Irena Szomańska-Ciesielska „Irena”
Nazywam się Irena Szomańska – Ciesielska, urodzona 12 maja 1923 roku w Czechosłowacji, pseudonim „Irena”.
- Na początku chciałabym, żeby powiedziała nam pani, jak wyglądało pani życie przed 1939 rokiem?
Może powiem tak, opowiem jak wyglądało moje życie od przyjazdu z Czechosłowacji do Polski. Przyjechałam z rodzicami do Polski w 1937 roku, gdzie znajdowała się cała rodzina mojej matki, konkretnie w Warszawie. I od tego momentu moje życie było związane z Polską i tylko z Warszawą. Jeszcze na jesieni 1937 roku podjęłam naukę w Gimnazjum i Liceum imienia Wandy z Poseltów Szachtmajerowej, mieszczącej się na Ochocie, róg Białobrzeskiej i Radomskiej. Wojna zastała mnie w Warszawie. Nauka była kontynuowana już na kompletach, które gimnazjum ukończyłam w 1942 roku. Jeszcze w czasie nauki w 1942 roku zostałam poprzez dyrektorkę szkoły Irenę Poseltównę zwerbowana do Armii Krajowej, IV Obwód Ochota i od tego momentu pracowałam w konspiracji. Na początku była to praca, mały sabotaż, miałam pod opieką dwa pomniki: jeden – Pomnik Saperów, który się mieścił róg Alei Niepodległości i 6 Sierpnia, a drugi – Pomnik Lotnika, który się mieścił na Placu Unii. Tam na wszystkie święta narodowe były kładzione kwiaty biało czerwone, związane ze wszystkimi datami państwowymi, a poza tym wypisywaliśmy patriotyczne hasła na… Te dwa pomniki to były pod, że tak powiem, tam działałam, dlatego że mieszkałam wówczas na ulicy Bagateli, więc miałam bardzo blisko, naprzeciwko pomnik, na który się patrzyłam cały czas, a Saperów, to przyjeżdżałam na Ochotę, tak wybrano mnie. Jednocześnie od 1942 roku były w szkole mojej prowadzone kursy sanitarne, które zorganizowała dyrektorka nasza Irena Poselt, która była wielką działaczką AK, była przewodniczącą WSOP – Wojskowa Służba Ochrony Powstania. Jej pseudonim „Mila”. Jednocześnie w 1942 roku złożyłam ślubowanie, właśnie na ręce komendantki i poza pracą małego sabotażu przechodziliśmy kurs sanitarny. Praktykę mieliśmy w Szpitalu Dzieciątka Jezus na oddziale chirurgicznym docenta doktora Janusza Rutkowskiego. Mój przyjazd do Polski spowodowany był tęsknotą mojej matki za ojczyzną i to że cała rodzina matki mieszkała właśnie w Warszawie. Przyjechaliśmy tu z wielkimi trudnościami, dlatego że wówczas, to był 1937 rok, jesień, już granica właściwie między Polską i Czechosłowacją była częściowo zamknięta. Skorzystaliśmy z możliwości najstarszej siostry matki mojej, Marii Podwysockiej, która miała bliskie kontakty z prezydentem Starzyńskim, co spowodowało, że konsulat w rezultacie wypuścił nas z Czech. Tu przebywaliśmy na papierach cudzoziemskich, na paszportach czechosłowackich, które do końca wojny który myśmy się legitymowali, a później z chwilą wyjścia za mąż uzyskałam obywatelstwo polskie. Zamieszkaliśmy przed samą wojną na ulicy Bagatela 15. To by było chyba wszystko.
- Czym zajmowali się pani rodzice w czasie okupacji w Warszawie?
Mój ojciec z zawodu farmaceuta miał skład apteczny Puławska 9 i z tegośmy się utrzymywali. A matka była księgową w jakimś handlowym przedsiębiorstwie, ale nie pamiętam jakim.
- Wrócimy już do czasów okupacji i pani kursów sanitarnych.
