Leszek Dąbrowski „Leszek”
Moje nazwisko Leszek Stefan Dąbrowski, urodzony 12 maja 1928 roku w Warszawie. W roku 1939 przed wybuchem wojny ukończyłem piątą klasę szkoły powszechnej tak zwaną szkołę ćwiczeń na ulicy Nowolipki 11, była to szkoła przy żeńskim seminarium nauczycielskim. Takich szkół na terenie Warszawy było kilka, była to jedna z lepszych szkół powszechnych. Niestety w czasie okupacji szkoła musiała być zlikwidowana, dlatego że znajdowała się na terenie getta żydowskiego, to było prawie na rogu ulicy Nalewki w dzielnicy żydowskiej. Co prawda u mnie w klasie było tylko dwóch Żydów w tym czasie, zresztą bardzo przyjemnych chłopców. Przed wojną w tej szkole należałem do 72 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, która była kierowana przez podharcmistrza pana Juszczaka. Z chwilą wybuchu wojny szkoła została zamknięta i już nie została otwarta w czasie okupacji. W czasie okupacji ukończyłem inną szkołę, mianowicie szkołę powszechną numer 100 na ulicy Chłodnej. Jak wszyscy młodzi ludzie czymś się zajmowaliśmy. Mieszkałem w dzielnicy bardzo charakterystycznej dla Warszawy, na Woli, bardzo blisko Placu Kercelego. Plac Kercelego teraz można porównać na przykład ze Stadionem Dziesięciolecia, gdzie jest duży targ, nazywany Jarmark Europa. I Plac Kercelego to był taki w małym zakresie jarmark, na którym można było wszystko sprzedać i wszystko kupić. Dzielnica była ciekawa. Mieszkałem na ulicy Okopowej 28. Była to ulica, która szła do cmentarza Powązkowskiego, jeździł tramwaj numer osiem, dzielnica robotnicza w zasadzie i w tej dzielnicy młodzież, niestety, chowała się na ulicy. Ja również. Co prawda pochodzę z rodziny mieszczańskiej, ale chowałem się na ulicy. W 1942 roku na szczęście koledzy wciągnęli mnie do „Szarych Szeregów”, do organizacji harcerskiej i to mnie prawdopodobnie uratowało przed takim… no może za mocno powiedziane „zdegenerowaniem”, ale na pewno byłbym nie tym kim jestem dzisiaj, dlatego, że na tej ulicy rządziła taka mała mafia – złodzieje, panie lekkich obyczajów i tak dalej. Przynależność do „Szarych Szeregów” pozwoliła mi na odsunięcie się od tego całego towarzystwa i na zajęcie się zupełnie czym innym. W „Szarych Szeregach” byłem od września 1942 roku, jednocześnie ucząc się w szkole. Początkowo skończyłem szóstą klasę szkoły powszechnej, obecnie to się nazywa podstawowa szkoła i zacząłem pracować w Zakładach Telefunkena na ulicy Mireckiego, bardzo blisko cmentarza żydowskiego, a popołudniu chodziłem do szkoły. W międzyczasie chodziłem na zbiórki „Szarych Szeregów”. Na zbiórkach, w pierwszym rzędzie były zajęcia harcerskie dla młodzieży. Byłem w grupie średniaków, to znaczy średniej młodzieży w wieku od lat czternastu do siedemnastu. W 1942 czy roku grupy średniej młodzieży, co do wieku oczywiście, należały do oddziałów, co się nazywały BS z angielskiego
Battle School lub Bojowe Szkoły inaczej. W odróżnieniu od nas młodsza część harcerzy to byli „Zawiszacy” do czternastu lat, a starsze już to były Grupy Szturmowe, jak wiemy. Do Powstania należałem do BS-ów, początkowo do hufca Mokotów Górny, później Śródmieście. Naszym najpierw drużynowym, potem hufcowym a potem dowódcą w Powstaniu był Kazimierz Pawlicki, pseudonim „Lubicz”. Jeszcze nie mówiłem o swoim pseudonimie. U nas na ogół były pseudonimy bardzo uproszczone, ja nazywam się Leszek i pseudonim miałem „Leszek”. Przed samym Powstaniem skończyłem szkołę… można powiedzieć młodszych dowódców. Powstanie nie wybuchło nagle, bo przygotowywaliśmy się do niego dłuższy czas, byliśmy szkoleni, a oddziały grup bojowych „Szarych Szeregów”, znaczy tych grup BS-ów były przewidziane… Znaczy było takie uzgodnienie prawdopodobnie pomiędzy komendą harcerstwa a komendą AK, że oddziały młodszych żołnierzy będą jako oddziały pomocnicze przy dowództwach i oddziały łączności.
- Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?
