niewielkie one były i to [nie]wiele szkodziło, później się okazało, ale te petardy rozkładałyśmy. Niezależnie od tego udzielałyśmy pomocy rannym, których już w zasadzie nie było wielu, bo Powstanie upadło. Zaczął się okres wyczekiwania, co dalej robić. Mogę opowiedzieć taką humorystyczną sprawę z petardą. Opowiedzieć?
Byłyśmy na kwaterze Tarchomińska 13, to jest mieszkanie mojej koleżanki. Straszny był głód, dostawaliśmy śmierdzące mięso z rzeźni na ulicy Otwockiej. Tam, gdzie było czuć cuchnące mięso, było wiadomo, że jest to kwatera AK. W tym mięsie były takie białe robaki, ale człowiek był taki głody, że wyczyścił, wyparzył i to mięso zjadł. Pamiętam któregoś dnia jeden z chłopaków przyniósł nam gęś. Byłyśmy tak zachwycone, że będziemy mogły tą gęś zjeść. Matka tej koleżanki, oprawiła ją i wsadziła do piecyka. W pewnym momencie piecyk wybuchł. Okazało się, że jedna z koleżanek na wszelki wypadek schowała petardę do piecyka i ta petarda wybuchła, gęś wyskoczyła na sąsiednią ścianę razem z piecykiem. Tak się skończyła nasza uczta.
Zrobiło się dużo zamieszania w naszej kamienicy, ludzie się przestraszyli, bo Niemcy już zaczęli pacyfikację ulic. Już wywozili mieszkańców do Pruszkowa. W związku z tym przyszedł rozkaz ucieczki do Puszczy Kampinoskiej, to znaczy myśmy nie wiedziały, że do Puszczy Kampinoskiej, ale kazali na maszerować i zabierać broń. Najbardziej niebezpiecznym przejściem był wiadukt na Targówku, pod mostem, na którym stał strażnik niemiecki.
Ze mną – w odległości – bo to nigdy nie szło więcej niż dwie osoby, co parę metrów szły jedna, dwie osoby, które niosły ze sobą broń. Genia Zienowicz, moja koleżanka ze szkoły niosła erkaem zawinięty w czerwoną kołdrę, to pamiętam jak dziś. Ja miałam dwa pistolety przywiązane do pasa, na wierzchu była spódnica, między innymi Parabellum, które później dostałam w prezencie i amunicję za biustonoszem schowaną.
Tak szła nas grupa chłopcy, dziewczęta, wędrowaliśmy przez różne wsie, już nie pamiętam. Pamiętam Henryków, tam Niemcy napadali na naszych żołnierzy, mnie tam nie było, ale wiem z opowiadań. Część ich aresztowali, ale nam się udało szczęśliwie dotrzeć do wsi Buraków, w której była przeprawa. Tam była wąska Wisła, wówczas było dość sucho. Przeprawialiśmy się, my – we trzy –łódką z kolegą o nazwisku Czesław Bochenek pseudonim „Cygan” – on żyje jeszcze. Przy wysiadaniu z łodzi rozeszła się wiadomość, że własowcy wyłapują naszych. W związku z powyższym kazali nam się ukryć gdzieś, myśmy we trzy wskoczyły do najbliższego gospodarstwa. Gospodyni nas zapytała: „Czy macie broń?” i myśmy wtedy oddały jej broń, ona zagrzebała w nawozie i kazała iść za stodołę. Oczywiście zaznaczam, że to był wczesny ranek. Kazała nam iść za stodołę usiąść koło chłopaków, którzy paśli krowy, palili małe ogniska, myśmy koło nich usiadły. Własowcy przechodzili koło nas i nas nie zaczepili, nawet nie wylegitymowali. W ten sposób udało nam się ocalić. Natomiast z tej grupy szło sto pięćdziesiąt osób, znaczy później się dowiedziałam, że szło sto pięćdziesiąt osób, to osiemdziesiąt osób zabrano, wywieziono do Niemiec, w większości do obozów koncentracyjnych. Później jak Niemcy przestali wyłapywać powstańców, uratował się z tej grupy dowódca Henryk Małowicki pseudonim „Ran”. On zorganizował nas w postaci jakiejś grupy i przeszliśmy do wsi Pociecha, gdzie był już wartownik polski partyzancki Kampinos, doprowadził nas do wsi Wiersze, gdzie była centrala dowództwa. We wsi Wiersze przydzielono nas do 3 Kompani Piechoty pod dowództwem „Opończy”, nazywał się Walery Żuchowicz. Był w randze starszego sierżanta.
