Adam Zalewski „Motyl”
Nazywam się Adam Zalewski, urodzony 20 listopada 1929 roku w Warszawie, pseudonim „Motyl”, formacja „Chrobry II”.
- Gdy wojna wybuchła miał pan dziesięć lat. Jak pamięta pan swoje życie przed wojną? Co pan wtedy robił?
Niewiele pamiętam z lat przedwojennych. Mieszkałem wtedy i do Powstania włącznie na ulicy Miedzianej 11, dziś nieistniejący już róg Placu Kazimierza i Miedzianej, posesja narożna. Prawie naprzeciwko, na Miedzianej 8 była szkoła powszechna, jak się wtedy mówiło, numer 26 i tam chodziłem do szkoły.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Ojciec pracował w PZL-u, Państwowych Zakładach Lotniczych na Okęciu w wytwórni silników. Był mechanikiem, tam pracował jako traser. Matka nie pracowała nigdzie, prowadziła dom. Miałem starszą siostrę i mam nadal.
- Jaki wpływ na pana wychowanie wywarła szkoła przed wojną?
Dotychczas pamiętam jeszcze te patriotyczne wiersze, piosenki patriotyczne z okresu szkoły, piosenki o śmierci Piłsudskiego, wiersze o wojsku, o żołnierzach.
- Jak pan zapamiętał sam wybuch wojny, 1 września 1939 roku?
Pamiętam, że była już taka atmosfera, że ta wojna będzie, że jest nieunikniona. Pamiętam, że byliśmy wtedy wszyscy, w sierpniu i w lipcu też, poza Warszawą, niedaleko, w okolicy Grójca na letnisku. Rodzice się starali, żebyśmy w wakacyjne miesiące gdzieś byli, i prędko wracaliśmy do Warszawy, właśnie ze względu na wojnę, że ta wojna jest nieunikniona. Wracając - wtedy jechało się furmanką, bo tam w tych okolicach nie było innego połączenia, kolei nie było, a to niedaleko było, około 40 kilometrów od Warszawy - to już był wzmożony ruch na szosie Warszawa – Radom, bo tą szosą wracaliśmy. Widać było, że jakieś jednostki wojskowe się przemieszczały. Sam już wybuch wojny zastał mnie na ulicy Wroniej, to było przy Placu Kazimierza, była tam fabryczka. Pierwszy nalot był na Warszawę 1 września i bomba uderzyła w tę fabryczkę, zresztą przypadkowo. Na pewno to nie było celowe, to była fabryka oświetleniowa, żadna produkcja wojskowa. To było blisko ulicy Towarowej i torów kolejowych, tego węzła kolejowego i na te tereny był nalot. Pamiętam, że tam zginął policjant, który był wtedy na służbie. Widziałem jak drugi policjant stamtąd wracał na komisariat, który był obok na ulicy Miedzianej, i niósł poszarpaną czapkę tego, który zginął, jako dowód. To był taki pierwszy kontakt. Potem dalsze bombardowania.
- Czy podczas oblężenia Warszawy był pan cały czas w mieście?
Cały czas byłem w mieście, aż do kapitulacji Warszawy. Były dalsze bombardowania, ale nasz dom i cała okolica niewiele ucierpiała w 1939 roku, nie było tu jakichś dużych zniszczeń. Później pamiętam przemarsz niemieckich oddziałów wojskowych, specjalnie chodziły ulicami, żeby robić wrażenie, że ich tak wielu wkroczyło do Warszawy. Nie było [ich] znowu aż tak wielu, tylko kilkakrotnie różnymi, nawet małymi ulicami przechodzili w kolumnach. Widziałem taką kolumnę na ulicy Srebrnej, mniej więcej w miejscu, gdzie jest teraz Muzeum Woli.
- Zaczęła się okupacja, czym zajmował się pan podczas okupacji?