Kursy trwały do 30 czerwca, do 1 lipca i na tym się skończyło, bo później pierwszego byliśmy w stałym kontakcie z naszą komendantką „Milą”, wykonywaliśmy, jak mówię, mały sabotaż do końca, aż przyszedł dzień 1 sierpnia. Zostałam wezwana do komendantki do szkoły, gdzie mieściły się ich prywatne mieszkania, rano w dniu Powstania, dostałam skierowanie do mieszkania konspiracyjnego Grójecka 45, pamiętam, to narożny dom Grójecka i Wawelska, pierwsze piętro, niestety nie pamiętam numeru mieszkania i tam otrzymałam torbę sanitarną, opaskę powstańczą i opaskę Czerwonego Krzyża, jednocześnie dostałam tam skierowanie na punkt, a mianowicie do Szpitala Marii Skłodowskiej – Curie na Wawelskiej. Nie poszłam od razu tam, wróciłam do domu pożegnać się z rodzicami i gdzieś koło godziny popołudniowej, druga, trzecia, pojechałam na ten punkt. Jednocześnie odprowadzała mnie moja siostra Marta, która później nie zdążyła już wrócić do domu, Powstanie ją zastało w Śródmieściu i brała czynny udział w Powstaniu. Wróciłam do szpitala mniej więcej na godzinę piętnastą, a o godzinie „W” rozpoczęło się Powstanie. Do nas należało obserwowanie przez lunetę ulicy Grójeckiej, boczne ulice, czy ktoś idąc nie pada, czy komuś nie zagraża życie i wtedy trzeba było wziąć nosze i pod obstrzałem, ale z czerwonym krzyżem na białym tle proporczykiem lecieć do rannego. Różnie to było, ale przeważnie Niemcy walili w nas. Raz się udało, raz się nie udało, różnie to było. Jednocześnie do naszych czynności należała opieka naszych żołnierzy, którzy już zostali sprowadzeni do szpitala, chorzy na łóżkach. W ten sposób pomagaliśmy personelowi szpitalnemu w zajmowaniu się chorymi. To wszystko trwało do 4 sierpnia włącznie. 5 sierpnia nad ranem, godzina piąta rano mniej więcej, budynek został opanowany przez własowców, przez brygadę SS Kamińskiego. Powstał straszny chaos. W chaosie rozstrzeliwanie, kto im się nie podobał, kto jakąś minę głupią zrobił, czy coś. Chorych na łóżkach, nie chodzących, zabijali od razu, a chorych, którzy się poruszali, wypędzili razem z nami poza szpital i prowadzono nas okrężną drogą do Grójeckiej i Grójecką aż na zieleniak. Może jeszcze powiem, że na punkcie powstańczym było nas sanitariuszek trzy. Niestety nie znam ani imiona, ani nazwiska i więcej z tymi dziewczętami się już nie spotkałam. Jedna została zbita od razu w szpitalu przy rannym, to wiem, a z drugą już nigdy się nie spotkałam. Niemców nie było, ani jednego Niemca nie było na lekarstwo, to wszystko byli własowcy, którzy po drodze, jak szliśmy na zieleniak, po kolei, kto im się podobał, rozstrzeliwali. Pamiętam, że zostałam mała dziewuszka, która w sam raz tego dnia przyszła z ojcem w odwiedziny do matki. Ojca zabili, a dziewczynka została. Pamiętam, że zajęliśmy się w czasie tego smutnego pochodu, prędko zorganizowaliśmy sznurek na szyję, kartkę jak się nazywa i pod opieką starszych ona przyszła tak samo jak my na zieleniak. Na zieleniaku zupełnie przypadkowo spotkałam się… (a to był już okres, dzień, kiedy Grójecką, że tak powiem, tłumy ludzi z domów wypędzali i wszystkich