Przypuszczam, że koło tygodnia wędrowaliśmy. W każdym bądź razie w Wierszach przydzielono nas, część dziewczyn do szwalni, bo było dużo zrzutów spadochronowych i szyło się ubrania. Cześć do pracy w szpitalu. Szpital był w Wierszach i w Krogulcu. Większy szpital był w Krogulcu. Szpital to duże słowo, bo to były stodoły, w których ranni leżeli pokotem jeden koło drugiego. Opatrunków mieliśmy niewiele, głównie otrzymywane ze zrzutów amerykańskich. Sporo było zrzutów, było sporo amerykańskiej odzieży zrzucanej, myśmy dostały mundury amerykańskie. Była zrzucana broń, mieliśmy nawet armatki przeciwlotnicze, mieliśmy też jedną taczankę – taka jakaś armata – dokładnie się na tym nie znam. W tym samym czasie ze mną przedostał się brat Waldemar Trzaska, którego przydzielono do plutonu moździerzy. Edukowano go w zakresie walki z czołgami. Mieliśmy z amerykańskich zrzutów taką broń – PIAT-y. To były namagnesowane pociski, które wystrzeliwane – przyczepiały się do czołgów i je rozrywały. On był wyszkolony w zakresie tych granatników. Był też w tej samej kompani tylko miał inne zadania – ćwiczenia i walkę z okolicznymi „ukraińcami”.
Bo większość wsi w sąsiedztwie była obsadzona przez własowców, „ukraińców”, którzy byli obsadzeni w wojsku niemieckim. Bywało tak, że ci „ukraińcy” mordowali ludność. W odwecie nasi udawali się do wsi. Do dziś pamiętam jak w jednej wsi zginął nasz kolega pseudonim „Tur”, jest pochowany do dziś na cmentarzu w Wierszach. Oni dużo, strasznie pili ci „ukraińcy”. „Ukraińcy” napadali na wieś, nasi otoczyli ją ze wszystkich stron, wzięli ich w ogień krzyżowy, podpalili wieś – stogi z kilku stron i prawie wszystkich „ukraińców” wycieli w odwecie za tę masakrę, którą oni tam zrobili. W tej właśnie walce zginął porucznik „Tur”. [W aktach] będą informację podane, to mój brat [podał], bo on miał lepszą orientację, był bliżej tych działań wojennych. W Wierszach byliśmy do 28 września, do czasu, kiedy Niemcy zbombardowali Wiersze, to znaczy konkretnie zbombardowali siedzibę naszego dowództwa. Na szczęście dowódcy godzinę czy półtorej godziny przed tym wyszli na naradę, za stodołę. Prawdopodobnie był to jakiś donos. Dość, że żołnierze nasi ocaleli i wtedy padł rozkaz wycofywać się w Góry Świętokrzyskie.
Tak, tak, własowcy. To były RONA.
Tak.
To znaczy byli Niemcy też.
Trudno powiedzieć. Tak popularnie mówiło się „ukraińcy”. A myśmy dokładnie nie potrafili się rozeznać. Pod Pociechą była wtedy największa bitwa. Wieś Pociecha. Myśmy ich nazywali „Ukraińcami” ale… A jeżeli państwa interesuje pomoc ze strony obcych wojsk, to myśmy wyszli z Kampinosu 29 września, dotarliśmy do wsi Budy Zosine, między Międzyborowem a Jaktorowem. Później pan Alfons Kotkowski zarządził odpoczynek między Sochaczewem i Wiskitkami. Patrol był, zaczęły nas patrolować niemieckie samoloty. I przyjechali żołnierze węgierscy. Przyjechali do dowództwa, żołnierz węgierski i powiedział: „Uciekajcie, bo was otaczają i zginiecie!”. Wtedy padł rozkaz ruszyć dalej. Ale wtedy już był biały dzień, była zła organizacja tego wyjazdu – z perspektywy czasu oczywiście. Tabory ciągnęły się trzy kilometry.
