Jest mi bardzo trudno krótko powiedzieć na ten temat. Pierwsza sprawa […], w ankiecie w pierwszych czasach komunistycznych, zawsze pisałam, że moi rodzice należeli do inteligencji pracującej. Natomiast rzecz polega na tym, że mój dziadek ze swoimi dwoma braćmi, tak naprawdę to dziadek był tutaj spiritus movens , stworzył firmę. Na początku to była mała impreza, potem to się zrobiła z tego wielka firma Bracia Borkowscy. To była firma elektrotechniczna. Zaczęło od skromnego sklepu na ulicy Żurawiej, potem była fabryka na Grochowskiej. Były dwa sklepy w Warszawie, ale były też sklepy w większych miastach Polski. Wiem, że był sklep we Lwowie, nie potrafię w tej chwili wymienić, gdzie jeszcze, bo wtedy mnie to tak nie interesowało. Właściwym twórcą tego wszystkiego w dużej mierze był mój dziadek, który był księgowym. Był bardzo energiczny. Poza tym była jedna zasadnicza rzecz, że uważał, że pieniądze, które zarabiał dzięki później fabryce i wielkiej firmie, przede wszystkim szły na dalszy rozwój firmy, co nie znaczy, że myśmy mieli mało pieniędzy. Niewątpliwie, gdyby nie było wojny, to bym była jedną z najbogatszych spadkobierczyń w Warszawie. Przypuszczam, bo nie mierzyłam się z innymi i nie wiem, czy by mi to wyszło na dobre. Raczej myślę, że nie. Ojciec i matka kończyli chemię na Politechnice Warszawskiej. Spotkali się na Politechnice. Wszystko zaczęło się od tego, że ojciec, który pochodził z Łodzi i mieszkał w Łodzi, miał bardzo skromne warunki. Rodzice raczej nie mieli za dużo pieniędzy. Nie mógł jeździć codziennie, nie mógł sobie wynająć dobrego mieszkania w Warszawie, a miał jakiś pokój i pokój mu wymówiono. Wyglądało na to, że ojciec będzie musiał przerwać studia, bo nie ma gdzie mieszkać w Warszawie. Tak się złożyło, że dziadkowie mieli duże, sześciopokojowe mieszkanie. To była Wspólna 7. To był ten kawałek Wspólnej, który wychodził jeszcze wtedy na Plac Trzech Krzyży. Podkreślam to, bo to miało znaczenie w czasie Powstania. Mój wuj, brat mojej matki, mieszkał w dużym pokoju. Mieszkał z jakimś kolegą. Kolega akurat się wyprowadził. Wtedy pojawił się pomysł, żeby młody Marian Świderek zamieszkał z moim wujem. Musiał tylko podpisać oświadczenie. Podpisał, że się wyprowadzi, jeśli się ożeni. Potem się z niego bardzo śmiano, że się ożenił i się nie wyprowadził. Nie dotrzymał tego. Mój ojciec od samego początku był niesłychanie zaangażowany w pracę. Siedział po uszy w pracy. Tak było od samego początku do końca, z tym, że może miał za mało czasu dla rodziny. Zresztą była jeszcze jedna sprawa: ojciec pracował w Instytucie Przeciwgazowym i tam był przed wojną jakiś wypadek. Nie wiem, kiedy, bo o tym wypadku, wtedy kiedy on miał miejsce, to nic nie wiedziałam. Byłam małym dzieckiem i do mnie to nie doszło. Ojciec wtedy bardzo ciężko odchorował to zatrucie. Moja matka uważała potem, już po wojnie, że kiedy ojciec miał za sobą trzy lata Buchenwaldu i potem był bardzo ciężko poraniony w czasie Powstania Warszawskiego (o czym chciałam jeszcze przy okazji opowiedzieć), bo to nie było tak sobie ot, i matka uważała, że bardzo zły stan zdrowia ojca po wojnie, to w dużej mierze był jeszcze spowodowany przez to zatrucie przedwojenne. Nie wiem, bo do tego już nie mogłam w żaden sposób dotrzeć.
Tak.
Niesłychanie mało wiem o pracy naukowej ojca, z prostego powodu - wszystkie prace naukowe ojca były tajne i nie były wydawane drukiem. Nawet jego praca habilitacyjna nigdy nie ujrzała światła dziennego. We wrześniu 1939 roku ojciec dostał rozkaz spalenia wszystkich prac, które miał w jednym egzemplarzu. Muszę powiedzieć, że zawsze podziwiałam ojca, wtedy kiedy już byłam dorosła i kiedy rozumiałam, co to jest własna praca naukowa, podziwiałam, z jakim spokojem ojciec o tym mówił, o tym spaleniu. Dostał rozkaz i spalił. Wtedy, kiedy ojciec siedział w Buchenwaldzie i matka na wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby próbowała go stamtąd wyciągnąć i w końcu go stamtąd wyciągnęła, chyba tak, to między innymi gestapo warszawskie stwierdzało, że oni nie mają przeciwko ojcu zasadniczo żadnego zarzutu, tylko czy matka może dowieść, że ojciec zajmował się bierną obroną, a nie jakimiś czynnymi działaniami. Matka miała na to jako dowód tylko jedną książkę, która istniała, bo to była pozycja popularno-naukowa. To było vademecum obrony przeciwgazowej i część dotycząca ściśle masek przeciwgazowych to była praca ojca. To tyle wiem, nawet pamiętam tą książkę, ona nie przeżyła Powstania, ale pamiętam ją.
Natomiast wojna rozdzieliła nas od razu na samym początku, dlatego, że ojca ewakuowano po szalonym entuzjazmie 3 września, kiedy Anglia wypowiedziała wojnę Niemcom. Zastanawiam się teraz tylko nieraz nad tym, czy to nie był cud. Nie to, że Anglii wypowiedziała wojnę, tylko to, że żaden niemiecki samolot nie przyleciał tego dnia, w tą niedzielę na Warszawę. Wynikało to chyba z faktu, że Niemcy sami byli tym oszołomieni. Hitler przecież się nie spodziewał, że Anglia wypowie wojnę. Pod ambasadę angielską zeszła się mniej więcej cała Warszawa, w dzikim entuzjazmie, bo nam już się wydawało, że już się wojna skończyła, już nie ma o czym mówić. Dołączyła się do tego jeszcze Francja, wypowiedziała wojnę tego samego dnia, ale po południu. Myśmy uważali, że już koniec, a przecież nie zdawaliśmy sobie sprawy, że gdyby samoloty niemieckie przyleciały wtedy nad Warszawę, to byłaby nieprawdopodobna rzeź pod ambasadą angielską, że trudno sobie wyobrazić. Tylko nam się wtedy nie śniło o czymś takim, że lotnicy mogą strzelać do bezbronnych cywilów. Nawet moja matka, która zawsze się o mnie trzęsła i zawsze mnie prowadziła za rączkę, sama mnie zaprowadziła pod ambasadę angielską.
Miałam prywatne nauczycielki, właściwie dlatego, że mieszkałyśmy, to znaczy przynajmniej ja z mamą, pod Warszawą i przez to byłam uczona w domu i tylko co roku zdawałam. Byłam związana ze szkołą Cecylii Plater-Zyberkówny. Szkoła, która istnieje w tej chwili, została wskrzeszona. Była właśnie ta szkoła, przede wszystkim dlatego, że moje ciotki (tylko zawsze z nimi byłam na „ty”), siostry cioteczne, stryjeczne mojej matki, kończyły tą szkołę. One były od niej dużo młodsze. Też poszłam do tej szkoły i to były ostatnie miesiące szóstego oddziału, bo to, co było u nas, to była szkoła podstawowa, teraz to była szkoła powszechna i jak teraz jest sześć lat, tak było sześć oddziałów i potem szło się do gimnazjum. Różnica między tym, co jest teraz, a tym, co było wtedy, polegała na tym, nie mówię o programie, tylko o samym układzie, że były cztery klasy gimnazjalne, potem była tak zwana mała matura i dwie klasy licealne, czyli też było sześć klas szkoły średniej.