Podczas okupacji, jako młody, bardzo młody, jako dziecko właściwie, [robiłem] niewiele. Początkowo chodziłem do szkoły powszechnej. Nasza szkoła była przerzucana z jednego miejsca na drugie, budynki zajmowało to wojsko, to ktoś inny, aż w końcu została wyrzucona dość daleko, bo z Miedzianej aż na ulicę Śniadeckich. Ten budynek jeszcze stoi, Śniadeckich 8, duży budynek, tam jest teraz Instytut Matematyki chyba. Jeździłem tam tramwajem do szkoły, skończyłem szóstą klasę, zacząłem chodzić do siódmej, bo taki był zwyczaj i [na] komplety, tajne nauczanie pierwszej gimnazjalnej, do czasu kiedy gestapo aresztowało naszego nauczyciela i komplety się rozleciały.
- Gdzie te komplety się odbywały?
W szkole, tam na miejscu. Rozleciały się komplety i tę siódmą klasę już w normalnym trybie robiłem, bo to na bazie siódmej klasy były komplety. Pierwsza gimnazjum była robiona. Tam kończyłem szkołę i już potem zacząłem chodzić na następny rok do szkoły mechanicznej i stolarskiej na ulicę Śliską, bo tylko takie szkoły były, nie było gimnazjów, liceów, tylko były zawodowe szkoły, ale to też się jakoś rozleciało, już nie pamiętam z jakich powodów. Tak aż do Powstania.
- Wspominał pan, że pana ojciec pracował w Państwowych Zakładach Lotniczych.
Tak.
- Czym zajmował się podczas okupacji? Jak utrzymywał rodzinę?
Właściwie nie utrzymywał, dlatego że w roku 1941 ojciec został aresztowany, był na Pawiaku, wywieziony do Oświęcimia i w roku 1942 już przyszło zawiadomienie, że nie żyje. Zginął w Oświęcimiu, został po prostu zamęczony, bo tam początkowo więźniowie pracowali w Zakładach Chemicznych.
- Z czego, wobec tego, pan i pana rodzina się utrzymywała?
Nie wiem. Jakoś tak z dnia na dzień, trochę się nawet sprzedawało różnych rzeczy, matka prowadziła drobny handel, siostra prowadziła obnośny handel przy hali targowej na Placu Kazimierza.
- Kiedy i w jaki sposób zetknął się pan z konspiracją?
W ogóle nie zetknąłem się z konspiracją, nie brałem udziału, bo nie należałem do harcerstwa, jakoś tak się to złożyło. Już miałem mieć kontakt z harcerstwem, bo tak się rozmawiało między kolegami i tak dalej, kolega miał mnie wprowadzić, ale ten kolega gdzieś się zawieruszył. To był kolega od nas z klasy, też szósta, siódma klasa. Prawdopodobnie poszedł gdzieś na zbiórkę i zginął. Potem już się w ogóle nie pokazał, rozmawiałem z jego rodzicami, rodzice naturalnie byli przybici tą sytuacją, ale też nic nie wiedzieli. Tak więc do Powstania przystąpiłem już po jego wybuchu.
- Gdzie pana zastał 1 sierpnia 1944 roku?
1 sierpnia zastał mnie w domu, to znaczy na ulicy Miedzianej. W ogóle nie wiedziałem, że się Powstanie szykuje, to znaczy były różne [pogłoski], mówili między sobą, ale ja miałem czternaście lat wtedy […]. Początkowo nie wiedziałem, co się w ogóle dzieje. Wyglądałem przez okno na ulicę Miedzianą, już popołudniu były strzały, ale w tym czasie strzały na ulicach można było słyszeć. Te strzały były silniejsze, żadnych walk nie było, nie było oddziałów niemieckich na ulicy Miedzianej, był komisariat Policji Polskiej tylko i zaczęto wywieszać biało-czerwone flagi na wszystkich domach. Stąd od razu radość z jednej strony, a z drugiej strony już wiadomo było, że coś się zaczęło. Potem jednak, nie dało dobrego skutku to wywieszenie biało-czerwonych flag, bo chyba następnego dnia było dobrym celem dla samolotów. Te budynki, na których wisiały biało-czerwone flagi zostały ostrzelane z samolotów niemieckich.