Dlatego, że wojsko było rozciągnięte w długiej linii, tabory ciągnęły się na przestrzeni trzech kilometrów. Tabory, gdzie była zmagazynowana broń, urządzenia dodatkowe, dodatkowa broń i to na długim etapie się ciągnęło. Druga sprawa to był odpoczynek o godzinie czwartej rano na łysej, gołej polanie, bez zaplecza w postaci lasu. Przybiegli węgierscy żołnierze, którzy stacjonowali gdzieś w pobliżu, uprzedzili nas, że Niemcy nas otaczają. Zresztą widać było jak patrolował niebo samolot niemiecki. Wtedy prowadzący partyzantkę Alfons Kotkowski dał rozkaz ruszyć i ruszyliśmy w kierunku Puszczy Mariańskiej. Ale żeby dotrzeć do Puszczy Mariańskiej musieliśmy przejść przez tory w pobliżu Międzyborowa i Jaktorowa. A po drugiej stronie to były Budy Zosine. Dotarliśmy, gdzieś koło godziny jedenastej, do Międzyborowa i Jaktorowa, do torów na tym odcinku. Kawaleria przedostała się przez tory, natomiast piechota i tabory zostały po drugiej stronie i w tym czasie wjechał pociąg pancerny, który zaczął ostrzeliwać powstańców, którzy zostali. Między innymi ja byłam w bardzo bliskiej odległości od tego pociągu pancernego, zostałam ranna w głowę, ale nie było to jakieś bardzo groźne, mnie zrobiono opatrunek. Skutki były później, bo straciłam przytomność. Nadleciał samolot, który również patrolował okolicę. W związku z tym dowództwo zarządziło ratować się gdzie, kto może, jak może. W tej sytuacji, ja pamiętam, stanęliśmy za stodołę – w tej chwili Niemcy tę stodołę rozwalili. Dowódca powiedział żeby zebrała się nas grupa, będziemy próbowali nocą przedostać się przez tory w kierunku Gór Świętokrzyskich i Puszczy Mariańskiej. W związku z powyższym stało się nierealne, dlatego, że nadjechało siedem czołgów, które zaczęły w naszym kierunku strzelać. Mój brat, z tej grupki zorganizowanej przez Henryka Małowickiego „Rana” ze swoimi kolegami został skierowany z PIAT-ami do czołgów, które tam mieli, żeby je ostrzeliwać. Ale niewiele się to zdało, bo żaden z nich się nie rozleciał. Opowiedzieć o moim bracie?
Mój brat ukrył się z dwoma kolegami w stogu siana. Kiedy Niemcy nadeszli, to całkowicie byliśmy już rozbici, bo do Gór Świętokrzyskich przedostała się tylko grupka konnicy. Kiedy Niemcy zawołali żeby się poddawać, dwóch kolegów brata wyszło ze stogu, a mój brat powiedział, że nie wychodzi i został z bronią w stogu. Na jego oczach dwóch kolegów, których Niemcy zawezwali do podania – zastrzelili. On ocalał, dlatego że po pewnym czasie nadeszła grupa Niemców z oficerem na czele i wyciągnęli go z tego stogu, bo byli z psami. Pobili go i zabrali do niewoli. Także już stamtąd powędrował do Niemiec – wywieźli go. To na marginesie [historia] mojego brata. A jeżeli chodzi o mnie, zostałam z dwoma koleżankami, poszłyśmy do jakiejś gospodyni. Gospodyni zabrała nam nasze amerykańskie mundury, dała nam cywilne ubrania do przebrania się, legitymacje AK zakopałyśmy. Była jeszcze taka sytuacja, że nam kazano w czasie okupacji zniszczyć kenkarty, to znaczy AK dało polecenie zniszczyć kenkarty. Zachowałam swoją, ale miałam z Radości nie z Warszawy. Więc mogło mnie to w jakiś sposób chronić. Kiedy zastanawiałyśmy się, siedząc w piwnicy u tej gospodyni, co robić przyszedł ranny żołnierz w nocy. Powiedział, żeby go opatrzyć. Myśmy go opatrzyły, miałyśmy amerykańskie opatrunki na przestrzał płuc, przykładało się plaster z jednej strony i z drugiej strony. Przestrzał płuc był niegroźny, mało krwi się przedostawało. On wtedy mówi żeby go zagrzebać w kartofle. W piwnicy był cały dobytek tych gospodarzy, cała rodzina, krowy, konie i tak dalej. I oczywiście sterta kartofli. Nigdy tego momentu nie zapomnę, jak we trzy odgarniałyśmy kartofle, kartofle okrągłe i nie można było go zagrzebać. Jedna powiedziała: „Ja się oddam do niewoli, ale nie będę tych kartofli wygrzebywać”, bo co się wygrzebał dołek, to się zagrzebał. Udało się zrobić dołek, rannego zagrzebałyśmy, na głowę pokryłyśmy snopek słomy. Rannego nie znam. Wiem tylko, że nam mówił, że ma rodzinę w Płochocinie o nazwisku Skalski, wujek Skalski. Rano, dużo dużo wcześniej on powiedział: „Wypuścicie mnie stąd, będę szedł do rodziny” i wyszedł. Od tej pory kontaktu nie mamy. My wyszłyśmy we trzy, też skoro świt od tej gospodyni i nie wiedziałyśmy, co robić.
