Zbigniew Dymiński „Grot Wnuk”
- Proszę podać swoją datę urodzenia.
22 lutego 1924, Włocławek.
- Do jakiego oddziału należał pan w czasie Powstania?
W czasie Powstania, na początku należałem do „Chrobrego II”, a potem, wraz z całym plutonem, zostaliśmy przeniesieni do kompanii lotniczej, z tego względu, że dowódcą naszego plutonu był lotnik. Nawiązał [on] kontakt z Batalionem „Zaremba-Piorun”. Tam była kompania lotnicza i dostaliśmy zgodę od majora Zygmunta, dowódcy Zgrupowania „Chrobry”. Przewędrowaliśmy przez Aleje i potem drugą część Powstania tam walczyliśmy.
- Proszę powiedzieć kilka słów o swoim dzieciństwie. Gdzie je pan spędził?
Spędziłem [je] w zasadzie na wschodzie Polski, dlatego, że tatuś był ciągle przenoszony jako specjalista od zwalczania komunizmu.
- To znaczy kim był pana ojciec ?
Nadkomisarzem policji: Białystok, Grodno, Wilno i na końcu Łuck, potem z Łucka do Warszawy. Dlatego mam duże – jak to się mówi – ciągoty do tych terenów wschodnich. Wszędzie już byłem po wojnie, pozwiedzałem, pojeździłem z różnymi wycieczkami, a nie tylko z wycieczkami – bo w pewnym okresie czasu organizowałem specjalną przychodnię leczniczą w Wilnie dla żołnierzy Armii Krajowej, i ona istniała.
- Proszę powiedzieć, w jaki sposób był pan wychowywany przez rodziców?
Twardo. Matusia była drobną kobietą, a tatuś twardą ręką. Jak coś tam przeskrobaliśmy to niejednokrotnie [był] telefon: „Lolek, rusz się, przyjedź, porozmawiasz z chłopcami”. No i co? Paskiem się dostawało. Także dosyć ciekawe mam wspomnienia z tamtych rejonów. Najciekawsze jest, jak człowiek zaczął dorastać – przecież miałem już trzynaście, piętnaście lat, Łuck – wojna nas tam zastała.
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Należałem do harcerskiej „Czarnej Trzynastki” i chodziliśmy na patrole z wojskiem przy lotnisku jako pomocnicy, z maską gazową, z bagnecikiem. Nasz dom został 10 września zbombardowany. Tatuś nas wtedy wywiózł do Radziwiłłów. Co ciekawe, stamtąd – jak już były rozpadające się wojska, nasi żołnierze bez broni, w umundurowaniu lub też bez mundurów, się wycofywali, gdzie tylko mogli – uratowali nas Żydzi. Ja to napisałem do
Yad Vashem, bo spotkałem się z ambasadorem polskim Weissem i opisałem mu [całą historię].
Przyszedł do matusi Żyd, mówi: „Pani Dymińska, tutaj nie ma dla was życia. Bolszewicy wkraczają, trzeba się na furmankę”. I przez Kiwerce przewiózł nas do Łucka. Przejeżdżaliśmy obok naszego częściowo zburzonego domu –NKWD już urzędowało, częściowo w tym domu. Wysiedliśmy na przedmieściu Łucka, u żony jakiegoś sierżanta z ojca jednostki. Kiedyś spotkał nas piekarz – Żyd, i mówi: „Pani Elżbieto, proszę przychodzić do mnie, tylko nie od frontu piekarni, a od tyłu przez podwórko. Zawsze dostanie pani dla siebie i dla dzieci pieczywo i coś jeszcze”. Ci Żydzi nas poratowali. Tatusia poszukiwali bardzo mocno. Mamusia chodziła na przesłuchania, do NKWD i tak dalej. Nasze ocalałe rzeczy były w obozie wojskowym na Krasnym, w Łucku. Ponieważ byliśmy bez niczego – tyle tylko, co z domu nabrało się podręczne rzeczy – dopuścili nas do naszych rzeczy. Wzięliśmy kufry, kosze, pozwolili zabrać bieliznę. Ani jednego listu, ani jednego zdjęcia, notatek – nic, nic co tam było, NKWD nie wydało. Dobrą pamięć miałem. Zaraz powiem, bo się to skończyło tragicznie. Prawdopodobnie zniszczyli gdzieś tam w Moskwie, nie w Moskwie, NKWD [zniszczyło] te nasze rzeczy, szczególnie listy. Tatuś, jak się wyrwał z Łucka, wyjechał ostrzeliwując się już przed tymi bojówkami z czerwonymi opaskami i dostał się do ostatniej bitwy, która była pod Kockiem. Stamtąd wyjechał na zachód. Wysłał z Warszawy jednego ze swoich oficerów. Ten dojechał przez granicę do Łucka i stamtąd nas wywiózł na podrobionych dokumentach, dalej przez zieloną granicę, przeprowadził do Warszawy.