- Jak to się stało, że pan dołączył do oddziałów powstańczych?
Jak by tu powiedzieć? Takiego chłopca ciężko było matce utrzymać bezpośrednio w piwnicy. Wszyscy tam zeszli ze względu na to, że zaczęły się i bombardowania i ostrzeliwania, dlatego wyższe piętra budynku było bardzo niebezpieczne. Zacząłem spotykać kolegów, koleżanki, bo przecież tam wszystkich znałem w tej okolicy. Najczęściej byli starsi ode mnie, ale z opaskami, jako znak, że biorą już udział. Dowiedziałem się, gdzie jest punkt werbunkowy i poszedłem, ale to już było w sierpniu, chyba nawet po 10 sierpnia, już nie pamiętam dokładnie. Zostałem przyjęty. Punkt werbunkowy był na ulicy Siennej, naprzeciwko dowództwa zgrupowania, zresztą wtedy nie wiedziałem, że tam jest dowództwo. Zostałem przyjęty od razu jak przyszedłem, nadano mi wtedy pseudonim „Motyl”, powiedzieli: „Już wszystkie zwierzaki mamy, tylko jeszcze ten jest wolny.”
- Jak pan się przyłączył do tego oddziału, na czym polegała pana służba? Co pan robił?
Zostałem przydzielony do tak zwanej kompanii rezerwowej, ona się początkowo nazywała zapasowo-wartownicza, ale ta kompania potem zmieniła nazwę. Byłem w niej do końca Powstania. To nie był pododdział wojskowy, który trzymał jakiś konkretny punkt, posterunek w jednym miejscu, to była raczej kompania, która miała za zadanie gromadzenie ochotników, gromadzenie tych, którzy wstępowali, bo to nie tylko byli ludzie, ochotnicy z ulicy, ale również to byli ludzie z konspiracji, którzy nie zdążyli do swoich oddziałów na mobilizację, którzy zostali odcięci od swoich macierzystych oddziałów konspiracyjnych i przystąpili do nas. Poza tym byliśmy nie przeszkoleni, bo nie mieliśmy kontaktu z konspiracją. Samo obchodzenie się z bronią, nie tylko z pistoletem, czy z karabinem, ale z granatami…
- Czy w czasie Powstania przechodził pan w tej kompanii jakieś szkolenie?
Małe, ale przechodziliśmy, to właśnie miała za zadanie ta kompania. Poza tym służba wartownicza przy różnego rodzaju obiektach, zarówno wojskowych, jak i innych. Na przykład warta przed dowództwem, całe dowództwo było strzeżone przez wartowników, punkty werbunkowe, areszt, bo i taki był przecież.
- Czy podczas służby, jakichś wart, był pan uzbrojony?
Tak.
- Czy ta broń była przydzielona do pana?
Nie. Osobistej broni nie miałem, natomiast do wykonania jakiegoś zadania, była przydzielana broń, najczęściej pistolet typu wis, to był polskiej produkcji pistolet. Te pistolety były w dużej ilości używane u nas ze względu na to, że były skonfiskowane policji granatowej i w wojsku przedwojennym były używane.
- Poza służbą wartowniczą i strzeżeniem różnych obiektów, pan jeszcze w jakichś innych akcjach uczestniczył?