właśnie kierowano na zieleniak) z całą rodziną mojej komendantki, to znaczy wszystkie siostry jej i ona i zostałam, że tak powiem, pod ich opieką, dlatego że nadciągał wieczór, noc i chodziło o to, żeby mnie uratować przed własowymi gwałtami. Pamiętam, że mąż jednej z pań, pan Przepiński, miał pilśniowy, olbrzymi, czarny kapelusz, nasadził mi go na głowę, jakimś kawałkiem węgla narysowali mnie wąsy i w ten sposób mnie uratowali przed wyciąganiem na masowe gwałty. Nad ranem moja komendantka mówi do mnie: „Irka, to była pierwsza i ostatnia noc, cośmy cię mogli uratować. Dziewczyno, jeśli masz trochę odwagi, uciekaj stąd.” Mnie nie trzeba było dwa razy powtarzać, uciekałam, ale takich uciekających przez parkan, to później się okazało, że było bardzo dużo młodych ludzi. Przeskoczyłam parkan i o dziwo prosto w ręce patrolowi niemieckiemu. Patrol niemiecki zaciągnął nas uciekających, cośmy przeskoczyli parkan, do budy tak zwanej, do ciężarówki i zawieźli nas na Okęcie, gdzie pracowała brygada polska sprzątająca tam. Tam byliśmy kilka dni, nie pamiętam już ile dni mogło być, dwa, trzy dni, cztery dni. Kiedy nadjechały ciężarówki, zapakowali nas wszystkich i gdzieś nas wieźli. W sam raz stałam przy bandzie, tak że mogłam widzieć mniej więcej którędy nas wiozą. Przewieźli nas przez całą Warszawę i w stronę szosy na Poznań. W pewnym momencie kolumna się zatrzymała, samochody, a ludzie, którzy stali z jednej i drugiej strony, okazuje się, że to było miasteczko Ożarów, krzyczeli: „Ludzie, uciekajcie, bo was wiozą do Pruszkowa do obozu!” A że stałam przy bandzie, to znów tylko przeskoczyłam nogą i znów człowiek jeden z tłumu nadskoczył i dosłownie złapał mnie w ręce i ze mną uciekł. Okazuje się, że to był mieszkaniec Ożarowa, właściciel sklepu spożywczego, który mnie zaciągnął do tego sklepu spożywczego i mówi tak: „Moje dziecko, możesz do końca wojny być u mnie.” A ja nic, tylko się pytałam: „Proszę pana, a daleko stąd są Malichy?” „A kogo ty masz w Malichach?” „Wujka mam w Malichach.” „Moglibyśmy pójść, ale tylko nocą, dlatego że inaczej to Niemcy by nas rozstrzelali.” Nocą zaprowadził mnie do Malich, trafiłam do wujka. Niestety w domu zastałam tylko starą babcię, a wujka nie było, bo okazuje się, że wujek pojechał na Powstanie do Warszawy i do córki. I tam znalazłam schronienie przed Niemcami, przed łapankami warszawiaków. Nie trwało wiele dni, aż widzę, że ktoś nadciąga do willi. Patrzę, a to mój ojciec z dwoma psami i z walizką. Okazuje się, że ojca uratowało właśnie to, że miał cudzoziemskie papiery. W międzyczasie w czasie Powstania zamknął skład apteczny i poszedł do domu, jakoś doszedł. Kiedy Niemcy zaczęli z domów wyganiać ludzi, gromadzić ich na tyłach Ministerstwa Obrony Narodowej, gdzie właściwie ich rozstrzeliwali, ale przed podstawieniem pod ścianą oficer wymienił narodowości takie, takie i takie wystąpić. Nie wymienił Czechów, a mój ojciec zaryzykował i ze swoim paszportem podszedł do niego. Oficer zrobił lekceważący ruch ręką i ten ruch go uratował, został uratowany, bo nie pod ścianę. W ten sposób ojciec później