No jakieś czterdzieści kilometrów od Warszawy, przed Żyrardowem, koło Międzyborowa. Jest Jaktorów, później Międzyborów i Żyrardów. Moje koleżanki przegłosowały mnie. Miałam koleżankę z klasy Halinę Golędzinowską, która mieszkała w Studzieńcu, za Żyrardowem, a wiedziałam, że w Studzieńcu zaczyna się już Puszcza Mariańska. Mówię: „Idziemy do Studzieńca, do Puszczy Mariańskiej, znajdziemy naszych kolegów z Kampinosu”. One mówią: „Nie, wracamy do Kampinosu”. Idziemy do Kampinosu, a tam czołgi i Niemcy wyłapują żołnierzy z kartoflisk, którzy tam się poukrywali. Ja mówię: „No widzicie jak to wygląda”. To one: „Prowadź!”. Zostałam w ten sposób „hersztem” bandy i poprowadziłam je przez Żyrardów. Po drodze wstąpiłyśmy do jakiejś chałupy, w tej chałupie gospodyni kazała nam obierać kartofle, bo mówi: „Za chwilę Niemcy będą, patrolują okolicę i mogą do was przyjść, was sprawdzać”. Ale to byli ci Niemcy, z Herrenvolku, starzy. Jeden Niemiec wszedł a koleżanka miała dwa dowody: kenkartę i Ausweis. [Druga koleżanka nie miała żadnego dokumentu]. Jedna [dziewczyna] była czarna, druga blondynka. Ona swój Ausweiss oddała, bo tamta nie miała, sama miała kenkartę. Niemiec wszystko obejrzał, machnął ręką, już był taki zmęczony, to stary człowiek jakiś był. Nawet nie wykorzystywał tego, że to jesteś jakaś lipa. W związku z tym udało nam się bezkarnie przesiedzieć u niej. A później przez Żyrardów, w łapciach szłyśmy, obdarte, głodne, a w Żyrardowie był popłoch. Niemcy się pakowali do ucieczki. Bo jak była bitwa pod Jaktorowem i Międzyborowem, to wszyscy folksdojcze i Niemcy pakowali się do ucieczki, bo już myśleli, że to dla nich największe zagrożenie. Więc nikogo już w Żyrardowie nie sprawdzali. Pamiętam chyba była niedziela. Przeszłyśmy przez Żyrardów, dotarłyśmy do Studzieńca, w Studzieńcu do Haliny i mówię – no oczywiście, jeśli miałyśmy wszy, byłyśmy brudne i głodne, przebrała nas i umyła. Dała nam kontakt do chłopaka, który prowadził grupę Kampinoską. Ten chłopak powiedział, że „kampinosiacy” poszli do Obuchowa. Tam dotarłyśmy przez lasy, przez noc. Już nie będę opowiadać, w jaki sposób się dowiedziałyśmy, gdzie partyzantka. Dowiedziałyśmy się w ten sposób, że poszłyśmy do jakiejś wsi, a w tej wsi zamieszanie, bo partyzanci zabrali konie. I jedna z koleżanek, piękna dziewczyna, poszła do jakiegoś majątku i powiedziała, że ojciec jest furmanem i zabrali go z koniem partyzanci, i w ten sposób się dowiedziała, w która stronę poszli partyzanci. Doszłyśmy do tego Osuchowa i znowu nie wiemy, co dalej robić.
Dwie koleżanki.
Tak. Janina Jacewicz i tej drugiej nie pamiętam, Lucyna miała na imię.
Od mniej więcej 25 sierpnia.
Nie potrafię powiedzieć, ale była [to] radiostacja obsługiwana przez fachowców.
O ile pamiętam, to radiostację obsługiwał Belg czy Francuz, był bezpośredni kontakt z Londynem i w związku z tym były zrzuty, bardzo częste zrzuty.
Myśmy mieli bardzo dużo broni amerykańskiej, to znaczy dużo jak na lokalne warunki partyzanckie, najlepszy dowód, że mieliśmy armatki przeciwlotnicze nawet zrzucane. Były medykamenty, odzież i jak sobie przypominam, to co parę dni były przygotowywane ogniska do zrzutów.
W Puszczy Kampinoskiej nie w naszym oddziale, nie w naszej kompani, ale wiem, że w dowództwie byli: żołnierze niemieccy polskiego pochodzenia, byli Francuzi, Belgowie, Rosjanie. Byli ci, którzy uciekli z wojska niemieckiego, znaleźli się w partyzantce kampinoskiej.