Już w tej chwili sobie tak dobrze nie przypominam, w każdym razie nie przypominam sobie normalnej bojowej akcji, jakiejś spektakularnej, takiej jak to teraz o Powstaniu się mówi: „Z butelką benzyny na czołgi!”, czy coś w tym rodzaju. To była służba tyłowa i tak właściwie do końca Powstania. Ostatni długi okres czasu byłem na posterunku drugiej linii frontu na ulicy Pańskiej, niedaleko Żelaznej, jeszcze stoi do dziś ten dom Cechu Rzeźników. Tam trzymaliśmy ten posterunek. Nasze uzbrojenie to było tylko kilka granatów i jeden zepsuty pistolet. Strzegliśmy tam przełamania frontu, bo to był posterunek drugiej linii frontu i gdyby front został przełamany to mieliśmy rzucić te granaty, które mamy, a potem już nie wiadomo co. W nocy kontrolowaliśmy ruch, dlatego że w ogóle cała łączność odbywała się w nocy. W dzień nie wszędzie można było przejść, pomimo że były porobione specjalne osłonięte przejścia, ale nasz posterunek blokował przejście ulicą Żelazną i ulicę Pańską, to jest skrzyżowanie. No i kontrolowaliśmy ruch, kto chodzi w nocy, legitymowaliśmy tych, którzy tam chodzili, w jakim celu, czy znali hasło, jak znali hasło to znaczy, że szedł służbowo.
- Czy w czasie Powstania, podczas służby miał pan kontakt z Niemcami?
Pilnowałem kiedyś jeńców przez jakiś czas.
- Jak zachowywali się ci Niemcy w polskiej niewoli?
Przede wszystkim nie byli z tego bardzo zadowoleni, ale jednak widać było, że z drugiej strony, to oni są szczęśliwi, że żyją w ogóle, bo przecież w boju mogli zginąć. Byli szczęśliwi, że wzięliśmy ich do niewoli i trzymamy ich gdzieś w piwnicach, w miejscach nie narażonych na ostrzał, bombardowanie. Chociaż był jeden wypadek, ale to nie z mojej praktyki, że dużo jeńców zginęło od bomby.
- Jaki stosunek do pana jako żołnierza miała ludność cywilna, jak odbierała powstańców?
Osobiście nie spotkałem się z innym stosunkiem jak z dużą sympatią i pomocą, współczuciem.
- Czym wyrażała się pomoc ludności cywilnej dla żołnierzy?
Chociażby nawet w dożywianiu. „No masz chłopcze, zjedz coś”, jak jakaś pani miała coś na zbyciu. Właściwie większość ludności cywilnej była w gorszej sytuacji nawet niż my, bo mieliśmy jakoś zorganizowane to żywienie.
- Właśnie jak wyglądało wyżywienie podczas Powstania?
Były specjalne służby, była prowadzona kuchnia, z tym że to wszystko bardzo kulało. Teraz właściwie jest mi trudno powiedzieć, co ja właściwie jadłem, nie wiadomo co, nie pamiętam. To było takie przypadkowe, pamiętam tylko że na naszą placówkę donosili nam.
- Czyli było to zorganizowane, kwatermistrzostwo działało.
Kwatermistrzostwo było, były drużyny robocze. Te drużyny robocze, jak się potem okazało, gdy kilka lat temu robiliśmy monografię naszego oddziału, to byli na przykład zbiegli z niewoli niemieckiej żołnierze Armii Czerwonej. Jak przystąpili do nas, to byli w drużynach roboczych, nie frontowych. Jeszcze pamiętam, że któregoś dnia jako jedzenie przyniesiono nam pół progu z chałwy w stanie płynnym jeszcze, w kuble, żebyśmy się pożywili tym.
- Czy w czasie Powstania uczestniczył pan w życiu religijnym, czy były odprawiane msze? Jakieś modlitwy organizowane?
U nas nie, ze względu na to że byłem zawsze, raz że na tyłach, a drugie że w małej grupce, dla której nie opłacało się robić czegoś i nie spotkałem się z duszpasterstwem w ogóle.
- Czy poza służbą miał pan czas wolny w czasie Powstania?
Właściwie nie, ponieważ na tych placówkach, na których bywałem często było tak, że było nas na przykład na ulicy Pańskiej kilku, nie wszyscy byli w danej chwili potrzebni do tego, żeby obserwować ulicę, czy przejście i można się było na kilka minut wyrwać i zobaczyć, co tam się z matką dzieje jeszcze…
- Kontakt z rodziną pan miał w czasie Powstania?