I braciszek.
Nie, była jeszcze z nami pani Budzyńska z wielką moją miłością Baśką. Chodziliśmy do tego samego gimnazjum w Łucku. One były w trójkę: Irka, Basia i pani Budzyńska, i nas troje, czyli sześcioro nas było. Dostaliście się do Warszawy?
Do Warszawy.
- I tam spędził pan okupację?
Pojechaliśmy najpierw do Włocławka. Matusi siostra mieszkała we Włocławku, wyszła za hrabiego Rembielińskiego. Mieli duże warsztaty samochodowe i potem, jak Niemcy wysiedlali, to nas wszystkich wzięli z powrotem do Warszawy. To mniej więcej w takim krótkim zarysie okres przedwojenny, szczególnie ważny dla nas, bo się dobrze pamięta już ten okres wojny.
- Proszę powiedzieć teraz, jak to było w czasie okupacji, z pana rodziną, z panem, co się działo?
Mieszkaliśmy na Chłodnej pod trzydziestym, najpierw pod dwudziestym. A potem, jak małe getto otworzyli, tatuś zamienił mieszkanie. Mieszkaliśmy na Chłodnej pod trzydziestym i tam właśnie rozpocząłem Powstanie. Pierwszego sierpnia sąsiad, który dwa [dni wcześniej] zmarł...
- Zanim dojdziemy do Powstania, porozmawiajmy jeszcze chwilkę o okupacji. Kiedy dokładnie dotarł pan do Warszawy? Który to był rok?
To był 1 grudnia 1939 roku.
- I przez te kilka lat mieszkaliście...
Cały czas mieszkaliśmy w Warszawie.
- Jak pan wspomina ten okres? Życie w czasie okupacji?
Różnie do tego można podejść. W pierwszym rzędzie – zbyt młodzi byliśmy, żeby mocno odczuwać te wartości, które kierowały całym narodem. Chodziłem do liceum chemicznego na Hożej. Z młodzieżą różnie się kontaktowało. I w jednej organizacji byliśmy, koledzy byli w innych organizacjach.
W Powstańczych Oddziałach Specjalnych „Jerzyk”. Organizacja ta została utworzona przez pana Jerzego Strzałkowskiego, w listopadzie 1939 roku. Najpierw podporządkowana była ZWZ, potem AK, a naszym moralnym przywódcą był dowódca Pierwszego Okręgu Warszawskiego – generał „Łaszcz” – Albin Skorczyński. Zabawialiśmy się w konspirację, chodziliśmy na szkolenia. Skończyłem szkołę podchorążych, to był oddział podchorążówki Armii Krajowej – Wola, gdzie dowódcą był major „Zawisza” Grzeszczyński. Potem zajmowaliśmy się między innymi wydawaniem powielaczowych materiałów dla szkół podoficerskich i szkół podchorążych. Kręciliśmy to na powielaczu atramentowym, tym się zajmowaliśmy. Część naszych kolegów, właściwie z polecenia generała „Łaszcza”, komendant Powstańczych Oddziałów Specjalnych „Jerzyki”, pan Strzałkowski, przekazał, prawie czterystu ludzi, do Pułku „Baszta” i, (ja tam nie byłem) część została przekazana do brata Radosława, też Mazurkiewicza, który był dowódcą [Batalionu „Miotła”]. Tam duża grupa – ponad pięćdziesiąt chłopaków – przeszła, a część została na Pradze. I tak się to ciągnęło: szkoła, konspiracja, udawanie, że się jest bohaterem, że się niczego nie boi. Różnie to bywało.
- A czy w czasie okupacji, jeszcze przed Powstaniem, spotkały pana sytuacje bezpośredniego zagrożenia?
Powiem szczerze, że nie. Raz był tylko przypadek, na placu Teatralnym zatrzymał nas patrol. Naturalnie – ręce do góry – obmacywali i tak dalej. W pewnym momencie odskoczyli. A ja miałem w kieszeni fajkę, bo, jak pani widzi, ja palę fajkę. [Jeden z nich] sięgnął do kieszeni, wyciągnął fajkę: „Młody szczeniaku” – ja jestem przecież niedużego wzrostu, koledzy byli troszkę wyżsi ode mnie. Puścił mnie. Mieliśmy jeszcze jeden przypadek – musieliśmy uciekać z Warszawy. Ze względu na to, że jednostka wywiadu niemieckiego z Łodzi, miała pretensje do tatusia za tereny wschodnie, bo nie tylko likwidacja komunizmu, ale likwidacja wszystkich jednostek niemieckich wywiadowczych. I miała martwego Leona Dymińskiego dostarczyć. Przyszedł dalekopis do Warszawy z Łodzi. Przez pomyłkę trafił do jednego z oficerów granatowej policji. Dlaczego? Dlatego, że to już pan Hahn, nadkomisarz ojca z Wilna, kolega ojca, a jego brat, był dowódcą
Sicherheitpolizei na alei Sucha. Przez pomyłkę – Hahn, też tak samo pisało się przez 'h' w środku – trafił do niego, i on: „Lolek, w tej chwili...”, i uciekliśmy z Warszawy. Ukrywałem się przez dwie noce w szpitalu zakaźnym na Wolskiej.