Sądzę, że tak, bo jakiś czas tam przebywali. Na pewno byli pod nadzorem ze strony oficerów z Kampinosu.
Niedużo, około kilku, kilkunastu osób.
Bardzo pozytywnie. Akceptowali Powstanie, pomagali. Poza wyjątkiem, jednym przypadkiem, kiedy już był upadek Powstania i gęś wyskoczyła, to się nas wystraszyli, krzyczeli na nas żebyśmy się wyniosły stamtąd. Ale to było tak na marginesie, bo to było już właściwie po upadku Powstania i była już pacyfikacja ulic na Pradze.
Ale oczywiście. Dzielili się ostatnim kęsem, dokładnie. Wszystko wyciągali z piwnic, co mieli żeby nam dać jeść. Z jedzeniem w Kampinosie też był problem. To były biedne wsie, chłopi całą żywność, którą posiadali w nadmiarze dawali na utrzymanie wojska. Wprawdzie im płacili, ale… I ciekawe zjawisko, że chłopi w Kampinosie bardzo byli pozytywnie ustosunkowani, mimo, że dla nich to było ogromne obciążenie materialne. Przecież krowy musieli zabijać, musieli żywić [żołnierzy]. Przecież tam było prawie dwa tysiące ludzi. Trzeba było im dać jeść. To jedzenie było byle jakie, ale było.
Bojowe warunki to zupa była, kawałek chleba od czasu do czasu.
Myśmy mieli mundury amerykańskie ze zrzutów.
Niestety było spanie w stodole, na sianie i w ubraniu. Higiena to studnia w ogrodzie.
Z nikim. Nawet z bratem, znaczy w Kampinosie to tak, ale później nie miałam żadnego kontaktu. Moja rodzina już była po stronie rosyjskiej w tym czasie. Bo Rosjanie wkroczyli do Radości, Otwock, Radość, Wawer – do Wawra doszli już w lipcu, także już żadnego kontaktu z rodziną nie było.
Człowiek starał się umyć głowę, przede wszystkim doprowadzić do porządku, jak była chwila wolna. Rozmawiało się o wydarzeniach, to wszystko.
Atmosfera była bardzo życzliwa, bardzo serdeczna, jak z rodziną się rozmawiało, bo rozmawiało się o rodzinie, bo nie wiadomo było, co się z nimi stało, gdzie są, jak żyją.
To było wszystko, nie było rozrywek, oczywiście w Puszczy Kampinoskiej były. Jedyna rozrywka, to były msze polowe. W niedzielę całe wojsko ustawiało się w czworobok, nawet mam zdjęcie takie i kapelan odprawiał mszę. To było wszystko. Wzruszająca była pierwsza msza jak dotarliśmy, wszyscy płakaliśmy. My tacy obdarci, warszawiacy umundurowani, poszliśmy na mszę i pierwsze wrażenie – hymn Polski i „Boże coś Polskę” i wszyscy płakali.
Genia Zienowicz była ze mną w Kampinosie.
Ją zabrali w Burakowie, przed Kampinosem, to znaczy w Kampinosie jej nie było.
Ze szkoły, nie.
Tak, zaprzyjaźniłam się z koleżanką Janką Jancewicz, starszą ode mnie, która miała bardzo urozmaicone życie, która cały czas była ze mną od pierwszego dnia złożenia przysięgi. W Górach Świętokrzyskich była ze mną. Wróciłyśmy razem z Gór Świętokrzyskich już po rozwiązaniu, ale jeszcze była wojna, bo to był koniec roku 1944 jak partyzantka. Ponieważ front się przesuwał, więc nasz dowódca powiedział, że kto ma możliwość wrócić do rodziny niech wraca, a ci wilniacy musieli zostać, bo oni nie mieli gdzie wrócić. Bo warszawiacy wracali do znajomych, do rodziny, ja wróciłam z Janką. Oczywiście nie mogłam wrócić do mamy, bo jeszcze tam byli aktualnie Sowieci. Jeden z naszych kolegów miał rodziców w Żyrardowie, drugi miał majątek pod Żyrardowem... miejscowość Kołaczek, [tam] miał rodzinę. Ci koledzy zabrali nas do Żyrardowa, mnie i Jankę. Oczywiście po drodze mieliśmy różne przygody, bo Niemcy do nas strzelali, furmanką jechaliśmy, jak na dłoni nas widzieli. To nie była żadna akcja, myśmy udawali wieśniaków oczywiście, ale mieliśmy broń ze sobą. Jechaliśmy furmanką i przejechaliśmy gdzieś koło Przysuchy przez szosę i tam jechali Niemcy bryczką, czterech Niemców. A my już tam odjechaliśmy ze dwa, trzy kilometry i byliśmy już na polu i oni z tej bryczki do nas strzelali jak do kaczek. Nasz kolega Janek Szujecki mówi: „Nie uciekajcie, nie ruszajcie się, udajemy, że to nie do nas!” – taki był przytomny chłopak. I rzeczywiście, a kula utkwiła w sianie, [bo] to była furmanka wysłana sianem i miała siedziska z desek. Ale myśmy ani nie drgnęli, oni sobie postrzelali i dali spokój, pojechali dalej. Dojechaliśmy szczęśliwie do Żyrardowa, oczywiście były wszy i trzeba było – rodzice tego kolegi nas nie wpuścili– rozebrać się na korytarzu, wszystko [wrzucić] do worka, [w] prześcieradła [i] na golasa do wanny. Później było czekanie. Ulokowali nas, mnie i Jankę w majątku Kołaczek.