Na trzy dni przed Powstaniem, już nie pamiętam dokładnie czy 28 lipca czy 29, był alarm wstępny. Mój hufiec i właściwie mój pluton, bo z tej drużyny – hufca, przed samym Powstaniem powstał pluton harcerski, zebrał się po południu na Placu Dąbrowskiego 2/4 i oczekiwaliśmy na wybuch Powstania. Myśmy nie wiedzieli jeszcze co będzie, czuliśmy, że coś się dzieje, dlatego, że na Warszawie był wielki szum. Przez Warszawę przechodziły bardzo duże oddziały wojsk Niemieckich ze wschodu na zachód, można powiedzieć uciekały, tabory całe i było wiadomo, że to już się kończy, front blisko. Już nawet było słychać w nocy, czy jak ciszej było, grzmoty armat gdzieś tam z daleka ze wschodu. Zebraliśmy się na Placu Dąbrowskiego 2/4, wieczorem brama została zamknięta i w czworoboku ulic – Plac Dąbrowskiego, ulica Jasna, Świętokrzyska, Mazowiecka i Kredytowa, (…) oczekiwaliśmy na dalsze rozkazy. Jak wiemy następnego dnia alarm został odwołany. Ja już do domu nie wracałem, nie chciałem mamy drugi raz martwić, ponieważ czuliśmy, że lada chwila alarm jeszcze raz powstanie, po kolegach nocowałem, to dwa, trzy dni przeszło. 1 sierpnia około południa dostaliśmy drugi alarm. Przebywałem wtedy u mojego bliskiego kolegi Stefana Matyjaszkiewicza, na ulicy Hożej 11. On był w mieszkaniu swoich kuzynów, gdzie był również punkt kontaktowy organizacji i o godzinie wpół do czwartej wyszliśmy stamtąd. Część poszła przenieść broń z ulicy Krakowskie Przedmieście, z księgarni naprzeciwko Uniwersytetu (tam jest taka duża księgarnia). Nasz dowódca kompanii, o którym myśmy zresztą wtedy nie wiedzieli, że będzie dowódcą kompanii, podporucznik „Bohun”, nazywał się Martynkin, był księgarzem w tej księgarni i tam na zapleczu była schowana broń. Broń została przez kilku kolegów przetransportowana na Plac Dąbrowskiego. Znowu w tym samym miejscu była zbiórka nas wszystkich. Nie tylko był tam nasz pluton, ale w tym czworoboku ulic było bardzo dużo już oddziałów zmobilizowanych. I tak się zaczął pierwszy dzień Powstania o godzinie wpół do piątej usłyszeliśmy pierwsze strzały. Na plac wjechał jakiś samochód niemiecki, Niemcy się rozsypali, myśmy strzelali z balkonu do nich. Ale to były takie potyczki. Tylko oni gdzieś się pochowali, uciekli i był spokój. I tak się zaczęło Powstanie.
- W jakich warunkach pan walczył w czasie Powstania?
Byłem w zgrupowaniu majora Bartkiewicza, które obsadzało głównie ulicę Królewską. Przez cały czas Powstania myśmy [byli] w Śródmieściu Północ. Front przechodził przez ulicę Królewską, po jednej stronie, to znaczy po stronie Saskiego Ogrodu byli Niemcy i Niemcy od początku do końca trzymali ten teren dlatego, że tamtędy przejeżdżały oddziały niemieckie. Już po zajęciu Woli i ulicy Chłodnej Niemcy mieli przez całą Warszawę, dlatego że Aleje Jerozolimskie były zamknięte. Przez Aleje Jerozolimskie początkowo przechodziły oddziały niemieckie, a później jak już Powstanie rozwinęło się po 1 sierpnia nie było dla nich możliwości przejechania przez Aleje, więc jedynym ciągiem marszowym był Saski Ogród, ulica Chłodna, Wolska aż na zachód.
Myśmy [byli] na ulicy Królewskiej i aż do Krakowskiego Przedmieścia zajmowaliśmy ten teren swoim zgrupowaniem. W zgrupowaniu majora „Bartkiewicza”, które powstało mniej więcej 5, 6 sierpnia były cztery kompanie. Moja kompania to była druga kompania i w tej kompanii jeden pluton był tylko z harcerzy, ten pluton nosił numer 101, ale oficjalnie to był II pluton. Charakterystycznym punktem, który w czasie Powstania musiał być przez nas zdobyty był
Arbeitsamt.