Muszę powiedzieć, że jestem tchórzem pierwszej wody i muszę powiedzieć, że zdawałam sobie z tego sprawę. Wojna wybuchła. W grudniu 1939 roku kończyłam czternaście lat. Pierwsza straszna noc to była noc z 3 na 4 września, kiedy była zarządzona ewakuacja, nie całej Warszawy, ale wszystkich jednostek wojskowych i kiedy mój ojciec musiał jechać. Ojciec nawet wtedy proponował matce wyjazd, ale matka uważała, że my zostaniemy w Warszawie i że wytrzymamy. Potem przyszła plotka, to wszystko działo się w ciągu jednej nocy, że Warszawa będzie Niemcom oddana bez jednego wystrzału, żeby ocalić Warszawę. Ja tam nie miałam żadnego głosu, tylko moja rodzina zdecydowała, że jednak jedziemy do Lwowa, uciekamy do Lwowa, właśnie do filii naszej firmy we Lwowie. Tam mieliśmy oparcie. W ten sposób moi rodzice zostali rozdzieleni. Potem jeszcze ojciec na swoje szczęście, zdaje się, albo na nieszczęście, to już nie wiem, kiedy wojska wychodziły do Rumunii, nie zdążył przejść do Rumunii. Moje panie zdecydowały o powrocie do Warszawy pod koniec listopada 1939 roku. Znów żeśmy szły przez zieloną granicę, przechodziło się w nocy przez San. To były wtedy dosyć dziwne stosunki, bo po tamtej stronie, która potem będzie Generalną Gubernią, wtedy jeszcze się to tak nie nazywało, byli żołnierze niemieccy. To nie byli wszyscy Niemcy, niektórzy to byli Ślązacy, jak się okazało. Niemcy pomagali wyjść ludziom z wody na drugi brzeg i potem nas prowadzili do jakiegoś obozu. Miałyśmy punkt, gdzie chciałyśmy pójść w Przemyślu. Nigdy nie pamiętam, po której stronie Sanu jest Przemyśl. Przeszłyśmy przez San w Przemyślu, szłyśmy z całą grupą, tylko grupa zaczęła rzednieć. W rezultacie w pewnym momencie zostałyśmy tylko my – moja matka, moja babcia i ja i ten niby-Niemiec. Niemiec powiedział do nas: „No, to bierta się i idźta!” Dosłownie w ten sposób. To byli Ślązacy. Potem jeszcze okrężnymi drogami wróciłyśmy do Warszawy. Okazało się zresztą, że gdybyśmy odczekały parę dni, to parę dni było otwarte to przejście. Natomiast ojciec został tam, a potem chciał przejść przez Węgry, żeby dostać się na Zachód. Niemcy złapali go na trójkącie między granicą ze Związkiem Radzieckim (oczywiście, to, co potem będzie Generalną Gubernią, wtedy tak się nie nazywało) a Węgrami i Polską. Niemcy orzekli, zdecydowali, że ojciec jest szpiegiem radzieckim, rosyjskim. Muszę powiedzieć, że o wszystko można by go posądzić, ale nie o to. Oni nie zdawali sobie z tego sprawy i wsadzili go do więzienia, bodajże w Sanoku, nie pamiętam, gdzie siedział przez kilka miesięcy. Po czym 1 kwietnia 1940 roku znalazł się w Buchenwaldzie. W Buchenwaldzie, to już była przedziwna historia, spotkał się ze swoim stryjecznym bratem, który miał na imię Władysław, Władysław Świderek. To był ksiądz, który w 1920 roku uciekł z seminarium na front i potem nie chciano go przyjąć z powrotem do seminarium, ale po jakimś czasie wywalczył sobie seminarium. W tym czasie już, przed wojną, był proboszczem jakiejś wiejskiej parafii w okolicach Skierniewic. Kiedy zaczęła się wojna, to się od razu zjawił w Warszawie. Był kapelanem wojskowym. Jako kapelan wojskowy po kapitulacji Warszawy najpierw znalazł się w oflagu, a potem z oflagu przenieśli do Buchenwaldu, aby w końcu z Buchenwaldu zabrać go do Dachau. Tam go zamordowali. Dowiedziałyśmy się o tym, że ojciec spotkał się ze swoim stryjecznym bratem w Buchenwaldzie w ten sposób, że jak ojciec przysłał nam pierwszą kartkę z Buchenwaldu, oficjalną kartkę, to podpisał ją „Władimar”. Ojciec był Marian, to było napisane jak jedno imię, to nie ulegało wątpliwości, że to jest list ojca i matka od razu rozszyfrowała podpis. Ojciec został wypuszczony z Buchenwaldu (zresztą bardzo się temu dziwił) 1 października 1943 roku. Jak wrócił do Warszawy, to był od razu po uszy w konspiracji i w Politechnice podziemnej. Pani mnie pytała teraz o to, czy byłam w AK. Byłam, tylko nie umiałam się na to zdobyć, a miałam jeszcze dodatkową trudność. Moja matka panicznie się o mnie bała, a nie mogłam zrobić kroku bez tego, żeby matka o tym wiedziała. Tu jest może najdziwniejsze z wszystkiego, mianowicie w 1943 roku, w maju i czerwcu zrobiłam maturę na kompletach. Nie uczyłam się na kompletach. Matka musiała mnie najpierw dać do oficjalnej szkoły. Nie chciałam iść do szkoły handlowej, więc byłam w szkole chemicznej. Potem ze szkoły chemicznej uciekłam, to znaczy zmusiłam matkę, że już mam tego dosyć. To był moment, kiedy rozeszła się plotka, że Niemcy będą podjeżdżali pod oficjalne szkoły młodzieżowe i będą zabierać młodzież do roboty w Niemczech. To była plotka, to była nieprawda, nigdy nic takiego nie było. To wystarczyło mi jako argument, żebym rzuciła liceum chemiczne, chociaż były rzeczy, które mi się bardzo podobały, ale nie wszystko. O tym już nie będę mówić, to by było dużo, za długo. W 1943 roku, w roku, kiedy rzuciłam liceum chemiczne, zrobiłam maturę humanistyczną u mnie, w mojej szkole i powinnam była iść na studia, też tajne, podziemne, ale moja matka mi nie pozwoliła, bo się bała. Jak przyszłam do matki i jej powiedziałam wtedy, kiedy skończyłam osiemnaście lat, czyli po grudniu 1943 roku i powiedziałam jej, że muszę iść do AK, to matka się zgodziła. I to jest dla mnie najbardziej dziwne, najbardziej znamienna rzecz. Matka, która nie pozwoliła mi iść na uniwersytet podziemny, chociaż to na pewno było mniej groźne niż AK. Tylko prosiła mnie, żebym to załatwiła przez moją nauczycielkę, zresztą wychowawczynię, z którą matka była w bardzo dobrych stosunkach i która była dosyć wysoko w AK. Tak się znalazłam w AK, ale nie pamiętam, kiedy to było, kiedy to wszystko zostało ostatecznie załatwione. Jakoś na wiosnę, ale nie pamiętam, czy wcześniejszą, czy późniejszą wiosnę. Jak pamiętam, to wykonałam jedno zadanie jeszcze przed Powstaniem Warszawskim. To jedno zadanie polegało na tym, że przyniesiono do nas do mieszkania jakąś paczkę i jakieś papiery. Mam dzisiaj mocne wrażenie, nie pamiętam, czy to tak było rzeczywiście, czy nie, czy zresztą wiedziałam, co było w paczce. Wydawało mi się, że to były pieniądze, ale głowy za to nie dam. Miałam to zanieść gdzieś na Chmielną, ale nie jestem pewna. Wykonałam to, a potem było Powstanie. Tak, że oczywiście czułam się członkiem AK, ale ponieważ wiadomo, ludzie którzy przez cały czas działali, jak choćby mój ojciec od czasu, kiedy wrócił, był na pewno głęboko w AK, ale był też odcięty, jak się zaczęło Powstanie. Myśmy były odcięte od swoich punktów, mnóstwo było takich ludzi, więc nie czułam się specjalnie pokrzywdzona pod tym względem, że nie miałam wtedy żadnego przydziału.
Pierwszy i drugi dzień Powstania to było niesamowite. Przede wszystkim trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jedną rzecz, że myśmy mieszkali Wspólna 7. To był bardzo wysoki, jak na owe czasy budynek, bo miał aż pięć pięter. Po drugiej stronie Wspólnej był tylko jeszcze jeden dom, który miał też pięć pięter. To była Wspólna 10. To nie było dokładnie naprzeciwko nas, ale troszkę bliżej Placu Trzech Krzyży. Pierwsze to było tak: moja matka ze swojej pracy (to było jeszcze 31 lipca) przyniosła wiadomość, że następnego dnia o godzinie piątej ma wybuchnąć Powstanie. Pamiętam jedną rzecz, to było już 1 sierpnia, bo to nawet pisano, mówiono o włączonych syrenach. Tylko syreny nie zostały włączone, przynajmniej te, które słyszałam koło Placu Trzech Krzyży, to były owszem, włączone i rzeczywiście bez żadnego wytłumaczenia, nie wiadomo dlaczego, ale to nie była piąta godzina, tylko to była jedenasta czy dziesiąta. Dokładnie tego nie pamiętam, ale to było rano. Potem matka była jeszcze w pracy, wróciła z pracy i gdzieś po czwartej, może koło wpół do piątej zaczęła się strzelanina. Jeszcze nie u nas, jeszcze nie tuż obok, ale blisko i potem już nie było wątpliwości. Z tym, że jeszcze pierwszy moment, który pamiętam, to jak wieczorem wychodzili nasi chłopcy już z opaskami, już jawnie. To było cudowne, zrzucenie tej skorupy.
Potem mieliśmy w szpitalu chłopca, który niestety umarł, ciągle nam śpiewał. To była między innymi piosenka, której nigdy później nie spotkałam. Był taki refren: „Bo konspiracja, konspiracja to jest naszego życia treść, bo w tym jest (nie pamiętam już, co), i w tym jest gracja, by bez papieru kawę nieść”. To w końcu zrzucenie tego papieru, ... to właśnie była radość. Nastrój był nieprawdopodobnie radosny. Oczywiście, że żeśmy wszyscy się bali, bo wiedzieliśmy, że to nie jest łatwe. Tylko nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, czego się boimy. Na pewno nie zdawałam sobie w pełni z tego sprawy.
Wieczorem nasi chłopcy chodzili po mieszkaniach i zapraszali wszystkich mężczyzn do budowy barykad. Mój ojciec i wuj poszli budować barykady. Jedna rzecz była ciekawa. Był instruktor przy budowie barykady i instruktor mówił po rosyjsku. Tylko tyle wiem. Druga rzecz, to było już co innego, zupełnie w innym stylu. Mianowicie, mój wuj mieszkał na Brackiej, czyli blisko. Potem budowano dwie barykady, jedną od Placu Trzech Krzyży, bo w tym momencie Plac Trzech Krzyży był jeszcze niemiecki i drugą od Kruczej. Kiedy robota została już zakończona, ci dwaj panowie poszli, podeszli trochę do Brackiej, żeby zobaczyć, jak to wygląda na Brackiej. Raptem znaleźli się na zupełnie pustej ulicy, oni dwaj i niemiecki żołnierz z pełnym uzbrojeniem. I niemiecki żołnierz uciekł przed nimi. To był tylko wyraz kompletnego zaskoczenia, bo Niemcy jednak byli zupełni zaskoczeni, bo to był jeszcze moment cofania się wojska niemieckiego.
To potem wyczytałam, nie pamiętam gdzie.
Najpierw pisma podziemne wychodziły, wyszły na wierzch, ale najpierw jeszcze wychodziły w formacie, w którym wychodziły przedtem, czyli małe. Potem zaczęto już drukować gazety normalnej wielkości, tylko drukowano po jednej stronie i każde pismo miało tylko dwie karty. Chodziło o to, żeby przylepić pisma. Było za mało, to się przypinało w bramie. Tam była idealna zgoda - „Biuletyn Informacyjny” wisiał z jednej strony, za nim „Robotnik”, za nim „Armia Ludowa” i jeszcze jakiś inny, była mieszanka.
Nikt nie zdzierał, przeciwnie, wszystkim to się strasznie podobało.
Jeszcze wracając do pierwszych wrażeń z Powstania, spałam w dużym pokoju z moją matką i nasze okna wychodziły właściwie na całą Warszawę, dlatego, że nawet wysoki dom po drugiej stronie Wspólnej był z boku. Pamiętam, ubieramy się i mówię do matki: „W czyich rękach jest Prudential?” Prudential to jest oczywiście to, co się dzisiaj nazywa Hotelem „Warszawa”, na Placu Powstańców. To był jedyny drapacz chmur w Warszawie, a liczył sobie aż dziesięć pięter. Podchodzę do okna i mówię do matki: „W czyich rękach jest Prudential?” I patrzę, a na Prudentialu z daleka widoczna biało-czerwona flaga. Muszę powiedzieć, że jedno jest pewne, że nikt z ludzi, którzy nie przeżyli czegoś takiego, jak myśmy przeżyli w latach okupacji, nie wiecie wszyscy razem, wszyscy młodzi nie wiecie, […] co to jest Orzeł Polski.
Pierwsza nasza msza, pierwsza niedziela, msza była na podwórzu naszego domu i nad ołtarzem była rozpięta flaga, a na fladze był polski orzeł, biały, wielki, z koroną. Muszę powiedzieć, że nie wiem, do kogo wtedy się modliłam, myślę, że to było niesamowite przeżycie.