Kontakt jakiś był. Tam zostałem ranny, 19 września uderzył pocisk artyleryjski w nasz posterunek. Jak zostałem ranny, to byłem potem cały czas w szpitalu.
- Czy to była poważna rana?
Raczej tak, bo miałem bark rozbity i jeszcze kilka odłamków dostałem w inne miejsce.
- Jak wyglądała wtedy, w końcu września, opieka szpitalna?
Różnie to było. Ja miałem szczęście, byłem w bardzo dobrych warunkach, jak na tamte czasy. Początkowo, po pierwszej, małej operacji, byłem w bardzo prymitywnych warunkach, w szpitalu na ulicy Śliskiej, w budynku stojącym jeszcze do dziś. Był to szpital dziecięcy, jest tam tablica i tam mi zrobiono pierwszy opatrunek i małą operację i odesłano mnie do domu, bo nie było miejsca w szpitalu. Potem jak koledzy dowiedzieli się, że jestem w domu, to przyszli po mnie, zabrali mnie i umieścili gdzieś w szpitalu, który był jakimś małym szpitalem i on był w pewnym sensie ekskluzywnym szpitalem, widocznie był zarezerwowany dla wyższych rangą…
- Gdzie znajdował się ten szpital?
Też na ulicy Złotej, w jakimś budynku. To były dwa pokoje mieszkalne. Tam miałem bardzo dobre warunki, jak na tamte możliwości.
- Czy w czasie Powstania miał pan dostęp do prasy? Czy słuchał pan radia?
Nie.
- W ogóle w oddziale nie było prasy?
Nie, nie było. Tyle tylko, co wiadomości przekazywane z ust do ust.
- O czym rozmawiał pan ze swoimi kolegami w czasie Powstania? Były prowadzone jakieś dyskusje o sytuacji, co się dzieje?
Tak, naturalnie. Sławna sprawa połączenia ze Starym Miastem - bo połączenie ze Starym miastem było przecięte, przerwane - trasą na Most Kierbedzia, która dla Niemców była bardzo ważna strategicznie. Później w ogóle sytuacja na Starym Mieście, jak Niemcy zaczęli dociskać ich chcąc zlikwidować w ogóle Stare Miasto. Potem przejścia oddziałów kanałami do nas, widzieliśmy tych ludzi, spotykaliśmy się. Gdy oni mi opowiadali o sobie, oni się dziwili, że u nas jeszcze jest taki względny spokój, dziwili się, że szyby w niektórych oknach jeszcze są. Później sprawa, jak długo to jeszcze będzie trwało i w jakim kierunku to zmierza, czy zmierza w kierunku, że ktoś przyjdzie, przyniesie nam pomoc. A o kapitulacji to się w ogóle nie mówiło, nie było takiej możliwości.
- Czyli liczyli państwo na pomoc sojuszników?
Tak, były zrzuty. Sam osobiście brałem udział w podejmowaniu tych zrzutów.
- Gdzie akurat pan uczestniczył w odbieraniu tego zrzutu?
Tu, w tych okolicach.
- Czy to był zrzut anglosaski, czy…
Anglosaski, tak. Potem po zajęciu Pragi przez Armię Radziecką i Wojsko Polskie Berlingowskie, to były od czasu do czasu zrzuty, ale tu aż tak daleko w głąb Warszawy [nie dolatywały], raczej bliżej Wisły.
- Czy liczyliście państwo na pomoc Armii Czerwonej i Wojska Polskiego zza Wisły?
Cały czas liczyliśmy, że jutro, pojutrze coś się zmieni, coś nastąpi, to przecież tak miało być, że mieliśmy rozpocząć Powstanie i miała się Armia Czerwona [włączyć]. My nie wiedzieliśmy o politycznych animozjach naszego dowództwa w stosunku do Armii [Czerwonej]. Może ludzie bardziej doświadczeni niż ja więcej wiedzieli na ten temat, ja na przykład, nic nie wiedziałem.
