Zbigniew Zakrzewski „Wyskota”
Zbigniew Zakrzewski. Pseudonim „Wyskota”, urodzony w 1924 roku. Walczyłem w pierwszym plutonie trzeciej kompani trzeciego Batalionu Pancernego AK „Golski”, w dzielnicy Śródmieście Południe.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września 1939 roku byłem uczniem gimnazjum Towarzystwa Ziemi Mazowieckiej w Warszawie, ale przed samą wojną znalazłem się w majątku moich rodziców, Kurowo w województwie białostockim i tam zastała mnie wojna. Tam też rozpocząłem moją wojnę z Niemcami. Miałem wtedy czternaście lat.
Sytuacja już była napięta, zdawaliśmy sobie sprawę z sytuacji, ale wychodząc o szóstej rano na kuropatwy 1 września, bo to było otwarcie sezonu polowań na kuropatwy nie wiedziałem, że już jest wojna. Bardzo się zdziwiłem, gdy zobaczyłem samoloty z czarnymi krzyżami, to były Dorniery, lecące na węzeł kolejowy w Łapach, siedemnaście kilometrów od tego miejsca. Zrozumiałam, że to jest wojna, w pierwszym odruchu podniosłem dubeltówkę i wypaliłem raz po raz z dwóch luf, cienkim śrutem kuropatwowym do tych Dornierów.
- Były jakieś konsekwencje tego strzału?
Zacząłem moją wojnę z Niemcami, a potem zdarzało mi się strzelać z innej broni.
- Czym zajmowała się pana rodzina, jak utrzymywali się pana rodzice, przed wojną?
Ponieważ moja rodzina wszystko straciła, kiedyś posiadała dość duże dobra w poznańskim, ale wszystko straciła przez patriotyzm. Wszystko było konfiskowane, albo tracili w inny sposób, ale to było związane z walką o niepodległość. Mogę się poszczycić tym, że mam przodków, [którzy walczyli] pod Samosierrą, pod Wiedniem. Mój ojciec brał udział w wojnie bolszewickiej jako oficer ułanów, w szarży w bitwie warszawskiej został ranny i nie wiedział o tym, zsiadając z konia upadł, bo nie wiedział, że miał przestrzeloną nogę, miesień. Został odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych. Jeszcze bił się wtedy na szable. Poza tym były tradycje wojskowe w mojej rodzinie. Jak spojrzę w szereg moich przodków to wszyscy walczyli, wszyscy byli oficerami, ja nie zostałem oficerem, dopiero zostałem mianowany po wielu, wielu latach.
- To wszystko tłumaczy, dlaczego pan rozpoczął wojnę polsko-niemiecką.
To było chyba zupełnie normalne dla każdego Polaka.
- Państwo mieszkali w Warszawie?
Mieliśmy w Warszawie mieszkanie. Mój ojciec wyszedł z biednej rodziny o własnych siłach. Wykształcił się, pojechał do Rosji, skończył wyższe studia, został oficerem, oczywiście carskim, rosyjskim wtedy, brał udział w wojnie światowej do 1917 roku, jako oficer kawalerii. Chcieli go marynarze rozstrzelać, wyciągnęli go z pociągu. Marynarz zerwał mu epolet z ramienia, a ojciec zerwał drugi, wtedy ten zdumiony patrzy jak to. Ojciec powiedział: „Jestem Polakiem. Wojna skończona. Wracam do Polski.” I darowali mu życie. Wrócił wtedy do Polski przez wschodnie formacje. Walczył w wschodnich formacjach. Przebijał się do Polski. W Polsce służył w pułku generała Andersa, w 22. pułku białych ułanów i brał udział w bitwie warszawskiej.
- Wracając do źródeł utrzymania pańskiej rodziny, miał pan coś jeszcze do powiedzenia na ten temat.
Mój ojciec wrócił do Polski, jak skończyła się wojna nie miał nic, twierdził, że miał tylko szablę i walizkę. Zaczął robić interesy, początkowo plajtował i nie udawało mu się nic. Po wielu, wielu latach ciężkiej i uczciwej pracy, stwierdzam kategorycznie, że robił uczciwe interesy, nie mające nic wspólnego z innym sposobem robienia interesów, dorobił się. Był dostawcą dla Polskich Kolei Państwowych. Jak zarobił większe pieniądze, to chciał koniecznie wrócić na ziemie i wtedy kupił po reformie rolnej resztówkę w województwie białostockim, majątek Kurowo, dwieście hektarów z pięknym dworem w pięknym parku. Po pięciu latach rodzice stracili to wszystko. Przyszli najpierw Niemcy potem Sowieci wreszcie nacjonalizacja, a to było kupione od państwa polskiego za zapracowane pieniądze. Do dziś dnia nie jest zwrócone. Staram się od dziesięciu lat. Najpierw w sądzie administracyjnym teraz powszechnym. W tej chwili występuje tylko o dom i park, bo są szanse otrzymania tego.
- Czy miał pan coś wspólnego z konspiracją w latach okupacji? Czy się pan włączył w to?
Tak. Włączyłem się do konspiracji od 1942 roku, chociaż w moich aktach pomyliłem się i podałem od 1943 roku. W marcu 1943 roku złożyłem przysięgę, po raz pierwszy włączyłem się do konspiracji.
- Gdzie pan współpracował, z kim, co pan robił?
To była Wojskowa Służba Ochrony Powstania. Przysięgę złożyłem na Mokotowie, na ulicy Malczewskiego, gdzie ukrywaliśmy się wtedy z rodzicami, w sąsiednim domu, domu rodziców mego kolegi.