Jeszcze jeden element: nie znoszę, nie lubiłam nigdy, nawet jako dziecko, wszelkiego rodzaju akademii. Wszystko jedno, nawet jak to jest jakaś akademia, która mi bardzo odpowiada, jeśli chodzi o nastrój. Wtedy zrobiliśmy akademię 15 sierpnia. Akademia była na podwórzu domu Wspólna 10. To była jedyna akademia w moim życiu, nie, jedyna to nie, bo potem jeszcze będą obozowe akademie, ale poza obozowymi akademiami, to była jedyna akademia w moim życiu, na którą poszłam dobrowolnie i w której uczestniczyłam całym sercem. To świadczy także o jednym. To mnie zawsze zastanawia, że jeśli jeszcze 15 sierpnia mogła być akademia pod gołym niebem, to jeszcze było bardzo dobrze w tej dzielnicy, Śródmieście Południe. Myśmy oczywiście wiedzieli, co się dzieje gdzie indziej. Myśmy wiedzieli tak długo, jak długo wychodziła prasa. Potem, jak nie było wychodzących pism, to zawsze były wiadomości, tak że wiedzieliśmy, co się dzieje. Wiedziałam i wiedziałam później o przechodzeniu przez kanały, o wszystkim, co się wtedy działo. Wiedzieliśmy o tym, co się działo na Woli. Tylko tyle, że to nas nie dotknęło. Mówię zawsze, jak mówię o moich powstańczych wspomnieniach, że miałam to wielkie szczęście, że byłam od początku do końca w dzielnicy Śródmieście Południe, na południe od Alej Jerozolimskich. Śródmieście Północ też padło, ale pod koniec, natomiast my byliśmy do samego końca w rękach polskich. Owszem, Niemców widzieliśmy, ale jako jeńców, ale nie jako walczących żołnierzy i snajperów niemieckich też.
Nie. Wiem, słyszałam, czytałam o tym, ale tego nie widziałam. Nie tylko, że sama tego nie przeżyłam, ale nie widziałam tego. To niewątpliwie sprawia, że moje wspomnienia powstańcze są mniej tragiczne niż inne. Poza tym było jeszcze jedno wielkie szczęście w moim życiu, to właśnie to, że póki było jeszcze znośnie, póki nasze życie nie płynęło jeszcze całkowicie w piwnicach, to byłam w domu. Natomiast wtedy, kiedy stało się rzeczywiście trudno, ludzie siedzieli w piwnicach i czekali na śmierć, bo nie było innego wyjścia, tak się zdawało, to wtedy już pracowałam w szpitalu i nie miałam na nic czasu. Miałam wolną jedną noc na czterdzieści osiem godzin i wtedy spałam. Miałam klucze od znajomych, którzy się gdzieś przenieśli, a to był dom przylegający do Mokotowskiej 55 i spałam tam przez całą noc. Spałam co drugą noc. A tak, to człowiek nie miał czasu na nic. Ale jednocześnie byliśmy jakąś małą wspólnotą.
Mogę zacząć od tego, od czego to się zaczęło. Bo nie wiem, czy bym trafiła do tego szpitala. Dzisiaj nam się zdaje: Wspólna 7 i Mokotowska 55 to są dwa kroki. Wtedy to nie były dwa kroki, to znaczy były, tyle tylko, że człowiek szedł chyłkiem, żeby jakiś snajper go nie upolował.
Nie jestem tego pewna, ale myślę, że oni zniknęli koło połowy sierpnia, tak mi się zdaje.
Zresztą, jeśli chodzi o najwcześniejszy okres, to powinnam tutaj jeszcze jedną rzecz doda: nocne zrzuty. Przecież lotnicy, którzy przylatywali z Włoch - Polacy i Anglicy, jak byli nad Warszawą to latali po dachach. Nasz dom był wysoki, jak na owe czasy, bo było pięć pięter. Pamiętam taki moment, taką noc, kiedy myślałam, że oni nieomal usiądą nam na dachu, bo dosłownie latali po dachach. Wtedy Plac Trzech Krzyży był już w naszych rękach całkowicie i wtedy zrzucili nam, to była pewno przede wszystkim broń, na kopułę kościoła św. Aleksandra, ale trafiła do nas. Potem loty się urwały, bo zabroniono im latać, bo były straszne straty. Muszę powiedzieć, że nie pamiętam, niestety nie umiem na to trafić w tej chwili, w książce Davies’a „Powstanie ‘44`” jest fragment listu jakiegoś angielskiego generała. Gdybym wiedziała, jak się nazywał, to bym znalazła u Daviesa. To był fragment listu generała, który był dowódcą całej floty powietrznej angielskiej nad Morzem Śródziemnym. Jemu podlegały samoloty, które wtedy latały do Warszawy. On tam pisze, że wyraża swój wielki podziw dla bohaterstwa tych lotników i polskich i angielskich, którzy latali i do Polski, do Warszawy i dla Powstańców Warszawskich też. Potem jest małe zdanie, że normalnie nie jest człowiekiem mściwym, ale ma nadzieję, że Bóg, nie wiem, czy używa słowa Bóg, ale znajdzie się jakieś odpowiednie miejsce dla tej bestii z Kremla.
Wiem. Jeżeli chodzi o rząd rosyjski, to przede wszystkim to, że on się zatrzymał. Myśmy przecież nadsłuchiwali tego rządu, baliśmy się ich. Tutaj jest jeszcze jedna rzecz, którą chciałam poruszyć: bo ile razy mówiło się o tym, zastanawiano się później, bo na początku wiadoma rzecz, że po wojnie była straszna nagonka, jeśli nawet nie na samych Powstańców też, ale przede wszystkim na samych dowódców, na rozkaz Powstania. Jestem głęboko przekonana, że gdyby nie było rozkazu, to Powstanie i tak by nastąpiło. Tylko to jedna z pań, która występowała w filmie wspomnień powstaniowych (zresztą też występowałam), pani, która chyba należała do jednostki i ona mówi: „Nie. My byśmy nigdy nie wystąpili bez rozkazu, bo myśmy byli bardzo zdyscyplinowani”. Nie kwestionuję tego wcale, tylko myśmy mieli przed sobą tylko dwie możliwości: albo Niemcy by się zatrzymali, tak jak się w końcu zatrzymali, bo oni w tym momencie uciekali, kiedy wybuchło Powstanie. By się zatrzymali, otrzymali wsparcie i wtedy by nas zgnietli dokumentnie, chcieliby nas wymordować. Wtedy by nam nie pozostało nic innego, tylko chwycić za broń, z tym, że w tym układzie, jaki był, to nigdy broni w ręku nie miałam, ale tak to bym była prawdopodobnie jedną z tych walczących, bo co innego nam zostało. A gdyby przyszli bolszewicy: „Czekamy ciebie, czerwona zarazo byś uwolniła nas od czarnej śmierci” czy „wyzwoliła nas od czarnej śmierci”. Czytałam to w czasie Powstania, ale inna sprawa, że nigdy nie czytałam w całej długości, dopiero u Daviesa to znalazłam.
Na tym, że nigdy żeśmy nie wiedzieli, czy za jakimś kominem na dachu nie siedzi snajper, który strzela. Oni strzelali do wszystkiego, co się ruszało, do dzieci także.
Nigdy to się nie stało na moich oczach, tak że nie wiem, nie umiem powiedzieć.
Tak, mówiło się o tym. To była bardzo niebezpieczna broń. Potem byliśmy ostrzeliwani. Pamiętam te czasy, ale to już byłam w szpitalu, jak był pociąg pancerny, który jeździł wokół Warszawy i były specjalne działa, które się nazywały... tylko w tej chwili już nie pamiętam, jak.
Tak, ale to u nas się nazywało albo „krowa” albo „szafa”.
To było to samo, tylko jedno była nazwa na Starym Mieście i w tamtej okolicy.
To możliwe.
Tak, to były nazwy zamienne. To wszystko było później. Nie wiem, czy bym trafiła do szpitala, bo moja matka tak się o mnie bała, że przecież nawet w czasie wojny, kiedy nie było żadnego bombardowania, przed Powstaniem Warszawskim, to nie puszczała mnie samej do kościoła, chociaż sama zasadniczo też do kościoła nie chodziła. W niedzielę nie chodziła do kościoła, ale jeszcze przed Powstaniem, to chodziła raczej ze mną do kościoła, żebym była z matką. Najlepszy dowód to było to, że nie pozwoliła mi zacząć studiów. To jest jeszcze jeden moment, właściwie dwa momenty z samego początku Powstania. Wszystkie telefony w Warszawie zasadniczo zostały wyłączone przed Powstaniem. Przypuszczam, że to Niemcy wyłączyli, żeby utrudnić nam komunikację. Czasem jakiś jeden telefon został, nie wiem, przez pomyłkę. W naszym domu, który był dużym domem i było dużo mieszkańców, był jeden telefon, który ocalał, który był żywy. W pierwszych dniach Powstania mieszkańcy spotkali się raz wieczorem. Na ogół spotykaliśmy się pod wieczór i wtedy się omawiało co, jak mamy robić. Jeden z panów wtedy powiedział, że zadzwonił do niego na ten jego żywy telefon jego znajomy, Niemiec, który go prosił o jakąś żywność, bo nie mają co jeść. On mieszkał na Frascati, to jest w dzielnicy niemieckiej. Muszę powiedzieć, być może on nam to powiedział głównie po to, żeby zobaczyć, jak zareagujemy. Nie zareagowaliśmy po chrześcijańsku, mogę tylko jedno powiedzieć. Wtedy z chlebem byłby kłopot. Nawet z chlebem, dlatego, że nie wiadomo, jak ten Niemiec mógłby do nas przyjść, ani jak my byśmy mieli iść do tego Niemca, żeby dostarczyć. Ale myśmy się nad tym nie zastanawiali. Nas to raczej ubawiło, co nie świadczy specjalnie dobrze o nas, o chrześcijaństwie niewątpliwie. Ale to były takie czasy. Poza tym to była przecież pierwsza noc. Rano obudziła nas jakaś strzelanina. Jeszcze wtedy, kiedy Plac Trzech Krzyży był w rękach niemieckich.
Okazało się, że czołg chciał wjechać na barykadę i chłopcy go przepłoszyli. Rzucili mu, zdaje się, jeden granat i czołg zawrócił. Czołg, który przestraszył się granatu, to też jest dość niesamowite. Potem, już nie wiem, czy mój ojciec czy mój wuj powiedzieli do nich: „Dlaczegoście go nie wpuścili, trzeba go było wpuścić między dwie barykady i rzucić mu jedną butelkę z benzyną”. Na to chłopcy powiedzieli: „Ba, żebyśmy mieli butelkę z benzyną chociaż jedną”. Tak wyglądało nasze uzbrojenie, to niestety była prawda.
Tak. Trudno mi powiedzieć dokładnie, wiem jedno, że to było moje pierwsze w życiu zetknięcie ze śmiercią. To była nocna historia.