- Jaka była treść tego dalekopisu? Co tam było?
„Żywego lub martwego Leona Dymińskiego dostarczyć do Łodzi do Abverstelle 2”. Trafił on do oficera policji granatowej, tego Hahna, ponieważ znali się jeszcze z czasów wileńskich więc: „Lolek w tej chwili…” i to wszystko. On wie, czy przekazał, czy nie, ten telefonograf. W każdym razie kilka miesięcy to trwało, nikt nas nie zaczepiał, nie przyszedł nawet do nas na pomoc, gdzie mieszkaliśmy i wróciliśmy z powrotem. Przez ten okres ukrywałem się w szpitalu na Wolskiej, a potem ukrywałem się u dalekich kuzynów w Głownie. To była też dosyć ciekawa historia, dlatego że mój ojciec w 1920 roku walczył przed bolszewikami w obronie Włocławka. Jego dowódcą był porucznik Marszałek, który nosił w czasie okupacji nazwisko Salicki. Całą rodzina Marszałków, ponieważ Marszałkowie mieszkali w blokach wojskowych obok Arsenału, wyprowadziła się stamtąd i pojechała do Głowna. Potem, jak wyszedłem ze szpitala zakaźnego, pojechałem do Głowna i wróciliśmy z powrotem.
- Czym się zajmował pana ojciec w czasie okupacji?
Ojciec należał do Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. Ze względu na swoje pochodzenie, jak to się mówi – służbowe, z okresów przedwojennych. A zajmował się handlem.
- Z tego rodzina się utrzymywała?
Tak.
- Proszę teraz powiedzieć, jak to było jak szykowało się Powstanie? Czy był pan przygotowany, czy pan wiedział o tym?
Byliśmy zaalarmowani kilka dni przed Powstaniem i potem rozwiązano nas i do domu poszliśmy. Mieliśmy punkt koncentracyjny na rogu Waliców i Żelaznej. Drugie wezwanie, już do samego Powstania, nie dotarło do mnie. Pierwszego sierpnia byliśmy na pogrzebie naszego sąsiada doktora Dziaczkowskiego. Stamtąd wróciliśmy, pojechaliśmy do biura pana Marszałka-Salickiego – miał swój punkt konspiracyjny na Chmielnej. Przywiozłem do domu cukier, mąkę... Dawali takie przydziały. Samo Powstanie zastało mnie w domu.
- Jak pan pamięta wybuch Powstania? Czy wiedział pan co się dzieje?
Zdawałem sobie sprawę z tego, byliśmy alarmowani przed kilku dniami. Jak się rozpoczęło – to znaczy nie dotarło drugie wezwanie – mieszkaliśmy na Chłodnej, pod 30, lekko na skos była słynna placówka niemiecka, żandarmeria na samym rogu Chłodnej i Żelaznej. Jak oni zaczęli się ostrzeliwać […] Na drugi dzień zabrałem ze sobą sąsiada, który mieszkał nad nami – Wojtka Bieguszewskiego, pseudonim „Słoń” – i powędrowaliśmy. Powędrowaliśmy w miejsce, gdzie wiedzieliśmy, że naszych będzie można spotkać.
Powędrowaliśmy najpierw na Chłodną pod 5, gdzie była nasza szkoła podchorążych. Potem na róg Krochmalnej i Ciepłej. Tam był, nasza ciotka miała – to znaczy w jej mieszkaniu – magazyn umundurowania, butów i tak dalej. Stamtąd między innymi umundurowanie, wyposażenie [braliśmy], broni tam nie było. Część naszych chłopców, znanych [jako] Warszawska Kompania, powędrowała na Wołyń do 27 Wołyńskiej Dywizji. Ja z Wojtkiem Bieguszewskim nie spotkaliśmy tam ciotki. Nikogo nie było. Dowiedzieliśmy się, że dowództwo zgrupowania mieści się na ulicy Twardej – powędrowaliśmy z Wojtkiem i zameldowaliśmy się tam.
- Nie było żadnego problemu z przemieszczaniem się, tak przejść na Twardą? To już przecież trwały walki?
W tym rejonie – Sienna, Krochmalna – nie było już walk. Walki toczyły się wzdłuż Chłodnej, gdzie Niemcy się przebijali. Zameldowaliśmy się jakiemuś w długim czarnym płaszczu. Pierwszy raz dostałem obciach. Zameldowałem się bardzo prosto: „Księże proboszczu, podchorąży Zbyszek Dymiński »Grot Wnuk« melduje się do służby”. „Ty nie rób ze mnie balona, ja nie jestem żadnym księdzem – »Proboszcz« to był pseudonim”. To był szef sztabu zgrupowania „Chrobrego II”. Dostaliśmy przydział z Wojtkiem do 5. kompanii „Czarneckiego”. Tam wziąłem udział w walkach na Grzybowskiej, na Waliców, na Krochmalnej. Przy ataku na Hale Mirowskie nie brałem udziału. Ale miałem tam znowuż bardzo ciekawy przypadek. Kiedyś wyszedłem sobie przez oficynę na podwórze w kierunku Krochmalnej. Brama była zastawiona płytami, taka jakby barykada. Wychyliłem nos, a po drugiej stronie patrol niemiecki. Miałem tylko pistolet i jeden granat. W tył zwrot i chodu, wpadłem do ruin spalonego domu... Korytarz... Do piwnicy, a tam nie ma wyjścia. Przesiedziałem tam, jak to się mówi, robiąc w majtki ze strachu, bo ani nikogo wezwać, ani... A Niemcy przeszli przez barykadę, przeszli po całym podwórku, zapleczu, nie doszli tam, gdzie ja siedziałem. Posiedziałem [tam] kilka godzin i wróciłem na nasza kwaterę. Kwaterowaliśmy się w domu na Grzybowskiej. Po jednej stronie była dawna fabryka Jarnuszkiewicza, która meble żelazne robiła, łóżka, nie łóżka, a my kwaterowaliśmy od drugiej strony podwórka. Kiedyś mieliśmy taki przypadek: siedzieliśmy przy świeczkach, okna otwarte, bo wtedy było ciepło, w pewnym momencie patrzymy, a jeden z naszych kolegów się osuwa. Co się okazało? Niemcy z drugiej strony, od Krochmalnej, popatrzyli, strzelili akurat w niego – takie były przypadki. Potem dosyć dużo brałem udział w przyjmowaniu zrzutów. Ponieważ byłem, jak pani widzi, niedużego wzrostu, to zawsze przy oficerze dyżurnym, przy dowódcy zgrupowania zawsze mnie trzymali. I na ronty oficerskie chodziliśmy. Tam spotkaliśmy naszych kolegów „Jerzyków”: na poczcie dworcowej – Borowicz „Cygan”, w fabryce Bormana – Raczyński, „Olszyna”, razem z „Downarem” Kaftańskim. W tym czasie zjawił się nasz komendant pan Jerzy Strzałkowski ze swoim zastępcą Zdziśkiem Pajewskim. Mieli długą rozmowę, mnie nie było przy tym, z majorem Zygmuntem i kapitanem „Proboszczem”. Potem się dowiedziałem, że chodziło o to, że pan Jerzy Strzałkowski nie był przekonany, że Powstanie zakończy się pozytywnym rezultatem. Namawiał majora Zygmunta [Sabiłło], który był zrzutkiem i należał do NSZ, tak jak zresztą kapitan „Proboszcz”, żeby „Chrobry II” przebijał się w kierunku Okęcia, i wywędrował poza Warszawę.
- Kiedy padła ta propozycja?
Ta propozycja padła 4 albo 5 sierpnia, ze strony Strzałkowskiego i Strzałkowski zabrał wtedy cały szereg naszych chłopaków: swojego adiutanta Gienka Rybałkę, „Downara” zabrał, Zdziśka Pajewskiego i zameldowali się na Starym Mieście u Walchowskiego. Potem stamtąd kanałami, przed samym upadkiem Starego miasta, dostali zgodę od Wachnowskiego, przewędrowali kanałami przez Żoliborz, dostali się do Kampinosu. Tam, potem, co z opowiadania kolegów wiem i pana Jerzego, było takie ciekawe spotkanie, bo w Laskach, w domu niewidomych, urzędował dzisiejszy kardynał Wyszyński, jako ksiądz. I między innymi, jak oni wędrowali, ostrzegł ich, że tam patrol niemiecki jest, czy jakieś placówki niemieckie. A ja zostałem w „Chrobrym II”.
- W jakich akcjach brał pan udział bezpośrednio?
Bezpośrednie walki to były takie: na Grzybowskiej, na Krochmalnej w tych domach, co była bożnica żydowska. Nasz dom graniczył z bożnicą żydowską. Potem w kościele Wszystkich Świętych – tam, między innymi, odpieraliśmy natarcie czołgów niemieckich, które szły od Granicznej w kierunku placu Grzybowskiego. Z całą grupą kolegów, bo kilku nas tam było skoczyliśmy z granatami za stojący blaszany pisuar pośrodku, schowaliśmy się i zaczęliśmy [ostrzał]. Naturalnie byliśmy ostrzeliwani przez Niemców, ale jakoś się udało. I często brałem udział w rontach oficerskich.