- Na czym polegała ta działalność konspiracyjna?
Początkowo to był szkolenie, wysyłano nas na obserwację rozmaitych punktów, ale po pewnym czasie byłem rozczarowany tą pracą i poprosiłem o przeniesienie. Ponieważ wtedy studiowałem tajnie pierwszy rok SGGW w szkole rolniczej inżyniera Wiśniewskiego, która po płaszczykiem liceum rolnego robiła pierwszy rok SGGW. Tam związałem się z kolegami, którzy tam byli, wciągnęli mnie i zdawało mi się, że tam się będzie robić coś więcej. To było dla mnie za mało, a traciłem czas, straciłem prawie dwa lata na takim szkoleniu, które NIE było nawet podstawowe. Wobec tego przeniosłem się do 3. Batalionu Pancernego, w którym był mój przyjaciel i późniejszy dowódca Andrzej Miedzianowski.
On mnie wciągnął do tego batalionu.
- I to już zaspokoiło pana ambicje?
Tak. Dlatego, że chociaż nie mogłem pójść na podchorążówkę, bo nie było turnusu akurat, ale byłem uczestnikiem kursu, to była szkoła niższych dowódców, na podoficerów i tam było faktyczne szkolenie, prowadzone przez wojskowych, poza tym Andrzej był dowódcą grupy dywersyjno-ubezpieczającej bataliony. Do tej grupy bezpośrednio nie należałem, bo to była już stara grupa, zżyta i bardzo otrzaskana z akcjami, ale im pomagałem. Często chodziłem też z nimi, brałem udział w transportach broni, przechowywałem broń w mieszkaniu mojej ciotki, która zmarła i mi je ofiarowała, więc pod kołdrami były szmaisery i pistolety.
- Zainteresowanie bronią od dawna panu towarzyszyło, od młodych lat?
Tak, miałem najpierw żyłkę myśliwską. Także tam się już coś działo i w tej sytuacji zastało mnie Powstanie.
- I już pan był zorganizowany, już pan przynależał do tej...?
Tak absolutnie.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
Sam wybuch Powstania zastał mnie w mieszkaniu moich przyjaciół i zresztą kolegów z konspiracji, właśnie z tej grupy dywersyjno-ubezpieczającej, Stefana Sękowskiego i Marysi Sękowskiej. Przedtem byliśmy na pogotowiu w mieszkaniu moich rodziców Chopina 4, a nic nie wiedziałem, że Powstanie ma się rozpocząć. Poszedłem dowiedzieć się, bo było odwołanie alarmu, poszedłem dowiedzieć się do Marysi na Mokotowską, to było róg Chopina 32, czy 34, co się dzieje. Przychodzę do niej, Marysia siedzi przed lustrem maluje sobie usta, pytam się: „No i co? Co słychać?”, „Za godzinę zaczynamy”, „Co to znaczy zaczynamy?”, „Godzina „W” Powstanie”, „Jak to za godzinę zaczynamy?”, „Tak”. Spojrzałem przez okno: wróble spokojnie ćwierkają, cieć zamiata podwórze „Jakie Powstanie?”- powiedziałem, „No tak, już stąd nie wyjdziesz”, „Nie, nie mam zamiaru”. No i stamtąd poszliśmy potem do piwnicy, przyszła oczywiście ta cała grupa dywersyjno-ubezpieczająca, było nas dziesięć osób, poszliśmy do piwnicy, też blisko, też rodziców moich kolegów, bo ich było kilku de Purbaix, cała rodzina de Purbaix brała udział w akcji. To są Belgowie osiedli w Polsce od stu lat, którzy w czasie tej wojny, od samego początku, od pierwszego dnia wojny walczyli. Oczywiście Belgowie, Polacy-Belgowie, Purbaixami ich nazywaliśmy, bo de Purbaix było bardzo trudno wymówić, a pisze się de Purbaix, wobec tego to były Purbaixy, wszyscy bohaterscy żołnierze. Ostatni umarł niedawno, to był ostatni oficer naszego batalionu Kazimierz de Purbaix. W 1939 roku, ponieważ był już podchorążym artylerii konnej, zastawiał dosłownie armatami drogę Niemcom 1 września, bateria jego została rozbita, a on ciężko ranny, nie poszedł do niewoli po wyleczeniu. Został w Warszawie w konspiracji, a potem był oficerem w sztabie „Golskiego”, w III batalionie pancernym, a jeszcze w tym batalionie było poza nim trzech de Purbaix, Antoni zwany podoficer broni chyba II kompani, drugi... Nie pamiętam imienia i mój osobisty przyjaciel Bolek, albo Rysiek de Purbaix jeden z najodważniejszych żołnierzy batalionu. Otóż był Bolek między nimi, był Tadeusz Bezwuchły w tej grupie, zastępca Andrzeja Miedzianowskiego dowódcy tej grupy, poza tym był brat Marysi Sękowskiej, sama Marysia, tylko Marysia miała inne zadanie i nie poszła z nami wtedy. Był Józek Gieryszewski, był Alik Chorodyski, ale na innym punkcie, potem się spotkaliśmy. Był Różycki Andrzej, Stefan Szefel.
- Wylicza pan wszystkich z tej grupy „Golskiego”?
Właśnie z tej grupy ubezpieczająco-dywersyjnej, z którą zacząłem to Powstanie.
- Jak pan pamięta rozwój wypadków?