Myśmy już mieli w tym czasie w szpitalu dwóch jeńców niemieckich, zwyczajnych żołnierzy, jakichś szaraków, którzy oczywiście, jak przyszli, jak zostali przysłani do szpitala, to się okropnie bali. Potem służyli nam jako sanitariusze, którzy przynosili nam rannych na salę albo którzy wynosili ciała. Pamiętam nawet młodego chłopaka, który był [poraniony] granatnikiem. On nie był ciężko ranny, tylko miał strasznie dużo drobnych ran. W pewnym momencie zrobiłam mu wielką przykrość, dlatego, że on nie był w stanie usiąść. Chciał usiąść na basenie, nie mógł zrobić tego inaczej. Podtrzymywałam go, usiadłam koło niego i on mnie objął czule. A to był przystojny chłopak. W pewnym momencie zaczęłam się śmiać. Tak się dziwnie czułam. On mnie tak żałośnie prosił, żebym się nie śmiała. Wtedy zrozumiałam, że popełniłam wielki nietakt. Pamiętam, że bodajże on, był wnoszony przez niemieckich sanitariuszy i był dumny, tak nimi komenderował. To była straszna frajda móc komenderować Niemcami.
Mój dzień chyba tak wyglądał: dawało się im jeść, tylko mieliśmy dla nich takie samo jedzenie jak dla nas, to znaczy była to przede wszystkim tak zwana kasza-pluj, czyli to było, nie wiem, jakie to było zboże, czy to było zboże jednego gatunku. Gdzieś znaleziono bardzo duże zapasy i to było potem zmiażdżone, przecięte na pół, tak że każde ziarno było mniej więcej przecięte na pół i to było gotowane. Rzeczywiście, dawało się zjeść, tylko trzeba było wypluć wszystkie resztki. To się nazywało bardzo pięknie kasza-pluj. Nasza sala to było duży lokal po jakichś magazynach.
Tak. Na parterze była duża sala, właśnie tam pracowałam, na tej sali. Natomiast w podziemiach, w piwnicy była druga sala i była sala operacyjna. Na podwórzu był jeden wielki skarb – mieliśmy studnię z wodą. Nawet ludzie przychodzili do naszej studni, tylko szpital miał pierwszeństwo.
Sprzed Powstania. Była studnia, która była na podwórzu. Wtedy, kiedy nie mieliśmy wody w kranach, to mieliśmy wodę ze studni. Muszę powiedzieć, że pod tym względem szpital miał uprzywilejowaną sytuację, że miał własną wodę. Potem zastanawiała mnie jedna rzecz, jak oglądałam programy powstańcze. Prawdopodobnie tak było, tylko to musiało być tylko w jednym szpitalu, ale u nas jednej rzeczy nie owało. Brakowało wszystkiego, ale nie owało narkotyków i wszystkich środków znieczulających. Wszyscy byli przekonani, że zginiemy, że nikt nie ocaleje, wobec tego lekarze szafowali tymi środkami, żeby ludzi przynajmniej nie bolało. Oczywiście nie byłam wykwalifikowaną siłą, mogłam podać kaczkę czy basen, to mogłam. Najważniejsze było to, żeby jednak ktoś był koło chorych, koło rannych. Pamiętam, to była chyba pierwsza instrukcja, którą dostałam na swój nocny dyżur, kiedy mi powiedziano, że... to był chyba nawet młody człowiek, o którym było wiadomo, że on umrze. Lekarz powiedział mi na pożegnanie wieczorne, na dobranoc, żebym podchodziła do niego od czasu do czasu i dotykała. Jak będzie zimny, żebym wezwała sanitariuszy, żeby go zanieśli do kostnicy. Muszę powiedzieć, że ta makabryczność sytuacji wtedy nam się nie narzucała. Potem pod koniec Powstania, bo tak na początku to byłam ja, a później jeszcze była młoda dziewczyna, w moim wieku. Wtedy już było po podpisaniu aktu przez „Bora”, tak że już sanitariuszy niemieckich trzeba było odprawić. Oni rzewnie płakali, jak od nas odchodzili. Wtedy ktoś nam umarł w trakcie nocy. Myśmy były dwie, tam już nie było nikogo do wyniesienia, tylko myśmy musiały wynieść. Wiedziałyśmy, że na podwórzu jest kostnica i nawet wiedziałyśmy, w którą stronę trzeba było skręcić. Jeszcze do dzisiaj pamiętam, że trzeba było podejść w prawo i że tam jest kostnica. Nie było to takie łatwe wynoszenie jednego ciała dla dwóch dziewczyn. Ciało jest zawsze bardzo ciężkie w takiej sytuacji. Doszłyśmy do kostnicy i okazało się, że było wiele sanitariuszek, które w nocy wynosiły ciała i bały się wejść do kostnicy. Był stos przy wejściu, jedne nosze na drugich i jedno ciało na drugim. Nie wiem, ile było tego, ale był słupek. Myśmy oczywiście położyły naszego, bo nie mogłyśmy nawet wejść, położyłyśmy naszego na wierzchu i uciekłyśmy stamtąd. Zaczęłyśmy się strasznie śmiać. Dopiero później dowiedziałam się, że to jest normalna reakcja na makabrę. Ale to właściwie była jedna makabra tego typu, która niczym nam nie groziła w tym momencie.
Dostałam się do szpitala przez mojego ojca. Tu chciałabym opowiedzieć, chociaż to nie dotyczy mnie, tylko mojego ojca, a mój ojciec nie żyje od 1949 roku. Niewątpliwie to, co się wtedy stało, to w jakiś sposób się do tego przyczyniło, że zmarł tak wcześnie. Rzecz wyglądała w ten sposób, że jeszcze w pierwszych dniach Powstania na naszym odcinku Wspólnej było biuro rekrutacyjne. Wszyscy młodzi ludzie, którzy mają odwagę, żeby przychodzili zapisywać się do AK. Poszli nasi dwaj panowie, to znaczy mój wuj i mój ojciec. Mój ojciec miał czterdzieści siedem lat, a wuj jakieś czterdzieści dwa i wyrzucili ich stamtąd. Powiedzieli, że takich staruszków to nie potrzebują. Wuj mój zniósł to filozoficznie, natomiast ojciec się wściekł. Dosłownie się wściekł. Nie dał za wygraną, tylko zaczął szukać. Znalazł tutaj gdzieś niedaleko tego miejsca Biuro Paszportowe. Biuro Paszportowe było na końcu Kruczej, prawie dochodząc do Pięknej. Tam gdzieś była mała powstańcza fabryczka amunicji. Nie byłam tam nigdy u ojca. Oni pracowali, wiem to od ojca, bo ojciec nam to opowiadał, jak przychodził do domu. Oczywiście nie wszystko opowiadał, ale różne kawałki opowiadał. Tak na marginesie, kiedyś przyszła tam łączniczka, którą mój ojciec doskonale znał i znała ojca, nie jako łączniczka. To była moja koleżanka, starsza troszkę ode mnie. Została przedstawiona ojcu pod jakimś pseudonimem, ale nie wiem, jakim, a ojciec został jej przedstawiony jako porucznik „Marek”, bo to był pseudonim ojca. Oczywiście oboje serdecznie się uśmiali w tym momencie. Jedną rzecz ciekawą ojciec mówił, bo tam pracowało bardzo dużo kobiet w fabryce amunicji, że kobiety były tak fantastycznie odważne, że dopingowały mężczyzn. Mężczyźni nie mogli okazać się mniej odważni niż dziewczyny. Wiem przynajmniej to, przypuszczam, że to był cały jakiś lokal. Oni mieli jakieś pomieszczenie, chyba na parterze, do którego prowadziła droga do piwnicy. Tam było okno, okno było nie oszklone czy otwarte. Oni pracowali głównie na niewypałach i niewypały rozbrajali i potem wykorzystywali środek wybuchowy, materiał wybuchowy. Głównie chyba robili granaty, tak myślę, ale tego nie jestem pewna. Jeżeli coś ożywało w rękach, to wtedy wyrzucali to przez okno do piwnicy. Ponieważ to nie były wielkie rzeczy, więc spokojnie tam wybuchało i nikomu się od tego nic nie działo. Wtedy była sytuacja, że to był polski granat, który nie wybuchł. Dodam jeszcze może jeden moment, bo to dosyć makabryczny, ale i zabawny. Ojciec opowiadał, bo jak myśmy w szpitalu mieli niemieckich sanitariuszy, to byli zwyczajni żołnierze.
Nasi jeńcy w czasie Powstania byli dzieleni na dwie grupy – żołnierze byli traktowani, jak ci nasi żołnierze w szpitalu, a inaczej było traktowane SS, które było oddzielnie zatrzymywane i używane do specjalnych funkcji. Fabryczka dostawała takiego jednego esesmana i on służył im do rozbrajania bardzo trudnych niewypałów. Oni zaczynali od tego, że próbowali zobaczyć, co to jest. Jeżeli im się nie udawało, nie mogli nic zrobić, to dawali, według tego, co mój ojciec mówił, dawali do ręki Niemcowi, żeby on to trzymał w garści. Wyprowadzali go (oczywiście odbywało się to pod bronią) na Pola Mokotowskie, które były wtedy łatwiej dostępne, bo nie było przecież Trasy Łazienkowskiej. Tam kazali mu potrząsać bardzo mocno niewypałem, podrzucać do góry. Ojciec powiedział, że ci esesmani mieli wielkie szczęście, że na ogół nie wybuchały.
Mogli powiedzieć, że wolą śmierć. Mieli broń wymierzoną w siebie.