Ronty oficerskie polegały na tym, że dowódca zgrupowania wysyłał dyżurnego oficera z grupą ludzi, zabezpieczeniem i oni przechodzili przez wszystkie placówki, które walczyły z Niemcami: na Kurzej Stopce na placu Kazimierza Wielkiego, u Bormana i na Poczcie Dworcowej. Najbardziej przykra była – z tego, co sobie przypominam – wędrówka piwnicami, gdzie pełno [było] ludzi. Wszyscy, podczas bombardowań niemieckich, chowali się do piwnic. Narzekania, powiem szczerze, niejednokrotnie objawy niechęci w stosunku do walczących żołnierzy AK ze strony społeczeństwa, którym się [opiekowaliśmy] – to było najbardziej przykre. Byliśmy w plutonie dowodzonym przez Grzymałę, który był lotnikiem i on dostał wiadomość, że w Batalionie „Zaręba-Piorun” jest kompania lotnicza wojsk lotniczych. Dostaliśmy zgodę majora Zygmunta i z naszymi łączniczkami – koleżankami przewędrowaliśmy na drugą stronę Alej Jerozolimskich, do Batalionu „Zaręba-Piorun”.
- Chciałabym by powiedział pan o ludziach, z którymi pan walczył. O atmosferze w tym czasie, kiedy trwały walki – wiem, że nie było czasu na rozmowę, na rozrywkę. Jakby spróbował pan sobie przypomnieć, jeśli w ogóle się rozmawiało, to o czym?
O żarciu – żeby zdobywać żarcie. Chodziliśmy do ogródków pomologicznych na Emilii Plater. Dobrze strzelałem, to mnie kosztowało też – miałem taki jeden przypadek nieprzyjemny.
Zestrzeliwałem gołębie i zawsze koleżanki [je] gotowały. Ze względu na to, że dobrze strzelałem, to wysłali nas, z naszego plutonu – ja i jeszcze jeden, nie pamiętam jak on się nazywał – na róg Emilii Plater i Hożej. Dlaczego? Dlatego, że tam nie mogli, u nas, w naszym dowództwie poradzić sobie z dużym, nieprzyjemnym ostrzałem karabinów maszynowych od strony Nowogrodzkiej, Emilii Plater, ogródków pomologicznych. Tam było mocno przez Niemców obsadzone. Poszliśmy, weszliśmy na piąte piętro, wtedy częściowo już zburzone. Stanąłem, bo jestem niski, na beczułce ustawionej na kamieniach. Zorientowaliśmy się z kumplem, że to gniazdo karabinów jest na pierwszym piętrze, w domu na rogu Nowogrodzkiej i Emilii Plater, schowane w środku mieszkania. Tam stał stół i na tym stole był ciężki karabin maszynowy. Stamtąd ostrzeliwali – nie było widać skąd, my to zauważyliśmy. Pożyczyłem temu kumplowi mój hełm, on był trochę wyższy ode mnie, i zaczęliśmy do nich [strzelać]. Nie wiem, jaki był rezultat, czy zlikwidowaliśmy tego Niemca, czy nie, w każdym razie skończyło się dla nas nieprzyjemnie. Posieli po nas, tam na górze, na piątym piętrze. Ja, jako niski, przykucnąłem za murem, a kumpel dostał w głowę, w moim hełmie i został tam. Miałem jeszcze taki nieprzyjemny przypadek. Wędrowaliśmy na teren kościoła świętej Barbary na Hożej. Tam byliśmy ostrzelani z granatników – prawdopodobnie z granatników – bo dostałem w tył głowy potężny odłamek, straciłem przytomność i zabrali mnie do szpitala, tam gdzie jest pogotowie. Przeleżałem dwa, czy trzy dni nieprzytomny i wróciłem z powrotem do plutonu. Już mnie dowódca nie wysyłał na akcje. I zostałem oficerem broni.
To było we wrześniu, końcówka września.
- Czy w czasie Powstania, w czasie walk zetknął się pan z jakimiś cudzoziemcami? Na przykład z jednostki, w których byli obcokrajowcy?
Zetknąłem się jedynie z jeńcami wojennymi, którzy byli przetrzymywani na Hożej w kinie.
- Jak pan pamięta jeńców? Jacy to byli ludzie wtedy?
Jeńcy niemieccy, żołnierze. Trudno coś powiedzieć. Z nimi obchodzono się bardzo porządnie. Do przenoszenia, do pomocy, do transportu byli używani ale bardzo porządnie się z nimi obchodzili. Będąc w „Chrobrym II” nasz kuzyn – Marszałek Salicki– z ramienia generała [Montera] był opiekunem polskiej Armii Ludowej. Nie wiem czy pani wie, że przed samym Powstaniem, na dwa dni przed powstaniem, Rosjanie rzucali ulotki, że polska Armia Ludowa obejmuje dowództwo, a dowództwa Armii Krajowej nie ma. A po co my tam chodziliśmy, z „Mikim” – tym moim kumplem, z Jackiem Czyżem? Podregulować troszeczkę amunicji [ukraść-wynika z gestykulacji]. Jak tam do wujka poszliśmy to, czy sobie pogadaliśmy, czy nie, zawsze coś tam się… człowiek podregulował tej amunicji. Tam miałem przypadek: jeden jedyny raz w życiu własnoręcznie zmyłem głowę generałowi. Na Złotej 7/9 mieścił się PAL, z centralą, i Marszałek-Salicki [tam był]. Przechodziłem jakimś korytarzem i pewnym momencie: „Podchorąży, chodźcie tu do mnie” – ponieważ znałem generała Skokowskiego – „umyjcie mi głowę”. A Skokowski miał nawykowe zwichnięcie prawego stawu barku – jak podniósł rękę do góry, to ten staw barkowy mu tak podjeżdżał – i własnoręcznie myłem głowę generałowi!
- Jak pan teraz myśli o Powstaniu? Gdybym pana teraz zapytała o jakieś najprzyjemniejsze wspomnienie z okresu walk, z okresu Powstania, to które to był było?
Najprzyjemniejsze spotkania: kwaterowaliśmy w pewnym okresie w sierpniu,
vis-à-vis dowództwa, na Siennej. Najprzyjemniejsze jak tam z dziewuchami można było się dogadać. Jak człowiek siedział na służbie, dziewczyny przynosiły trochę coś zjeść i tak dalej. Potańcówki sobie robiliśmy, po cichu, żeby kapitan „Proboszcz” nie usłyszał czasami, że tu za wesoło jest. Przyjemne a równocześnie komiczne, jak kiedyś dorwaliśmy z magazynu Haberbusza porter, przynieśliśmy na kwaterę – to będzie frajda. Jeden otworzył, zabiera się, żeby otworzyć butelkę, tego kapsla, a tu – pfff – wszystko na sufit. Tak prawdopodobnie był ten porter wzburzony przez niesienie, leżakowanie i tak dalej. Znaleźliśmy sposób: kubeł przykryty szmatą, butelkę tam się otwierało – takie, komiczne momenty. Jeszcze miałem taki dosyć komiczny przypadek. Byliśmy w pewnym momencie – to był koniec sierpnia – na odpoczynek poszliśmy z całym plutonem na Górskiego. Tam ulokowano nas na piątym piętrze, nie wiem czyje to mieszkanie było, jakieś niemieckie, czy nie niemieckie, zaopatrzone było dobrze. I pamiętam jak tańczyłem na stole. W pewnym momencie, pod wpływem prawdopodobnie tego, wyszedłem na balkon, wziąłem granat do ręki i mówię: „Tego wartownika na dole to zabije, jak puszcze, czy odliczyć i dopiero puścić?”. Chłopaki wyłuskali mi granat, zawiązali we własny pas i rzucili pod łóżko i przeleżałem tak do rana – taki komiczny moment.
- A proszę powiedzieć teraz o jakiś przykrych sprawach, gdybym zapytała teraz pana o najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze? To miałem właśnie przypadek na Krochmalnej, co z Niemcami strachu najadłem się sam. I drugi, najbardziej przykry, moment jak mojego kumpla, w moim hełmie Niemiec zastrzelił.
- Czy w czasie Powstanie był pan świadkiem jakiejś zbrodni? Czy coś takiego działo się przy Panu?
Nie. Powiem szczerze, że żadnego aktu zbrodniczego, nieprzyjemnego, człowieka w stosunku do człowieka – nie widziałem.
- Co się z panem działo jak Powstanie chyliło się ku końcowi, ku upadkowi? Gdzie pan wtedy przebywał?
Byliśmy na kwaterze na Marszałkowskiej i Hożej, przygotowywaliśmy się do wymarszu.
Powiem szczerze: traktowałem to jako dalszy ciąg jeszcze jednej wielkiej przygody. Podchodziłem w czasie Powstania ... z natury jestem wesoły chłopak, umiem z ludźmi kontakt nawiązać. Byłem sympatyczny, traktowałem Powstanie jako – faktycznie – walka jest, tutaj wysyłają tam, tu każą strzelać, tutaj na rogu Emilii Plater zginął kumpel, ale raczej Powstanie przeżywałem przyjemnie. Najlepszy dowód – pokażę zdjęcie. Proszę opowiedzieć o wyjściu z Warszawy.
Cały batalion wychodził przez Śniadeckich. Tam było zgrupowanie na Śniadeckich, staliśmy w kolumnach wyjściowych. Zaprowadzili nas wzdłuż Politechniki – dzisiaj ta aleja nazywa się Wyzwolenia – potem w prawo i w lewo do budynków, gdzie dzisiaj się mieści Ministerstwo Obrony Narodowej, a z tyłu był
Kraftfahrpark i tam zdawaliśmy broń. Czego jedynie nie oddaliśmy? Nie oddaliśmy aparatu fotograficznego. Ale ten pistolet, który ja miałem, „Miki”, wszyscy – oddawaliśmy zdezelowane. Co to znaczy? Bez iglicy, bez sprężyn, tak, żeby one natychmiast nie nadawały się do użytku. Potem piechotą poprowadzili nas do Ożarowa. Byliśmy w Ożarowie dwa i pół dnia. Potem…
- Jak to wyglądało w Ożarowie?
Olbrzymie hale – bo tam była fabryka kabli – na tych halach ludzie porozrzucani w grupkach. Dawali nam jeść: podjeżdżał kocioł pod bramę wyjściowa z hali i każdy, co tam miał – jakąś menażkę, nie menażkę, inne naczynie – to się pchał po zupę i kawałek chleba i dawali nam jeść. Po dwóch i pół dnia zabrali [nas] do wagonu. Gdzie jedziemy? Licho wie, ale jedziemy. Dojechaliśmy do Łowicza. Lokomotywę w tym pociągu jenieckim z frontowej części musieli przetoczyć w drugą stronę, dlatego, że ten pociąg miał iść na Skierniewice. W wagonie [okna były] zadrutowane. Co robimy? Może będziemy wiali? Nasłuchaliśmy, czy przy wagonie nie ma z tyłu w budce wartownika. Nie było. No to dobrze. A ja jeszcze mały byłem, w długich butach, koledzy na ramiona mnie wzięli i moimi nogami rozerwaliśmy kolczaste druty zakrywające okienko.
- Czyli pan posłużył za taran?
Tak. Skok. Nas uczyli w Ożarowie, jak [tam] byliśmy, dostaliśmy tam pewne namiary, powiem zaraz gdzie, bo tam spotkałem znowuż pułkownika Marszałka Salickiego – on dał mi namiary.
W Ożarowie. Zeskok, bo przecież pociąg jedzie. Te drzwi są zamknięte. Sztuka ucieczki polegała na tym, że trzeba było się złapać za otwór okienny, gdzie się wylazło, nogą namacać jakieś oparcie i padać w kierunku jazdy pociągu. Nie wolno skakać do tyłu, bo człowieka wtedy wyrzuci zupełnie. Skacze się do przodu i jak człowiek upadnie to fru, fru, fru na pobocze. Jednego nam zastrzelili. Uciekło nas dwunastu. Jednego nam z ostatniej platformy zabili. A wyskoczyliśmy w lesie na terenie jakiegoś obozu niemieckiego – wrzask i:
Halt, halt. Ja z „Mikim” trzymaliśmy się razem, odskoczyliśmy w jakieś jałowce, gdzieś w krzaki, jak najdalej i wyrwaliśmy się z tego otoczenia z obozu niemieckiego. Dlaczego? Prawdopodobnie nie wpadliśmy w takim miejscu, gdzie mogliby nas zatrzymać, albo na początku, albo na końcu, i powędrowaliśmy. Zapadliśmy w stóg siana, w tym stogu siana do rana. Ciemno się zrobiło, ciemno... i wychodzimy – jakaś wioska – przez pola, wyrywaliśmy jeszcze nie wykopaną marchew – człowiek sobie podżerał. Patrzymy, a w pewnym momencie przez wioskę idzie ksiądz, takim małym deptakiem i ja mówię: „»Miki«, chodź idziemy, kapucyna złapiemy”. Co się okazało? To był znajomy rodziców – ksiądz Romanowski z kościoła Karola Boromeusza na Chłodnej. On wyrwał się z Warszawy i tam zapadł u siostry swojej. Takiego żuru, na kiełbasie, ze skwareczkami, ze śmietaną to ja nigdy w życiu nie jadłem. Posiedzieliśmy tam kilka dni, a mieliśmy namiar na Walewice. A w Walewicach rezydowała komórka angielskiego wywiadu. Powędrowaliśmy do Walewic, za Łowicz, dostaliśmy lewe dokumenty – kapitalne lewe dokumenty: przepustki, nie – przepustki, dostaliśmy od nich, dlatego, że mieliśmy być przerzuceni do Szwajcarii przez Schaffhausen.
Żeby wydostać się spod okupacji niemieckiej. Ja pojechałem, „Miki” został. Aha, do Marszałków do Głowna, bo przeszliśmy, „Miki” został w Głownie, ja pojechałem do kuzynów rodziców do Radomia i tam zastało mnie wyzwolenie. Do Schaffhausen nie dojechałem.
- Jak pan wspomina moment wyzwolenia? Jak to wyglądało w Radomiu?
Wkroczyły jednostki polskie do Radomia i radzieckie. Wujostwo mieszkali na przedmieściu Radomia, w willowej dzielnicy. Ponieważ tam było kilka ładnych willi, zostało otoczone i zarekwirowali na kwaterę. Samo wyzwolenie było dzikie. Przynajmniej wujek Rożen – on miał nazwisko Rożen – bardzo serdecznie z tymi żołnierzami […] i popijali, nie – popijali i ciocia Kocia kolację robiła. W każdym razie sympatycznie te pierwsze momenty wyzwolenia odbywały się. Był taki jeden ciekawy momencik: wujek poszedł do kuchni, postawił butelkę z wódką, porozlewali wszystkim: „No to na zdrowie” – za kieliszki i wszyscy oczy w słup, ci oficerowie, co byli na kwaterze, za pistolety... Co się okazało? Przez pomyłkę ocet nam porozlewał: poszedł do kuchni – stały [tam] butelki z wódką, złapał jakąś butelkę, okazała się to butelka z octem i go porozlewał. Ale ogólnie jakoś tak [miło]. Ale stamtąd się wyrwałem.
- Co się dalej z panem działo?
Powędrowałem do Łodzi. Tam zaczepiłem się w grupie operacyjnej przemysłowej i wyjechałem na Śląsk do Gliwic, gdzie zabezpieczaliśmy przemysł. Kiedyś poszliśmy do takiej niedużej miejscowości za Gliwicami. Bandy niemieckie zaczęły nas ostrzeliwać, a my wtedy w rozlewni piw byliśmy i my tak: „Co zabezpieczyć?”. Naturalnie napoje. Ale jakoś się stamtąd wyrwaliśmy. Nic nam się nie stało. Potem po wojnie jeździłem z misją po obozach repatriacyjnych Czerwonego Krzyża do Austrii, do Niemiec, ale do Włoch nie dojechaliśmy.
- Kiedy dokładnie skończyła się pana działalność konspiracyjna?
Działalność konspiracyjną zakończyłem po wyzwoleniu Warszawy. Wtedy się z ojcem spotkaliśmy. Matusia, Janusz – brat, z tatusiem, u kuzynostwa – mieszkaliśmy tam przez ładnych kilka dni. Tam ojca NKWD zgarnęło – to, co już na początku mówiłem. Mają długą pamięć i dobrą pamięć, ze wszystkich ludzi – a było nas tam z piętnaście–dwadzieścia osób w tym mieszkaniu, jednego tylko wybrali.
- I co się stało z pana ojcem?
Umarł. Mam nawet dokument z pochówku ojca – z obozu nie został wywieziony i tam [był] rozstrzelany- dostałem przez Wojskowe Biuro Historyczne, oryginalne dokumenty NKWD.
- Czy pana, jako akowca, spotkały jakieś represje po wojnie?
Zajęliśmy się z kumplami – w pierwszym rzędzie trzeba myśleć o nauce – zaczęliśmy łazić na „polibudę”. A równocześnie prowadziliśmy z kolegą prywatną firmę chemiczną, bo ja jestem chemikiem – na rogu Polnej, tam gdzie teraz Riviera jest, tylko po drugiej stronie, tam prowadziliśmy interesy. Handlowaliśmy, nie – handlowaliśmy i studia. Ale to już po powrocie z misji.
- Czyli jakiś kłopotów pan nie miał?
Zasadniczo, kłopotów nie miałem. Nigdy nie ukrywałem, nie zaprzeczałem, że byłem w AK. Tak jak u wujostwa Rożenów – przy tym wyzwoleniu w Radomiu – też mówiłem, że gdyby drugi raz Powstanie [wybuchło], pójdę drugi raz do Powstania. Nigdy, w żadnych dokumentach, nigdzie nie ukrywałem, między innymi dlatego nigdy do partii nie należałem. Jak mnie tam w przemyśle namawiali – ja mówię: „No i co? Będą się wszyscy śmiali, że Dymiński – akowiec, oficer AK – i do partii się zapisał?!”.
- Teraz, jak pan patrzy na Powstanie – pan wtedy był bardzo młody – jak pan z dzisiejszego punktu widzenia ocenia to, co się stało?
Trudno jest mi mówić o decyzjach dowództwa. To wszystko o czym piszę, to zupełnie oddzielna historia. Powstanie było zrywem, polskim zrywem – byliśmy przeświadczeni, że powinno się Niemców zlikwidować, z tym, że zdawaliśmy sobie równocześnie sprawę, że wyjścia wolnego z Powstania nie będzie.
- Gdyby pan mógł powiedzieć jeszcze jedno zdanie o pokoleniu obecnie młodych ludzi co by pan powiedział?
Za mało znają historię. Za mało mają historii i jak patrzę wszędzie – tu w okolicy gdzie mieszkam –młodzież wydaje mi się taka bezideowa, bez kośćca, bez kierunków. Mówię o kierunkach moralnych, mających wpływ na wartości inne niż zdobycie pieniędzy, dobra praca, zabawa. Ale żebym mógł ocenić, iż ta młodzież ma mocny kościec moralny, patriotyczny – nie powiem tego.
Warszawa, 19 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Zielińska