Barbara Białobłocka „Baśka”
Nazywam się Barbara Kakowska-Białobłocka. Urodziłam się 2 stycznia 1927 roku w Warszawie.
- Pani przydział i pseudonim.
W czasie Powstania Warszawskiego byłam na Starym Mieście. Należałam przedtem do Wojskowej Służby Kobiet i byłam przeszkolona, jako sanitariuszka, przez doktora Józefa Kłosowskiego pseudonim „Rola”. W czasie powstania zostałam zaprzysiężona na Rynku Starego Miasta przed Domem Książąt Mazowieckich. Dostałam legitymację. Należałam do zgrupowania majora „Roga”. 11. kompania, II pluton, Batalion „Dzik”.
- Gdyby pani mogła w kilku słowach opowiedzieć, gdzie pani chodziła do szkoły przed wojną?
Do 1939 roku chodziłam do sióstr zmartwychwstanek. Byłam w internacie na Żoliborzu. W czasie okupacji uczęszczałam na komplety do prywatnego gimnazjum imienia Wereckiej i tam zrobiłam małą maturę, którą miałam już w dniu wybuchu Powstania Warszawskiego. Miałam 17 lat. 30 lipca dostałam wezwanie do stawienia się na Stare Miasto na ulicę Świętojańską 2 . Mieściło się tam RGO, stołówka gdzie ludzie przychodzili na obiady. Po pewnym czasie zjawiły się tam moje koleżanki, które też dostały zawiadomienie. Danusia Czekajewska-Perzyńska, Czesia Mejer i Halina Lewandowska nasza komendantka z Wojskowej Służby Kobiet. Halina przyniosła ze sobą sterylizatory z narzędziami, które po wyjściu ludzi zaczęła gotować na kuchni. Dosłownie punkt czwarta zaczęły się strzały na Placu Zamkowym. Wiedzieliśmy, że zaczyna się Powstanie. Byliśmy niebywale podnieceni. Zapanowała euforia. Na Starym Mieście wieczorem ludzie powychodzili na ulicę. Zaczęli budować barykadę od strony Świętojańskiej. Naznosili najrozmaitszych rzeczy, łącznie ze starymi dorożkami, płytami chodnikowymi i tak dalej. Pojawiły się w oknach radia. Londyn nadawał dla nas audycje po polsku. Całą noc wszyscy biegali po ulicach jak nieprzytomni. Niemców nie było, byliśmy jakby wolni, byliśmy w swoim mieście. Na drugi dzień zaczęła się szara rzeczywistość. Zostałyśmy przydzielone do lecznicy, która mieściła się na Rynku Starego Miasta. To była prywatna lecznica doktora Pokrzywińskiego. Przygotowywano ją specjalnie, jako miejsce oporu. Były tam składy materiałów opatrunkowych i leków, wszystko na wypadek Powstania. Organizował to doktor Wilczyński, doktor Pokrzywiński i profesor Grzybowski, który w momencie Powstania znalazł się w tej lecznicy, ale potem poszedł na Wolę i zginął w szpitalu Wolskim. Został rozstrzelany z innymi lekarzami, między innymi doktorem Piaseckim, którego ulicę mamy w Otrębusach. Doktor Pokrzywiński nie dotarł, bo był na Żoliborzu. Profesor Radlińska dotarła trzeciego dnia. Przybyli j jeszcze lekarze: doktor Majewski i doktor Żabczyński. Były sanitariuszki, studentki – Danuta Lupińska-Dąbrowska, w tej chwili niestety umiera na raka, tu w Otrębusach. Jej dni są dosłownie policzone. Była Olbrychtowicz, córka profesor Radlińskiej. Halina Lewandowska, Czesia Mejer, ja i Danuta Czekajewska-Perzyńska. Wszystkie pracowałyśmy w tej lecznicy. Pierwsi ranni byli z Placu Zamkowego. Bardzo poważne operacje – po postrzałach. Rannych umieszczaliśmy w Domu Książąt Mazowieckich, gdzie na parterze znajdowała się broń, żywność rozdawana powstańcom. Tam się zgłaszano do Powstania, rozdawano legitymacje. Na pierwszym piętrze był sztab z majorem „Rogiem”. Na drugim piętrze były pomieszczenia dla rannych, w jednej sali byli żołnierze AK, a w drugiej byli również ci z AL. Na początku ta współpraca układała się bardzo