Arbeitsamt, niemiecki Urząd Pracy mieścił się w budynku Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, jest to budynek na placu Małachowskiego i Kredytowej, na rogu Mazowieckiej (obecnie jest tam Muzeum Etnograficzne). W tym budynku był urząd niemiecki i około stu urzędników niemieckich tam pracowało. Część była w mundurach jeszcze, część po cywilnemu. 1 sierpnia część uciekła, a obsada budynku prawie wojskowa z bronią, została i ich trzeba było stamtąd wykurzyć. Naszym zadaniem w pierwszym dniu Powstania było zdobyć ten budynek i tak było. Do godziny dwunastej w nocy budynek został zdobyty, było kilka natarć. Budynek został zdobyty właściwie przez dwa plutony, to znaczy pluton ze zgrupowania „Bartkiewicza” z drugiej kompanii. Niemcy uciekli z niego, jakieś samochody przyjechały, ale w walkach zginęło kilka osób, między innymi z naszej kompanii też jeden kolega dostał postrzał w szyję, tam zginął. Jeśli chodzi o zaopatrzenie... Musze powiedzieć, że myśmy nie zwracali uwagi na te rzeczy. Ja najmniej wiem, w jaki sposób myśmy byli karmieni, wiem, że coś tam się zdobywało, coś tam dziewczyny przynosiły, sanitariuszki a jak to było… Źle się zaczęło dopiero pod koniec Powstania, kiedy nie było co jeść, ale były na przykład takie epizody, że chodziliśmy od nas z ulicy Królewskiej, Kredytowej, Placu Dąbrowskiego kolumnami do Haberbuscha po żyto na przykład, czy po pszenicę czy jęczmień, ja już nie pamiętam co to było. To było w workach przynoszone, mielone w młynkach od kawy, z tego dziewczyny robiły kaszę, placki smażyły, na jakichś tłuszczach… Nie wiem co to było, w każdym razie było to do zjedzenia, smaczne i tak żeśmy żyli. Poza tym ludność miejscowa początkowo pomagała bardzo dużo, w tych budynkach gdzie żeśmy mieszkali. Myśmy się starali jak najmniej robić kłopotu ludziom, ale na pewno robiliśmy kłopot. Do 23 sierpnia siedzieliśmy w gruzach budynku
Arbeitsamtu dlatego, że budynek i cała ulica Królewska w czasie sierpnia została wypalona, zburzona, zniszczona zupełnie przez czołgi strzelające bez przerwy, stale w te budynki. Została zgruzowana zupełnie i broniliśmy właściwie gruzów. Ale do końca Powstania nie oddaliśmy ani jednego budynku na ulicy Królewskiej i front trwał do ostatniego dnia Powstania. W czasie Powstania, w tym czworoboku właśnie, jeszcze pamiętam na ulicy Mazowieckiej były takie kawiarnie „U Aktorek”, „Ziemiańska” i inne, i początkowo były prowadzone nawet wieczorki dla żołnierzy, można było się kawy napić, można było jakieś ciasteczka zjeść, w początku Powstania. Potem z czasem, coraz gorzej było. Jeżeli chodzi o zaopatrzenie w wodę, to dopóki wodociągi działały, piliśmy wodę z kranów, ale to nie był długi okres. Wiem, że na terenie tego czworoboku, gdzie myśmy byli, były jakieś studnie kopane, na pompy i tam w kolejkach ludzie stali z kubłami po wodę. To było zaopatrzenie w wodę. Prądu nie było, telefonów nie było.
W co ja byłem uzbrojony… To też jest ciekawa historia. Otóż, do Powstania miałem zakopany pistolet nie pamiętam, chyba jeszcze z 1939 roku jak nasze wojska na ulicy Okopowej kwaterowały na przeciwko… Bo to wszystko inaczej zupełnie wyglądało. Ulica Okopowa dzisiaj to są wielkie budynki, a do Powstania były to budynki dwupiętrowe co najwyżej, ogrodów było dużo. Na przykład naprzeciwko budynku, gdzie ja mieszkałem był piękny ogród warzywno owocowy i tam w 1939 roku, we wrześniu kwaterowała artyleria przeciwlotnicza polska. W związku z tym po nich została broń, z chwilą, kiedy Niemcy weszli, to tam były porzucone… dość dużo amunicji, jakaś broń uszkodzona i dobra jeszcze. Gdzieś tam zdobyłem jakiś pistolet VIS, który w piwnicy zakopałem i potem w 1944 roku przed Powstaniem go wykopałem, wyczyściłem. On był zresztą zaoliwiony trochę w zaoliwionej szmacie i miałem ten pistolet, który nie wiedziałem czy strzela. Było do niego trochę amunicji, ktoś mi jeszcze dał. Do Powstania przystępowałem z bagnetem, mam nawet jeszcze gdzieś zdjęcie, i z tym niewypróbowanym pistoletem. A ponadto mieliśmy uzbrojenie takie, że na pluton, który na początku Powstania liczył trzydzieści do czterdziestu osób, było kilka karabinów, około dziesięciu pistoletów ręcznych, dziesięć