daleką, daleką drogą trafił do Malich. Jak się okazało po Powstaniu, moja siostra nie poszła do obozu, dlatego że jej komendant, porucznik Szafrański mówi: „Moje dziecko, ty jesteś młoda, nie wiadomo jak oni postąpią z jeńcami kobietami, spotkałaś matkę – bo spotkała się w czasie Powstania z matką w Śródmieściu na ulicy Mokotowskiej – idź opiekuj się matką i przetrwaj jakoś ten okres po Powstaniu.” W ten sposób nie umawiając się, wszyscyśmy się spotkali u wujka w willi. I tak się zakończyła moja działalność okresu konspiracyjnego. Przyszedł 17 styczeń, wyzwolenie Warszawy. Było to dla nas bardzo podnieca… Oczywiście w międzyczasie ukrywaliśmy się i w Malichach, później się ukrywałam w Piastowie, bo Niemcy po prostu wyłapywali warszawiaków i rozstrzeliwali, czy do obozu do Pruszkowa. 17 stycznia została Warszawa wyzwolona, a 18 stycznia z swoją całą rodziną na piechotę przyszliśmy do Warszawy. Było to bardzo niebezpieczne, dlatego że były miny, ale jakoś wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, żeby tylko dojść do domu, w ogóle wziąć, bo myśmy wyszli bosy, goli, nic nie mieliśmy, to była zima, gdzie kto mi co dał, to miałam na sobie. Wobec tego, że myśmy mieszkali w niemieckiej dzielnicy na ulicy Bagatela, zupełnie przypadkowo, bo tam żeśmy zamieszkali w 1939 roku przed wojną, to częściowo… To był dom bardzo widoczny na Placu Unii, z dwoma wieżyczkami, tam znajdowało się gimnazjum Popielskiej i Roszkowskiej. Ten budynek był częściowo wypalony, tak że jak trafiliśmy do mieszkania, to mieszkanie częściowo było wypalone, a częściowo jakoś uratowane. To co mogliśmy wziąć na grzbiet, tośmy wzięli i w ten sposób tego samego dnia wróciliśmy do tego, gdzie mieliśmy ostatnio schronienie w Piastowie. Po kilku dniach zdecydowaliśmy się, że wrócimy do Warszawy i będziemy w Warszawie żyć. Oczywiście w warunkach okropnych, okien nie było, futryn nie było, ale mama jakimiś szmatami, kocami, były otwory okienne zakryte. Gdzieś mama wykombinowała kozę, na kozie przytargaliśmy konary, po prostu paliliśmy, bo to był dom, gdzie były kaloryfery, więc w ogóle było i wszystko zniszczone. I tak przetrwaliśmy aż do końca wojny, to znaczy się do 8 maja. W międzyczasie ojciec dostał pozwolenie z komendy wojskowej, żeby pojechać do Gdyni, czy do Gdańska, bo to już było wyzwolone, żeby wybrał sobie aptekę, czy jakiś skład apteczny jako źródło zarobkowania. Tylko nie pamiętam skąd było to pozwolenie, ale musiało być od wojska, bo wtedy tylko wojsko, że tak powiem, miało władzę. Nas pozostawiono, matka mówi: „Dziewczynki nikomu nie otwierajcie.” Mówię to specjalnie, bo ten epizod jest bardzo znaczący. Pytam się rodziców: „Dobrze, ale za ile wy dni przyjedziecie?” „Jak tylko będzie można dziewczynki, jak tylko ojciec załatwi, to przyjedziemy.” Proszę sobie wyobrazić, że pierwszego wieczoru, był to styczeń, tak jak zaznaczyłam, dom na wpół spalony, częściowo wyburzony, pukanie do drzwi. To znaczy źle powiedziałam, walenie kolbą w drzwi. Myśmy się obydwie przeraziły, wtedy się paliło karbidówką, nic innego nie było, zgasiłyśmy karbidówkę i jedna drugiej: „Nic się nie odzywać.” Ale to walenie nie ustawało i w pewnym momencie, jak są drzwi drewniane, to są wypuklenia w drzwiach, po prostu kolba wywaliła tą część i w przedpokoju się znalazło dwóch żołdaków ruskich. Chociaż byłam starsza o cztery lata, ale w ogóle zapomniałam języka w gębie, w ogóle nie wiedziałam co robić, a moja siostra tak mnie odepchnęła, stanęła w przedpokoju i mówi do nich: „A wy po coście tu przyszli?” A oni mówią, że oni się dowiedzieli, że tu są dwie dziewczynki i przyszli się zabawić. Moja siostra z nimi zaczęła pertraktować, „Tak? A wy tacy przyjaciele? A wyście przyszli do dziewczynek? A wy u siebie nie macie dziewczynek?” Tak rozpoczęła się rozmowa. Rzeczywiście musze przyznać, że wykazałam się jak kompletna idiotka, a moja siostra z nimi rozmawiając w pewnym momencie mówi, skądś jej to przyszło do głowy: „A wy znacie Wasilewską, kto to była Wasilewska?” „O o o, a ty wiesz, kto to była Wasilewska, co ona dla was zrobiła, co wy jej zawdzięczacie? A ty wiesz, że Wasilewska była moją ciotką?” I zaczęła się polityczna rozmowa. Nagle na dole jakiś rumor się zrobił, bo wszystko było puste, więc odgłos i oni się przerazili, a siostra mówi tak: „O, pewnie rodzice już idą.” A oni mówią: „To my dziś wychodzimy, ale jutro do was przyjdziemy.” Jeszcze siostra mówi: „Ale wy nas tak nie zostawiajcie, zabijcie to, coście wywalili.” Jeszcze zabili, jakoś zabezpieczyli, już nie pamiętam i wyszli. My na drugi dzień w strachu [dotarliśmy] do naszego wojska. Już nie pamiętam gdzieśmy poszli, w Aleję Szucha, gdzieś tam i opowiedzieliśmy to na komendzie. Dostaliśmy ochronę na tę noc, jak dziś pamiętam, porucznik Rogowski był, który miał całą noc z nami przesiedzieć i tak było, z nami przesiedział, ale więcej Ruscy nie przyszli. To taki mały epizod już po Powstaniu, po zajęciu Warszawy przez Rosjan.
- Pani już pozostała w Warszawie?
Tak, pozostałam… Mogę jeszcze podać jedną bardzo ciekawą rzecz. Żeby dostać się do pitnej wody, bo w ogóle nie było, to z czajniczkiem małym chodziliśmy z Bagateli aż na ulicę Agrykolę przy Łazienkach. Nigdzie nie było pitnej wody. To trwało aż do końca wojny. Rodzice po dwóch, trzech dniach wrócili, więc w ogóle wielka konsternacja, co nas spotkało, ale wszystko się szczęśliwie skończyło. Już 2 maja, jeszcze wojna trwała, zaczęłam pracować w dyrekcji Hoteli Miejskich w hotelu Brystol na Krakowskim Przedmieściu. Ojciec otrzymał od władz polskich, od urzędów, chociaż mama starała się o uzyskanie obywatelstwa polskiego, wykazywała z dziada pradziada rodzinę i wszystko, niestety nie udało się, dlatego że okazuje się, że po samej wojnie Czechosłowacja i Polska zawarły umowę, że kolonie polskie do Polski, kolonie czeskie do Czech i w ten sposób moi rodzice musieli wyemigrować. Najpierw pojechał ojciec, żeby w Czechach jakoś się zahaczyć z papierami repatrianckimi, a nas tutaj zostawił. W międzyczasie wyszłam za mąż, to był wrzesień od razu, bo mój narzeczony wrócił z niewoli i pobraliśmy się, a ojciec wrócił po matkę i siostrę, bo już ja zostałam, po moim ślubie, to