- Jak zareagował pan na wiadomość o tym, że Powstanie kapituluje?
Wtedy byłem w szpitalu. Widzieliśmy, że to już jest koniec, że już nie będzie tej grozy wojny, bombardowań, ostrzeliwań i tak dalej. Zaczynały się inne niepokoje, że jak Niemcy się w stosunku do nas zachowają. Była kwestia wyjścia ludności cywilnej, matka chciała żebym wychodził razem z nią, bo przez tych kilka dni na tyle wydobrzałem, że mogłem chodzić jako tako, mimo rany w nodze, ale mogłem chodzić. Matka chciała, żebym wyszedł razem z ludnością cywilną i z nią, nie chciała stracić ze mną kontaktu. Natomiast ja matkę przekonałem, że jeżeli zabiorą mnie do niewoli, to prawdopodobnie jakąś opiekę lekarską będę miał, natomiast to było wyjście zupełnie w nieznane.
- Czyli wyszedł pan razem z oddziałami wojskowymi z Warszawy, czy został pan ewakuowany?
Nie, nas zabrano jako szpital. Zebrano wszystkie szpitale i ewakuowano nas pociągiem sanitarnym do miejscowości Zeithain nad Łabą, między Lipskiem a Dreznem, późniejsza radziecka strefa okupacyjna, stąd mój stosunkowo prędki powrót.
- Jak wyglądały warunki w szpitalu jenieckim w Zeithan? Jaka była opieka ze strony Niemców?
Żadna, mieliśmy swoich lekarzy, swoje materiały. To był obóz jeniecki właściwie, fragment dużego obozu jenieckiego, nastawiony na leczenie gruźlicy, tylko że pusty. Nie było żadnych możliwości leczenia rannych chirurgicznie. Dzięki naszej powstańczej służbie zdrowia, a głównie dzięki profesorowi, który potem był naszym komendantem tego obozu, profesor Strelo, mieliśmy trochę materiałów opatrunkowych wziętych z Warszawy, ale niewiele. [Na] tym ciągnęliśmy kilka miesięcy do rozwiązania już potem całego obozu. Ja nie byłem do końca, bo byłem już wygojony i na własną rękę zorganizowaliśmy transport do Warszawy, a ci którzy pozostali tam w obozie, to wylądowali już w sposób zorganizowany w Toruniu.
- Czy to było po wyzwoleniu?
Po wyzwoleniu, tak.
- Został pan w tym obozie wyzwolony przez jaką armię?
Przez Armię Radziecką pod koniec kwietnia 1945 roku. Tak, że 9 maja tam obchodziliśmy, jeszcze w obozie, ale już bez Niemców, a ze strony radzieckiej nie mieliśmy tam większych trudności, właściwie nami się za bardzo nie interesowali. Zwozili swoich rannych na wolne miejsca.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
W czerwcu 1945 roku.
- Czy udało panu się wtedy spotkać z matką?
Tak. Przyjechałem do Warszawy. Jak wyjeżdżałem, to zobaczyłem, że nasz dom stał i jak wróciłem, to stał tylko ułamek bramy, ale były tam karteczki i jedna karteczka dotyczyła matki, gdzie matka jest. Tak się złożyło, że brat matki, który od 1939 roku był w niewoli niemieckiej, był w tych okolicach, gdzie ja byłem w niewoli. Nawiązaliśmy kontakt pisemny, bo pamiętałem adres do niego, bo on często pisał i on powiadomił matkę, że ja żyję, on miał kontakt z matką. Stąd matka również do mnie tę karteczkę tam napisała.
- Gdzie po Powstaniu znalazła się pana matka?
Znowu w okolicach, gdzie byliśmy na letnisku. Trafiła do Pruszkowa do obozu przejściowego i stamtąd po prostu uciekła. Tam Niemcy nie mogli opanować tej sytuacji, bo to przecież cała ludność Warszawy tam była. Czyli stamtąd uciekła i była w okolicach Grójca, tam gdzie byliśmy w 1939 roku na letnisku i tam matkę znalazłem. Potem wróciliśmy razem do Warszawy na jakieś mieszkanko w gruzach. Znaleźliśmy sobie jeden pokoik i tak rozpoczęliśmy już powojenne życie.
- Czy po wojnie był pan w jakiś sposób represjonowany przez władze komunistyczne?
Nie. Nigdy nie ukrywałem tego, że byłem w Powstaniu. Nigdy nie taiłem w oficjalnych życiorysach składanych i w pracy, i w szkole, przynależności do AK. Potem stosunkowo wcześnie należałem do ZBOWiD-u, ale to już po 1956 roku, wtedy gdy już była odwilż zupełna, ale nie taiłem i jakoś mi to zawsze uchodziło. „A on taki młody, to on tam…”
- Jeszcze wracając, wspominał pan, że ma pan starszą siostrę. Czy ona uczestniczyła w konspiracji?
Nie. Nigdy nic na ten temat nie mówiła. Ona prawdopodobnie nie, bo ona dużo między Warszawą a Radomiem jeździła. Tam rodzina była, tutaj matce było ciężko, nas dwoje, to ona przeważnie tam w Radomiu przebywała.
- Na koniec zapytam, czy pan chce jeszcze coś dodać od siebie na temat Powstania, coś czego nikt do tej pory nie powiedział?
Myślę, że na temat Powstania, już w tej chwili, to już wiemy wszystko chyba. Jeszcze sam w tym uczestniczę, z naszego zgrupowania jeszcze zbieramy wspomnienia, czytamy jeszcze, niektóre wydajemy drukiem. Natomiast, tak ogólnie rzecz biorąc, to już chyba jest wiadomo wszystko o roli Powstania, i jeszcze po wyjściu książki Davis’a, on też bardzo wiele napisał. Gdyby jeszcze archiwa radzieckie były dostępne, to tam byśmy się jeszcze mogli trochę dowiedzieć nowych rzeczy dotyczących decyzji władz radzieckich w stosunku do Powstania.
- Jaki jest dzisiaj pana stosunek do Powstania, po tych sześćdziesięciu latach?
Powstanie moim zdaniem było gniewem u takich prostych ludzi i zwłaszcza warszawiaków, bo co innego mają ci ludzie, którzy pochodzili z terenów wschodnich, a w Warszawie było ich dosyć dużo. Ale to był gniew przeciwko Niemcom, to nie były jakieś polityczne spekulacje, że uderzymy na Niemców, to w ten sposób nie damy się sowietom. Niektórzy mają taką tendencje przedstawiania dzisiaj motywu wybuchu Powstania i w ogóle tak masowego udziału ludności. To był gniew przeciwko Niemcom, przeciwko rozstrzeliwaniom, przeciwko obozom koncentracyjnym, przeciwko temu, że prawie każda rodzina kogoś straciła, przynajmniej jedną osobę, tak jak na przykład w naszym przypadku, że te straty były olbrzymie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że ta sytuacja polityczna nie jest znowu dla nas tak bardzo korzystna, ale takie szczegóły tych różnych politycznych wieści nie dochodziły tak dobrze. Nie było wiadomo, to dopiero po Powstaniu dużo tych spraw wyszło, tego co się dzisiaj mówi o tym udziale, niechlubnym udziale Związku Radzieckiego w tych wszystkich naszych biedach okupacyjnych, wojennych. Dla nas warszawiaków największym wrogiem byli Niemcy, przeciwko nim to było, z tym tylko, że nawet Niemcy w Powstaniu walczyli w większości nie własnymi siłami narodowymi, tylko Ukraińcy, Czeczeńcy też walczyli przeciwko powstańcom. Ale dla nas Niemcy to był wróg przede wszystkim.
Warszawa, 21 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadził Michał Pacut