granatów, około sto sztuk amunicji do karabinów, [poza tym taką broń], którą się zdobyło, kto co przyniósł. A poza służbową bronią, którą nam przydzielono, co trzeci, czwarty miał jakąś broń. Dlatego też przy obsadzaniu stanowisk różnych bojowych, obronnych było tak, że broń była przydzielona do tego stanowiska i kto przychodził to ją brał na siebie i odpowiadał za nią do zdania następnemu. Tak było z bronią. Oczywiście w czasie trwania Powstania broni przybyło, mieliśmy coraz więcej, dlatego, że było trochę broni zdobycznej. Jednocześnie ze zrzutów, które się od czasu do czasu zdobywało. Jeżeli chodzi o Powstanie to chciałbym powiedzieć jeszcze kilka rzeczy. Nasz pluton harcerski był w
Arbeitsamcie do 23 sierpnia, a potem nas zwolniono do odwodu i przeszliśmy na ulicę Świętokrzyską – Świętokrzyska 30 był to adres „Pasieki”. „Pasieka” jak wiemy, była to komenda „Szarych Szeregów”, której komendantem był wtedy harcmistrz „Orsza” Broniewski. Ponieważ nasz pluton harcerski był jedyny w okolicy, to Broniewski chciał koniecznie żeby dowódcą tej kompanii, gdzie był nasz pluton, był harcerz. 16 sierpnia umówił się z dowódcą Zgrupowania, że [dowódcą kompanii] zostanie harcerz i przyszedł do nas harcmistrz Zürn. Był to bardzo fajny człowiek, porucznik Wojska Polskiego, który w 1939 roku brał udział w wojnie obronnej i on objął stanowisko dowódcy kompanii. Dowódcą kompanii był tylko osiem dni, czy siedem. Zginął… Myśmy nie mieli szczęścia do dowódców kompanii ani do dowódców plutonów. Zginął na barykadzie na rogu ulicy Mazowieckiej i Placu Małachowskiego 23 sierpnia. Myśmy w tym czasie właśnie odeszli z gruzów budynku
Arbeitsamtu do odwodu, byliśmy obok głównej kwatery „Szarych Szeregów”, a później z powrotem przeszliśmy na ulicę Kredytową i obsadzaliśmy róg Marszałkowskiej, Kredytowej i Królewskiej. Był taki jeden epizod w moim życiu, mianowicie jak to można powiedzieć, że opatrzność czuwa nad człowiekiem. Byliśmy z kolegą na rogu Marszałkowskiej i Kredytowej na placówce w budynku Hersego to był jeszcze przed wojną dom mody dla takiej „society” warszawskiej, [znajdował się] na rogu Kredytowej i Marszałkowskiej. W tym czasie, kiedy myśmy obsadzali ten budynek, były to już gruzy budynku, budynek był do pierwszego piętra zniszczony zupełnie, wypalony całkowicie, ale do pierwszego piętra jeszcze mury stały, jeszcze konstrukcje stalowe były. Na pierwszym piętrze było stanowisko strzeleckie, obserwacyjne, które myśmy obsadzali a nad nami było... żelastwo takie stropowe, jakieś szyny, nie wiadomo co to było. W nocy byliśmy ostrzeliwani z Ogrodu Saskiego z granatników. Zresztą jak wiadomo ogień z granatników to jest taki chaotyczny, dlatego, że to jest broń stromotorowa i nie wiadomo gdzie [pocisk] upadnie. Był spokój. Tylko od czasu do czasu trzask granatnika było słychać, chwilę gwizd i gdzieś granat spadał, gdzieś wybuchał i albo był spokój albo był wrzask, bo komuś zrobił krzywdę. W pewnej chwili, myśmy sobie spokojnie siedzieli, już prawie usypialiśmy, cisza była i zrobił się straszny huk, nad nami wybuchł granatnik. Strzelono z granatnika z Ogrodu Saskiego i wybuchł prawdopodobnie na szynie, która była stropowa nie zniszczona całkowicie i w ten sposób szyna uratowała nam życie. Jest to opisane w naszej biograficznej książce pod tytułem „Zgrupowanie AK »Bartkiewicza«”. Tam takich epizodów więcej było. Pamiętam jak we wrześniu nad częścią Warszawy jak jest Ogród Saski latały od czasu do czasu w niektóre dni myśliwce sowieckie i ostrzeliwały z broni pokładowej Niemców, ale przy okazji nas też. Na początku... około 11–12 września, staliśmy sobie od strony Placu Małachowskiego przed bramą budynku Hersego z dwoma kolegami i zobaczyliśmy jak od strony Wisły, bardzo nisko samoloty latały, na wysokości stu, stu pięćdziesięciu metrów, bardzo nisko. Szybkie dość grube, nie pamiętam jak one się nazywały, ale ktoś mi mówił że to się nazywa „samolot rata”, miały czerwone gwiazdy i taki samolot leciał na nas, nad ulicą Kredytową, bardzo nisko. Myśmy tylko zdążyli rozpierzchnąć się na boki jak serię posłał z działka pokładowego i wybuchło koło nas. Nic nam się nie stało na szczęście, znowu opatrzność nad nami czuwała.