dobrze na Starym Mieście. Tymi żołnierzami zajmował się doktor Bobiński z AL. Nasze sanitariuszki obsługiwały jednych i drugich. Apteka, która znajdowała się na Rynku Starego Miasta wydawała nam bez przerwy leki. Naturalnie bezpłatnie, wszystko oddawała na usługi Powstania. W piwnicach mieliśmy tak dużo ligniny i środków opatrunkowych, że spaliśmy na tym jak na łóżkach. Tak dużo było nagromadzone. Zaczął się coraz większy obstrzał Starego Miasta. Coraz więcej rannych, którzy już się nie mieścili w Domu Książąt Mazowieckich. Zaczęto dla nich otwierać inne miejsca, jak Krzywa Latarnia, Freta, potem szpital Kilińskiego 1, na Długiej w Ministerstwie Sprawiedliwości, ogromny szpital ze znakiem czerwonego krzyża.
- Został zbombardowany pod koniec.
Tak. Mój udział polegał na tym, że opiekowałam się z innymi sanitariuszkami rannymi. W pewnym momencie zało sterylnych materiałów i potrzeba było sterylnej gazy do opatrunku. Posłali mnie i Danusię Czekajewską do Jana Bożego z ogromnymi sterylizatorami. Musiałyśmy iść. Szło się wtedy piwnicami, które zostały przebite między domami i tworzyły przejście, ale w pewnych miejscach trzeba było wyjść z tych domów na ulice i utworzone były barykady osłonowe. Doszłyśmy do Rynku Nowego Miasta, gdzie kiedyś był wielki piękny kościół sakramentek i leżał tam, pamiętam, młody chłopak, ranny, umierał a matka dosłownie wyrywała włosy z głowy z rozpaczy. Na nas to bardzo mocno podziałało, dopiero zdałyśmy sobie sprawę, jak jesteśmy narażone na niebezpieczeństwo ciągłego obstrzału. Dotarłyśmy szczęśliwie do Jana Bożego. Przyniosłyśmy pełne sterylizatory. To był sukces. Pamiętam dał nam je doktor Falkowski. Później profesor. Było tak dużo rannych, że trzeba było ich roznosić z lecznicy. Z Danusią musiałyśmy zanieść na noszach wielkiego chłopa do Szpitala Maltańskiego. Upadałyśmy ze zmęczenia, ale jak przyszłyśmy i zobaczyłyśmy całą podłogę zasłaną krwawiącymi rannymi, tych lekarzy, sanitariuszy od razu nam to zmęczenie przeszło. Zrozumiałyśmy, że ono nie ma znaczenia wobec tego, co się dzieje. Były też momenty tragikomiczne to może powiem. Na rogu Świętojańskiej i Rynku mieszkała pani Monika Żeromska z matką. Pies pani Moniki został poraniony odłamkiem i przyszła do nas do profesor Radlińskiej błagać żeby jej opatrzyć psa. Wobec tej całej tragedii. „Ja dam kwaterę dla dwóch osób za to”. Więc pani profesor się zgodziła. Opatrzyła tego psa. Wytypowała nas, mnie i Danusię Czekajewską na te kwaterę. I rzeczywiście, pani Anna i Monika Żeromskie przyjęły nas wspaniałą kolacją. Otworzyły grzybki marynowane, konfiturę z wiśni. Spałyśmy na takiej wspaniałej kanapie. Trwało to tylko dwa dni, później Danusia Perzyńska została ranna w oknie Domu Książąt Mazowieckich. Zaczął się bardzo silny ostrzał Starego Miasta, zwłaszcza Rynku i okolic. Praca tam była już nie możliwa. Trzeba było się z wynieść i wynieść rannych z Domu Książąt Mazowieckich. Wszystkie większe rzeczy i materiały opatrunkowe zostały rozprowadzone pod Krzywą Latarnię i na Freta, ale przede wszystkim przejął to doktor Falkowski, który potem przeszedł ze Świętego Jana na Długą. Doktor Falkowski tymi wszystkimi rzeczami dysponował. Wszystkie sanitariuszki zostały porozdzielane. Mnie też przydzielono. Przyszli chłopcy z „Parasola” na Stare Miasto. Część przyszło z Kampinosu. Zostali przydzieleni na tak zwaną Barykadę Śmierci, która mieściła się na rogu Mostowej i Rybaków. Tam jest teraz chyba „Teatr Adekwatny”.