Przypuszczam, że gdyby to byli Japończycy, bo podobno Japończycy mogli zawsze patrzeć śmiało w lufę wymierzoną, natomiast załamywali się, jak to były psie zęby. Psy były podobno najlepszymi strażnikami wobec Japończyków. Podobno, ale to tak zupełnie na marginesie. Nie pamiętam, kiedy to dokładnie było, ale pod koniec, dwudziesty któryś sierpień, kiedy ojciec, wszyscy tam byli zebrani. Była sytuacja, że była ogromna ilość czegoś, co się nazywa piorunian rtęci. Nie wiem, co to jest, ale sama nazwa mówi za siebie. Pracowali przy piorunianie rtęci. To, co się wydarzyło w fabryczce amunicji, z tego, co później ojciec opowiadał, ale i towarzysze ojca, wyglądało w ten sposób, że szef mojego ojca oglądał granat, niewypał, granat polskiej produkcji. Chodziło o to, dlaczego on nie wypalił. W tym momencie, kiedy on go oglądał, ten granat ożył. Chciał go wyrzucić przez okno do piwnicy, gdzie normalnie wyrzucali, ale granat odbił się od ramy i upadł im przy nogach ojca i szefa. Tam był jeszcze jakiś jeden pan. Ojciec sobie obliczył, że jeszcze powinien móc wyrzucić ten granat, natomiast tam były jedyne drzwi do lokalu, gdzie wszyscy byli. Układ był taki, że gdyby uciekali stamtąd, to musieliby wszyscy przejść koło granatu, co było niemożliwe. Ojciec chciał wyrzucić, wziął to do ręki i w momencie, kiedy wyrzucał, granat wybuchł. Ojciec wtedy stracił prawą rękę, to znaczy tak do łokcia. Najcięższą miał ranę brzucha, z przerwaniem moczowodu i to był cud niebieski, bo miał całą twarz usianą odłamkami i oczy nietknięte. Nie miał prawej ręki, a w lewej ręce zostały mu trzy palce. Jak opowiadali towarzysze ojca, to ojciec nie tylko nie stracił przytomności, ale był najbardziej przytomny z nich wszystkich. Mówił, co oni mają robić. Stamtąd było bardzo blisko do szpitala na Mokotowskiej 55. Oni go bardzo szybko przenieśli. Przynieśli go od razu na salę operacyjną. To też jest jeszcze dowód, jak jeszcze względnie spokojnie było wtedy w Śródmieściu, kiedy można było od razu przenieść rannego do szpitala. Ojciec zaimponował lekarzom, dlatego, że powiedział im, że ma dwie protezy w ustach, żeby mu wyjęli, bo po Buchenwaldzie nie miał już ani jednego zęba. Potem sobie zrobił protezy. Poza tym zapytał się lekarzy, czy go utrzymają przy życiu do końca Powstania, bo ojciec strasznie chciał zobaczyć, jak się skończy Powstanie. Lekarze nie odpowiedzieli mu na to pytanie, co dla mnie jest bardzo wymowne, dlatego, że oni absolutnie nie liczyli na to, że ojciec przeżyje. Oni byli przekonani... chodziło im o ranę brzucha, inne rzeczy nie były takie istotne. Po wojnie, jak żeśmy wrócili do Polski, do Warszawy, przyszedł jeden z lekarzy, zresztą bardzo znany lekarz, więc może warto użyć jego nazwiska - doktor Loth. Przez prawie całą okupację był więźniem Pawiaka, ale jednocześnie był lekarzem na Pawiaku. Operował, bo był chirurgiem. Ocalił w ten sposób mnóstwo ludzi, między innymi moją koleżankę, w ten sposób, kiedy już miała być wywieziona do Oświęcimia, to on przyszedł do niej i znalazł u niej zapalenie wyrostka robaczkowego i zoperował ją. W ten sposób ona nie pojechała do Oświęcimia. Po wojnie doktor Loth przyszedł nas odwiedzić i strasznie się zdziwił, że nie ma ojca. Pytał się mojej matki: „A gdzie pan Marian?” Matka mówi: „Poszedł na miasto”. „Jak to poszedł na miasto, sam?” Przecież kiedyśmy wyjeżdżali do obozu, to najgorsza rana była zabliźniona, więc dlatego się tak dziwię, że oni nie mogli uwierzyć w to, że ojciec przeżyje. Moja matka miała zawsze pretensje do tego szefa, ale mnie się zdaje, że to nie była jego wina, że granat padł. Nie wiem, jak to tam było. Zresztą nigdy nie dochodziłam. Wiem, że poszedł wtedy wniosek o Virtuti Militari dla ojca. Ojciec nigdy tego nie dostał, ale to może była moja wina, bo był okres później, jeszcze w czasach komunistycznych, kiedy mówiło się, że można to przekazać do polskiego rządu w Anglii. Nie wierzyłam w to, dlatego tego nie zrobiłam. Może powinnam była zrobić, nie wiem. Natomiast zdobyłam dla ojca, też z pewnym trudem, Warszawski Krzyż Powstańczy. Myślę, że to by na pewno chciał. To był właściwie początek mojej pracy w szpitalu, dlatego, że moja matka, jak się tylko o tym dowiedziała, zawiadomili ją o tym, to przeniosła się do szpitala. Z tym, że spała pod łóżkiem ojca i zajmowała się ojcem. Nie była normalną sanitariuszką. Jeżeli ktoś czegoś potrzebował, to była też gotowa coś zrobić, ale nie liczyła się do normalnego personelu szpitala. Natomiast ja tam przyszłam i mnie zaproponowano wtedy pracę w szpitalu, ponieważ była potrzeba, potrzebowali pomocy. Chyba wtedy była jeszcze na naszej sali tylko jedna dziewczyna, bo w drugiej sali to nawet nigdy nie byłam. Zaproponowali mi, z radością to przyjęłam, zwłaszcza, że nie wiem, czy więcej byłam w domu niż jeden raz. Poszłam wtedy jeszcze, a poszłam do domu dlatego, że były bardzo zimne noce. Była bardzo piękna pogoda i bardzo zimne noce. Przyniosłam sobie z domu futro. Dyżury nocne miałam w futrze.
To był chyba już wrzesień.
Tak.
To było jeszcze na samym początku. Wtedy, kiedy myśmy jeszcze wymyślali sobie, co zrobić. Ponieważ były przejścia podziemne. Pod naszym domem było skrzyżowanie, bo była droga podziemna, która prowadziła od Placu Trzech Krzyży do Marszałkowskiej, może nawet dalej. Jednocześnie była droga poprzeczna, która spod naszego domu miała dalszy ciąg na Wspólnej i dalej prowadziła nas na Hożą i tam dalej można było przejść. Na Hożą to trzeba było skręcić. Lokatorzy wymyślili w pewnym sensie rozrywkę, że ktoś wśród lokatorów będzie strażnikiem, który będzie stał na skrzyżowaniu i będzie legitymował wszystkich przechodzących. Oczywiście chciałam też, ale matka powiedziała, że jestem za młoda i ona sama poszła, oczywiście. Matka miała takie szczęście, traf. Zdarzył jej się taki pan, który jako jedyny dowód (bo żądało się dowodów osobistych), jako jedyny dowód miał papierek, zaświadczenie, że został zwolniony z Oświęcimia 31 lipca. Matka mówiła, że on był zupełnie nieprzytomny z radości. Wyobrażam sobie: wpaść z Oświęcimia prosto w wolną Warszawę, to można było przyprawić się o utratę zmysłów.
To były bardzo ważne drogi. Tak daleko, jak można było iść drogą podziemną, drogą piwniczną, bo to były piwnice…
…poprzebijane, to można było wszędzie wtedy dojść. Najtrudniejsze były przejścia, jak przejście przez Aleje Jerozolimskie, gdzie był zbudowany wał, to był jakby rów, bo to było z dwóch stron. Ci, którzy przebiegali, to byli głównie łącznicy, którzy przebiegali przez Aleje Jerozolimskie. Musieli się jeszcze pochylać, bo tam strzelano z BGK. Pamiętam takie rzeczy, jak czekaliśmy na zdobycie PAST-y, jaki był triumf, kiedy PAST-a została zdobyta. To wszystko był jeszcze pierwszy miesiąc i pierwszy miesiąc niewątpliwie był lepszy. Lepszy nawet fizycznie, lepiej myśmy to znosili, nie mówiąc o tym, że byliśmy jeszcze mniej głodni.
Głód to pamiętam, niewątpliwie kasza-pluj nam na wiele nie wystarczała. Moja babcia, to wiedziałam, że w domu robiła placki. Ale w domu, tam było dosyć głodnych gęb, to raczej do nas jedzenie nie przychodziło. Były żelazne piecyki wystawiane na powietrze, na podwórze i na piecykach babcia robiła jakieś placki. Kiedyś zostałam poczęstowana plackiem, może wtedy, kiedy przyszłam po futro, to też jest możliwe. W ogóle wtedy do domu nie chodziłam, tylko dostałam klucze od sąsiada, ludzi, którzy mieszkali na Mokotowskiej 53 i tam spędzałam wszystkie noce.
Chodziły za mną rzeczy, których normalnie nigdy nie lubiłam jadać, na przykład boczek, słonina, coś takiego. Tego nie lubiłam normalnie, ale wtedy...
Prawdopodobnie. Pamiętam moment, kiedy mój wuj wygrzebał w jakichś ruinach ileś kartofli, nie obranych kartofli. Matka przyniosła z domu parę kartofli dla ojca. Z tych kilku kartofli dostałam jakąś odrobinę. To było nadzwyczajnie smaczne. Dopiero wtedy człowiek czuł, że jest głodny.
Jeszcze o jednej rzeczy trzeba powiedzieć, o fantastycznym i zupełnie w gruncie rzeczy daremnym amerykańskim zrzucie, wtedy kiedy bolszewicy w rezultacie pozwolili na jeden przelot, na jedno lądowanie i tylko amerykańskich samolotów. Było tych samolotów podobno sto kilkadziesiąt, całe niebo było dokładnie pokryte spadochronami. Myśmy w naszym oszołomieniu, bo to niewątpliwie był jakiś gest Zachodu i myśmy byli zupełnie nieprzytomni z zachwytu, bo nam się zdawało w pierwszym momencie, że to jest desant. Oczywiście to była bzdura, bo gdyby to był desant, to Niemcy by wszystkich wystrzelali, bo strzelali jak opętani. W tym wypadku wiedzieli, że to nie jest desant, to próbowali strzelać do spadochronów. Niestety, to była już druga połowa września, blisko połowy i już większość rzeczy spadła na tereny niemieckie. Warszawa powstańcza, polska Warszawa już była ograniczona. Jeszcze o jednej rzeczy chcę powiedzieć. Nie spotkałam się dotąd z tym, co miałam w ręku, mam nadzieję, że to przynajmniej do was trafi: powstańcza historia Elektrowni Warszawskiej, bo przecież to byli prawdziwi bohaterzy, bo oni jednocześnie dawali prąd Warszawie i walczyli z Niemcami. Niemcy przez cały czas usiłowali ich zdobyć i w końcu zdobyli, ale zdobyli pod koniec sierpnia. Myśmy przez cały miesiąc mieli jeszcze prąd. I prąd to była i woda, i światło, i radio też. Nie było przecież tranzystorów, wtedy jeszcze nie wymyślono tranzystorów.
Ostatnie dni, wtedy to było wiadomo, że to jest koniec.
Na pewno był, ale go nie widziałam, bo nastrój defetyzmu był w piwnicach. W piwnicach, gdzie ludzie siedzieli i czekali na śmierć. Podobno, ale tego nigdy nie słyszałam, nawet jak się jakiś powstaniec pojawił, to wymyślali, czy coś takiego. Wtedy bez przerwy byłam w szpitalu, może i dlatego, że przecież był bardzo duży obstrzał wtedy już nawet Śródmieścia. Matka mnie nie puszczała, ale myślę, że sama się nie spieszyłam, żeby tam iść. To były ostatnie chwile. Ten nastrój jednak w jakiś sposób przeciekał do nas, że myśmy wiedzieli, że to jest koniec i czekaliśmy na śmierć. Nasza sala miała duże okna, ale okna były dokładnie zawalone workami z piaskiem, jakby coś wybuchło pod samym szpitale], ale na szczęście to się nie stało. Myśmy liczyli się ze śmiercią. Wydawało nam się, że tak czy tak zginiemy, tylko pytanie, w jaki sposób będzie lepiej. Można było o tym myśleć. Pamiętam, jak przyszła do nas wiadomość, bo to nie jest akt kapitulacji, jak to się właściwie nazywa…
Coś takiego, zaprzestanie działań bojowych.
Tam nie ma słowa kapitulacja, tak. Natomiast później było parę ważnych punktów dla naszego życia. Pamiętam, jak przyszła ta wiadomość, co słyszałam. Był dzień, słyszałam, jak szły wołania ludzkie, to byli wyraźnie ludzie, którzy okrzykami witali jakąś wiadomość. To było wyraźne, ale też bardzo daleko, więc dopiero jak przyszli do nas i jak nam przynieśli wydrukowane oświadczenie. Jak ludzie reagowali? Na ogół chyba olbrzymią większością, mogę powiedzieć, to co było dla mnie samej, olbrzymia ulga, że jednak może przeżyjemy. To było tak. Jednego tylko spotkałam takiego, co płakał. On zresztą u nas leżał i była bardzo bliska przyjaźń między nami. Podejrzewam nawet, byłam wtedy młoda i głupia, ale mimo wszystko, on był ode mnie starszy, ale byłam kobietą i zdawałam sobie sprawę z tego. On miał młodą żonę i byli bardzo dobrym małżeństwem. Zdawałam sobie sprawę, że może z tego wyrosnąć coś, z czego ta żona potem nie będzie zadowolona, zresztą ja sama też. Najczulszą rzecz, jaką mi kiedyś powiedział, to mi powiedział, że on nie jest przystojny. Nieprawda, on bo był przystojny, ale był ciężko ranny, miał przestrzelone płuca. Zresztą, jak sam mówił, żona go uratowała, bo żona była na czele patrolu sanitarnego i on jak upadł ranny, to słyszał jak jego komendant czy odpowiednik mówił: „Nie chodźcie tam!”, bo to było pod obstrzałem, gdzie on leżał, „Nie chodźcie tam, bo on i tak nie żyje”. Jego żona przyszła i wyciągnęła go. Ona go potem przeniosła ze szpitala. Może wyczuła to samo, co ja wyczuwałam. Przeniosła go na drugą stronę Mokotowskiej, też gdzieś blisko, też był tam jakiś mały szpitalik. Mówiła po prostu, że tam ma lepsze warunki. Poszłam do niego, jak było już zawieszenie broni i on płakał. Płakał nad zawieszeniem broni. Jego tylko jednego widziałam tak płaczącego, raczej wszyscy żeśmy liczyli, że to jest nadzieja na to, że ocalejemy. To jeszcze nie była pewność i nie wiadomo było, co Niemcy z tego zrobią. Potem to było dla mnie bardzo ciekawe, to jak widziałam Niemców stosujących się do poszczególnych punktów oświadczenia. Były zasadniczo nieistotne punkty, ale były. Pierwszym punktem, który ujrzałam realizowany, to tam było powiedziane, że Polacy rozbiorą barykady, a Niemcy podjadą sanitarkami do szpitali po rannych. Myśmy dostali w szpitalu polecenie, to było na trzeci, na czwarty dzień, nie pamiętam w tej chwili, jaki to mógł być dzień tygodnia, chyba poniedziałek. Mam takie wrażenie, że to był pierwszy poniedziałek po podpisaniu aktu. Dostaliśmy polecenie, żeby wynosić rannych ze szpitala i że sanitarki niemieckie czekają koło Politechniki. Moja matka poszła z pierwszą grupą, dlatego że dobrze znała niemiecki. Tam był niemiecki oficer, który powiedział do mojej matki: „No, po co wynosicie rannych, przecież jest powiedziane w waszym akcie”, dla niego to była kapitulacja, „że wy rozbierzecie barykady, a my podjedziemy do szpitala”. Matka wróciła z tym do szpitala. Nasi lekarze podjęli decyzję, że przerwą, ale nie wierzyli Niemcom, nie wierzyli, że Niemcy przyjadą. Jeżeli to był poniedziałek, to w czwartek albo w środę Niemcy już byli u nas w szpitalu, sanitarki niemieckie. To byli żołnierze niemieccy. [...]Tam była jeszcze jedna rzecz, że było osobne zarządzenie „Bora”, że członkowie AK mogą wychodzić albo jako wojsko, albo jako cywilni, że to zależy od decyzji każdego. Mój ojciec i moja matka zastanawiali się wspólnie, jakby to najlepiej dla mnie było. Uznali, że najlepiej będzie, jeśli to będzie wojsko i mieli świętą rację. To było wywożenie szpitala wojskowego. Najpierw nas wieźli przez Warszawę. Pociąg na nas czekał. To była stacja, która teraz w ogóle jest nieczynna, która ongiś była Warszawa Towarowa, a po wojnie przez krótki czas była Warszawą Główną. Tam przy stacji stał długi pociąg. Jeszcze jak żeśmy jechali przez Warszawę, to siedziałam koło kierowcy, Niemca, żeśmy patrzyli na straszne ruiny i Niemiec mnie zapytał: „Czy to było konieczne?” Odpowiedziałam mu: „Tak, to było konieczne”. Ale to nie było pytanie z jakąś drwiną, to było pytanie ze współczucia, czy wyście mieli rację, że doprowadziliście do tego. Potem niestety była rzecz bardzo charakterystycznie polska i bardzo smutna. Wywozili nas pociągiem: szpital Mokotowska 55 i szpital polowy z ulicy Chmielnej. Te dwa szpitale na oczach Niemców pożarły się w sposób okrutny o jakiś jeden wagon, czy ten wagon ma być dla jednego szpitala czy dla drugiego. To niestety jesteśmy my, Polacy. Pociąg, który na nas czekał, z daleka wyglądał jak pociąg towarowy, tylko jak się weszło do wagonu, to się okazało, że to był niemiecki szpital polowy z elementarnymi rzeczami. Były posłane prycze, było wszystko, co musi być w takiej sytuacji. Więcej, Niemcy dali nam wtedy jedzenie, to znaczy dali nam swoje żołnierskie porcje. Nam się zdawało, że nam dali, nie wiem co. Chyba nic mi w życiu tak nie smakowało, jak to. Zabrali nas i zawieźli nas do Łodzi. Postawili nas w nocy za Dworcem Kaliskim. Zresztą nawet bardzo rozsądnie to zrobili, bo postawili nas w miejscu, gdzie stał cały szereg swawojek, czyli prymitywnych toalet. Nie ulegało wątpliwości, że będą potrzebne, bo przecież w szpitalu był cały personel szpitalny, chociażby w dwóch szpitalach. Tutaj Łódź zdała niesłychany egzamin, dlatego że Łódź była w dużej mierze zamieszkana przez Niemców. To był Litzmannstadt, nie mówiąc o tym, że tam było dużo rodowitych Niemców, którzy byli obywatelami polskimi przed wojną, ale którzy byli prawdziwymi Niemcami i było bardzo dużo folksdojczów, reichsdojczów, bo ci wszyscy zostawali. Zostało stosunkowo mało Polaków, ale byli Polacy. Moja ciotka, siostra mojego ojca, była chyba księgową, pracowała w jakiejś firmie i Niemcy ją bardzo prosili, żeby została. Więc ona po prostu zwyczajnie została tam nie podpisując żadnych papierków. Ona zresztą nas szukała, jak pociąg stał tam w Łodzi, ale jakoś nie trafiła do nas. Natomiast myśmy najpierw dostali od łodzian kartki pocztowe i podobno wszystkie kartki pocztowe doszły do adresatów, bo oni przychodzili po kartki, żeby je odesłać. Potem nas zarzucili jedzeniem w sposób zupełnie niesamowity. Nawet jeszcze potem przyjechał dorożką jakiś mężczyzna. Przywiózł pełną dorożkę żywności. Niemcy nie bardzo chcieli wziąć, ale on ich zmusił w pewnym sensie. Umiał świetnie po niemiecku, może też był reichsdojczem. Niemcy wzięli, przestali dawać nam swoje racje. Nam to było niepotrzebne. Myśmy mieli potem jedzenia jeszcze na szereg dni. Niemcy już zaczęli wywozić niektórych rannych do obozu pod Łodzią. Nie wiem, co to był za obóz, bo nie mówiono nam, jak się ten obóz nazywa, tylko tyle, że myśmy wszyscy mieli się znaleźć w tym obozie. Wtedy SS zaczęło się nami interesować. Zrobiła się wielka kłótnia między SS a Wehrmachtem. Tutaj muszę powiedzieć, że żałuję, że nigdy nie znałam nazwiska naszego niemieckiego komendanta. Wydaje mi się, że gdyby nie on, ewentualnie gdyby nie jego koledzy, to bym tutaj nie siedziała z państwem i nie opowiadała. Potem rzecz charakterystyczna, wtedy nie zwróciłam na to uwagi, myśmy tam stali dwa i pół dnia, z tym, że na drugi dzień otoczyli cały pociąg sznurem żandarmerii niemieckiej. Żandarmeria to jest jednak służba wojskowa, a nie SS. Teraz doszłam do tego wniosku, może się mylę, bo przez żandarmerię mogła przejść pielęgniarka czy sanitariuszka w białym fartuchu i oni od czasu do czasu, ale nie masowo, przepuszczali pielęgniarki. Podobno nawet jedna pielęgniarka była u swojej rodziny w Łodzi, potem wróciła do pociągu. Myślę, że żandarmi mieli nas pilnować, żeby SS się do nas nie wtrącało. To, co się działo... Przecież po nocy przynosili różne rzeczy. Przynieśli pomidory, przynieśli cebulę, to potem szedł jakiś robotnik kolejowy, który wracał późno do domu czy szedł wcześnie do pracy, to już nie wiem, który przyniósł nam ocet, żeby można było zrobić dobrą sałatkę. Były i takie sceny, że jakaś pani, bardzo elegancka, przyniosła gorącą zupę i sanitariuszka, która od niej odbierała, bardzo jej za to dziękowała, a ona wtedy powiedziała: „Niech mi pani nie dziękuje”. Rozpłakała się, odchyliła klapę i pokazała jej swastykę. Najwięcej w dwóch dobach, Niemcy zabrali rannych, których już wywieźli do obozu, zabrali z obozu do naszego szpitala, do naszego pociągu i wyjechaliśmy z Łodzi do Niemiec.
Trafiłam do Zeithain, tak. Obóz, do którego byliśmy zaszeregowani, to jest Mühlberg, to jest Stalag IV B. Z tym, że koło Mühlberga były szpitale wojskowe. Myśmy mieli numer Mühlberga, ale jednocześnie było napisane Zeithain. Zeithain to jest miejscowość, zresztą ją teraz niedawno znalazłam na mapie nawet, ona jest między Dreznem a Lipskiem. Wtedy, kiedy myśmy tam przyjechali, to tam już był radziecki szpital, to byli zresztą gruźlicy, ci bolszewicy. Poza tym był szpital francuski i włoski. Włosi z nami graniczyli i mieli z nami zawsze bardzo dobrą zabawę, bo nie rozumieli, co my robimy, ale byli strasznie ciekawi, co my robimy. Jak potem przyszła Wielkanoc i był śmigus dyngus, to oni zobaczyli, że my się oblewamy wodą, więc zrozumieli, że to jest jakieś święto wody, ale nie rozumieli sensu. Wobec tego był obrazek podobno, sama tego na oczy nie widziałam, opowiadano mi, że Włoch nalał sobie pełen kubeł wody i potem sam siebie tym kubłem oblał. W ogóle ich niesłychanie różne rzeczy interesowały, bo w naszym obozie działy się dziwne rzeczy. Od początku to był dziwny obóz. Niemcy na początku zrobili coś bardzo mądrego, to znaczy pierwsza partia powstańcza przyjechała do obozu wcześniej, przed nami. Myśmy byli drugą partią, która tam przyjechała. Opowiadano mi (na początku się oburzyłam, a potem zrozumiałam, że nie należy się tak bardzo oburzać na to), bo był taki, nie pamiętam w tej chwili żadnych nazwisk niemieckich, ale to był podoficer, który zajmował się porządkiem. On coś robił, czy miał coś robić, w momencie, kiedy go wezwali, to powiedział, że musi iść, bo „musi odebrać drugą część tego warszawskiego baletu”. Pamiętam, że poczułam się wtedy urażona, ale to naprawdę nie wyglądało jak oddział wojskowy, to na pewno nie. Nie mówiąc o tym, że tam było sporo starszych pań. Chociażby potem komendant szpitala, czyli lekarz o najwyższym stopniu wojskowym przywiózł ze sobą chyba swojego stróża, to był starszy pan i chyba swoją gospodynię, to było małżeństwo. Oni się nazywali Grzybowie i byli niesłychanie charakterystycznymi postaciami. Ale to nie tylko to, bo byli starsi, byli młodsi. Wiadomo, że w czasie Powstania były też dzieci, nie były zupełne dzieci. Zupełnie małych dzieci w Zeithain nie było, tyle tylko, że potem się siedemnaścioro dzieci urodziło w Zeithain. Były kobiety, byli mężczyźni, samo pomieszanie tego, to już było dziwne. Lekarze nasi, ci którzy nas spisywali, Polacy, to oczywiście mieli wielką frajdę, że mogli z nami rozmawiać, bo byli strasznie ciekawi wiadomości bezpośrednio. Mówili nam, jak oni dowiadywali się o Powstaniu Warszawskim. Oczywiście wiedzieli od początku z BBC czy z Wolnej Europy, to naturalnie, bo przecież mieli nasłuch, jednak to robili. Nawet w takich obozach jak Buchenwald czy Dachau oni też wiedzieli, co się dzieje. Mieli też gazety niemieckie. Gazety początkowo milczały, potem natomiast zaczęli mówić o bandytach. Ale pod koniec to podobno ton się zupełnie zmienił, to znaczy raczej był pewnego rodzaju podziw dla warszawiaków. Owszem, były zdjęcia Warszawy, pokazywali zdjęcia Warszawy zburzonej, ale to było jeszcze przed zburzeniem, które było później. Jakby Niemcy zmienili ton.
Zresztą jest jedna zasadnicza rzecz, to powinnam była powiedzieć w pierwszej części, wcześniejszej, ale mogę powiedzieć teraz.
Zawsze wiemy, pamiętam to sama, jak Jan Paweł II był po raz pierwszy w Polsce i w Warszawie. W Warszawie w czasie mszy odprawianej na Placu Piłsudskiego albo na Placu Zwycięstwa, bo wtedy to był rzeczywiście Plac Zwycięstwa, mówił o Powstaniu, króciutko mówił o Powstaniu i powiedział: „Powstanie Warszawskie opuszczone przez wszystkich swych sprzymierzeńców”. To ludzie zrozumieli (ludzie, którzy nie byli w czasie Powstania w Warszawie), zrozumieli, oczywiście, wiadomo - bolszewicy. Tak, to było gorsze, bo nas opuścili nasi sprzymierzeńcy zachodni. Przecież już taka prosta rzecz, bo zrzuty to były trudne, to trzeba było walczyć ze Stalinem, ale jeżeli chodzi o to, żeby nas ogłosili kombatantami, a myśmy czekali na to prawie miesiąc. Myślę, że gdyby nas ogłosili od początku, może nie od pierwszego dnia, to nie byłoby takich historii, jak to, co się stało na Woli, gdzie wystrzelali wszystkich w szpitalu i rannych i samą obsługę. Jak byliśmy tak, to byliśmy bandytami dla nich i już. Wtedy nikt z nas by nie przeżył, gdyby ci nasi kochani sprzymierzeńcy w końcu jednak tego kroku nie zrobili. Przecież to pamiętam, bo pamiętam to czekanie na decyzję tamtej strony. Żeśmy wyszli stamtąd, to jednak dzięki temu, że uznano nas za kombatantów. Tylko nie wiem, dlaczego trzeba było na to tak długo czekać. Wiem, bo to też chodziło o to samo w gruncie rzeczy.
Chciałabym jeszcze przed wyzwoleniem, jeśli można powiedzieć, to chciałabym jeszcze powiedzieć coś bardzo charakterystycznego dla naszego obozu. Jeszcze na samym początku, myśmy przyjechali na początku października, ale 1 listopada mieliśmy już swoje groby na pobliskim cmentarzu. Polski komendant wystąpił do niemieckiego komendanta, żeby kilku oficerów mogło wyjść i pójść na groby. Dostał pozwolenie. Polski komendant z kolei wydał rozkaz, żeby poszli ci oficerowie, którzy mają chociażby szczątki munduru i którzy mają białą broń. Jak oni podeszli do niemieckich strażników, to zrobiła się awantura. Awantura oparła się o polskiego komendanta i niemieckiego komendanta, a skończyło się na tym, że niemiecki komendant nas przeprosił, bo nie wiedział, że jesteśmy na innych warunkach niż nasi jeńcy z Września. To był punkt, pamiętam ten punkt, że oficerowie wychodzą z białą bronią. Biała broń to był oczywiście symbol, to nie było nic innego. Potem jeszcze z rzeczy zabawnych, jak nas Niemcy prosili, żebyśmy nie robili żadnej akademii 11 Listopada. To myśmy zrobili akademię 10 listopada. Potem dostaliśmy jeden barak jako świetlicę. Ten barak był jednocześnie świetlicą i jednocześnie kaplicą. Mieliśmy na początku dwóch księży, potem jednego oddaliśmy do bliskiego polskiego obozu, który nie miał żadnego księdza. Jak ktoś chciał, to mógł codziennie iść na mszę. W niedzielę to była zawsze uroczysta msza. Pamiętam, jak moja matka narzekała na jednego, zresztą bardzo wspaniałego człowieka, który nie mógł sam się ubrać, bo miał rękę na takim czymś unieruchomioną. To był pierwszy komendant „Parasola” w czasie Powstania. On był bardzo prędko ranny, więc go nawet nie wymieniają na ogół w związku z „Parasolem”. On kazał się matce w adwencie codziennie o świcie ubierać, bo szedł na roraty. Codziennie, to znaczy matka nie miała tam codziennie dyżuru nocnego, oczywiście. Natomiast ja w obozie przeszłam całą drabinkę, bo byłam najpierw sanitariuszką, potem obieraczką kartofli (ale właściwie to była raczej obieraczka brukwi), potem byłam praczką, a na ostatnim etapie to już pilnowałam Niemek, które prały. Tu trzeba powiedzieć jedno, na Niemki to żeśmy na początku urządzali obławy, ale potem one przychodziły same i prosiły się, dlatego, że praca u nas je zabezpieczała. One były wtedy spokojne. U nas nic im nie groziło. Żeby powiedzieć jeszcze coś jednego, to rzeczywiście raz się wydarzyło, ale to jeden raz, przynajmniej jak pamiętam, bądź co bądź miałam wtedy osiemnaście, dziewiętnaście lat, czyli chyba pamiętam. Był jeden wypadek, to było wtedy, kiedy było już wcześnie ciemno i kiedy wcześnie trzeba było robić zaciemnienie. Oni bardzo pilnowali zaciemnienia. Na wieżyczkach strażniczych byli strażnicy. Kiedyś strażnik uznał, że barak jest źle zaciemniony, czy jakieś okno źle zaciemnione i strzelił do tego okna. Strzelał, nie widział, gdzie strzela, ale strzelił tak, że zabił kobietę, która siedziała tam na pryczy. Zrobiła się z tego wielka awantura, ale kobieta została zabita. Fakt, że był uroczysty pogrzeb. Z tym, że tutaj, co nam niewątpliwie pomagało, Niemcy tam, w obozie, którzy nas pilnowali, to była stara Landwehra. To byli najpóźniej powołani. To już się zaczęło... Jeden moment, też zabawny, jak już mowa o Niemcach. Jak myśmy wyjeżdżali z Łodzi (bo z Warszawy co drugi wagon miał swojego Niemca i Niemiec miał pieczę nad wagonami), to nam dali do każdego wagonu Niemca. [...] Był jakiś żołnierz, bardzo niskiej kategorii, jeśli chodzi o stopień wojskowy. Nie wiem, czy to był kapral czy poniżej kaprala. Pierwsza rzecz, którą powiedział, jak wszedł do naszego wagonu: „Tylko wy się mnie nie bójcie”. Potem tłumaczył nam, że co prawda on razem ze swoją żoną w swoim czasie wierzyli w propagandę, a potem on brał udział w kampanii 1939 roku. Był w Polsce, był ranny i Polacy się nim tak opiekowali, że jak wrócił do żony, to powiedział: „Ty nic nie wierz tej propagandzie. Polacy są bardzo porządni”. Potem pokazywał nam fotografię swojej żony i swojej krowy. Pochodził spod Hamburga. Trochę podobni byli, przynajmniej częściowo, bo byli też trochę bardziej inteligentni. Na to, żeby iść do łaźni, to trzeba było wyjść z obozu, obejść obóz naokoło. Grupę jeńców prowadził zawsze Niemiec z bronią. Na początku, jak żeśmy szli, to się śpiewało jakieś pieśni powstańcze, wojenne. Potem nam zabronili śpiewać. Już się nie śpiewało, a był jeden z prowadzących nas, który był głuchy, więc on od czasu do czasu stawał, odwracał się do nas i mówił: „Nie śpiewać, bo będę strzelał”, chociaż myśmy w ogóle nie śpiewali. Jak nadchodziło Boże Narodzenie, to mężczyźni zwłaszcza wybiegali z grupy, blisko był lasek, marny lasek, żeby choinki, jakąś imitację choinki zdobyć. To Niemcy nas potem bardzo poprosili grzecznie, że oni obiecują, że każdy barak dostanie swoją choinkę, tylko żebyśmy im nie wybiegali. I tak się rzeczywiście stało. Byliśmy głodni, to prawda, bo pamiętam, o ile nie czułam tego tak w czasie Powstania, to zrozumiałe, to było to napięcie. Tam to byłam głodna, płakałam z głodu. Pamiętam, że matka miała słoik, wywieziony jeszcze z domu, słoik, w którym było masło. W maśle (masło nie było istotne), była biżuteria, na przykład pierścionek, jak ten, bo to jest właśnie pierścionek z tych czasów, z poprzednich czasów, ale musiał przeżyć w słoiku w maśle. Masło było koloru łoju, nie masła, bo się zepsuło, ale je zjadałam. Byłam tak spragniona jakiegoś pokarmu. Pytałam się, jak rejestrowali Polacy, jak to jest, czy jedzenie wystarcza, które się dostaje. Polak powiedział mi na to, że: „Jak dostaniecie paczki czerwonokrzyskie, to wam będzie wystarczało”. To był cud, tego nie rozumiem. To, co dostaliśmy; dostaliśmy kawę (pierwszy raz w życiu zobaczyłam wtedy neskę), dostaliśmy mleko w proszku, dostaliśmy jajko w proszku (z tym nie bardzo było co robić, bo na jajecznicę się nie nadawało) i papierosy oczywiście. Pierwszej nocy, od razu, po rozdaniu paczek, to jeden z naszych młodych ludzi uciekł z obozu, dlatego, że przekupił strażników. Prawdopodobnie miał już umówionych strażników, że da im papierosy, jak dostaniemy. Tak się domyślam. To była zadziwiająca zbieżność ucieczki z otrzymaniem paczek. Zresztą potem napisał z Krakowa, zdaje się. Ale tego nie jestem pewna, czy to nie jest moja fantazja. Natomiast pamiętam, jak kiedyś była potem niemiecka komisja, która przyjechała zobaczyć, czy my jesteśmy zadowoleni, czy mamy wszystko, co musimy mieć. Niemiec zapytał się któregoś z naszych Polaków: „Czy wam jest dosyć jedzenia? Czy wam wystarcza?” A tamten odpowiedział: „Z paczkami to wystarcza, jakoś wystarcza”. „No tak, ale my musimy wytrzymać bez paczek”. Dochodziła do głosu przedziwna uczciwość niemiecka. Co do paczek od rodziny, to dostaliśmy bardzo mało, bo za prędko została podbita Generalna Gubernia. Najpierw trzeba było zdobyć kartki, potem trzeba było posłać kartki. Tak koło Bożego Narodzenia dostaliśmy piękny boczek od jednej z babć, już nie wiem, której. Niemiec, który sprawdzał, jak oddawał matce paczkę, to zachwycił się: „Jakie to dobre!” Widziała, że on by chętnie to wziął, ale nie wziął, oddał, tylko się oblizywał. Pytał się pan, jak wyglądało przejście. To było wcześniej. Ponieważ Drezno było bombardowane w lutym, to myśmy słyszeli to bombardowanie. Myśmy wiedzieli, że jesteśmy między Lipskiem a Dreznem, tylko nie wiedzieliśmy dokładnie, co bombardują. Najpierw słyszeliśmy samoloty, które leciały bardzo wysoko, ale było ich bardzo dużo, a potem, i to było ciekawe, myśmy nie słyszeli poszczególnych bomb, tylko ziemia drżała. Po prostu drżała ziemia od bombardowania, jakby było trzęsienie ziemi. Natomiast, ponieważ praktycznie lotnictwo niemieckie nie istniało, przynajmniej nie widzieliśmy takowego, to potem, kiedyśmy mieli już bardzo blisko front amerykański, to Amerykanie przylatywali po pierwszym śniadaniu, potem wracali na lunch i potem znów przylatywali po lunchu. Nie robili sobie dokładnie nic z Niemców, w związku z tym też nie zrobili nam nigdy żadnej krzywdy. Był wymalowany [znak] Czerwonego Krzyża. To było wszystko pięknie, ale wiem, że w swoim czasie nawet Polacy ginęli, gdzie był nalot aliantów na teren niemiecki i przy okazji dostało się obozowi jenieckiemu. To były wcześniejsze czasy, a w tym okresie, to alianci panowali nad wszystkim. W końcu przyszedł taki moment, kiedy nasz komendant i nasz mąż zaufania zostali zaproszeni do komendy niemieckiej. To właściwie było w ten sposób, że najpierw Niemcy nas uprzedzili, że oni muszą odejść. Zresztą bardzo serdecznie zapraszali, żeby z nimi iść na zachód. Powiedzieli nam: „Front amerykański jest o czternaście kilometrów, a front sowiecki o dwadzieścia kilometrów, ale to jest taka między nimi umowa, że tutaj przyjdą bolszewicy, a nie Amerykanie”. Tak się rzeczywiście stało. Po trzech dniach, kiedy byliśmy wolni, pierwsza rzecz, to żeśmy poszli na szaber i pojawiła się między innymi krowa. To są drobne rzeczy, że nie warto teraz mówić, mamy za mało czasu, żeby o tym mówić. Po trzech dniach przyszedł, przedstawił się nam komendant radziecki, który nazywał się Leontiew. Był majorem, major Leontiew. Tutaj żeśmy znowu trafili niesłychanie dobrze, nie wiemy właściwie, dlaczego on był taki, jaki był. Może po prostu był takim przyzwoitym człowiekiem. Pierwszy jego występ, który obleciał cały obóz, to była historia, że myśmy mieli... Kiedy Polacy wychodzili z Warszawy i kiedy często wyjeżdżali wojskowi, bo ich wieźli do jakiegoś obozu, więc przypuszczam, że to był transport do jakiegoś obozu i jeden wagon to były same młode dziewczyny, harcerki ze swoją komendantką, dwoma komendantkami nawet. Któraś z nich zachorowała na szkarlatynę, jedna czy dwie. Niemcy zawsze panicznie się bali wszelkich zaraz, wobec tego odczepili wagon i przysłali wagon do nas. Z tym, że wagon przez pewien czas był za drutami, to się tak nazywało: „Za drutami”. To było wtedy, kiedy jeszcze można było bać się zarażenia, a potem został wprowadzony do obozu. Tam były najmłodsze dziewczyny. Kiedy bolszewicy byli panami sytuacji (ale przy bramie stali polscy strażnicy, to był polski obóz), przyszło jakiś dwóch oficerów radzieckich i kazało się wpuścić. Weszli, bo żołnierze nie mieli odwagi ich nie wpuszczać i poszli prościutko do tego baraku, co świadczyło, że mieli dobry wywiad. Jak tam przyszli, powiedzieli, że oni chcieli zaprosić dziewczyny na bal. Na szczęście były dwie bardzo inteligentne komendantki, bardzo żywe i doskonale mówiące i po niemiecku i po rosyjsku. Wobec tego jedna z nich, chyba główna komendantka, powiedziała: „Chyba rozumiecie sami, że panie, dziewczyny muszą się przygotować do takiego balu, więc poczekacie troszkę ze mną”. Zaprosiła ich do swojej części baraku. Komendant baraku miał zawsze swoją oddzieloną część. Poczęstowała ich herbatą, a jednocześnie posłała jedną dziewczynę do majora Leontiewa. Leontiew zaraz przyszedł, nakładł jednemu po pysku, nakładł drugiemu po pysku. Wyrzucił ich nie tylko za drzwi, ale z obozu, a naszym strażnikom zapowiedział, że choćby marszałek przyszedł, to jeżeli on nie wyda polecenia, to mają go nie wpuszczać. Sami państwo rozumiecie, że on musiał zdobyć w ten sposób nasze serca. To był początek.
Warszawę zobaczyłam na początku czerwca 1945 roku.
Zrobiło takie wrażenie, że kiedy po latach oglądałam zdjęcia, to nie chciałam wierzyć, ale wtedy tak było. Tylko chciałam jeszcze jednak dodać, tu to muszę dodać do zasług majora Leontiewa. Przecież on nam szalenie ułatwił nasz powrót, bo nie tylko dał nam przepustki. Przepustki były pisane przez starsze panie, bo były pisane po polsku i po rosyjsku. Były przepustki indywidualne i przepustki na całą grupę. Dał nam papiery na rekwizycję wozów, na rekwizycję koni, na rekwizycję rowerów i co jeszcze ciekawsze, dał nam pozwolenie na broń. Myśmy tak jechali. Myśmy wyjechali z Zeithain 15 maja, a jechaliśmy właśnie w ten sposób, długą kolumną. Było dwadzieścia kilka wozów. Na każdym wozie było koło ośmiu osób. Każdy wóz miał flagę Czerwonego Krzyża, a co drugi miał flagę polską. To musiało odpowiednio wyglądać, bo pamiętam, jak żeśmy mijali dwie polskie ciężarówki wojskowe i jeden z mijających nas cały czas nam salutował. Widziałam jego niesłychanie przejętą twarz. Jechaliśmy przez zupełnie pusty kraj, pustynny, bez ludzi. Wszyscy Niemcy uciekli. Panicznie się bali. Na Śląsku tylko spotkaliśmy jakiegoś Ślązaka, który zapytany, kim on jest z narodowości: „Jesteś Polakiem? „Nie”. „Jesteś Niemcem?” „Nie”. „To kim jesteś?” „Ślązakiem”. A drugi to był staruszek ksiądz, pewno pastor, jak żeśmy nocowali w zamku w dużym parku. Ponieważ nasz komendant dał nam jeden dzień na odpoczynek, bo tam były dobre warunki, to było też puste, poszłyśmy, kilka pań, na obejrzenie parku, ogrodu. Trafiłyśmy na kaplicę. Jak żeśmy poszły do kaplicy, to tam się pojawił ni stąd ni zowąd, jakby z ziemi wyrósł, staruszek pastor, który przyszedł własną piersią bronić kaplicy. Muszę powiedzieć, że moja matka bardzo dobrze umiała po niemiecku i próbowała, nie tylko ona, jemu wytłumaczyć, że naprawdę nie chcemy nic złego, że mu nic od nas nie grozi. Jedyne, co można było zrobić, to odejść, żeby on chociaż miał spokój. Oni się tak panicznie bali.