Koniec Powstania, to znaczy ostatnie dni Powstania, koniec września, mój pluton przebywał w drapaczu chmur jedynym warszawskim, który w tym czasie nazywał się Prudential, obecnie jest to Hotel Warszawa, który był oczywiście postrzelany jak sito, tylko konstrukcja została, gdzieniegdzie jakieś tynki i jakieś murki, ale były schody. I myśmy w tym właśnie budynku kończyli Powstanie. Front, Niemcy byli już po drugiej stronie placu, plac nazywał się dawniej Placem Napoleona, na przeciwko Hotelu Warszawa, tam gdzie jest obecnie Narodowy Bank Polski. Na rogu Wareckiej była Poczta Główna przed wojną, ale to były już tylko gruzy i tam też Niemcy byli. Niemcy już od Powiśla tak zajęli teren, że [jak] Powstanie kończyło się, to strona wschodnia [ulicy] Mazowieckiej była niemiecka, a strona zachodnia Mazowieckiej była Polska. Tak samo Plac Napoleona – [całą] stronę od Nowego Światu Niemcy już zajęli a od strony ulicy Marszałkowskiej, czyli od zachodniej strony, myśmy byli. Jeszcze chciałbym powiedzieć, że walk w tym czasie już było bardzo mało. Niemcy już byli tak zmęczeni, że mieli dość. Zresztą na szczęście myśmy mieli naprzeciwko siebie Wehrmacht a nie kałmuków, ani nie SS. Ostatniego dnia Powstania nawet jak było zawieszenie broni, to wyszli do nas z białą flagą, żeby ktoś od nas też wyszedł. W takim leju od bomby na środku Placu Napoleona pamiętam, było dwóch Niemców i dwóch naszych, i rozmawiali sobie. I tak się tam Powstanie skończyło. Poszedłem do Powstania jako wojskowy a wyszedłem jako cywil. To znaczy – mieliśmy takie pozwolenie pod koniec Powstania od dowódców, że nie ma obowiązku pójścia do niewoli. Kto chce może z rodziną pójść, a kto nie to do niewoli. Nie wszystkim jest to znane, że około 15 września wszystkie oddziały powstańcze, które miały kryptonimy różne: „Zośka”, „Parasol”, zgrupowanie „Bartkiewicza”, „Krybar”, „Róg” i tak dalej były to nazwy konspiracyjne, natomiast do niewoli musiały pójść wojska, a nie jakieś pojedyncze oddziały. Wobec tego dowództwo Armii Krajowej zgrupowało niektóre oddziały i powstały pułki w Warszawie, jeszcze w czasie Powstania były to pułki. Moje zgrupowanie trafiło do 36. Pułku Legii Akademickiej. Był to znany przed wojną pułk, powstały w 1918 roku, powołany jeszcze w czasie, kiedy Piłsudski z Magdeburga przyjechał. Ten pułk został powołany ze studentów czterech uczelni warszawskich, mianowicie: z Uniwersytetu, Politechniki, Szkoły Głównej Handlowej obecnie i SGGW – Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Ciekawostką jest, że do tego pułku należał również Papież Jan Paweł II, jeszcze legitymację ma jako żołnierz 36. Pułku Legii Akademickiej. Dlaczego ja o tym mówię, dlatego, że po wojnie, to znaczy w latach osiemdziesiątych, po roku 1989, myśmy z tego 36. pułku Legii Akademickiej, do którego należało pięć oddziałów akowskich: „Krybar”, zgrupowanie „Bartkiewicza”, Batalion Harcerski „Wigry”, i jeszcze dwa oddziały już nie pamiętam dokładnie [które], myśmy poszukali jednostki Wojska Polskiego, która przejęła historię 36. Pułku, a był to 36. Pułk Zmechanizowany w Trzebiatowie i do dzisiejszego dnia jesteśmy z tymi żołnierzami w kontakcie. Odwiedzamy się wzajemnie, oni przyjeżdżają do Warszawy, my jeździmy do Trzebiatowa do nich i tak przekazujemy historię młodym ludziom. Nie zakończyłem jeszcze wojny, tylko dostawszy się do Niemiec pracowałem, byłem zatrudniony na kolei niemieckiej. Wyszedłem z Warszawy razem z tramwajarzami i kolejarzami warszawskimi poprzez obóz w Pruszkowie i dostałem się do Niemiec jako kolejarz. Jako siedemnastoletni kolejarz pracowałem na stacji [kolejowej] w miejscowości Schwabach, to było kilkanaście kilometrów od Norymbergii. Po uwolnieniu przez wojska amerykańskie starałem się za wszelką cenę dostać do oddziałów polskich i wylądowałem we Włoszech. Byłem we Włoszech w 2. Korpusie Andersa. Liczyliśmy na to... właściwie głównie to prawdopodobnie Anders liczył na to, że na białym koniu jeszcze do Polski wróci z tymi oddziałami. Niestety nie. Zakończyłem wojnę dopiero 25 maja 1947 roku w Anglii. Oddziały, które były we Włoszech zostały zdemobilizowane, przewiezione do Anglii i tam dopiero zdemobilizowane. 25 maja 1947 roku powróciłem do Polski jako żołnierz w mundurze 2. Korpusu.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?