znaczy po 22 września 1945 roku. Zaczęła się tragedia rodzinna, moi rodzice tam, ja tu i do 1954 roku nie wolno mnie było ani wyjechać do rodziców, ani rodzicom do mnie. Byliśmy zamknięci, granica nas dzieliła, której nie można było w żaden sposób, że tak powiem, przezwyciężyć, co nie przeszkadzało, że spotykałam się z rodzicami przez zieloną granicę w Karkonoszach, które znałam doskonale. To mnie jakoś podtrzymywało na duchu. Później pracowałam, tak jak mówię, w dyrekcji Hoteli Miejskich w biurze kwaterunkowym na Miasto stołeczne Warszawy, a od 1 stycznia 1946 roku podjęłam pracę prowadzenia sekretariatu Zrzeszenia Drogistów, które mieściło się w jednym pokoju w mieszkaniu moich teściów, gdzie później z Bagateli zamieszkałam. W 1945 roku wyszłam za mąż w, a w 1947 roku urodziłam syna. Po kolei podejmowałam różne prace, a w 1953 w lutym wyszłam ponownie za mąż za Wojciecha Ciesielskiego. Rozpoczęło się życie normalne w pracy, wiele lat byłam pracownikiem biur projektów Samopomocy Chłopskiej CRS Samopomoc Chłopska i pracując zrobiłam studium ekonomii biur projektów, które ukończyła w czasie pracy. W 1979 roku przeszłam na emeryturę, nawet wcześniejszą i od tego czasu zajęłam się tylko i wyłącznie rodziną. To jest moje całe życie.
- Czy w którymkolwiek miejscu pracy, czy pani ujawniła swoją powstańczą przeszłość?
Nigdy tego nie ujawniałam, nigdzie nie byłam jako członek Armii Krajowej, nikt nie wiedział, że brałam udział w Powstaniu Warszawskim. To nastąpiło dopiero wtedy, kiedy nastąpiło ujawnienie, to było… W 1979 poszłam na emeryturę, to w 1980 którymś powstało nasze na Koszykowej Światowy Związek AK. Już dobrze nie pamiętam, w którym to roku było. Oczywiście jestem członkiem Światowego Związku. Za pracę konspiracyjną, za Powstanie dostałam dwa krzyże, jeden krzyż akowski, drugi za Powstanie Warszawskie, za całą działalność okupacyjną 1939-1945. Po wojnie dostałam, stosunkowo niedawno, podporucznika Wojska Polskiego.
- Ani pani, ani nikt z pani rodziny nie był poddawany żadnym represjom?
Nie, dlatego że o najbliższej rodzinie, moja rodzina tu nie żyła, żyła w Czechach. Tak że, że tak powiem, tam nikt do nich nie dotarł. Tam była moja siostra, która przeżywała to bardzo, że musiała wrócić. Niestety takie były wtedy czasy i już więcej nigdy nie wróciła do Polski. Tak to wyglądało. Represjonowana… To znaczy się nigdy nigdzie w pracy nikt nic nie wiedział. Tak że tak to wygląda. Mam zaliczoną pracę konspiracyjną od 1942 roku do Powstania do 1944 roku. Będąc w Szpitalu Marii Skłodowskiej – Curie podczas Powstania Warszawskiego do naszego obowiązku należało patrolowanie ulice i po prostu jeśli ktoś padał, widać było, że jest ranny, braliśmy nosze i wychodziliśmy na ulice. Nam się bardzo też często zdarzało, żeśmy przyniosły już trupa, bo nie można było na… Jeszcze pamiętam, że kiedyś lekarz mówi: „Ojej, dziewczyny, po co wyście się tak targały, jak on już nie żyje.” A jednocześnie opiekowaliśmy się żołnierzami naszymi, którzy już znaleźli się w szpitalu Marii Skłodowskiej – Curie.
- Jak wyglądało zaopatrzenie szpitala?
[...] Już tego dobrze nie pamiętam, w każdym razie medyczna obsługa szpitala, oni nas przygarnęli, oni się nami zajęli w pewnym sensie, tak że myśmy tworzyli całość. To było bardzo ładne. I odwrotnie, myśmy pomagali, jak na przykład siostry miały dużo roboty, to prosiły, tośmy się zajmowali nawet chorymi, bo tam naszych żołnierzy nie było dużo, to cztery dni tylko były, a nie wszyscy wrócili. Na Ochocie były punkty newralgiczne, na Wawelskiej, reduta Wawelskiej, reduta Kaliska była, ale to wszystko za krótko trwało.
- Może pani jeszcze dokładniej opowiedzieć, jak wyglądało przyjście własowców Kamińskiego?
Muszę powiedzieć, że były komunikaty i oczywiście wewnętrzne nasze, nieprawda? I pamiętam, że całą noc podawali nam komunikaty: „Słuchajcie, mówią, że Kamiński nadciąga, że Kamiński opanowywuje Ochotę, że może być, może już u nas mogą być nad ranem.” Tak samo jak myśmy lornetowali ulicę, to były czujki, które lornetowali, czy są jakieś ruchy wojskowe i w ten sposób myśmy na kilka minut wiedzieli, że oni już na nas idą, że nas zaraz zajmą. Ale to była straszna dzicz! Takiej dziczy jeszcze w życiu nie pamiętam. A już oni jak do nas przyszli, bo to kolejno zdobywali domy, to tak jak mówię, jedna ręka i druga ręka i obydwie ręce zegarki, nawet jeden sobie przyczepił budzik. Zrywali łańcuszki, zrywali pierścionki i obchodzili się okropnie, bo jak im się coś nie podobało, to nawet z tłumu normalnie zabijał. Tak jak pamiętam, jak zabił ojca dziewczynki, jak szli, jak nas prowadzono. To była dzicz. To się nie da opowiedzieć, to była straszna dzicz. I koszmar na zieleniaku. Jak na lekarstwa nie było Niemca, nie było z kim porozmawiać. Nie było. W tym śmieszne to jest i paradoksalne, ale każdy marzył, żeby zobaczyć jakiegoś Niemca, żeby z nim porozmawiać, żeby się ratować. Ale nie było. To mnie się trafiło, że w sam raz patrol, który przechodził, to mu w ręce skoczyłam z murowanej ściany. Ale takich ludzi, co uciekali nad ranem, było bardzo dużo. Oczywiście młodzi. Tak że tego szczęścia zaznałam, tylko jedną jedyną noc. Nie opowiadam o tym, co wiem z opowiadania, bo to już nie jest żywe słowo. Co to wiem, że lekarzy puścili z zieleniaka do szpitala, dlatego że po prostu musieli opiekować się ich żołnierzami rannymi. To wiem, że wrócili do przymusowej, że tak powiem, służby medycznej. Pamiętam też, że w dwa tygodnie chyba mniej więcej, to są opowiadania, został Kamiński rozstrzelany za okrucieństwa. Jednak nawet to Niemców poruszyło, czy od strony politycznej, czy etycznej, ale został rozstrzelany jeszcze w czasie Powstania. Tak to wyglądało. Nasza dzielnica Ochota wiele nie nawojowała, a największe źródło, że tak powiem, bombardowań i obstrzałów było z domu akademickiego. Tam było centrum i wszystkie okoliczne ulice to były właśnie przez nich obstrzeliwane. Epizody były różne. Pamiętam, jak nas prowadzono na zieleniak, w tłumie komuś się otworzyła walizka i była pełna walizka pieniędzy. Myśmy stanęli jak wryci w ogóle. Tam podskoczyli, wyrwali i … A na zieleniaku to się działy okropne rzeczy. Ten który nie przeżył, to trudno nawet uwierzyć w to. Na gołej ziemi… Bo później słyszałam, że później zorganizowano jakąś krowę zabitą, dostarczyli, że każdy wycinał sobie mięsa, ale ja już tego nie przeżyłam, byłam tylko kilka godzin. Tak że stale uciekałam i tak jakoś ucieczki mi się udawały.
Warszawa, 17 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Ania Piłat