Wyszliśmy na ulicę w opaskach i z bronią na wierzchu, było wielkie uczucie, wielkie przeżycie. Przejeżdżały samochody niemieckie, motocykle, koledzy strzelali do nich, oczywiście bezskutecznie. Biegliśmy w kierunku Koszykowej. Pamiętam, że żołnierz stojący przed jakimś posterunkiem niemieckim, to była dawna czeska ambasada na Koszykowej, w kierunku Alei Ujazdowskich, na nasz widok rzucił karabin na środek ulicy i cofnął się do budki. Nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi, byliśmy za bardzo zajęci. Biegliśmy w kierunku Marszałkowskiej, przebiegliśmy Marszałkowską, nie spotkaliśmy jeszcze Niemców. Było cudownie w pierwszej chwili, entuzjazm szalony.
- Wszyscy byliście uzbrojeni?
Myśmy opiekowali się bronią. Nieśliśmy broń dla naszego batalionu, poza tym mieliśmy zaatakować Kraftfarpark. Mieliśmy wjechać samochodem do Kraftfarparku i opanować wartownię i Kraftfarpark w Alei Niepodległości przy Chałubińskiego. Nie doszło do tego, ponieważ nie przyjechała ciężarówka, wobec tego zmieniliśmy cele. Ale w tym momencie biegliśmy w kierunku Kraftfarparku i Koszykową, przebiegliśmy pustą Marszałkowską. Na Koszykowej kobiety zakładały nam medaliki na szyje, sztandary nie wiadomo skąd się pojawiły w oknach, ludzie w oknach, entuzjazm szalony. Przyznam, że słyszałem w uszach „Warszawiankę” cały czas. Lubiłem „Warszawiankę”, może dlatego. Jak byłem teraz na spotkaniu powstańczym tu w muzeum i usłyszałem tą „Warszawiankę” zresztą graną cudownie w takim rytmie chyba jeszcze „Warszawianki” nie słyszałem-to jeszcze raz bym poszedł. Potem nastąpiła dramatyczna historia, w pewnym sensie dla całej grupy, może szczególnie dramatyczna dla mnie i dla mego kolegi. Kierowaliśmy się w stronę szpitala, to była szkoła pielęgniarek, na rogu Chałubińskiego i Koszykowej, zaczął strzelać karabin maszynowy szybkostrzelny, po prostu rwał się bruk, ale trzeba było dojść. Wobec dowódca wydał rozkaz: „Będziemy skakać, ale w dwóch grupach. Pierwsza grupa ze mną, a druga grupa...” już nie pamiętam może z Tadeuszem jego zastępcą. Mieliśmy skakać w dwóch grupach, pierwsza grupa skoczyła, strzelali do nich, ale szczęśliwie przeszli i potem zaczął się huraganowy ogień, zaporowy ogień, chyba z kilku karabinów maszynowych. Wtedy spojrzeliśmy na siebie i Kostek Potocki, on też wtedy był, pseudonim „Senior” mówi: „Skaczemy.”, „Nie Kostek, to jest śmierć” – odpowiadam, „No tak, ale zostawimy ich samych”, „Co z tego, że zginiemy, w pierwszej godzinie Powstania? I co zrobimy dla Powstania? Przecież to nie ma sensu, to jest po prostu podłożyć się Niemcom pod lufę.” Dyskusja trwała chyba z minutę, może dłużej, posłuchał mnie. Wydaje mi się, że do dzisiaj żałuje, biorę całą odpowiedzialność za tą decyzję.
Wydaje mi się, że ma do mnie żal, że mnie posłuchał, może wolałby polec, a nie opuścić kolegów. Uważałem, że my ich nie opuszczamy, ani Powstania. Po prostu uważałem, że nie powinniśmy dać się zabić. Może przesadziłem, może poniosły mnie nerwy, nie wiem, ale wydaje mi się, że moja...
Oni dostali się do szkoły pielęgniarek, połączyli się z grupą przypadkowo spotkaną, nie mogli już iść na Kraftfarpark, bo dostali też taki ogień, że nie poszli, z bunkrów w Alei Niepodległości, wobec tego postanowili zaatakować obecne Ministerstwo Komunikacji, gdzie mieściło się prezydium Bahnszucu wojska, które ochraniało linie kolejowe. Dowódca spotkanego oddziału, z którym się połączyli, porucznik powiedział im, że tam będzie ze trzydziestu Bahnszuców, ale prawdopodobnie pomylił się o zero. Stoczyli bohaterską walkę, zginął porucznik i trzech jego żołnierzy, trzech moich kolegów zostało ciężko rannych, w tym dowódca Andrzej Miedzianowski, Stefan Sękowski, który bohatersko walczył z erkaemem, Różycki, który go osłaniał, bo nie miał stabilności dla swojego erkaemu, więc zasłonił jego i położył sobie nóżki i wprost na strzały niemieckie wystawiał się i tamten strzelał, ten został ranny, a Różycki nie, trzech jeszcze zostało ciężko rannych. Ciężko ranni zeszli do pielęgniarek i tam ukrywali się do końca Powstania. Ukryły ich pielęgniarki, lekarze Polacy, Niemcy przyszli tam zrobili szpital, szukali bandytów, nie znaleźli bandytów. Pielęgniarki dosłownie nieraz, początkowo nawet, jak mówi Andrzej spały na nas, żeby nas tam nie było, a potem wytłumaczono, że ten był chory na to, ten tamto. Jednym słowem Niemiec, był może Austriak, wolał nie dochodzić. Na tydzień przed końcem Powstania, Andrzej Miedzianowski i Stefan Sękowski uciekli na prześcieradłach, na tydzień przed kapitulacją Powstania. Uciekli i przyszli na nasze linie, między liniami naszymi i niemieckimi, wzięli udział dalej. To się źle skończyło, ale taki był obowiązek. Ogromnie żałuję, że nie byłem tam z nimi, ale wydaje mi się, że to decyzja była słuszna. Potem we dwójkę próbowaliśmy coś robić, nie było żadnego oddziału, więc próbowaliśmy ujarzmić policję granatową, ale ona już się przyłączyła do Powstania. Poszliśmy z pistoletami w rękach na komisariat policji, żeby ich albo sterroryzować, albo przekonać, żeby po naszej stronie byli. To byli Polacy, ale w służbie niemieckiej, nie raz nie najlepiej się zachowywali. Potem połączyliśmy się w nocy, w tak zwanej Jajczarni na Hożej, gdzie właściwie cały batalion się prawie zebrał, a potem z koloni Staszica przyszli tam ci dla, których też nieśliśmy broń. Oni byli na koloni Staszica i musieli przejść przez Pole Mokotowskie i tam się połączyli. I tam nastąpiło połączenie już podzielono [nas] na kompanie, na plutony.