Muszę powiedzieć, że nie miałem żadnych złych wspomnień z nimi. Po pierwsze nie miałem dużo wspólnego, dlatego, że jeńcy niemieccy, których nieraz widziałem jak pracowali przy odgruzowywaniu, czy przy wydobywaniu rannych, byli traktowani dobrze, nie mieli do nas jakichś specjalnych pretensji. Natomiast wiem, ponieważ miałem trzy koleżanki, które niestety zginęły rozstrzelane, sanitariuszki na Woli, z mojej szkoły powszechnej, że 5 czy 7 sierpnia zostały w szpitalu na Wolskiej, po zdobyciu tego szpitala przez kałmuków zgwałcone i rozstrzelane. Tak że były to bardzo przykre historie, ale ja nie mogę powiedzieć, [osobiście] nie spotkałem się z jakąś taką [historią]. Zresztą nie miałem możliwości… dlatego, że myśmy z Niemcami byli z daleka… oni [byli] na swoich stanowiskach my na naszych. Kiedyś chcieliśmy wziąć rannych kolegów z Placu Małachowskiego, którzy tam miny zakładali i zostali zranieni, to byliśmy ostrzelani przez Niemców. Dwie moje koleżanki, które wyszły po rannego żołnierza z noszami i flagą Czerwonego Krzyża, zginęły na Placu Dąbrowskiego. Z jeszcze niezdobytego budynku PAST-y na Zielnej, z tego wysokiego budynku, który jeszcze jest do dzisiaj, Niemcy postrzelili je śmiertelnie. Nie mam takich wspomnień bezpośrednich.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Z tego, co ja odczuwałem – dobrze. Nigdy się nie spotkaliśmy [z wrogością], szczególnie jak byliśmy w odwodzie, bo wtedy tylko mogliśmy się porozumiewać z ludnością, która siedziała po piwnicach. Byliśmy kilka dni w budynku na ulicy Świętokrzyskiej 30 chyba i ludność, jak tylko były bombardowania i ataki schodziła do piwnic, całe rodziny były z dziećmi malutkimi, nawet z niemowlętami, ale nigdy nie odczuwaliśmy wrogości w stosunku do siebie. Budynek ten został zresztą zbombardowany wtedy, kiedy myśmy byli w odwodzie, zginęło pięcioro naszych – dwie sanitariuszki i trzech kolegów, w tym dowódca plutonu zasypany został od bomby. Myśmy zdążyli zbiec do piwnicy, oni nie zeszli i zginęli. Nie spotkałem się nigdy z wrogością [ludności cywilnej].
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Trudno powiedzieć, żeby od początku do końca była atmosfera entuzjazmu. Na początku myśmy sądzili, przystępując do Powstania… Byliśmy bardzo młodzi… Mając lat szesnaście człowiek nie zdaje sobie sprawy, w co się zaczyna bawić. Z wielkim entuzjazmem przystępowaliśmy do Powstania i myśleliśmy, że będzie trwało trzy do pięciu dni, nie dłużej, że oddziały sowieckie, które idą od strony wschodniej, szybko wejdą do Warszawy i Powstanie się zakończy. Myśmy się nie zajmowali w ogóle polityką, nie wiedzieliśmy, co to jest komunizm, co to jest socjalizm, nie wiedzieliśmy, kto tam panuje… Może wśród starszej młodzieży i starszych zdawali sobie bardziej sprawę z tego. Oczywiście entuzjazm z czasem przygasał trochę. Dlaczego? Dlatego, że po pierwsze była coraz trudniejsza sytuacja. Po drugie myśmy byli coraz bardziej zmęczeni, bo były takie okresy, że nie spało się po dwa, trzy dni, trzy noce w ogóle. Ale do końca Powstania jakoś [wytrzymaliśmy]. Na przykład w moim oddziale nie było żadnych dezercji, nikt samodzielnie nie uciekał. Owszem odchodzili chłopcy, ale to było za zezwoleniem dowództwa. Dlaczego? Dlatego, że rodziny odszukiwały kolegów, w rodzinie był ktoś ranny, trzeba się było nim opiekować, albo mama chora, więc odchodzili, ale za to przychodzili nowi. Pod koniec Powstania oczywiście byliśmy już bardzo zasmuceni, tym że to wszystko się nie udało. Nie wiedzieliśmy za bardzo co się dzieje… Na początku Powstania na przykład były duże represje niemieckie i Niemcy wysyłali do obozów koncentracyjnych mieszkańców Warszawy a żołnierzy rozstrzeliwali, albo na miejscu, albo później. Tego myśmy nie wiedzieli. Zajmowaliśmy się dniem dzisiejszym i chwilą, tutaj trzeba było bronić, tam trzeba było coś zdobyć, a nie tym, co się dzieje gdzieś [dalej]. Docierała do nas prasa, były gazetki, ale nie było żadnych pogadanek. Nie było na to czasu. Pod koniec Powstania odchodziliśmy z wielkim żalem, że się nie udało.
- Czy podczas Powstania uczestniczono w życiu religijnym w pana otoczeniu?
Tak. To było po prostu normalne. Wszystkie pogrzeby były z udziałem kapelanów, pamiętam, bo uczestniczyliśmy kilkakrotnie czy kilkanaście razy w takich przykrych okolicznościach, przychodził kapelan na stanowiska bojowe. Miałem to szczęście, że nie musiałem być w szpitalu, bo nie byłem tak ranny, żebym musiał być w szpitalu. Ale wiem, że koledzy, którzy byli w szpitalach, mieli posługę religijną. To się odbywało w prosty sposób. Specjalnie tym się nie zajmowaliśmy. Jak były msze w niedziele, to uczestniczyliśmy jeżeli można było oczywiście, jeżeli nie, to nie.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę lub słuchał radia?