Majątek Kołaczek to była dziwna sprawa, bo córka była w konspiracji, brat był w konspiracji w Milanówku, a ojciec był przedwojennym oficerem, którego zabrali do obozu – a miał żonę Niemkę. Nazywał się Fabian i ta Niemka tak go molestowała, żeby podpisał folkslistę i on podpisał od razu folkslistę i wcielili go Niemcy do wojska. Gdzieś do Łodzi wysłali. Nas ulokował ten Janek u Irki Fabianowej, bo tam z kolei baza AK [była]. W tym majątku był magazyn broni AK, bo w okolicy wszyscy wiedzieli, że ten majątek jest niemiecki. Czuliśmy się tam względnie bezpiecznie. Ojciec jej poszedł gdzieś na front, matka wyjechała do Niemiec. Później się znaleźli, raz się z nią spotkałam. Później ona wyjechała do Niemiec na stałe
.
Tak, już po wyzwoleniu. Doczekałam w Kołaczku wyzwolenia. W styczniu jak weszli Sowieci na tamte tereny, to w naszym domu było czterdzieści siedem osób z Warszawy, różnych uciekinierów. Też były zbiegi okoliczności. Wśród tych osób była pani Krzyszkowska, matka sławnej prima baleriny opery. Rozdzielona była z córką w Pruszkowie, [córka] miała wtedy dziewiętnaście lat. Ta matka bez przerwy płakała i ja ją pocieszałam, mówiłam, że też jestem sama, niech się nie martwi, córka przeżyje i tak dalej. Zaraz w styczniu przyjechali upaństwawiać majątek, tylko ruscy tam przeszli. Siedzimy przy stole, tam był młyn, więc ciągle jedliśmy potrawy mączne, wchodzi facet w okularach, widzę jak dziś. Pani Krzyszkowska wstaje od stołu, rzuca się na szyję. Jej syn, który pracował w urzędzie ziemskim w Otwocku i jeździł, upaństwawiał majątki. Przejmował na rzecz skarbu państwa majątki. Matka powiedziała, że ja się tak nią serdecznie opiekowałam i on powiedział, że się zrewanżuje i po mnie przyjedzie na Kołaczek i po jeszcze jedną koleżankę Barbarę, które jest tam ostatnia.
Jej zeznania, że tak powiem. Przyjechał, poczekałyśmy jeszcze ze dwa tygodnie, tam wtedy śnieg i mróz był okropny, przywiózł nas do Radości, do moich rodziców. Tak się skończyła ta epopeja.
Przede wszystkim wyglądem, ubraniem no i prymitywizmem. Jak ci żołnierze przyszli do majątku Kołaczek i ulokowali się na górze, cały czas byliśmy w strachu, jak oni się w stosunku do nas zachowają. Oni się zachowywali dosyć przyzwoicie tylko tak się zgrywali na wielkich dygnitarzy – zakładali białe rękawiczki do stołu. A łazienka była z bidetem, to jak oni szli się myć to jeden w umywalce, drugi nad wanną, trzeci nad bidetem. Myśmy widziały przez półotwarte drzwi. Chleb kroił na takie kawałeczki i nadziewał na widelec – to z tamtych czasów zapamiętałam. Ale okazało się, że to byli enkawudziści, ci co zostali w naszym domu. I niedługo zjawili się w naszym domu. Wtedy dostałam gorączki i koleżanka, która w Jaktorowie miała kwaterę, przyszła mnie ratować. Przyjechała jakaś ekipa, młodzieży komunistycznej – ja ją chyba nawet widuję w Warszawie, chora wtedy jestem, takie włosy miała zawinięte w warkocze, w koronę i ona przyjechała z kimś rabować majątek. Pierwsze zabrali fortepian Bechstein, później obrazy pozabierali i przyszli do mnie, do łóżka i mówili „faszystka”. Wiedzieli już, że myśmy były z AK czy z Powstania. „Faszystka”. Do tej koleżanki też – „faszystka”. Później byłyśmy przerażone, czy ci enkawudziści gdzieś nas wywiozą. Była też Irena, córka właściciela majątku, z dzieckiem, trzyletnią dziewczynką. W niej się zakochał jakiś akowiec, porwał ją z tego domu niemieckiego, bo chcieli ją wywieźć do jakiegoś niemieckiego internatu. Matka chciała wywieźć, ona się o tym dowiedziała, uciekła z tym akowcem, wzięła ślub, dziecko się urodziło i była z tym dzieckiem w majątku. A jak ruscy przyszli to ona uciekła do sąsiadów, ukryła się, bo się bała. Po pewnym czasie oficer radziecki dał znać, pewnie wiedzieli dobrze gdzie ona jest, że niech się ona nie boi, niech wraca, nic jej nie będzie, nic jej nie grozi. Wróciła z dzieckiem, rzeczywiście nic nie groziło. Zachowywali się dość przyzwoicie trzeba przyznać.
Dotarcie do Puszczy Kampinoskiej. To był moment po prostu nie do przeżycia, to wzruszenie, fakt, że jest tam wolna Polska w tej Puszczy. To było po prostu niezapomniane, do dziś tego nie mogę zapomnieć.
Tak, taki jest pomnik.
Dlaczego Rzeczpospolita Kampinoska? Dlatego, że w Puszczy Kampinoskiej pracowało wielu leśników, wielu leśniczych, pomagali sobie wzajemnie, nikt nikogo nie zdradził. Społeczeństwo było bardzo solidarne. Mieli kontakty ze szpitalem, dobrze zorganizowanym, bo cięższe przypadki przewożono do Lasek, gdzie był kardynał Wyszyński. Szpital prowadzony był przez zakonnice. W takich sytuacjach bardzo łatwo było o jakiegoś denuncjatora. Nie było ani jednego przypadku, żeby ktokolwiek, kogokolwiek zdradził. Nie było. Może wtedy, kiedy było bombardowanie dowództwa, ale też można powiedzieć, że to był przypadek, trudno powiedzieć, że ktoś dał znak. To była dobra organizacja pod każdym względem: szpitale, nauka, pracownia krawiecka – szyto mundury, przerabiano ze spadochronów, szyto bluzki, jakieś koszule dla mężczyzn – z tych spadochronów, które amerykanie zrzucali. Poza tym to trwało, przecież to się zaczęło – oni przyszli w 1943 roku przedostali się z Wileńszczyzny. Wiem tak z książki. Przedostali się dzięki temu, że nie poddali się wtedy ruskim. Ruska partyzantka deptała im po nogach, każdego kogo gdzieś złapali po drodze to zastrzelili. W związku z powyższym „Dolina” doszedł do wniosku, że muszą się przedostać na tereny niemieckie. Kiedy Niemcy ustępowali. Nie, przepraszam. Jak ruscy przyszli to jeszcze zdobyli Wilno, wcześniej przed ruskimi, polskie chorągwie tam wisiały. Wtedy ruscy zaczęli pertraktować o wspólny marsz na Berlin. Jak aresztowali tych żołnierzy, to ci doszli do wniosku, że nie ma innego wyjścia niż dojść do porozumienia z Niemcami. Zrobili takie podejście, że wysłali gońca do Niemców, żeby oni ich uzbroili – będą razem walczyć przeciwko ruskim. Niemcy uzbroili ich, dali im broń, a oni w szyku zwartym – dziewięćset osób, przemaszerowali przez Polskę, dotarli gdzieś tutaj. Przed Kampinosem jest miejscowość, gdzie były koszary wojskowe nad Wisłą. Kazuń. Dotarli tam. Mieli wtedy jeszcze tam na czele oficera polskiego, który był w wojsku austriackim. Jeszcze wtedy za czasów jak Galicja była austrowęgierska. On był w wojsku austrowęgierskim, a później w wojsku polskim za czasów Piłsudskiego był oficerem. Ten oficer szedł na przodzie, bo dobrze znał język niemiecki. Jak dotarli do tej miejscowości, nad Wisłę, idąc do Kampinosu, to wartownik zatrzymał wojsko, a już stały czołgi po obu stronach mostu. Wtedy ten oficer powiedział, że oni idą pomagać Niemcom i w związku z tym zaprowadził tego oficera do dowództwa i okazało się, że dowódcą był szef tego oficera z wojsk, armii austriackiej, który był w wojsku niemieckim. Przecież Austria walczyła wspólnie z Niemcami. On był w wojsku niemieckim oficerem. Jak ten go usłyszał, przecież go znał, był jego podwładnym, to ich przepuścił. Dostali się do Puszczy Kampinoskiej i okazało się, że to jest armia polska, a nie współpracująca z Niemcami. To był tylko wybieg.