- To jeszcze ciągle był batalion „Golski”?
Cały czas, Śródmieście Południe to jest batalion „Golski” i „Odwet”, razem walczyły. Była też jeszcze formacja „Paluch” Polskiej Armii Ludowej, niewielka. Do dziś dnia Politechnika ma wielkim sentyment do naszego batalionu. Wszystkie rocznice, akademie uroczyste urządza Politechnika Warszawska. Kilka pomników jest na tym terenie, nawet ze śladami czołgów z przebitymi pancernymi płytami, bo uważaliśmy tak, że jesteśmy batalionem pancernym, to znaczy Niemcy mają czołgi, a my mamy butelki z benzyną. Jednak palone były czołgi, sam rzucałem w czołg i kolega Kostek Potocki rzucaliśmy butelkami czołgi, ale nie zapaliły się. On twierdzi, że po jego butelce dymił, może. Nosiliśmy czarne berety, czarne naramienniki, pomarańczowo czarne proporczyki, byliśmy bronią pancerną, poza tym zdobyliśmy motocykl, samochody zdobywaliśmy.
- W jakich okolicznościach? Jak ten motocykl zdobyliście?
Pod Politechniką pomylił się Niemiec wjechał prawie na nasze pozycje. To było łatwe zwycięstwo, ale z samochodem niemieckim to tak zwany Patłatyw Bolek de Purbaix to miał przeprawę, ponieważ było daleko na strzelanie ze szmaisera pistoletu maszynowego i przeskoczył barykadę, poszedł do samochodu niemieckiego, który jechał od strony szpitala Piłsudskiego na Politechnikę. Podszedł blisko wystrzelał wszystkich w samochodzie, zabrał broń i potem ściągnięto samochód i wrócił spokojnie na linię. Dlatego twierdzę, że był jednym...
- Taka jednoosobowa eskapada?
Tak. Przeskoczył, poszedł, miał trzydzieści dwa naboje w pistolecie, zupełnie wystarczyło. Kule się go nie imały. Uważam, że największym bohaterem naszego batalionu była Marysia. Ta Marysia, która malowała sobie wargi przed lustrem przed Powstaniem, to była ładna dziewczyna i chciała się podobać. Ona walczyła już w partyzantce w lubelskim, była w konspiracji, brała udział razem z Andrzejem Miedzianowskim i bratem swoim w akcji na Radnej w marcu, kiedy przewozili broń i patrol żandarmerii wszedł do kafejki, do takiej kawiarenki w piwnicy. Andrzej wystrzelał połowę patrolu ze swojego Visa, a reszta wyskoczyła i strzelała z pistoletu maszynowego, gdzie było tylko jedno wyjście niestety na ten pistolet maszynowy. Marysia wyskoczyła wcześniej w czasie strzelaniny i jeszcze Alik, albo stał na zewnątrz. Stefan zabił jednego Niemca przed wejściem, jak usłyszał pierwszy strzał, to wyjął pistolet i strzelił do pierwszego żandarma. Ale jeden, czy dwóch strzelało z pobliskiej bramy i nie było wyjścia, za chwilę będzie... i nie będzie wyjścia. Andrzej miał jeden zaczepny granat, który wziął z Kraftfarparku, bo on w nim pracował, bo tam, mechanicy polscy pracowali, stąd miał dostęp do czołgów i pożyczył sobie niemiecki granat i rozkazał wyskoczyć jak rzuci granat, bez względu na to, co będzie, tu zostawać nie można i tak rzucił tym granatem szczęśliwie, że zabił tego, czy tych, w tej bramie, w każdym razie zrobiła się cisza, a oni już nie słuchając i nie patrząc na nic wyskoczyli strzelając na lewo i na prawo. I wszyscy się uratowali. Był tylko jeden postrzelony w nogę.
- Pan mówił o bohaterstwie tej Marysi.