Radia niestety nie, dlatego że po pierwsze prąd był tylko na początku Powstania, potem prądu nie było, na baterie aparatów nie było. Ktoś miał słuchawkowy aparat na długie fale (taki na kryształek, dzisiaj można tylko w muzeum zobaczyć), ale na falach, które można było odebrać były tylko niemieckie radiostacje. Tak że tego nawet słuchać nie można było. Natomiast ciekawostką jest, że na naszym terenie, na rogu ulicy Kredytowej i Placu Dąbrowskiego, przez kilkanaście pierwszych dni Powstania, na górze, była radiostacja polska „Błyskawica”, która nadawała do Londynu. Myśmy nie wiedząc o tym, byli właściwie w ochronie tej stacji. Nie wiedzieliśmy o tym prawdopodobnie ze względów kontrwywiadu, żeby Niemcy nie zbombardowali tego miejsca. Jeżeli chodzi o gazetki, to od czasu do czasu coś docierało do nas, ale niewiele. Musicie państwo wiedzieć, co interesuje szesnastoletniego chłopaka? Walka z Niemcami. Karabin szmajser, amunicja… to tak, ale co w radiu mówili nas, młodych żołnierzy, mało interesowało. Trudno mi jest powiedzieć [jak było] ze starszymi, na pewno ich to interesowało.
- Czy pamięta pan może jakie były tytuły tej prasy?
„Biuletyn Informacyjny” pamiętam. Tych tytułów było tak dużo, że trudno mi jest dzisiaj powiedzieć [inne]… nie pamiętam.
- Jakie jest pana najgorsze i najlepsze wspomnienie z Powstania?
Trudna sprawa… Najgorsze wspomnienie było takie, jak kiedyś po dużym bombardowaniu musiałem przejść z rannym kolegą z ulicy Kredytowej do budynku PKO. Tam był największy szpital na terenie Śródmieścia, na ulicy Sienkiewicza (obecnie jest Poczta Główna, Świętokrzyska przy Marszałkowskiej) i po drodze były świeże zbombardowane gruzy na Jasnej i porozrywane zwłoki było widać… Nie wiem, czy to byli cywile, bo to było w kawałkach… Osobno noga, osobno głowa… Straszne widoki. To mnie wtedy strasznie [przygnębiło]. Ja tego nie widziałem [wcześniej], bo myśmy właściwie nie schodzili z linii frontu przez bardzo długi czas i tego nie było widać. Jak człowiek zobaczył gruzy palące się i jęki jeszcze świeże… To była tragiczna sytuacja i bardzo przykra do obserwacji. A z najlepszych wspomnień, pamiętam… Ponieważ grałem trochę na akordeonie, zresztą do dzisiaj jeszcze grywam na instrumentach klawiszowych, około 15 września na Placu Dąbrowskiego, na rogu ulicy Jasnej (w tej chwili jest tam przychodnia lekarska), w piwnicy odbywało się wesele. Jeden z kolegów z sąsiedniego plutonu wziął ślub z sanitariuszką, odbywało się wesele i grałem na akordeonie. To było najlepsze wspomnienie, jak kilka godzin się bawiliśmy. Na ulicy Rysiej był sklep firmy Rudzki, bardzo znany w Warszawie. Był to sklep z instrumentami muzycznymi. Jak Powstanie wybuchło to oczywiście sklep był zbombardowany i ja stamtąd zdobyłem, ale przez kolegów… Za puszkę konserw i bochenek chleba kupiłem akordeon – 80 basów, i na nim grałem jeszcze pod koniec Powstania. Miałem go w piwnicy, w Prudentialu Nie wiem czy znana jest historia. To były dwie piwnice i myśmy w drugiej piwnicy, pod spodem, mieli kwatery. Jeszcze pamiętam, że nad nami był wygięty sufit, ale cały, a na parterze stały dwa karabiny maszynowe i były dwa stanowiska, równo z poziomem placu. Tam od czasu do czasu, w wolnej chwili jak nie byliśmy na stanowisku, to na tym akordeoniku sobie podgrywałem. To były najlepsze chwile z Powstania. (…)
- Co działo się z panem od zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
Jak już mówiłem, na początku października wyszedłem z ludnością cywilną, dlatego że prosił mnie o to brat, z którym się półtora roku nie widziałem i którego spotkałem w czasie Powstania na terenie Warszawy. Brat prosił, żebyśmy się nie rozdzielali, że pójdziemy razem jako cywile. Brat nie brał udziału w Powstaniu. On był kolejarzem. To znaczy po skończeniu szkoły handlowej w czasie okupacji (bo jak wiadomo Polacy w czasie okupacji mogli tylko zawodowe szkoły kończyć, Niemcy nie pozwalali na średnie szkoły ogólnokształcące, ani na szkoły wyższe), skończył szkołę Rezlerów na ulicy Krochmalnej, po tej szkole dostał się na kolej i pracował na Dworcu Wschodnim jako praktykant na dyżurnego ruchu. Miał czapkę niemiecką, miał dokumenty. W związku z tym weszliśmy do Pruszkowa i tam ogłoszono, że kolejarze i tramwajarze zbierają się powiedzmy w hali B, rodziny całe, które chcą Niemcy proszą do hali B. Myśmy poszli z kolejarzami i z tramwajarzami i w ten sposób wylądowaliśmy w Niemczech do pracy na kolei, bo Niemcy mieli wtedy i, a szczególnie im chodziło o fachowców. Brat pracował jako przetokowy na stacji kolejowej, a ja jako chłopak do „przynieś – zamieć”. 