- Chyba nazywa się trochę inaczej.
Tak nazywał się początkowo. Był prowadzony przez aktorkę Teresę Wójcik i aktora, którego nazwiska nie pamiętam. Tam się mieściła Barykada Śmierci. Nasze zgrupowanie Dzik umieściło tam tablicę pamiątkową. Tam zginęło bardzo dużo moich kolegów. Kiedy byłam w tym miejscu 13 sierpnia usłyszeliśmy nieprawdopodobny huk, to czołg, Niemcy porzucili czołg. Ludzie rozebrali barykady i on wjechał aż na Kilińskiego. Na Kilińskiego 1 był nasz szpital, a na Kilińskiego 3 był sztab. Nastąpił wybuch. Działy się straszne rzeczy, setki rannych, stu pięćdziesięciu zabitych, ciała wisiały na balkonach. Jak nam powiedzieli, że nastąpił wybuch czołgu pobiegliśmy na górę. To co zobaczyłam, to jest nie do opisywania. Wszystkie skwerki wszystkie miejsca, które tam były zapełniły się grobami, do których wrzucano resztki ludzkie. Od nas zginął mąż Haliny Lewandowskiej, tej naszej komendantki i bardzo dużo kolegów. Strasznie dużo osób zostało rannych. Zapełniły się szpitale po brzegi. Nie było prawie miejsc. To się działo 13 sierpnia. Wróciłam na barykadę. Mieliśmy tam szkołę na ulicy Rybaki, gdzie były kwatery dla żołnierzy, między innymi dla „Parasola”. Ich dowódca miał pseudonim „Napoleon”, dowódca tej grupy. Wśród nich był brat Haliny Lewandowskiej, Wojtek Lewandowski, który dwa dni po wybuchu czołgu zginął na Bonifraterskiej. Nasi chłopcy później zdobyli Stawki, między innymi Batalion „Dzik”.
- Magazyny żywnościowe i wojskowe?