Skuteczny. I się utworzyła Republika Kampinoska.
Wróciłam do rodziców i później jak przyszłam do Warszawy, to Warszawa same ruiny. To było straszne. Pamiętam jak noga dziewczyny leżała, noga z butem, jeszcze zamarznięta, w Alejach Jerozolimskich, to tak zapamiętałam.
W styczniu, gdzieś 27 stycznia do Radości, do rodziców. Do Warszawy przyjechałam później, może w lutym, zobaczyć jak Warszawa wygląda. Wtedy mostów nie było, tylko były łódki. Łódkami przeprawiano. Był most pontonowy, można było przejść. Po wojnie zaczęły się trudne warunki, odgruzowywanie, zaczęłam chodzić do szkoły, rozpoczęłam studia, pracę równocześnie. [Nie] było warunków żeby studiować, bo nie było z czego żyć.
Mnie osobiście nie.
Nie, może dlatego, że miałam mądrego dyrektora w ministerstwie. Pracowałam w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. Przyszedł oficer z informacji, aresztowali jedną dziewczynę z naszego pokoju. Nas tam sześć pracowało. Do niej przychodził oficer o nazwisku Ślaski-Kwiatkowski, przedwojenny oficer, który był w wojsku powojennym. On do niej w konkury przychodził. Któregoś dnia znikła, rodzice jej szukali, jego też nie było. W związku z tym, któregoś dnia przyszedł oficer z informacji wojskowej, najpierw poszedł do dyrektora i wzięli mnie na przesłuchanie. Miałam stracha, a mój dyrektor wiedział, że jestem w AK. Początkowo to człowiek chwalił się, nie ukrywał – pierwsze lata po wojnie, znaczy 1947 rok. On mnie wtedy poprosił. Wziął mnie do pokoiku i wypytywał o tą dziewczynę, czy on dolary zostawiał, czy zostawał sam czy mógł jakieś papiery wziąć. Zorientowałam się, że szykują jakąś sprawę o szpiegostwo. On: „Dostanie pani wezwanie”. I dostałam wezwanie, siedziałam tam dwadzieścia parę godzin na Oczki. Dostałam stracha, pożegnałam się z rodziną, myślałam, że będzie koniec. Przesłuchanie wyglądało tak, że było w takim holu kilka osób. Przy każdym stał wartownik. Między innymi była tam śpiewaczka Jaksztasowa – po wojnie dość znana. Długo, długo czekaliśmy i pojedynczo wprowadzano na salę. Mnie wprowadzono [a] na tej sali byli sami oficerowie, za prezydium siedzieli prawie sami Rosjanie, znaczy słabo mówiący po polsku, protokolanci i ten oskarżony – strzęp człowieka, ten Ślaski-Kwiatkowski, przedwojenny oficer. Siny, z oberwanymi epoletami, chyba był majorem tak mi się coś wydaje. Pytali mnie, pokazali skrawek jakiegoś planu, bo ja pracowałam w planowaniu, więc to były plany, pięćdziesiąt wersji, przerabiano, plan pięcioletni, dziesięcioletni, takie różne rzeczy. Pokazali kawałek takiego planu i pytali czy ja to poznaję. Ja mówię na to, że nie poznaję, bo tyle było wersji, to ja nie poznaję. Widziałam, że oni chcą go zrobić za szpiega. Później spotkałam tą dziewczynę, trzy miesiące ją trzymali na Oczki. Aresztowali ją w pociągu jak jechali do Poznania, on ją chciał przedstawić swojej matce. W pociągu ich aresztowali, jego wzięli na Rakowiecką, a ją tutaj. Tam są trzy kondygnacje prycz w więzieniu, ona siedziała, leżała. Z nią tam była jakaś Potocka, hrabianka. Mówi, że stosunek był straszny, dawali zupę z robakami, chyba specjalnie te robaki wybierali. Ona jeść nie chciała, innego słowa nie usłyszała niż k... i ją po trzech miesiącach puścili.