19 kwietnia 1945 roku zostałem uwolniony przez wojska amerykańskie, to było 15 kilometrów od Norymbergii. Dwa, trzy tygodnie po uwolnieniu, przedostałem się do moich kolegów, którzy siedzieli w obozie wojskowym w Norymberdze w stalagu XI B. W czerwcu, lipcu 1945 roku przyjechały z 2. Korpusu samochody z oficerami łącznikowymi od Andersa i ogłosili przez megafony, że roczniki takie i takie, kto chce jechać do Włoch jako żołnierz na uzupełnienie jednostek wojskowych, to proszę bardzo na samochody i jedziemy. To ja [złapałem] za rzeczy, [wskoczyłem] na samochód i z kolegą pojechaliśmy. Brat, starszy ode mnie o sześć lat, został w Niemczech. We Włoszech dostaliśmy się z kolegą do 6. Pułku Pancernego „Dzieci Lwowskich”, mieliśmy na czapkach granatowe romby z lwem. To był pułk, który brał udział w walkach pod Piedimonte i Ankoną… Pułk był wyposażony w czołgi angielskie typu Sherman. W tym pułku musiałem przejść kurs rekrucki sześciotygodniowy, a potem szkolenie techniczne, kurs kierowców, później kurs obsługi czołgu. Zostałem radiooperatorem w czołgu. Radiooperator to jest nieprzyjemna funkcja, dlatego że jednocześnie jest ładowniczym, siedzi w wieżyczce i musi ładować działo, a przy tym obsługuje radiostację. Ponieważ mi się to nie podobało, bo trzeba było chodzić na warty, stać po nocach w garażach czołgowych, skorzystałem z tego, że po dwóch miesiącach ogłoszono, że kto z młodzieży, która przyszła z Armii Krajowej chce, może pójść dalej się uczyć do wojskowego gimnazjum i liceum 5. Kresowej Dywizji Piechoty, które wtedy powstawało w Modenie. Z kolegą zgłosiłem się i faktycznie wysłano nas do Modeny najpierw na egzamin, bo trzeba było stwierdzić, kto do której pójdzie klasy. Zdałem do trzeciej klasy gimnazjum i liceum, kolega do drugiej. Do końca, do lipca 1946 roku uczęszczałem, w mundurze, do wojskowego gimnazjum w Modenie. Od ósmej do trzeciej były zajęcia w gimnazjum, potem wolne, nauka i tak dalej od poniedziałku do soboty, niedziela wolna. W czerwcu 1946 roku Anglicy ogłosili demobilizację i wszystkie oddziały polskie pojechały z Włoch do Anglii. Musiały zostawić broń na miejscu, zostały rozbrojone. To była bardzo przykra sprawa dla frontowych oddziałów, że nie [wracają] do Polski, a broń im zabrano i muszą jechać do Anglii. Wyjechaliśmy do Anglii i wtedy wojska Andersa dzielono na cztery grupy: na tych co chcą do Polski, na tych co nie wiedzą jeszcze co chcą, na tak zwany korpus rozmieszczenia i osiedlenia, to byli ci, którzy chcą na emigrację i jeszcze była czwarta część, ale już nie pamiętam. Zgłosiłem się [na wyjazd] do Polski. Dowiedziałem się, że brat do mnie napisał list, poza tym dowiedziałem się, że moja koleżanka, z którą żeśmy się bardzo lubili, jest w Polsce i żyje… Zapisałem się do Polski i od września 1946 roku do maja 1947 roku czekałem cały czas na transport. Najpierw nas wzięli do Ambasady Rządu Warszawskiego, na różne spytki, co i jak, i skąd się tam wziąłem. Musiałem wszystko mówić. A później przetrzymywali nas w obozach repatriacyjnych. W Polsce w tym czasie, na początku 1947 roku najpierw były wybory i „Trzy razy TAK”, a później w marcu, w kwietniu była jeszcze szalona powódź i transporty z Anglii w ogóle nie szły. Dopiero 25 maja 1947 roku wróciłem do Polski. Rodziców już nie miałem. Ojciec zginął poprzez Pawiak. W 1939 roku przeszedł z wojskami do Rumunii, był w stopniu chorążego, był trochę w Rumunii. W 1941 roku wrócił do Polski, wdał się w konspirację, został aresztowany w wigilię 11 listopada 1942 roku, a w 1943 roku w marcu już nie żył. Był na badaniach na Pawiaku, a później wylądował w obozie koncentracyjnym na Majdanku i został zamordowany. Mama zginęła 30 września… zmarła po Powstaniu na tyfus. W ten sposób, jako szesnastoletni chłopak, zostałem sam. Sam, już bez bliskiej rodziny, skończyłem po wojnie studia [w] 1956 roku na Politechnice Warszawskiej, pracując i ucząc się, na wieczorówce. Cały czas pracowałem w Resorcie Łączności przez wszystkie lata do 1981 roku. Od 1981 roku jestem na wcześniejszej emeryturze.
- Czy chciałby pan jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania, coś co jeszcze nikt do tej pory nie powiedział?
Chciałbym powiedzieć tyle, że część społeczeństwa uważa, że młodzież teraz jest inna. Ja tak nie uważam. Wydaje mi się, że gdyby teraz była taka sytuacja jak była wtedy, ta młodzież, która jest, tak samo by postąpiła.
Warszawa, 12 luty 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski