Zbigniew Czeczot-Gawrak „Nowina”
Ukazał się mój pamiętnik pod tytułem „Wspomnienia ze stulecia, dyplomatyczne, żołnierskie i inne” i wydawca dał od siebie moją notę biograficzną, którą przedstawię: Zbigniew Czeczot-Gawrak, urodzony 5 października 1911 w Czernichowie nad Wisłą. Po studiach prawniczych na Uniwersytecie Jagiellońskim pracował w latach 1934–1939 w polskiej służbie zagranicznej. Walczył w Kampanii Wrześniowej, w okresie okupacji działał w Warszawie w ogniwach konspiracji cywilnej i wojskowej. W Powstaniu walczył jako podporucznik „Nowina”, dowódca plutonu 111 w Zgrupowaniu AK „Krybar”. Po wojnie w latach 1950–1981 pracował w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk. Jest profesorem doktorem habilitowanym nauk humanistycznych, autorem licznych prac naukowych, był wykładowcą uniwersyteckim. Jest członkiem kilku organizacji twórczych, współautorem dziejów niepodległościowego ruchu „Zetowego”, przewodniczącym klubu seniorów dyplomacji Drugiej Rzeczypospolitej, najstarszym wiekiem polskim dyplomatą. […] Urodziłem się w Czernichowie w domu mojego dziadka, jednego z weteranów i pionierów żeglugi wiślanej, którego pięciu synów było kapitanami wczesnych statków parowych na Wiśle. Mój ojciec pracował w służbie austriackiej, nosił mundur austriacki, chociaż pochodził z kresów południowo-wschodnich. Po wojnie osiedliśmy w Krakowie i ojciec pracował w Urzędzie Wojewódzkim. Nastąpił ciężki bardzo okres. Pensja ojca zupełnie zrujnowanego przez wojnę, bo wszystko stracił, ledwo wystarczyła na utrzymanie żony i czterech synów. Trzeba było się przebijać przez gimnazjum i przez studia prawnicze zarobkując korepetycjami. Ukończyłem prawo w Krakowie w roku 1933, należałem do Związku Polskiej Młodzieży Demokratycznej. To była organizacja ideowo sterowana przez konspirację „Zetową”, w duchu trzech sprawiedliwości: politycznej, narodowej i społecznej. Historia „Zetowa” dziś jest już upamiętniona w pierwszych opracowaniach naukowych. Skończyłem prawo i jakkolwiek miałem zamiar oddać się karierze naukowej – nawet pisałem pracę doktorską z promocją redakcją profesora Starzewskiego, jednak koledzy namówili mnie ażebym złożył podanie do MSZ. Może uważali, że ja jestem trochę z natury dyplomatą. Z gimnazjum wyniosłem łacinę, grekę, niemiecki. Sam nauczyłem się francuskiego i angielskiego. Przyjęto moje podanie do MSZ natychmiast, mimo że byłem znany z dosyć burzliwych wystąpień na wiecach akademickich w obronie ideałów demokratycznych i społecznych. Pracowałem w konsulacie polskim najpierw w Strasburgu później w Lille w latach 1933–1938, w styczniu 1939 zostałem przeniesiony do centrali ministerstwa ażeby tu zdawać egzamin dyplomatyczno-konsularny. Z tego egzaminu nic nie wyszło, bo wybuchła wojna. Jak wielu moich kolegów, poszedłem do swoich jednostek wojskowych, bo jeszcze przedtem moja służba konsularna, była przerwana służbą wojskową w Krakowie, w dywizyjnym kursie podchorążych. 1 września wraz z kolegami podchorążymi, zgłosiliśmy się do jednostek i odbyłem kampanię wrześniową w ramach armii Kraków. Dzieje tej kampanii szczegółowo opisuję w moim pamiętniku. To były dramatyczne dzieje, smutne bardzo. Pewien element farsy był w tym, że tuż przed kapitulacją naszej dywizji – to było między Lubaczowem a Rawą Ruską mnie jako dowódcę plutonu wyznaczono ubezpieczenie boczne naszego batalionu. Maszerując w pagórkowatym terenie, nagle zauważyliśmy patrol Niemców, jak się okazało oficerski. Zaczęliśmy z furią strzelać, żeby wyładować nasze upokorzenie wywołane wiecznym cofaniem się. Oni zaczęli uciekać i jeszcze chować się śmiesznie w bruzdach maskując gałęziami. Później poddawali się kolejno. Mówili, że są Austriakami. Mnie się poddał na samym końcu oficer Franz Schältner – podporucznik, odebrałem mu pistolet i książeczkę oficerską. Jeszcze mieliśmy nasz trójkołowy motocykl Sokół, załadowaliśmy do niego Schältnera i pojechaliśmy do sztabu. Sztab stał na wzgórku, generał Mond był dowódcą tej dywizji. Zameldowałem, że mam jeńca a na to usłyszałem – dywizja kapituluje. Bo akurat już było po wkroczeniu Rosjan na nasze tereny. To było wprawdzie poprzedzone próbami przedarcia się w kierunku Lwowa, ale się już nie udało i ostatecznie kapitulował wobec Niemców. Zabawne było, że ci moi jeńcy aż do chwili złożenia przez nas broni trzymali się mnie kurczowo, chodzili za mną jak gęsi, dlatego, że się przekonali, że ja nie strzelam z tyłu. Ten Schältner cały czas prosił, żeby nie strzelać do niego z tyłu. Taka była ich propaganda. Byłem później w przejściowym obozie jeńców w Łańcucie, gdzie nas zamknięto. Stamtąd udało mi się wymknąć fortelem (…). Dotarłem do Krakowa pociągiem, który był w zasadzie dla uciekinierów cywilnych. Tam jednak załadowano tylko wojsko, więc jakimś cudem nie rozpoznano mnie, a byłem już w łachach cywilnych. Wyskoczyłem nad ranem w Płaszowie przed Krakowem ze zwolnionego pociągu, dotarłem do domu i przez tydzień leżałem jak kłoda. Później z Ksawerym Pruszyńskim, moim starszym przyjacielem i jego bratem Mieczysławem, który żyje do dziś w Warszawie, chcieliśmy iść na Węgry. Przyszła jednak wiadomość przez Czerwony Krzyż, że w Warszawie mój młodszy brat Wit, kadet, jest ciężko ranny i leży w szpitalu w Warszawie. Dostałem przez Czerwony Krzyż przepustkę na pociąg i dojechałem do Warszawy. Tam się dowiedziałem, że pacjentów przesunięto do szpitala jenieckiego w Łodzi. Znalazłem go wreszcie rzeczywiście prawie wykrwawionego. Karmiono ich głównie burakami, żeby ich jak najmniej chyba przeżyło. Ale udało mi się brata wyratować. To był chyba początek listopada 1939 roku, kiedy w Warszawie, w Alejach Jerozolimskich spotkałem na wozie przebranego za węglarza mojego starszego kolegę ze Związku Polskiej Młodzieży Demokratycznej – Tadeusza Żenczykowskiego, późniejszego wybitnego działacza konspiracyjnego. On mi dał pierwszy kontakt konspiracyjny na Służbę Zwycięstwu Polski. Postanowiłem wobec tego zostać. Już miałem cel pobytu w kraju, żeby nie iść na Węgry. Zwłaszcza, że wiedziałem, że się formuje silna konspiracja wojskowa w kraju. Byłem na trzech torach w konspiracji. Najpierw w konspiracji wojskowej Służba Zwycięstwu Polski, później w ZWZ, później w Armii Krajowej, gdzie otrzymałem przydział do III Zgrupowania „Konrad”. Następnie od 1942 roku byłem w najważniejszej dla mnie konspiracji – w komórce „Zachód” przy delegaturze rządu. Ona organizowała, w jakimś sensie politycznie i moralnie, wszystkich robotników polskich w Niemczech. Chodziło o to, żeby tam przez sieć naszych emisariuszy kontrolować świadomość patriotyczną i zachowanie Polaków zesłanych na roboty do Rzeszy i później sterować ich powrotem jak się skończy wojna. Chciano, ażeby wracali w ładzie na wyznaczone im już miejsca na polskich terenach odzyskanych, żeby oni od razu zasiedlali te tereny. To była duża polityczna robota, bardzo odpowiedzialna. Kolejny tor to była już luźniejsza moja współpraca z konspiracyjnym MSZ. W Warszawie działała tak zwana MOC – sekcja zagraniczna delegatury rządu polskiego na kraj. Kierował nią były wiceminister Knoll, a ja zostałem zaproszony jako MSZ-owiec przez prawą rękę Knolla, którym był radca Chromecki, przed wojną radca biura personalnego MSZ. Tu się opracowywało raporty polityczne dla delegatury Rządu, a tym samym dla państwa podziemnego. Przygotowywało się nową kadrę polskiej dyplomacji z młodych zupełnie ludzi. A teraz chciałbym powiedzieć o samym Powstaniu. Data Powstania była ustalona parę dni przedtem i byliśmy już na pozycjach wyjściowych. Później to zostało odwołane, żeby je ponowić. Otrzymałem tego samego dnia meldunek rano, że o piątej się zacznie. Pozycje wyjściowe naszego III zgrupowania były na Powiślu, na rogu ulic Cichej i Tamki, ten dom stoi do dziś dnia. Tam stawiła się niestety tylko część mojego plutonu 111, ale także część plutonu 112 i 113. Po prostu nie wszyscy otrzymali w porę wezwanie. Mnie wyznaczono dosyć niebezpieczne, właściwie beznadziejne zadanie ażeby od frontu z grupą siedmiu powstańców – bo tylko dla tylu się znalazły pistolety– zaatakować ufortyfikowane pozycje niemieckie przy moście średnicowym. Jednocześnie, mój kolega żyjący do dziś dnia, Konstanty Węgrzecki miał uderzać z flanki. I uderzył później, ale miał po drodze walki, które spowodowały lekkie opóźnienie. Natomiast mnie wsparło jeszcze kilku powstańców na Wybrzeżu Kościuszkowskim i w ogródku jordanowskim uderzyliśmy na stanowiska niemieckie. Niestety to była rzeź! Od razu kilku padło, kilku było ciężko rannych, dwóch później zmarło na gangrenę. Ja zostałem po raz pierwszy ranny w rękę. Kiedy mnie opatrywano, z mojego plutonu z sekcji adwokatów, bohatersko wyskoczył adwokat Bloch ażeby podnieść leżący, upuszczony na jezdni pistolet, który upadł z ręki jednemu z nacierających. Adwokat oczywiście padł przeszyty serią z karabinu maszynowego. Natomiast inni, prawnicy dojrzali już ludzie, którzy byli w moim plutonie w tak zwanej sekcji adwokatów, przeżyli. Były też inne akcje, jak na Uniwersytet niestety nieudane, ale też szczęśliwy całkowicie wypad i zdobycie elektrowni. To był nasz wielki sukces. Elektrownia była zdobyta i działała. Natomiast ja jako ranny dostałem polecenie, żeby redagować komunikat informacyjny Zgrupowania III dla żołnierzy i dla całego Powiśla Północnego. Tak się złożyło, że mój kolega z sekcji spraw zagranicznych Władek Minkiewicz „Rudzki” był u mnie jako podchorąży w plutonie. Miał matkę mieszkającą na Smulikowskiego, czyli w naszym rejonie, która będąc z drugiego męża obywatela szwajcarskiego pana Vogta, miała legalny odbiornik radiowy w mieszkaniu. Od razu opanowaliśmy ten odbiornik, a korzystając też z telefonów miejskich, zaprzęgliśmy do roboty całą rodzinę Władka Minkiewicza. Sami zaczęliśmy redagować i wydawać codziennie biuletyn na powielaczu, który był rozplakatowywany wszędzie. Zawierał najnowsze wiadomości z nasłuchu radiowego o tym, co się dzieje za granicą i w kraju, a przede wszystkim w samej Warszawie. Wydawaliśmy go aż do 5 września, kiedy nastąpiła ewakuacja Powiśla. Dokładnie dwa dni przedtem to się przerwało, ponieważ nie było dopływu prądu. Objąłem więc z powrotem dowództwo mojej jednostki, to znaczy plutonu 111. Nasze zgrupowanie opóźniało odwrót z Powiśla. Chodziło o to, ażeby ludność cywilna miała prawo wyjść z nami. Zrobiliśmy gniazda karabinów zwykłych i maszynowych w parterowych oknach i pozwoliło to iść ludziom ku górze i sami się też przesuwaliśmy Tamką. Jednocześnie było piekielne bombardowanie Tamki, która była główną osią odwrotu. A Niemcy przecież zniszczywszy Starówkę posuwali się wzdłuż Wisły, żeby oczyścić dla siebie ten teren. Po Starówce musiała paść dzielnica Powiśle i padła. Ale co trzeba powiedzieć na chwałę Armii Krajowej z tego terenu, to że całe Zgrupowanie III, które przecież było kadrowym batalionem i początkowo miało trzy kompanie, już tylko w sile jednej kompanii, ale uzbrojonej, przedostało się z Powiśla do Śródmieścia. Tutaj wyznaczono nam pewien rejon działania, miedzy innymi trzeba było bronić ruin poczty. Wyznaczono mi dowództwo jednego z gniazd oporu na ruinach poczty głównej. Tutaj przypomina mi się pewien fakt mało znany. Właściwie do końca Powstania, połowa ruin poczty od strony Nowego Światu była w rękach niemieckich, a przeciwna połowa w naszych rękach. I jedna strona ulicy Mazowieckiej była niemiecka, a druga polska. Było takie przerzucanie się granatami i strzałami. Jeszcze pamiętam, że nasze dowództwo mieściło się wtedy w kawiarni aktorek. Tak ją nazywaliśmy – kawiarnia aktorek… To było na rogu ulic Mazowieckiej i Świętokrzyskiej. Tam pamiętam były takie plecione fotele…
Czekając, aż przyjdzie kolej zluzowania żołnierzy na ruinach poczty, obserwowałem jak przy oknie siedział żołnierz w takim wyplecionym fotelu. W pewnym momencie zauważyłem, że ten śpiący żołnierz jest całkowicie nieruchomy. Wstałem i podszedłem do niego, a on już nie żył. Nawet nie wiedział, że umiera, bo pocisk z granatnika padł w ten sposób, że ze snu żołnierskiego przedostał się bez swojej świadomości do snu wiecznego. Natomiast ja, idąc ze zmianą żołnierzy na posterunek przy ruinach poczty, dostałem drugi postrzał w splot nerwów barkowych. Otrzymałem polecenie, żeby się udać do szpitala, gdzie mnie miano jakoś ratować. Szpital był po drugiej stronie, trzeba było przekroczyć Aleje Jerozolimskie. Zostałem więc już po tamtej stronie, leczony w szpitalu, mając kontakt z sekcją spraw zagranicznych delegatury rządu, która się tam odrodziła i zaczęła działać. Pod koniec Powstania mnie i innych rannych wywieziono z tego szpitala do Piastowa. Tu w halach fabrycznych był polowy szpital niemiecki. Tak zwany
Durchganglazarett organizował jakieś prycze. Pamiętam drogę z Warszawy do Piastowa. I nie zapomnę jak w stronę Warszawy jechał posępny oddział własowców. W Piastowie z bezwładną ręką byłem na jednej z wyższych prycz. Czasem trzeba było z trudem schodzić z niej w nocy. Po pewnym czasie skierowano mnie na operację do Krakowa i otrzymałem nawet [dokument], że mam być operowany. W Krakowie odnalazł mnie kurator Ambroziewicz przedstawiciel komórki „Zachód”. Prowadziliśmy działalność w zakrystii kościoła Mariackiego. Proboszczem był ksiądz Ferdynand Machay. My jeszcze tam w grudniu 1944 przesłaliśmy naszym emisariuszom działającym w Niemczech, ostatnie paczki z ostatnimi prezentami świątecznymi, gdzie były również zakonspirowane pewne dla nich wskazówki dotyczące sytuacji i jak się mają zachować. Na tym się kończy cała moja historia powstańcza. Kraków został w styczniu wyzwolony przez wojska sowieckie. To było szczęśliwe, bo oni jakoś zdążyli okrążyć Kraków i w ten sposób zapobiec destrukcji miasta. Później pojechałem do Sopotu i Gdańska, bo tam miałem przyjaciół. Mój kolega ze studiów uniwersyteckich, będący zresztą socjalistą z PPS-u, zaproponował mi pracę w wydziale osiedleńczym. Tam, pisząc zawsze tylko już lewą ręką, próbowałem adaptować dla potrzeb osiedlenia się Polaków, przepisy osiedleńcze, które spływały z Warszawy. Byłem pełniącym obowiązki Naczelnikiem Wydziału Osiedleńczego przez rok 1945. Potem usłyszałem apel o powrót dawnych pracowników MSZ, ażeby odbudować polską służbę zagraniczną. Rozumowałem jak i wszyscy moi dawni koledzy, że w sytuacji, jaka powstała, kiedy zostaliśmy skazani na rolę organizmu politycznego o ograniczonej suwerenności, trzeba podzielić się rolami z emigracją, to znaczy grać na dwóch fortepianach. Niech emigracja krzewi i ducha niepodległościowego i propagandę niepodległościową, przyjdzie czas ażeby to wygrać i wystąpić nie robiąc przedwcześnie niepotrzebnych krwawych powstań niszczących resztę naszej inteligencji, a my w kraju starajmy się w granicach możliwości tworzyć jakąś polską administrację, jakąś ograniczoną państwowość polską, bo innej nam nie dano. W końcu nie naszą decyzją tylko także decyzją aliantów zostaliśmy do tej roli sprowadzeni. Musieliśmy się pogodzić z losem i starać się tylko rozszerzać krąg naszej wolności. Byłem niesłychanie inwigilowany. Te inwigilację czułem gdziekolwiek się obróciłem. Kiedyś bardzo bliski pracownik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, delegowany dość sztucznie do Instytutu Sztuki powiedział: „Panie profesorze, pan nawet nie wie, że już do końca życia będzie pan dokładnie pilnowany. Dlaczego? Bo pan był w takiej konspiracji niepodległościowej, w jakiej bardzo niewielu było, tak świetnie zorganizowanej, że nikt tego nigdy nie rozszyfrował dawniej i z tego też powodu jest pan uważany za zagrożenie…” Bo tak się stało, że mnie wyrzucono w styczniu 1950 roku z tworzącego się MSZ-tu, gdzie przez pewien czas byłem nawet pełniącym obowiązki Naczelnika Wydziału. Wyrzucono mnie po procesie pokazowym jako wroga ustroju. Mogłem z biedą potem dostać pracę w Instytucie Sztuki, początkowo jako prawnik organizując ten Instytut. Choć mnie inwigilowano i byłem zdumiony, że mogłem otrzymać kilka wyjazdów stypendialnych do Paryża i przy okazji tych wyjazdów bardzo wzbogacić swoją wiedzę. Paryż był wtedy Mekką wiedzy o filmie a naukowe filmoznawstwo rodziło się w całym świecie po wojnie światowej. I powstawała także kadra naukowa w tej dziedzinie. Miałem zatem szanse, chociaż byłem absolwentem prawa. Dlaczego stałem się filmoznawcą, filmologiem, historykiem i teologiem filmu? Dlatego, że te instytuty naukowe poświęcone tej dziedzinie wiedzy organizowały się wszędzie i w Polsce i za granicą dopiero po wojnie. Dlatego też jestem szczęśliwy, że mogłem przez trzydzieści lat po wydaleniu mnie ze służby zagranicznej, oddychać powietrzem humanistycznym. Byłem w otoczeniu ludzi, którzy też zesłani z innych bardziej eksponowanych może politycznie w oczach władz PRL stanowisk, mogli się tam znaleźć. Byliśmy jakąś oazą w Instytucie Sztuki Akademii Nauk. Do dziś dnia ten Instytut istnieje na ulicy Długiej róg Miodowej. Byłem wykładowcą historii teorii filmowych na Uniwersytecie Łódzkim przez szereg lat. Tam była wystawa dorobku całego mojego życia, bardzo dla mnie zaszczytna, otrzymałem medal Uniwersytetu Łódzkiego za zasługi dla nauki i społeczeństwa. Później emerytura i w latach dziewięćdziesiątych wraz ostatnimi weteranami dawnych środowisk polskiej inteligencji, zająłem się dokumentowaniem dziejów tych środowisk, które były zapomniane. Jednym z nich było środowisko naszej ostatniej dyplomacji. Pamięć MSZ kierowanego przez ministra Becka została wymazana albo splugawiona przez historyków, zmieszana z błotem. Upatrywano w nim przyczyny klęski. Starałem się w moich wystąpieniach, a także w moich pamiętnikach całkowicie rehabilitować politykę polską – zagraniczną ministra Becka, dowodząc przez cały czas i przypominając do dziś dnia, że przez odmowę czteroletnią wysuwanych przez Niemców żądań, ażeby Polska maszerowała z Hitlerem na wschód, co na pewno skończyłoby się wówczas podbojem Rosji, ale też podbojem i wschodu i zachodu, stworzeniem wyśnionego przez Hitlerowców tysiącletniego Reichu, że Beck odmawiając przez 4 lata wspólnego z Hitlerem marszu na wschód, ocalił i wschód i zachód. Mielibyśmy prawo wystawić pełny rachunek światu za II wojnę światową, czego właściwie do tej chwili nie robimy. Mnie się wydaje, że niektóre tak stawiane wyraźnie w moim pamiętniku postulaty, nie zawsze znajdują zrozumienie i nie zawsze wszystkich przekonują. Ja jednak uparcie to powtarzam. Jestem ogromnie dumny z tego, że byłem w MSZ przedwojennym, że miałem ministra Becka wspaniałego dyplomatę, jako szefa. (…)
Jak z pana punktu widzenia jako dyplomaty wygląda funkcja Powstania Warszawskiego? Czy zasadne jest stwierdzenie, że Powstanie Warszawskie spowodowało, że Polska nie stała się kolejną republiką ZSRR?
Na to pytanie nikt nie odpowie mądrze, dlatego że to są osobiste poglądy. To jest typowe gdybanie. Przyznam się, że nie lubię takich pytań. Dla mnie, dzisiaj Powstanie Warszawskie jest we wspomnieniach zrównane z kampanią wrześniową. Dlatego, że ani w kampanii wrześniowej ani w Powstaniu Warszawskim nie mieliśmy żadnych szans na militarny sukces. Natomiast i kampania wrześniowa, i Powstanie było koniecznością moralną w obronie honoru i godności Polski. Całe pokolenie Polski międzywojennej było wychowane w duchu, że misją Polski w świecie jest bronić wolności, honoru i niepodległości narodów. A przede wszystkim honoru i godności Polski. Dlatego też przecież wszyscy młodzi ludzie walczyli tutaj jak w pojedynku honorowym z Niemcami, w złudnej nadziei, że to się uda. Musieliśmy mieć odwet, musieliśmy podjąć próbę wyzwolenia się własną wolą, własnym wysiłkiem. W gruncie rzeczy, przecież kampania wrześniowa też była skazana na niepowodzenie. Wszyscy świadomi o tym u góry wiedzieli. Ale myśmy nie mogli się poddać Niemcom. To byłby dla nas nie do pogodzenia się. Dla nas z polską godnością i honorem, który był bardziej wyostrzony i bardziej wysublimowany niż u jakiegokolwiek innego narodu europejskiego. To jest misją Polski w świecie przypominać o godności. Przez cały wiek XIX Powstania były jakoś inspirowane przez Polaków. Naszą wielką rolą jest żyć ideą Polski. To jest misja wyzwoleńcza. Misja obrony honoru i godności Polski. I ona rozstrzygnęła i o wrześniu i o Powstaniu Warszawskim.
Czy na Powiśle, na którym pan walczył, dochodziły zrzuty?
Tak.
Czy to były tylko zrzuty z bronią czy również z żywnością?
Były także zrzuty z bronią, ale nieliczne niestety. Było trochę pistoletów, trochę Stenów, trochę żywności. Prymitywne jedzenie jednak staraliśmy się ściągać z jakichś magazynów. Pamiętam, że do porcji żywnościowych niestety dołączone zostały też cztery perszerony – wielkie konie. W pierwszych dniach Powstania między jednym a drugim zabudowaniem gmachu Związku Nauczycielstwa Polskiego był dziedziniec i te perszerony biegały jakby przeczuwając co się z nimi stanie. Potem zostały pozabijane i oczywiście zjedzone. Nie zapomnę ich obłędnego biegu wokół dziedzińca. Ale takie były racje żywnościowe. Ale do końca nie głodowaliśmy. Muszę powiedzieć jedną rzecz, o czym się mało mówi. O ile Polacy uważani są za słabych organizacyjnie i dla nas modelem była zawsze niemiecka organizacja. To co się nazywa „improwizacją organizacyjną”, to jest naszym talentem, o czym nawet nie wiemy. Przecież ta zdolność improwizowania organizacji ujawniła się znakomicie na Powiślu, które stało się jakby małą republiką warszawską. Przecież tam wszystkie służby działały. Znakomita służba sanitarna, służba aprowizacyjna, łączności, poczta. Nigdy by Niemcy się tak szybkona coś takiego nie zdobyli, ani Anglicy ani żaden naród zachodni. Nasze użyte zdolności organizacyjne są olbrzymie. Czym Powstanie Warszawskie się jeszcze wyróżnia moim zdaniem w historii – niemieckiej historii ostatniej wojny? Moim zdaniem oni byli przekonani, że może zwyciężyła zachodnia siła militarna, bo większa. Oni jednak byli wzorcami bohaterstwa żołnierskiego, chociaż przegrali. Mnie się wydaje, że u wielu Niemców się utrwaliło przekonanie właśnie na tle Powstania Warszawskiego, że byli jeszcze może więksi bohaterowie od nich. Ja nie wiem, dlaczego nasi historycy tak mało o tym mówią. Mit pierwszeństwa bohaterstwa niemieckiego upadł tu w Warszawie.
Czy może nam pan opowiedzieć jeszcze jakieś swoje wspomnienia z czasów walki?
Odwrót 6 września Grupa bojowa „Krybar”, w skład której wchodziło moje Zgrupowanie III „Konrad” wycofywało się wzdłuż Tamki. Z tego historycznego dnia zanotowałem kilka epizodów bitewnych. Trzeba pamiętać, że samoloty niemieckie latały tuż nad dachami domów i bombardowały z bardzo niskiego pułapu. W pewnym momencie zbombardowano dom sąsiedni obok tego samotnego, który dzisiaj stoi między Topielą a Cichą. Olbrzymia chmura kurzu i olbrzymia detonacja, a my mając stanowiska po drugiej stronie, tam gdzie wtedy był zakład świętego Kazimierza, słyszeliśmy dochodzące stamtąd krzyki. Rozkazałem, żeby iść na drugą stronę z pomocą. Był przy mnie obecny prezes naszego zgrupowania Wiesio Gniazdowski, a także Władek Minkiewicz. Na pogorzelisku, na które się wdrapaliśmy leżało tylko jedno odkryte, żywe dziecko leżące na zwłokach matki. To dziecko było przywalone jakąś żelazną szyną, która wraz z dachem spadła. Ale dziecko było nietknięte. Odgrzebałem je i powiedziałem: „Nie bój się chłopczyku! Zaraz cię wyciągniemy”. Powiedziałem „zaraz”, bo ta szyna nie pozwalała tak łatwo tego zrobić. Trzeba było ciągnąć do tyłu. I przy tej całej kanonadzie usłyszeliśmy spokojny głos: „Ja nie jestem chłopczyk, tylko dziewczynka”. I to jakoś przylgnęło do serc i do literatury też jakoś się przedostało. Przedostając się do góry, od strony zakładu Kazimierza, w pewnym momencie znaleźliśmy się na Okólniku. Dowodząc oddziałem odwrotowym zająłem stanowiska na trzecim piętrze. Już był wieczór i czekaliśmy na moment, kiedy będziemy mieli prawo przejścia, bo tam były kolejki. Muszę powiedzieć szczerze, że moi żołnierze znaleźli tam w piwnicach Zamku Ostrogskich trochę wina, i to niektórzy trochę oczywiście kosztowali. Kiedy siedzieliśmy na trzecim piętrze czekając na gońca, w pewnym momencie zauważyłem, że płonie sąsiedni dom. Ale wiele domów w tym czasie płonęło. Wobec tego wszyscy siedzieliśmy dalej trochę nawet drzemiąc. W pewnym momencie poczułem dym. Wstałem i zobaczyłem całą klatkę schodową w ogniu. Z trzeciego piętra, bo dopiero zaczynało się palić, z parteru musieliśmy jakoś przedostać się na drugie piętro, potem z trudem na pierwsze. Ale z pierwszego już się zejść nie dało. Wobec tego skakaliśmy z okna na spadzisty zbrojony daszek szklany, który był między piętrem a parterem. Spadaliśmy bez łamania nóg. Tam były różne dziwne sceny, bo zjawiali się młodzi żołnierze w panterkach bojowych. Szli ze Starówki, byli pełni bojowego ducha i niektórzy traktowali nas prawie jak dezerterów. Nas, którzy skrwawieni w obronie Powiśla na rozkaz się cofali. Z całym honorem, z bronią w ręku poprzedni batalion zamieniony w jedną kompanię zajął nowe stanowiska przy ulicy Zgoda i wyznaczył szereg gniazd obronnych na ruinach poczty. O obronie jednego z tych gniazd i o moim drugim postrzale już mówiłem.
Warszawa, 10 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadzila Magdalena Gardecka