Ona była z nimi. Przestrzelili jej wtedy futerko strzelając Niemcy i Andrzej. Marysia była łączniczką, wspaniałą łączniczką, prowadziła konwoje broni, ale w czasie Powstania dokonała czynu, uważam, wyjątkowego, były podobne czyny na pewno, ale jeżeli były podobne, to też były wyjątkowe. Na Chopina w czasie, to było chyba w czasie zajmowania Małej Pasty przez mój batalion, nie uczestniczyłem w tej akcji, tylko znam z opowiadania. Niemcy zajmowali jedną stronę, Dolinę Szwajcarską, od strony Doliny Szwajcarskiej Chopina, a druga należała do Powstańców, został ranny na środku ulicy przy okazji prawdopodobnie szturmowania drugiej strony ulicy. Poszła po niego sanitariuszka, czy sanitariusz ze sztandarem. Otóż są dwie wersje. Jedna wersja jest, że zabito tą sanitariuszkę koło rannego. Druga, że tylko postrzelono jej sztandar, to znaczy flagę Czerwonego Krzyża i wróciła bez rannego. Wtedy poszła Marysia, pójść po kogoś na środek ulicy pod ogień karabinu maszynowego, który strzela z odległości dwudziestu metrów, uważam, że jest bohaterstwem bez miary. Za to bohaterstwo zapłaciła trzema kulami, które otrzymała, ekrazytówkami, rozrywającymi się kulami, tak zwanymi „Dum dum”, w brzuch. Leżała obok rannego, próbowała go jeszcze ściągnąć, ale nie miała sił i dowlekła się do naszych linii, ale zało jej ostatnich dwóch metrów do naszych linii. Niemcy nie strzelali do niej już potem i wtedy wyskoczył po nią, mój przyjaciel i kolega tylko z innego oddziału Józik Radecki „Mikulicz” i ściągnął ją. Józik zginął w kilka dni potem na klatce schodowej Chopina 4, w którym na parterze mieściło się mieszkanie moich rodziców i tam był punkt alarmowy, w którym się zbieraliśmy. Uważam, że Krzyż Walecznych to nie jest rekompensatą za ten czyn.
Nie, żyje. Przeżyła piekło. Wyszła za mąż za „Wolframa” adiutanta wyższego dowódcy NSZ. Przesiedział dziesięć lat w więzieniu skazany na krę śmierci, potem został zwolniony z ciężką gruźlicą kręgosłupa. Po paru latach zmarł. Marysia zajmowała się domem, dziećmi. Jeden syn jest niepełnosprawny. Dziś już jest dorosłym mężczyzną. Marysia jest już starą kobietą i boryka się z losem w ciężkich warunkach. Ostatnio dostała zatoru w mózgu, ma trudności z mówieniem ale jest w pełni władz umysłowych i można się z nią porozumieć. Nie należę do kapituły, ale uważam, że Krzyż Virtuti Militari to jest właściwa rekompensata.
- Jakie akcje pamięta pan najlepiej z tych sześćdziesięciu trzech dni Powstania, w których brał pan udział?
Nie brałem udziału w największych akcjach, to znaczy walkach na Politechnice, które były bardzo zacięte, bardzo krwawe i gdzie rzeczywiście moi koledzy z batalionu dokonywali cudów. Tam był ciężko ranny, zresztą po raz drugi, zastępca dowódcy batalionu kapitan Gebetner Gustaw, później zmarł z ran, bohaterski żołnierz. Tam wielu moich kolegów poległo, ale Politechnika broniła się wspaniale, pomimo, że Niemcy używali tak zwanych krów, tych miotaczy min, później to się nazywało Organy Stalina, zaadaptowane przez Sowietów. Bombardowali artylerią, bez przerwy ostrzeliwali z broni maszynowej, sztukasy atakowały bombami, goliaty były wysyłane. Odbierali Politechnikę, gdy ją tracili raz po raz. Wreszcie pod koniec Powstania straciliśmy Politechnikę, utrzymaliśmy tylko Lwowską, siedzibę naszego dowództwa, szpital. Ale to były walki największe, a poza tym walka o Małą Pastę, w której brali udział. My mieliśmy raczej wojnę pozycyjną na Polnej przy Placu Zbawiciela, ale tam też nieraz podjeżdżały czołgi, Niemcy wychodzili do ataku z Pola Mokotowskiego, z rowów strzeleckich, które tam mieli, mieli kozły hiszpańskie, ale nie oddaliśmy ani piędzi ziemi, nie ruszyli nas nigdzie. Niestety straciliśmy tą Politechnikę, a mieliśmy zdobytą tą Małą Pastę.
- Co to były kozły hiszpańskie?
Kozły hiszpańskie to są krzyżaki drewniane okręcone drutem kolczastym, które się stawia przed rowami strzeleckimi, przed okopami, które utrudniają dostanie się do okopów. Myśmy nie próbowali nawet atakować, natomiast ostrzeliwaliśmy te linie. Oni strzelali bez przerwy do nas, bardzo dużo z granatników, z przeciwlotniczych dział, które strzelały na wprost i dziurawiły domy na Polnej, w których mieliśmy stanowiska i na nasze barykady. Mieli bardzo dużo broni maszynowej, z tym związane są dwa moje wielkie przeżycia. Lżejsze przeżycie to, mieliśmy stanowiska w domu doktora Mroczka na rogu Marszałkowskiej i 6-go Sierpnia. Niemcy mieli stanowiska po drugiej stronie Placu Zbawiciela i za kościołem w domach. Kościół przechodził z rąk do rąk, właściwie to był
nomensland, ziemia niczyja, raz my, raz oni. Było dość spokojnie, była wymiana ognia, ale bardzo umiarkowana, myśmy strzelali tylko do rozpoznanych celów, podczas gdy Niemcy mieli takie ilości amunicji, że bez przerwy ostrzeliwali nasze pozycje, zresztą wszędzie na wszystkich odcinkach. Ale było na tyle spokojnie, że obserwował obserwator, co się dzieje na Placu Zbawiciela, a myśmy nawet zjedli obiad, nawet był dobry. Tylko potem mnie zapytano czy wiem, co jadłem, powiedziałem, że nie, to któryś z kolegów zaszczekał, to tak mi się głupio zrobiło, jestem miłośnikiem zwierząt, ale obiad był dość syty. Byliśmy w dobrych humorach, był fortepian, ktoś wpadł na pomysł: „Alik, przecież ty grasz na fortepianie.”. Alik Horodyski świetnie grał na fortepianie i na harmonii pseudonim „Hermes”. Stary partyzant i doskonały żołnierz. „Oczywiście” – odpowiedział, „To zagraj im „Jeszcze Polska nie zginęła...”. Alik zagrał, najmocniej jak potrafił o mało klawisze nie powypadały, a potem poszły kolejno wszystkie hymny alianckie, nawet „Międzynarodówka”, ale „Międzynarodówki” to już Niemcy nie wytrzymali, zaczęli walić do desek w bęben. Ale nasze stanowiska miały ten przywilej, czy charakterystykę, że pod ostrzałem była połowa pokoju, to znaczy kule wpadały od czasu do czasu do połowy pokoju, a druga była absolutnie bezpieczna. Jak już zaczęła się muzyka, to poprosiliśmy o muzykę do tańca i tańczyliśmy z koleżankami, z sanitariuszkami, z łączniczkami, ich było mniej, więc miały powodzenie. Tańczyliśmy dobre pół godzinki.
- Bardzo pilnując się tej połowy pokoju?
W takt jednocześnie muzyki Alika i strzałów niemieckich. To było dość zabawne wspomnienie. Myślę, że nie wszystkim się to przydarzyło. Oczywiście ci ze Starówki powiedzą, myśmy nie mieli czasu na tańce, tak jeden z kolegów mi powiedział, jak pokazywałem mu moje zdjęcie z Powstania, to usłyszałem: „Myśmy nie mieli czasy na fotografie” – myśmy mieli. Naturalnie nie możemy się porównać ze Starówką. Drugim zdarzeniem, które bardzo upamiętniło mi się, była historia naszego balkonu, na którym mieliśmy stanowiska, na ulicy 6-go Sierpnia, trochę dalej o jakieś sto pięćdziesiąt metrów od Placu Zbawiciela. Patrząc na Plac Zbawiciela po lewej stronie. Na drugim piętrze ufortyfikowany był balkon workami z piaskiem i to było stanowisko obserwacyjno-bojowe. Nasza sekcja znajdowała się w pokoju przylegającym do balkonu w tym mieszkaniu przy 6-go Sierpnia, a dzisiaj Nowowiejska. W pewnym momencie było spokojnie przeleciał fizlarsztorf - samolot obserwacyjny, strzelałem do niego z pistoletu maszynowego, ale nie dało to żadnego efektu, a szkoda. Wobec siedzieliśmy wewnątrz, a balkon nazywał się Reduta Kościuszki, bo mając sentymenty rodzinne do Kościuszki, ponieważ mam przodka z mojego rodu, który współpracował bardzo ściśle z Kościuszką w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej, prezydent Warszawy Ignacy Wyssogota-Zakrzewski, okrzyczany prezydentem przez lud Warszawy, kiedy miano zastrzeżenia do króla Stanisława, uratował króla i został dyktatorem Warszawy, a po za tym zastawił swój majątek Danglowi żeby uzbroić wojsko Kościuszki. Poszedł z Kościuszką do niewoli rosyjskiej i został zwolniony na słowo, że nie będzie już walczył. Kościuszko wyjechał do Ameryki i walczył o wolność Ameryki, bo nie mógł już walczyć o wolność Polski. A Zakrzewski wrócił do swoich dóbr w Lubelskiem i wprowadzał tam reformy bardziej demokratyczne od Konstytucji 3-go Maja, ponieważ on był jednym z jej twórców, ale jego zdaniem za było ona mało demokratyczna. Ponieważ miałem sentyment do Kościuszki zaniosłem portret Kościuszki położyłem na workach z piaskiem i nazwałem balkon Redutą Kościuszki, smutno się to dla portretu Kościuszki skończyło. Siedzieliśmy w środku, było spokojnie, tylko kolega, który miał obserwować, ponieważ rozmawiał z nami to właściwie leżał w pokoju i tylko wyglądał, co się tam dzieje na ulicy. Nagle zrobiło się ciemno, a potem tynk, tynk, biało, biało, co się stało, coś się stało? W pokoju olbrzymia wyrwa do drugiego pokoju, w ogóle prawie nie ma ściany. O Boże balkonu nie ma! Co z tym na balkonie? Leży obok w pokoju, trzyma się za głowę. Zacząłem się macać, czy wszystko mam i czy nie jestem ranny, to samo robili moi koledzy. Alik Chorodyski, ten sam, który grał te hymny, chciał przejść do drugiego pokoju i stał przy drzwiach i tak trzymał rękę nad klamką i tak trzymał tą rękę, drzwi nie było, klamki nie było, ściany nie było, a on stał. Okazało się, że nikomu z nas się nic nie stało. Ten, co leżał to sobie otrzepywał kurz z hełmu. Alikowi się też nic nie stało, nam się na tym tapczanie też się nic nie stało. Pocisk był styczny do balkonu, oberwał balkon i wpadł do pokoju, przebił ścianę do następnego pokoju i eksplodował w drugim, czy trzecim pokoju dalej już. Nikomu z nas się nic nie stało. Tak skończyła się Reduta Kościuszki.
- Napracował się wtedy pana Anioł Stróż.
Anioł Stróż to czynił cuda, ale nie tylko dla mnie, dla wielu. Wielu miało takich Aniołów Stróżów. Kiedyś na podwórzu na 6-go Sierpnia, to też nazwałem to cudem. Dzielono konia, rozbierano konia, który został zabity na mięso i było sporo cywilów i żołnierzy, którzy interesowali się tym podziałem, chcieli otrzymać to mięso. Rozmawiałem z jakimś mężczyzną, cywilem i w tym momencie uderzyły trzy pociski z granatnika w środek podwórza. Proszę sobie wyobrazić normalne warszawskie podwórze, jaka jest jego wielkość? Wszyscy leżeli oprócz mnie, ja jeden stałem, najbliższy pocisk, można powiedzieć teraz, że blaguje, były dołki od wybuchu tych pocisków i można było poznać, był trzy metry ode mnie, najdalszy siedem. Wszyscy byli na szczęście tylko lekko ranni, wyjmowałem im odłamki z pleców, z nóg. Cywil był ranny w głowę, ale też przeżył, miał twarz kompletnie zalaną krwią, a ja dostałem tylko szkłem po hełmie, po prostu odłamki poszły po hełmie. Tak, że cenię sobie mój hełm i ofiaruję go do Muzeum Powstania dopiero po mojej śmierci. Uratował mi zresztą parę razy życie. Od pocisku karabinowego też, który się ześliznął po nim. Cudem też było, jak w bramie seria z karabinu maszynowego skończyła się na mojej szyi. Mogłem to zobaczyć, bo na murze były ślady pocisków. Ostatni był też styczny, trochę mnie sparzył, nie miałem nawet prawa do baretki za ranę, bo nie było krwi, co bardzo żałowałem. Potem już za często się cuda zdarzały i zadawałem sobie pytanie: „A następnym razem?”. W tym momencie przełykałem ślinę. Trzecim takim moim wydarzeniem, które bardzo mi się upamiętnił to była barykada na wprost Landelego. Było nas tam tylko dwóch, „Krokodyl”, nie pamiętam jego stopnia, to był starszy od nas żołnierz, inżynier, który zajmował się przebijaniem przejść, był dowódcą grupy technicznej, przejścia podziemne, budował barykady. A ponieważ nad jednym przejściem podziemnym napisał „Łzy Krokodyla”, bo go bardzo dużo zdrowia kosztowało, bo chociaż inżynier, ale walił kilofem dość dobrze, więc napisał „Łzy Krokodyla” i został „Krokodylem”. Nas to traktował trochę jak dzieci, bo był starszy od nas. Był „Krokodyl” i byłem ja, był gdzieś podobno karabin maszynowy, ale nawet nie wiedzieliśmy gdzie było jego stanowisko, zresztą w odpowiednim momencie nie odezwał się. Całą noc Niemcy strzelali po naszej barykadzie, to było już pod koniec Powstania. Rzucali rakiety, oświetlali teren, odległość nas dzieliła osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt metrów do Landelego, w Alei Piłsudskiego, gdzie Niemcy mieli swoje stanowiska. Przedtem moi koledzy chodzili do Landelego, który przechodził z rąk do rąk, ale ostatecznie pod koniec Powstania opanowali go Niemcy. Zresztą mieliśmy straty w Landelim. Nigdy nie zapomnę, jak przyniesiono tych kolegów, co odeszli.
Zdarzył się też cud, wyjątkowa historia. Nad ranem, już się rozwidniało, Niemcy przestali strzelać, przestali rzucać rakiety, myśmy byli ogromnie zmęczeni, chyba po dwóch czy trzech nieprzespanych nocach i strasznie senni, zdawało mi się, że zaśniemy bez względu na to, co się stanie. Wobec tego umówiliśmy się, że najpierw będę spał ja, a potem „Krokodyl”, po pół godziny, bo inaczej zaśniemy obaj. Spałem pierwszy, po jakimś czasie się obudziłem, patrzę, że „Krokodyl” chrapie w najlepsze, on był o sześć, siedem metrów ode mnie pod ścianą budynku, ja byłem na środku barykady przy wzierniku obserwacyjnym, bo głowy tam nie można było wystawić nad barykadę, była ciągle pod ogniem. Nic się nie stało, dzięki Bogu, niech śpi teraz ja będę czuwał. Podszedłem do wziernika zobaczyć, co się dzieje na przedpolu, zdębiałem, zmartwiałem o kilkanaście metrów przed barykadą stali Niemcy, było ich około dziesięciu, chyba więcej niż sekcja. Stali, rozmawiali, gestykulowali, pokazywali na naszą barykadą i kierowali się po prostu na naszą barykadę. Musieli sądzić, że nikogo tam już nie ma, że opuściliśmy ją. Nie mam pojęcia, co chcieli i co myśleli, wiedziałem tylko, że trzeba bronić barykady. Złożyło się tak, że miałem karabin, chociaż zwykle bronią moją był pistolet maszynowy szmaisera trzydziesto dwu strzałowy, a że szmaisera miał „Krokodyl”, a ja miałem karabin, który był jednostrzałowy. Dlaczego? Otrzymaliśmy amunicję do cekaemów ona była tego samego kalibru, ale za mocna i po strzale nie można było ręką otworzyć zamka, zarepetować, trzeba było postawić karabin na ziemi i nogą rączkę zamkową otwierać, praktycznie to był jednostrzałowy karabin. Mam jeden strzał. Miałem, co prawda granat zaczepny sidolkę, ale sidolki robiły tylko huk, a huku Niemcy nie zawsze się bali. Wtedy szeptem scenicznym krzyczę, szepczę: „Krokodyl, Krokodyl, Krokodyl Niemcy”, on zamruczał coś i śpi dalej. Za daleko było, żeby podlecieć do niego i chwycić pistolet maszynowy. Wsadziłem wobec tego lufę karabinu w ten wziernik, przez który patrzyliśmy na stanowiska niemieckie, wybrałem dowódcę i strzeliłem. Nie patrzyłem na efekt, wyciągnąłem karabin i zarepetowałem go, oczywiście nogą. „Krokodyl” obudzony moim strzałem zerwał się jak oparzony, przez chwile szamotał się ze sobą i ze swoim pistoletem maszynowym, a potem wyskoczył, niesłychanie ryzykownie prawie, że na barykadę, wychylił się do połowy nad barykadą. „Gdzie Niemcy? Jacy Niemcy? Nie ma nikogo”, „Jak to nie ma?” zdziwiłem się. „Nie ma!” patrzy się na mnie „Czy tobie się nie śniło?” spytał. Mówię: „Złaź z tej barykady.” Oczywiście zszedł na czas, bo już worki z piaskiem pruły się od strzałów niemieckiego karabinu maszynowego. Nie ma nikogo, patrzę też przez ten wziernik, nie ma nikogo.