Tak. Magazyny żywnościowe i wojskowe, takie z ubraniami. Wtedy zostaliśmy zaopatrzeni w niepalne bluzy w kolorze khaki z brązem – wojskowe. Były hełmy, masę cukru, i papierosy Junaki. Cukru było tyle, że partery szpitali, piwniczne okienka były pozatykane cukrem, tyle go mieliśmy. Ale nie było innego jedzenia. Ja zostałam ranna na Rybakach 18 sierpnia. Szłam z Czesią Mejer z meldunkiem do tej szkoły. Leciała „szafa”, pocisk wyrzucony z takiej tankietki. Najpierw gwizdał, potem świstał, potem grzmot był ogromny. Były dwa rodzaje burzące i zapalające. Mnie trafiła zapalająca. Benzol się rozlał i zaczęła mi się palić spódnica, nogi. Kolana miałam poparzone. Ręce, brwi, rzęsy, włosy mi się paliły. Jakoś oprzytomniałam, poderwałam się i w szoku pobiegłam do tej szkoły. Położyli mnie od razu. Dostałam wielkiej gorączki, wielkie bąble i przysmażone kolana. Czesi się na szczęście nic nie stało, bo upadła w drugą stronę. Podmuch ją rzucił i tylko się potłukła. Ja dostałam tego okropnego poparzenia. Chłopcy mnie zanieśli. Między innymi kolega Zgrzelski, który jest ze mną w „Dziku” i chodzi na zebrania. On dużo mógłby powiedzieć o Powstaniu, bo do końca brał czynny udział. Na pewno napisał książkę. Więc on razem z Wojtkiem Lewandowskim przyniósł mnie na jakiś drzwiach, a ja się nie dawałam dotknąć, do doktora Roli na ulicę Kilińskiego. Z początku nie było tam miejsca i leżałam w piwnicach na Podwalu. Jak się zwolniło to leżałam jedna jedyna dziewczyna wśród samych chłopaków. Bardzo poważnie rannych, najczęściej w brzuchy, po wybuchu czołgu. Tymi rannymi na Kilińskiego 1 opiekował się doktor „Rola”, nadzwyczajny człowiek. Przyszła wiadomość, że jego żona została zabita na Szczyglej, przysypana w jakimś domu. Nie załamał się, w dalszym ciągu bohatersko wszystkich nas leczył. Było coraz gorzej. Tylu rannych, że nie było gdzie ich kłaść. Postanowiono zrobić przebicie przez ogród Saski do Starego Miasta i w czasie tego przebicia przenieść część rannych. Doktor „Rola” chciał zawsze chronić rannych, więc poukładał nas na noszach, krzesłach, na czym się dało i wynieśli nas na ulicę Długą. Doszliśmy do dzisiejszego Kościoła Garnizonowego i wniesiono nas do środka. Pamiętam, że mnie położono na stopniach jakiegoś ołtarza. Potem był rozkaz: „Wynosić!”. Niestety ten atak się nie udał i nie można było tych rannych przetransportować. Zostawili nas wszystkich na środku ulicy Długiej, na tych noszach. Zrobiła się noc, później dzień. Szaro. O piątej rano przyleciały niemieckie samoloty [sztukasy]. Zaczęli strzelać z karabinów maszynowych i połowę tych rannych wystrzelali. Ja zawsze uważałam, że moja matka, która umarła jak miałam czternaście lat czuwała nade mną. No i znalazła się nagle jakaś znajoma mojej matki, niejaka kapitanowa Dębiczowa, która wciągnęła mnie do jakiejś bramy. Później doktor „Rola” jak szalony biegał i ściągał tych swoich rannych do jakiejś piwnicy. Czekaliśmy, że coś się musi skończyć. To był po porostu koniec tego wszystkiego. Nie było broni, nie było żywności. Ludność była zmęczona, zaczęła wychodzić z białymi chusteczkami.Stare Miasto się w końcu poddało. Doktor „Rola” chciał tych swoich rannych chociaż częściowo przetransportować. Ci w beznadziejnym stanie zostali przeniesieni do szpitala na Długą właśnie tam do Ministerstwa Sprawiedliwości, część na Freta. Tylko te dwa miejsca zostały zapełnione. Resztę w różny sposób transportowano do kanałów. Mnie doktor „Rola” przydzielił jednemu łotewskiemu Żydowi, jeńcowi, który podobno przechowywał się w Tworkach. On doszedł do powstańców później. Przeciągnął mnie przez kanały na plecach. Byliśmy grupami wpuszczani do kanałów. Mniej więcej po dwadzieścia osób. Zeszliśmy włazem na placu Krasińskich. Samo wejście do tej wody i plusk, to było trochę przerażające. Ja cały czas wisiałam na plecach tego Łotysza. Pierwszy szedł łącznik, on był przewiązany liną, lina była przeciągnięta do wszystkich i trzeba się było jej trzymać. Nie wolno było mówić. Musiała być idealna cisza, tylko plusk nóg w wodzie było słychać. Co raz ktoś się przewracał, bo się poślizgnął. Przez te kanały szliśmy kilka godzin. W miejscu włazów wszyscy się przemykali, bo Niemcy wpuszczali tam granaty z granatników i gazy łzawiące. Na nas gazów nie puścili szczęśliwie, przebrnęliśmy bez tych granatników. Doszliśmy do Wareckiej i Nowego Światu. Ja nie pamiętam wyjścia z kanałów, bo od pewnego momentu byłam nieprzytomna. Przy wyjściu znajdował się doktor Klein, ojciec mojej koleżanki z kompletów, Magdy Klein. Mieszkali na Pierackiego 17, obecnie Foksal. On mnie poznał i zaniósł na rękach. Często z Magdą lekcje odrabiałam, robił mi zastrzyki przeciw tyfusowe w czasie okupacji. On mnie zaniósł do swojego domu i tam się mną opiekował. Potem oddał mnie mojej ciotce, która mieszkała na Ordynackiej. Ja – straszna bohaterka, chciałam się rwać dalej. Człowiek był głupi, młody, w ogóle nie zdawał sobie z niczego sprawy. Ważyłam czterdzieści pięć kilo, chuda jak patyk. Doktor „Rola” mnie odnalazł i jeszcze kilku chłopców, żeśmy się odszukali. Ciocia moja urządziła obiad dla nich: zupę z zacierkami i koninę. Potem chłopaki poszli do konserwatorium i tam dwa dni po tym obiedzie, w konserwatorium uderzyła bomba. Wszyscy zginęli. Doktor „Rola” poszedł w kierunku Królewskiej, gdzie się połączył z oddziałem Bartkiewicza. On ocalał, a tamci wszyscy zginęli. Dom mojej ciotki na Ordynackiej został zburzony, przenieśliśmy się do mieszkania mojej matki na Żurawią. Gdy miałam czternaście lat matka moja umarła. Mieszkanie mieściło się na pierwszym piętrze w siedmiopiętrowym domu, Żurawia 4A. Lokatorki urządziły u nas w dwóch pokojach mały szpital. Ludzie poznosili z kamienicy środki opatrunkowe, leki. Panowała straszna angina. Był wrzesień, zimne noce. Ludzie byli z różnych części w różnych sytuacjach. Dużo chorych. Więc one się nimi opiekowały. Ja trochę pomagałam, ale byłam strasznie słaba. Kiedy Powstanie zaczęło wygasać, Śródmieście było coraz bardziej niszczone. Kiedy przychodziliśmy ze Starego Miasta do Śródmieścia, to nie wierzyliśmy że może coś takiego istnieć. Tam były normalne ulice, ludzie chodzili. Nic nie było zniszczone. Po Starym Mieście, które było jednym wielkim gruzowiskiem to nam się zdawało, że jesteśmy w innym świecie. Później Śródmieście zaczęło się zamieniać w gruzy. Niemcy jakąś nową broń zastosowali. Tak zwane Berty. Bomby do dwóch metrów długości szerokie jak beczki. Jedna taka spadła na ulicę Wspólną i nie wybuchła. Długi czas leżała i wszyscy przychodzili ją oglądać. Ja też. Leżała po prostu, jak Powstanie się skończyło. Myśmy wyszli po Powstaniu. Nie wiedzieliśmy, co robić? Czy iść do niewoli? Młodzi ludzie nie wiedzieli jak się to zakończy, ta beznadziejna sytuacja. Z jednej strony ruscy za Wisłą, z drugiej Niemcy. Nie wiedzieliśmy, co będzie. Chłopcy w końcu zdecydowali, że najbezpieczniej iść do niewoli. Kto mógł to się zadekował, ale większość poszła do niewoli. Moja ciotka bała się o mnie, że jestem wysoka, miałam metr siedemdziesiąt wzrostu, że kolana mam zabandażowane i mnie na pewno zaraz zabiorą. Zgłosiła się znajoma, która miała męża kolejarza i on się zaoferował, że nas przeprowadzi, żebyśmy poszli razem na dworzec Zachodni. Niemcy w pewnym momencie wszystkich, całą ludność cywilną popędzili na Zachodni, potem do Pruszkowa. Rozdzieliłam się z ciotką i poszłam z tą panią. Mojej ciotce udało się w krzaki uciec pod Pruszkowem i przedostać się do Milanówka, a mnie zapędzili do Pruszkowa. Trzy dni na betonie tam leżałam. Potem wsadzili nas do pociągu do Niemiec. Wyskoczyłam z niego w Sędziszowie Kieleckim. To była dla mnie wielka wolność, mimo że byli Niemcy, ale to są już inne historie...
- A wracając do Starego Miasta. Wiadomo, że były zrzuty. Czy zetknęła się pani z nimi?
Tak. Ja to nawet opisałam. Wszystko jest opisane.
- A może pani w kilku słowach opowiedzieć?
Tak. Były nocne zrzuty aliantów. Broń spadała na spadochronach w różnych miejscach, często niedostępnych dla powstańców, bo nie można było w ogóle tam dojść. Albo jedne części spadały w jednym miejscu, inne w drugim i oni nie mogli tego złożyć do kupy. Bo nie pasowały do siebie. Ci lotnicy więcej się narażali, niż z tej broni było pożytku.
- A pamięta pani ten moment, kiedy samolot w barwach RPA rozbił się na Miodowej?
Nie. Ja nie byłam tam wtedy. Ja byłam na Starym Mieście.
- A jak wyglądało życie codzienne? Różnica życia codziennego Śródmieścia i Starego Miasta.
Nie ma porównania. Na Starym Mieście cała cywilna ludność siedziała w piwnicach. Nikt nie chodził po ulicach tylko powstańcy w tych bluzach. Przemykali się między barykadami. Wszystkie domy były piwnicami połączone między sobą. Pełno barykad. Walka. Co chwila coś zburzone. Straszną rzeczą było to, jak na początku na ulicy Freta uderzyła bomba w kościół [pod wezwaniem] Świętego Jacka i w podziemiach mieściło się dużo ludzi. Kompletna jatka. Dziesiątki ludzi zginęło w podziemiach tego kościoła. Myśmy poszli ich ratować. Jeszcze lecznica była czynna. A jak żeśmy wyszli do Śródmieścia, to tak jakby wyjść do innego świata. Do nas tylko dochodziły wiadomości kanałami ze Starego Miasta, była nawet poczta powstańcza. Przychodziły wiadomości, że na Woli w szpitalu ludność została wymordowana, że lekarze wszyscy rozstrzelani. Że Pasta broni się, w Śródmieściu poczta. To były tylko akcje poszczególne i się kończyły. Bo Niemcy najpierw walili w Stare Miasto. Później zaczęli: a to Mokotów, a to Czerniaków… Ale Śródmieście to stosunkowo najmniej.
Bo było w środku.
- A był ostrzał ze strony Wisły? Podobno taki statek prowadził ostrzał od strony Wisły.
Ja nie mogę wszystkiego wiedzieć. Tego nie wiem. Mogłam tylko wiedzieć od tych rannych z tych szpitali. Ja miałam siedemnaście lat, nie uczestniczyłam w akcjach. Ja tylko niosłam pomoc. To chłopcy uczestniczyli. Jeśli państwo chcecie to jest Zgorzelski. Mam do niego telefon. Kolega mój. On naprawdę był we wszystkich akcjach. To był niesamowity chłopak. Napisał książkę.
- Na pewno się skonsultujemy. A czy zetknęła się pani z radiem „Błyskawica”? Z tym powstańczym radiem.
No ja nie miałam z tym nic wspólnego.
- A jak wyglądała sprawa z bronią? Powstańcy nie mieli broni, prawda?
Na początku broń była rozdawana w Domu Książąt Mazowieckich. Tam nawet leżały normalne karabiny. Ludzie mieli pistolety, Visy. Były robione butelki z benzyną. Tacy mali chłopce latali z tymi butelkami. Granaty różnego rodzaju. Granaty robione były domowym sposobem. Właśnie tam je rozdawano. Kiedy chłopcy szli na akcję, stawali przed domem i w szeregu odliczali się, mówiło się: „Dowódca taki i taki”, dawali broń, przydzielona im była sanitariuszka, żeby w razie czego ich transportowała. Później to był już tylko jeden wielki rozgardiasz. To było takie żywiołowe.
- A jak się ludność cywilna odnosiła?
Bardzo dobrze. Nawet jak był koniec Powstania widziałam, że chociaż ludzie tyle przeżyli, to płakali, naprawdę płakali, że to taka tragedia, że się nie udało. Coś okropnego. Później ta biedna ludność została pędzona Alejami Jerozolimskimi na dworzec Zachodni, po tych gruzach. Trzeba przyznać, że starzy żołnierze Wehrmachtu, którzy tam byli, niektórzy nawet podawali chleb. Sama widziałam. Ci co nas prowadzili ani nie strzelali, nie byli okrutni. To byli normalni żołnierze Wehrmachtu, którzy też mieli wszystkiego dosyć. To nie były grupy „ukraińców”, których wpuszczono do Warszawy i palili wszystko jak już z niej wyszliśmy.
- Jak pani ocenia z perspektywy lat Powstanie? Czy to spowodowało, że Polska nie stała się kolejną republiką ZSRR?
Ja jestem wielką patriotką. Nasze pokolenie uważa, że jesteśmy ludźmi honoru. Nie można było się dać sponiewierać, jak to zrobili z nami Niemcy. Myśmy chcieli zdobyć tę Warszawę dla nas, nie dla bolszewików. A jak ktoś mi mówi, że Powstanie nie było potrzebne, że to był błąd? Może to był błąd historyczny, bo my nie jesteśmy Czesi, że potrafimy wszystko załatwić. Mnie to jednak bardzo boli, że ludzie poświęcili tyle życia, młodości, potem poniewierki. Przecież wróciliśmy do tego miasta całkiem zniszczonego, ludzie musieli się wszystkiego dorabiać, mieszkało się w ruinach. Jest taki film „Dom”, który trochę oddaje te czasy. Ja uważam, że te stare filmy są lepsze niż te nowe, może dlatego, że jestem stara i te które były kiedyś są dla mnie ciekawsze.
- Ale są i takie dzieła jak na przykład jak film „Kanał”, który nie bardzo oddaje prawdę?
Ja go nie oglądałam, ponieważ jak byłam w tych kanałach, to nie jestem sobie w stanie wyobrazić, żeby jacyś ludzie byli w stanie się tam całować.
- A kiedy wróciła pani po Powstaniu do Warszawy?
Dopiero w 1946 roku. Na stomatologię się dostawałam, ale nie dostałam się. Z domu byłam Krakowska, więc to było nie do pomyślenia. Mimo że miałam ogromne protekcje samego rektora, nic to nie pomogło. Dostałam się dopiero później, w trakcie roku z puli rektorskiej. Już byłam wtedy mężatką. Bardzo wcześnie wyszłam za swojego męża. Nie miałam ojca, matki, więc potrzebowałam opieki. Miałam dużo starszego męża, wspaniałego człowieka, bardzo ciekawego adwokata, który zresztą fantastyczne procesy prowadził i jak będziecie grzeczni, to wam dam akta.Mam obecnie osiemdziesiąt dwa lata, jestem bardzo schorowana, po trzech zawałach i wylewie, tak że prawie nie chodzę. Jedynie w najlepszym stanie jest mój wzrok i jako taka pamięć. Cieszę się, że moje wspomnienia się Państwu przydadzą.
Warszawa, 3 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Gardecka