- Czyli dziesięciu Niemców rozpłynęło się?
Rozpłynęło się, znikli, pierzchli. Czy trafiłem, czy efekt mojego strzału ich tak przeraził, że zabrali swojego oficera żywego lub rannego, czy umarłego, nie wiem. Nigdy się tego nie dowiemy może ktoś z Niemców mógłby nam powiedzieć. W każdym razie nie było nikogo, tak jednym strzałem zatrzymałem natarcie Niemieckie. Ostatnia historia, to historia, którą bardzo przeżyłem i myślę, że przeżyłby ją każdy. [piosenka] Snując moje wspomnienia z Powstania nie sposób jest zapomnieć o mich dwóch dowódcach. Pierwszym dowódcą był Andrzej Miedzianowski, pseudonim „Jasieńczyk”, był moim przyjacielem w życiu poza wojskowym i to on mnie zwerbował do 3. Batalionu Pancernego, w którym nareszcie coś się działo. Ale w czasie Powstania dowodził tylko godzinę, to znaczy dowodził mną tylko godzinę, a potem już został ranny i tak jak już opowiadałem unieruchomiony w szkole pielęgniarek pod koniec Powstania uciekł z tej szkoły i między liniami niemieckimi, a polskimi przedarł się na nasze stanowiska. Drugim moim dowódcą był jego zastępca plutonowy podchorąży Tadeusz Bezwuchły. To on dowodził pierwszym plutonem trzeciej kompani trzeciego Batalionu Pancernego AK „Golski” przez całe Powstanie. Chcę o nim mówić nie tylko dlatego, że dowodził tym plutonem, ale dlatego jakim był i jak dowodził. Kim był w ogóle Tadeusz? Co było najważniejsze w jego życiu, poza normalnym, codziennym życiem, poza rodziną, pracą zawodową, obowiązkami, przyjemnościami życia codziennego. Wydaje mi się, że można to ująć w trzech słowach: Polak, patriota, rycerz. Co było w nim najważniejsze, najcenniejsze? Był też dobry, przychylny i życzliwy dla wszystkich. Tadeusz był wspaniałym przedstawicielem pokolenia nazwanego Kolumbami rocznik 1920. Jego miłość do ojczyzny i patriotyzm były ogromne. Ale była to nie tylko miłość, miał siłę, wolę, odwagę by patriotyzm wcielić w czyn, by walczyć. Tadeusz był przykładem żołnierza, odważny i pełen poświęcenia. Urodzony dowódca. Cieszył się uznaniem i sympatią zarówno dowództwa jak i podkomendnych. Pozostanie na zawsze przykładem rycerza Armii Krajowej. Wyrosły z patriotycznej gleby gimnazjum Rejtana w Warszawie i Szarych Szeregów już od 1940 roku, mając siedemnaście, lat był czynny w konspiracji, w ZPZ, a potem w AK. Skończył podchorążówkę konspiracyjną, był jednym z organizatorów III Batalionu Pancernego „Golski”. Jako podoficer broni ryzykował więcej od innych, brał udział w niebezpiecznych często bohaterskich akcjach transportowania broni, między innymi w sławnej akcji na Radnej uwieńczonej zwycięską walką z patrolem żandarmerii niemieckiej. W pierwszych godzinach Powstania walczył mężnie na dachu szkoły pielęgniarek i Ministerstwa Komunikacji. Podczas dwóch miesięcy Powstania znajdował się na najbardziej zagrożonych odcinkach 3. Batalionu Pancernego. Zawsze spokojny, opanowany i uśmiechnięty. Za swoją działalność bojową otrzymał skromną rekompensatę Krzyż Walecznych. Po wojnie pozostał w sercu żołnierzem. Wokół niego skupiali się byli kombatanci III Batalionu Pancernego AK „Golski” był dalej ich moralnym dowódcą. Działał w środowisku, odwiedzał chorych i upośledzonych materialnie. Niósł im pomoc, a gdy dotknęła go nieuleczalna choroba. Bez trwogi patrzył w oczy nadchodzącej śmierci, umarł godnie jak przystało na rycerza. Tadeusz przeszedł do legendy.
Warszawa, 16 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt