Tadeusz Sybilski „Czarny Ryszard”
Tadeusz Sybilski urodzony 15 października 1921 roku w Warszawie, pseudonim „Czarny Ryszard”. W maju 1943 roku skończyłem podchorążówkę i miałem stopień plutonowego podchorążego.
Najpierw byłem w Narodowej Organizacji Wojskowej, potem od 3 maja 1942 roku w Narodowych Siłach Zbrojnych. 1 lipca 1944 roku generał Sosnkowski wydał rozkaz scalenia się wszystkich oddziałów partyzanckich i po scaleniu byłem w NSZ AK, taką nazwę miała moja jednostka. Jednostka ta należała do V Rejonu VII Obwodu „Obroży”. Po Powstaniu zostałem mianowany na podporucznika, zatwierdzony przez Londyn, potem jeszcze uzyskałem inne stopnie wojskowe.
- Proszę opowiedzieć coś o swojej rodzinie.
Mój ojciec miał ciężką astmę i rodzice musieli się wynieść pod Warszawę do Klarysewa. Tam było odpowiednie dla ojca powietrze i tam rodzice mieszkali, a ja z bratem mieszkałem w Warszawie na ulicy Chłodnej 36, do momentu wybuchu wojny.
Mama nie pracowała, a tata pracował w Warszawie w MZK.
- Co pan robił przed wojną?
Przed wojną uczyłem się.
II Miejska Szkoła Rzemiosł Artystycznych w Warszawie.
- Czy należał pan do harcerstwa?
Byłem harcerzem, miałem stopień przybocznego ze złotą lilijką, ćwika.
- Był pan aktywnym harcerzem. W jakiej drużynie?
Byłem aktywnym harcerzem, w drużynie 64. w Warszawie, na ulicy Ogrodowej. Z tym, że w międzyczasie przed wojną byłem sportowcem, głównie pływakiem. Pływałem nawet na Mistrzostwach Polski.
Miałem, byłem drugi, po Bocheńskim w 1939 roku na sto metrów stylem dowolnym. Grałem jeszcze dosyć dobrze w hokeja, do tego stopnia, że zwalniali mnie w szkole na różne zawody do Krynicy, bo tam przed wojną odbywały się Mistrzostwa Polski i tam uczestniczyłem w Mistrzostwach Polski w hokeju na lodzie. Miałem dobrego nauczyciela od gimnastyki, który chronił mnie, bo za często ukazywały się moje zdjęcia w „Przeglądzie Sportowym” i inni nauczyciele mieli pretensje, że występuję w zawodach. Przed wojną nie wolno było należeć do żadnego klubu, a byłem w klubie „Polonia Warszawa”, występowałem pod obcym nazwiskiem, pod zdjęciami zawsze były inne nazwiska, ale nauczyciele poznawali po twarzy. Zresztą byłem charakterystyczny: ciemny, kręcone włosy, łatwo było mnie rozpoznać. Tak było do 1939 roku. W 1939, po małej maturze, przed wojną było dwuletnie przysposobienie wojskowe i po drugim roku trzeba było jechać na obóz przysposobienia razem z wojskiem. W 1939 roku byłem w Lidzbarku, koło Działdowa na ćwiczeniach wojskowych przez sześć tygodni.
Wakacji nie ma wtedy, to jest wojsko. To był 1939 rok i była już mobilizacja.
- I czuło się już tą atmosferę?
Byłem już zmobilizowany, dostałem kartę mobilizacyjną, bo mój rocznik akurat zahaczyła wojna.
- Osiemnaście lat pan skończył?
Nie, owało mi, 15 października kończyłem. Właśnie w Lidzbarku mieliśmy ćwiczenia wojskowe z Obroną Narodową, strzegliśmy pruskiej granicy. W końcu sierpnia rozwiązano obóz, już szykowano się do wojny, był bardzo nerwowy nastrój. Obóz miał tysiąc dwieście skoncentrowanych ludzi, musieli nas rozpuścić. Wróciliśmy do domu, z tym, że czekała na mnie karta mobilizacyjna i byłem przydzielony do 36 Pułku Piechoty Legii Akademickiej w Warszawie na Pradze. Zameldowałem się, byłem krótko i potem już koniec. widać było, że wojna się będzie niedługo kończyła i puścili mnie do cywila. [W czasie bombardowania koszar byłem kontuzjowany – przysypany zbombardowanym budynkiem magazynu koszarowego i przewieziony do szpitala praskiego (Przemienienia Pańskiego). W szpitalu byłem dwa tygodnie).
- Kiedy pana puścili do cywila?
Po dwóch tygodniach, we wrześniu 1939 roku.
- Jak pan pamięta sam początek wojny, wybuch wojny?
Wybuch wojny spotkał mnie w tramwaju na ulicy Nowy Świat, przy Koperniku. Był akurat nalot, rano. To było o świcie i sztukas nurkował właśnie gdzieś na Stare Miasto i dowiedzieliśmy się, że jest wojna. Wtedy jeszcze nic nie mówili przez radio o wojnie, tylko słychać było przez radio: „Uwaga, uwaga, nadchodzi”. I zawsze był komunikat, że to jest nalot lotniczy.
Byłem przygotowany do wojny, bo wojsko mnie przygotowało, tak że nie było dla mnie zaskoczenia, że będzie wojna. Z tym że liczyliśmy, że jesteśmy mocni, bo tak mieliśmy ciągle mówione i że to będzie trwało krótko, zwłaszcza, że mieliśmy francuskich i angielskich sojuszników. Wiadomo, jak się skończyła nasza przyjaźń i pomoc. Przyszła okupacja niemiecka, wkroczyli Niemcy, dostałem nakaz wyjazdu do Monachium.
Nie, nie pracowałem. Wtedy był chaos, wojna. 5 października skończyła się wojna i Niemcy zaraz po wojnie przysyłali młodym ludziom nakazy do pracy. Dostałem właśnie w kopercie, przynieśli mi do domu zalakowane przez
schwarzhunda, wojsko SS, na czarno ubrani. Przyszedł do mnie podoficer z zalokowaną kopertą, w której było skierowanie do Monachium. Kenkarta na pobyt w Monachium, kartki żywnościowe i marki. Zameldować miałem się za dwa dni. Musiałem wtedy likwidować się z Warszawy tego samego dnia i wyemigrowałem do rodziców, do Klarysewa. W Klarysewie nawiązałem kontakt z młodymi ludźmi i powiedziałem, jak wygląda u mnie sytuacja i pomogli mi dostać się do fabryki papieru w Mirkowie i tam byłem zatrudniony jako robotnik w fabryce. Jednocześnie zaangażowali mnie do Ochotniczej Straży Pożarnej (Ogniowej) przy zakładzie, przy Mirkowie. I tak zaczął się mój okres okupacyjny.
- Kiedy pan się zetknął z konspiracją?
Z konspiracją spotkałem się już w czasie wojny, w 1939 roku w Narodowej Organizacji Wojskowej. Byliśmy po obozie przysposobienia wojskowego, wszyscy wiedzieliśmy, gdzie każdy mieszka i mieliśmy kontakt. Tam zaczęła się już organizacja NSZ. Jak zadomowiłem się w Mirkowie, od razu poznali się moi współpracownicy, zwłaszcza w Ochotniczej Straży Ogniowej, bo okazuje się, że cała Straż Ogniowa była już w konspiracji i należała do Narodowej Organizacji Wojskowej. Najpierw przyglądali mi się do 3 maja 1942 roku, potem zaproponowali mi organizację.
- I 3 maja składał pan przysięgę?
3 maja 1942 roku składałem uroczystą przysięgę przed porucznikiem „Szarym” – Florianem Kuskowskim.
- Jak to wyglądało, pamięta pan?
Mam książkę [Rafała Utrackiego pod tytułem „Contumaces... Legio Infera. Samodzielny Batalion im. Brygadiera Mączyńskiego NSZ 1939-1945”], w której jest zapisana przysięga.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądała sama sceneria składania przysięgi.
Było nas trzech, bo tylko po trzech się organizowała konspiracja. Dobrali nas trzech i we trzech staliśmy na baczność i wtedy nie wiedziałem, kto to jest. Okazało się, że to był dowódca batalionu, „Szary” i on odebrał od nas przysięgę. Zorientował się, po jakim przeszkoleniu wojskowym jestem i od razu przydzielił mi dowództwo drużyny. Z tym, że drużyna liczyła wtedy dwanaście osób, tak że musiałem mieć dwie grupy sześcioosobowe, żeby ich poznać. Wtedy prowadziłem ćwiczenia, tak jak się prowadziło z młodym żołnierzem.
- Czy trafił pan do NOW, później do NSZ przez przypadek, czy to było poparte pana poglądami politycznymi?
Moje poglądy były narodowościowe. Od urodzenia do dziś dnia jestem narodowcem.
- Czyli nie było to do końca przez przypadek.
Nie. Zresztą należałem do klubu sportowego Polonia, gdzie prezesem był generał Sosnkowski. Tak że duch wojskowy był w klubie od samego początku. Dla mnie wybuch wojny nie był zaskoczeniem. Z tym, że teraz się mówi o poglądach ideowych, dawniej wojsko było narodowe tylko dla Polaków. Natomiast teraz to się dopiero rozdmuchało, w PRL-u, co to za bandyci z NSZ-u, bo tak nas nazywali.
- Jak wyglądały pana obowiązki w konspiracji?
W konspiracji byłem do listopada dowódcą drużyny. W listopadzie 1942 roku skierowali mnie do szkoły podchorążych. W maju 1943 roku skończyłem podchorążówkę.
- I jak wyglądało to szkolenie?
Było szkolenie konspiracyjne: przede wszystkim ganianie w polu jak zające, poza tym szkolenie teoretyczne. Było w różnych miejscach. W Mirkowie mieliśmy dochodzących oficerów, którzy prowadzili szkolenie. Z tym, że szkolenia się wtedy odbywało dziesięcio− dwunastoosobowe podchorążych i część była szkolona w Warszawie. Mieliśmy punkt szkoleniowy na ulicy Marszałkowskiej 1, drugi punkt szkoleniowy mieliśmy na rogu Marszałkowskiej i placu Zbawiciela. Jest [tam] stary budynek, który pozostał po Powstaniu. To były dwa główne punkty, bo były też punkty dorywcze, gdzie były inne ćwiczenia. Były ćwiczenia specjalne w szkole Szelestowskiego na ulicy Hożej. To był gimnastyk, olimpijczyk, który przygotowywał właśnie konspiratorów do walki wręcz i do różnych chwytów japońskich, żeby móc potem walczyć. Jak się zaczęła podchorążówka, zorganizowali nam oddział wypadowy do lasu i tam, w lesie, przebywałem ponad rok czasu.
Najpierw był las w Chojnowie, w Chojnowskich Lasach. Potem przerzuceni zostaliśmy na drugą stronę Wisły, za Otwockiem. Nie pamiętam miejscowości, tam są duże lasy. Tam w tych lasach koczowaliśmy, czekając na różne akcje wypadowe. Była tam linia kolejowa z Warszawy na wschód i czatowaliśmy na pociągi.
- Czy akcji dużo było, często się zdarzały?
Uczestniczyłem w jednej akcji, gdzie było wysadzenie pociągu i wtedy zostałem ranny od granatów w nogę, tak, że musieli mnie z tej akcji wycofać. Tam była likwidacja pociągu. Ta akcja się udała, ale inne akcje to były takie, że trzeba było likwidować albo folksdojczów albo mniejsze oddziały niemieckie, które czasami zapętały się w lesie, albo na bocznych drogach. Niemcy szykowali się do wypadu na Związek Radziecki, chociaż po 17 września byli przecież przyjaciółmi. Wtedy właśnie Sowieci zadali nam cios w plecy i mnóstwo wojskowych musiało albo uciekać, albo dostali się do niewoli a potem zostali zlikwidowani, głównie oficerowie, jak w Katyniu, czy w innych miejscach, gdzie Sowieci katowali naszych. Przez czas pobytu w partyzantce było szkolenie przede wszystkim polowe i tam rzeczywiście dostaliśmy dobrą szkołę, bo jeden z oficerów – cichociemny ćwiczył nas do specjalnych akcji. Jak wróciłem potem z partyzantki w maju 1943 roku, to zostałem mianowany na dowódcę plutonu, będąc już podchorążym plutonowym.
- Mieszkał pan w Klarysewie?
Mieszkałem w Klarysewie, nie u rodziców, tylko u kolegi, po drugiej stronie Klarysewa. Również była ścisła konspiracja, mogłem wychodzić sobie o różnych porach nocy, bo głównie w nocy się przecież poruszaliśmy. A u rodziców nie można by było wychodzić. Nie chciałbym narażać na to rodziców.
- Był pan takim zawodowym konspiratorem, tak?
Tak. Byłem konspiratorem do 17 stycznia 1945 roku.
- Czy w tym czasie kontynuował pan naukę?
Nie, uczyłem się na podchorążego.
- Ale w szkole już się pan nie uczył.
Nie, byłem już pracownikiem. W ogóle nie mogłem się pokazać w Warszawie, bo miałem trzy kenkarty, bo miałem różne nazwiska. Pod swoim już nie mogłem się w Warszawie pokazać. Były różne akcje przeprowadzane w Warszawie, w Górze Kalwarii, w Piasecznie.
- Jakie akcje były w Piasecznie?
Były duże magazyny niemieckie, tylko dla Niemców. Były świetnie zaopatrzone. Potrzebowaliśmy korzystać z tego zaopatrzenia i robiliśmy skok na cukier, mąkę, alkohol. Najłatwiej było wtedy na alkohol, bo od razu przyjeżdżał ciężarowy samochód, dziesięciotonowy i zabierało się skrzynki, ładnie opakowane, to można było wtedy spieniężyć, bo nam chodziło głównie o pieniądze. Bo broni nie mieliśmy. Mieliśmy tylko jeden zrzut, który był bardzo słaby w zaopatrzenie w broń, a resztę musieliśmy szukać w różny sposób. Albo poprzez rozbrajanie albo przez likwidację małych oddziałów niemieckich, czy folksdojczów, bo oni mieli karabiny i pistolety. Poza tym, tuż przed Powstaniem, jak Niemcy wycofywali się ze wschodu razem z armią węgierską, właśnie w Mirkowie na łąkach rozłożyły się duże oddziały węgierskie, pewnie pułk i koczował tam przez kilka tygodni. Nawiązaliśmy z nimi kontakt i od nich się odkupywało broń. Tyle, ile tam można było kupić. Właśnie na to trzeba było mieć pieniądze. W Warszawie też były akcje. Byłem dowódcą plutonu normalnego, a potem przerzucili mnie do plutonu specjalnego i do tych specjalnych akcji w Warszawie.
W Warszawie mieliśmy parę wypadów. Jeden, bardzo udany wypad był na Krakowskim Przedmieściu 7,
vis-à-vis uniwerku. Tam, w podwórzu było niemieckie przedsiębiorstwo budowlane. Wiedzieliśmy, kiedy jest wypłata i żeśmy weszli do nich, zabraliśmy pieniądze, zabraliśmy trzy maszyny do pisania – to nam było potrzebne do drukowania pisma konspiracyjnego, które nazywało się „Barykada”. Pismo to wychodziło aż do wkroczenia Sowietów do Polski. Urzędnicy mieli broń, zabraliśmy im, co tam było. Z tym że pomagały nam w tym bardzo dziewczyny. Mieliśmy dziewczyny: sanitariuszki, łączniczki, które nam zawsze nosiły do miejsca wypadu broń. My, chłopcy, nigdy nie nosiliśmy broni krótkiej. One nam to przekazywały. Potem to, co się zdobyło, zabierały z powrotem. Mieliśmy rykszarza, który podjechał na Krakowskie Przedmieście pod siódemkę i te maszyny wywiózł nam najpierw na Tamkę, w dół na Solec i już tam potem byli tacy, co na to czekali. Tak że zdobyliśmy te maszyny.
Mieliśmy też akcję w Górze Kalwarii, tuż przed Powstaniem, 28 lipca. Niemcy szykowali wywózkę Polaków z Góry Kalwarii do Niemiec na roboty i wiedzieliśmy, że listy nazwisk są przy jednostce niemieckiej. Stała tam artyleria niemiecka i był oddzielny budynek, w którym te listy były przechowywane. Zrobiliśmy skok do tego budynku, zastaliśmy
Sturmbannführera i poprosiliśmy go, żeby nam to oddał. Wzięliśmy od niego pistolet, czapkę i książkę
Mein Kampf, którą zatrzymałem sobie na pamiątkę. Byłem dowódcą tego oddziału, należała mi się nagroda. Mój dowódca batalionu powiedział: „Byłeś tam, zdobyłeś. Twoja jest”. Do dziś ją mam. Trudno nam było się stamtąd wydostać, bo było dużo wojska, a poza tym nad Wisłą majątki mieli folksdojcze i mieliśmy kłopoty z wydostaniem się z Góry Kalwarii do Mirkowa, wzdłuż Wisły. Ale udało się.
- Czy był pan świadomy wówczas, od początku 1944 roku, sytuacji politycznej...?
Mieliśmy nasłuch radiowy cały czas, tak że wiedzieliśmy, co się dzieje na froncie wschodnim. Wiedzieliśmy o 17 września, wiedzieliśmy o ich, z początku, zdobyczach, a potem wycofywaniu się. Wiedzieliśmy, że Sowieci są już za Wisłą. Była taka sytuacja, że byłem w okolicach Węgrowa za Wisłą, to jest już Podlasie, musieliśmy szybko wracać, żeby dostać się do siebie, do Mirkowa. W Świdrze był drewniany most, przez który dostawaliśmy się najszybciej z jednej strony Wisły na drugą. Mieliśmy różne akcje po drugiej stronie Wisły, bo dużo było takich miejsc, gdzie trzeba było rozprawić się z folksdojczami głównie, chociaż i z Niemcami również, i mieliśmy przeskok przez ten most. Od przedostatniego dnia przed Powstaniem udało mi się przejść jeszcze z powrotem przez ten most, razem z uciekającymi Niemcami. Wśród Niemców i ja się przedostałem, bo był chaos niesamowity. Oni się szalenie bali Sowietów i już nie było samochodów, tylko wozami konnymi uciekali i to takimi chłopskimi furami. Tak że to już nie była armia zwycięska, tylko dziadowska. Dlatego udało mi się przedostać.
- Czy były jakieś przygotowywania na ten okres, gdy Niemcy będą już uciekać?
Byliśmy przygotowani od dłuższego czasu, że będzie Powstanie, z tym, że ciągle mówiło się o Godzinie „W”, tylko nie było wyznaczone kiedy. Mój oddział w Mirkowie rozrósł się do batalionu i nazywany był Samodzielny Batalion imienia Mączyńskiego.
- Kto był dowódcą batalionu?
Porucznik „Szary”. Nazywał się Florian Kuskowski. To był prawnik. Batalion rozrósł się do czterystu dwudziestu sześciu ludzi, w tym i dziewczęta, bo było siedemdziesiąt parę dziewczyn. Tak że byliśmy przygotowani. Szkołę podchorążych w tym batalionie ukończyło trzydziestu sześciu podchorążych. Mieliśmy z grupy podwarszawskiej najwięcej podchorążych wyszkolonych w czasie okupacji.
Z bronią było kiepsko, bardzo kiepsko. Na sztuki się wydzielało. Było tak, że [gdy] szedł patrol, czy oddział na wypad, to co drugi miał broń i czekał na to, że jak który padnie, czy zdobędzie się – to wtedy [będzie] broń. Tak, była trudna sytuacja. Czekaliśmy na wybuch Powstania od dłuższego czasu, chyba ze dwa tygodnie wiedzieliśmy, że coś się szykuje. Była akcja „Burza” i wtedy wszystkie oddziały miały brać udział, w tym nasz batalion. 1 sierpnia mój dowódca batalionu wezwał mnie i powiedział, że mam jechać do Warszawy i jak najszybciej przyjechać z powrotem. Mam odebrać meldunek. Miałem się zgłosić na ulicę Ludną 1, tam był nasz dowódca w stopniu chyba pułkownika, u którego miałem się zameldować. Niestety dojechałem tam dopiero o godzinie drugiej. Pułkownik kazał mi się zameldować na ulicy Marszałkowskiej 1, w naszym drugim punkcie, miałem tam odebrać drugi meldunek. Odebrałem go lecz Powstanie wybuchło o siedemnastej i zastało mnie w Warszawie. Zamiast dostarczyć dokumenty do oddziału, zastałem w Warszawie na ulicy Belwederskiej.
- I był pan świadomy, że Powstanie wybuchnie o siedemnastej?
Tak, już wtedy wiedziałem. Z tym że miałem rozkaz, żeby wracać. Musiałem się starać tak, żeby wrócić do oddziału. Niestety, długo to trwało.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jak pan pamięta chwilę wybuchu Powstania.
Byłem na ulicy Słonecznej, to jest na Mokotowie dolnym. Do ulicy Belwederskiej dochodziła ulica Nabielaka i przy ulicy Nabielaka były wojskowe niemieckie odziały naprawcze, jakieś motoryzacyjne. Zatrzymałem się w pobliżu, u matki mojego kolegi z oddziału. U tego, u którego mieszkałem w Klarysewie i tam usłyszałem właśnie pierwsze strzały, bo tam obok były Łazienki i był niemiecki bunkier. Wzdłuż ulicy Podchorążych był niemiecki bunkier, który ostrzeliwał ulicę Sielecką. Widziałem ten bunkier z balkonu, widziałem, jak z tego bunkra strzelają, ale musiałem się zbierać do domu. W nocy, przebrałem się na czarno, pomazałem się, czym mogłem na czarno i jak się zrobiło ciemno, wyszedłem w stronę Wilanowa. Wzdłuż ulicy Belwederskiej chodziła kolejka wąskotorowa i wzdłuż ulicy były tory. Szedłem tymi torami. Była szalenie ciemna noc. Usłyszałem, że idzie niemiecki patrol. Był kłopot. Przewróciłem się do rowka obok i czekałem, czy mnie zauważą, czy nie. Przeszli koło mnie, udało mi się. Szedłem do Klarysewa całą noc i raniutko doszedłem. Z tym, że trzy czwarte drogi się czołgałem, bo Niemcy otoczyli Warszawę. Były stanowiska na ulicy Dolnej, na przykład. Po jednej stronie była ulica Chełmska – nasi byli, a z drugiej strony od [ulicy] Belwederskiej, Dolna była u Niemców. A trzeba było koło nich przejść, bo tam jest tylko ta jedna ulica. Tam miałem duże problemy, ale udało mi się przeczołgać i rano doszedłem do Klarysewa.
- I tam na pana czekano, tak?
Nie, już nie, bo 1 [sierpnia] już wybuchło Powstanie w Mirkowie. Tak że mnie nie było w czasie wybuchu Powstania.
- A co się działo w Mirkowie?
Powstanie. Trzy dni przed Powstaniem przyjechał do Mirkowa niemiecki oddział z jednym działem armatnim, to była zbieranina oddziału i stacjonowali w szkole w Mirkowie. To była osada i w tej osadzie postawili działo przy kanale wodnym. 1 sierpnia o piątej wybuchło Powstanie i moi ludzie z plutonu czekali już na to, bo mój dowódca dowiedział się wcześniej, że Powstanie będzie o piątej i zmobilizował, ile mógł ludzi i zaatakowali oddział niemiecki. Zwyciężyliśmy wtedy w tej potyczce i zdobyliśmy – już to wiem z opowiadań kolegów, którzy brali w tym udział – wóz amunicyjny pełen karabinów mauzer. Było sto pięćdziesiąt karabinów. Dla nas gratka była niesamowita. Z tym że w czasie rozładowywania wozu mój brat cioteczny, kapral podchorąży Jan Kulczycki, pseudonim „Łomaski” przebrany w mundur niemiecki, wskoczył na wóz i rozdawał broń i został zastrzelony.
Tak. Przez kolegę.
- A jak się nazywał kolega?
Nie pamiętam, był pracownikiem w Mirkowie. Jan Kulczycki był pierwszym który z naszych zginął właśnie w Mirkowie. Potem jeszcze dwóch zginęło, których złapali Niemcy. Kapral podchorąży Jan Cieński i strzelec Stefan Czub, pseudonim „Młot”. Wzięliśmy około czterdziestu Niemców do niewoli.
Czterdziestu paru, a resztę uciekło przez łąki do Jeziornej [na Grapę – dzielnica Jeziornej], do lasu i stamtąd dopiero zaczęli nas ostrzeliwać z artylerii i z ciężkiej broni maszynowej, tak że nasi musieli się ukryć. Po zmierzchu dowódca batalionu zmobilizował kompanię ludzi, nawet dwie i ruszyli w nocy do Jeziornej na pomoc Warszawie. Z tym że mieli strasznego pecha, bo goniec, który był wysłany do Jeziornej, na rozpoznanie drogi, powiedział, że jest wszystko w porządku. Nasz oddział ruszył do Jeziornej. Trzeba było przejść rzekę Jeziorkę, most i nasz dowódca nie spodziewał się, że będą tam Niemcy i wmaszerował całym oddziałem do Jeziornej. I tam zginął. I wielu naszych kolegów właśnie tam zginęło, bo Niemcy na nas czekali. Po wycofaniu się z walki oddział się rozdzielił na dwie kolumny: jedna kolumna poszła w stronę Lasu Kabackiego przez Klarysew. Las Kabacki jest w stronę Powsina. Drugi oddział, pod dowództwem porucznika „Greja” (
notabene brata kardynała Wyszyńskiego), poszła najpierw do Czarnowa, potem do Lasu Chojnowskiego.
- A pan gdzie się wówczas znajdował?
Jeszcze wtedy byłem w Warszawie, przecież dopiero wyszedłem z Warszawy. Oddziałem, który poszedł do Kabat dowodził porucznik Miłosz. W obrzeżu Lasu Kabackiego był niemiecki reflektor i trzeba było go zlikwidować, żeby pójść dalej do Warszawy. Tam była walka, nie udało się kolegom zdobyć tego reflektora i zostali w Lesie Kabackim. Z Klarysewa dołączyłem do Lasu Kabackiego i tam był dowódca rejonu piątego, kapitan Bródka-Kęsicki, pseudonim „Grzegorz”, dowodził oddziałem „Obroży” i doprowadził nas do Lasu Chojnowskiego. Połączyliśmy się z oddziałem „Greja”, który poszedł do lasu wcześniej i tam się dołączyli wszyscy, którzy zdołali przyjść i powstała w lesie Kompania Leśna „Szarego” na cześć poległego dowódcy.
Porucznik Florian Kuskowski, pseudonim „Szary”.
- Ilu ludzi było w tym oddziale?
Była też trzecia kompania w Piasecznie i część tej kompani też poszła do Lasu Chojnowskiego. Wszyscy się tam zebrali, w sumie zebrało się zdolnych do walki stu pięćdziesięciu ludzi.
Teraz, jak było sto pięćdziesiąt karabinów zdobytych, to już coś było, i granaty też były. Poza tym jeszcze czekaliśmy na szosie z Piaseczna do Góry Kalwarii. Niemcy jeździli i jak jechał pojedynczy pojazd, to można go było zatrzymać i wtedy się zdobywało to, co tam mieli. W lesie tym stacjonowało bardzo dużo ludzi, około dziesięciu tysięcy ludzi – partyzantów. Był jeden świetny dowódca – „Lanca”, partyzant, który przyszedł z Biłgoraju, stworzył konny oddział i miał radiostację. Wiedzieliśmy więc wszystko, co się dzieje i w Warszawie, i Londynie. Był wyznaczony zrzut i część z tego zrzutu udało się nam odzyskać. Trzeba było często zmieniać lokalizację, żeby nie namierzyli nas artylerią, ponieważ w Zalesiu Górnym jest stacja kolejowa, kolej Warszawa – Radom i tam Niemcy postawili ciężkie działo kolejowe, które bombardowało Warszawę. Było tak otoczone wojskiem, że nikt nie mógł przejść. Chcieliśmy przejść przez tory na drugą stronę, do Lasów Sękocińskich, żeby dostać się w okolicę szosy Warszawa – Kraków. Stacjonowaliśmy w Piskurce, to jest wioska w Lesie Chojnowskim i Niemcy nas wykryli, otoczyli i zaatakowali. Wtedy odbyła się bitwa, straciliśmy trzech ludzi, ale w pobliżu znajdował się „Krawiec” – oddział, który należał do V Rejonu „Obroży”. I wtedy zaatakowaliśmy Niemców z dwóch stron i musieli się wycofać. Z tym że Niemcy potem, wieczorem przyszli do Piskurki i spalili wieś. Wtedy zginęło pięciu miejscowych ludzi. Naszych wtedy zginęło w czasie bitwy trzech. Musieliśmy znów przenieść się do innej miejscowości. Chodziliśmy po tych lasach w różnych kierunkach i 15 sierpnia, [w] dzień Wojska Polskiego, zebraliśmy się we wsi Wojciechowice i tam kapitan Kęsicki, „Grzegorz”, wtedy nie wiedzieliśmy jak się nazywa, postanowił odebrać defiladę. Była msza święta i odbyła się defilada z jedynym sztandarem, jaki mieliśmy, bo nasz sztandar był z nami o symbolach batalionu Mączyńskiego, po jednej stronie było [napisane] „Bóg, Honor, Ojczyzna” z orłem, a po drugiej Matka Boska Lwowska i tytuł batalionu. Zresztą po wojnie odtworzyliśmy replikę tego sztandaru i jest do dziś.
- Jak przyjmowali to mieszkańcy?
Mieszkańcy byli razem z nami, w ogóle ludność zachowywała się tak, jakby była uczestnikiem walki.
- Nie mieli żadnego sprzeciwu mieszkańcy Piskurki?
Jak byliśmy pierwszy raz w Piskurce przed bitwą, [ludność] urządziła nam przyjęcie na świeżym powietrzu z kiełbasami, witali nas jak oswobodzicieli. Zresztą to samo było w Wojciechowicach, społeczeństwo było razem z nami, całe okolice lasu również. Kluczyliśmy, wylądowaliśmy w pobliżu stawów w Zalesiu Górnym, były stawy rybne. Był tam rybak i gajowy i w pobliżu gajówki byliśmy rozlokowani. Byliśmy dwa dni i Niemcy nas wykryli i rano zaczęli się do nas skradać. Byliśmy czujni, przygotowani na przyjęcie każdego intruza. Tam, wtedy, o czwartej rano rozpoczęła się bitwa i niestety w tej bitwie ponieśliśmy klęskę. Zginął dowódca Kompanii Leśnej z Piaseczna, pseudonim „Antek”, porucznik. My znaliśmy pseudonimy, dopiero po wojnie dowiedziałem się o nazwiskach, w 1989 roku poznałem nazwiska. Zginął wtedy porucznik „Antek” i trzech moich żołnierzy z plutonu: zginął podchorąży, starszy strzelec i kapral podchorąży przy karabinie maszynowym, zastrzelili go. Trzech zginęło od razu i ten porucznik też zginął, było dużo rannych. Niemcy szli wzdłuż szosy i Traktem Królewskim. To była droga leśna z Piaseczna do Góry Kalwarii, szeroka droga, którą dawniej jeździły dyliżanse. Wzdłuż brzeżnej części lasu atakowali Niemcy, trzy tysiące żołnierzy atakowało, to sporo, a przez stawy rybne – „własowcy”. Wtedy zostało dużo rannych. Były cztery stawy i każdy staw był otoczony przez „kałmuków”, zanim wycofaliśmy się zza tych stawów „kałmucy”, dużo poranili naszych. Wycofaliśmy się dzięki porucznikowi z konnego oddziału, który przejął dowództwo nad naszą Leśną Kompanią i wymaszerował głębiej do Lasu Chojnowskiego. Tam było przegrupowanie. Porucznik zadecydował, że ci, co są niezdolni do walki mają się wycofać, opuścić las i wrócić do konspiracji, część zgłosiła się do pójścia z nim w Góry Świętokrzyskie, siedemdziesięciu naszych i jedna dziewczyna, przyszła żona „Greja”, porucznika Wyszyńskiego. Poszli w Góry Świętokrzyskie, a czterdziestu czterech ludzi wydzielił do działalności na miejscu, żeby dalej działać w małym oddziale i nękać Niemców i folksdojczy. Głównie folksdojczy, bo oni najwięcej dawali nam się we znaki. Przypadł mi udział dowodzenia tym oddziałem.
Miałem czterdziestu czterech żołnierzy, których nazwano plutonem specjalnym. Tamci poszli w Góry Świętokrzyskie, zresztą nie doszli całkowicie do miejsca tam, gdzie zamierzali, ponieważ była niemiecka blokada. Musieli się potem wycofać i część powróciła do Lasu Chojnowskiego i poszła w konspirację. Natomiast mój oddział miał wypady z Lasu Chojnowskiego, do Piaseczna i okolic. Wokół Piaseczna było dużo osiedli folksdojczy, Stara Iwiczna, [największa wieś, obecnie bardzo] rozbudowana, ale nie ma tam już folksdojczy. W okolicach Lasu Kabackiego mieszkali też folksdojcze, którzy utrudniali ucieczkę warszawiaków i powstańców, którzy przedarli się przez kordon na Służewcu i dostali się do Lasu Kabackiego. Trzeba było ich zabezpieczać. Las Kabacki i Las Chojnowski ma zaporę, przez zaporę trzeba było się przedrzeć, a akurat tam mieszkali ci folksdojcze. Trzeba było polikwidować ich placówki.
To było zadanie mojego plutonu, a jednocześnie pluton specjalny miał za zadanie uporządkować sprawę z Niemcami. Tam robiliśmy porządek i likwidowaliśmy niewygodnych ludzi. Poza tym zdobywaliśmy zaopatrzenie w sklepach u Maindla, które były świetnie zaopatrzone i to on jeden nas tak zaopatrywał.
- Cały czas stacjonował pan ze swoim oddziałem.
Tak, w okolicach Piaseczna. Bardzo często byliśmy w Zalesiu Górnym, w Zalesiu Dolnym.
- Czy miał pan świadomość, co się dzieje w Warszawie?
Tak. Cały czas mieliśmy radio.
- Czy miał pan świadomość, że Rosjanie zatrzymali się na Wiśle?
Tak. Mówili przecież przez radio, poza tym my widzieliśmy jak Sowieci zbliżyli się do Wisły a po drugiej stronie Wisły cały pas nad Wisłą, od Sadyby do Góry Kalwarii, Niemcy wysiedlili ludzi. Pas aż od Wilanowa przez Powsinek, Powsin, Klarysek, Jeziornę aż do Konstancina, Słomczyn do Góry Kalwarii, wysiedlili wszystkich ludzi. Pusty pas, pas niczyj, tylko Niemcy mogli się poruszać. Tak że ci wszyscy ludzie byli wysiedleni daleko od Wisły i tu był największy problem, bo ludzie nie mieli z czego żyć, bo Niemcy szybko załatwiali, żeby ich stamtąd usunąć. Właśnie zaopatrzenie, które staraliśmy się zdobyć, zdobywaliśmy albo ze sklepów niemieckich, albo z majątków, które były pod nadzorem niemieckim, byli tak zwani
Treuhänderzy. Do nich się wchodziło, brało się krowę, świnie, wyprowadzało. Rzeźnicy dzielili mięso między ludzi, którzy potrzebowali i nasz oddział potrzebował, bo z czegoś trzeba było żyć. Jak byliśmy w partyzantce, to najczęściej żywił nas leśniczy lub gajowy. Stacjonowaliśmy u nich albo w stodołach. Byłem wówczas dowódcą oddziału, to nocowałem w domu leśniczego. Karmili nas bardzo dobrze, ale to trwało krótko.
- Czy sytuacja się jakoś zmieniła po kapitulacji Powstania?
Po kapitulacji Powstania ludzie byli ogołoceni ze wszystkiego. Niemcy wszystko zabrali. Przecież zabierali konie, krowy, wszystko. Zostawili wsie bez inwentarza, bieda była niesamowita. Zboże pozabierali, nie było mąki [i zniszczyli domy].
- A sytuacja pana oddziału?
Cały czas, do 17 stycznia działaliśmy na wspomnianym terenie.
- W tym okresie między kapitulacją Powstania a wyzwoleniem Warszawy?
Właśnie od 26 sierpnia objąłem dowództwo wyżej wymienionego plutonu, a do 17 stycznia 1945 roku tym oddziałem dowodziłem. 11 listopada 1944 roku zostałem mianowany na podporucznika w Piasecznie. Wtedy to skończyli ostatni kurs szkoły podchorążych. I pięciu czy sześciu kolegów zdało egzamin na podchorążego. To była ostatnia działalność naszego batalionu w terenie szkoleniowym i dowodzenia.
- Ale jak działał batalion w tym okresie, po kapitulacji Powstania?
Batalion był rozproszony. Ci, co nie byli ze mną, poszli w konspirację. Każdy się gdzieś ulokował.
- A oddział, którego pan był dowódcą?
Mój oddział był do końca i 17 stycznia powiedziałem: „Chłopaki – cześć, każdy wraca do domu”.
- Ale co pan robił przed tym siedemnastym stycznia?
Byłem w Piasecznie. Decydowałem, gdzie ma być robiony skok, dowodziłem. Byłem dowódcą, miałem trzy drużyny (bo w plutonie były trzy drużyny), miałem trzech drużynowych, którzy dowodzili swoimi drużynami i chodzili tam, gdzie ustaliliśmy.
- Jakie przeprowadzono akcje?
Likwidowanie folksdojczy.
- Jak wyglądała likwidacja folksdojczy?
Mieszkali w domach jednopiętrowych, parterowych najczęściej, to w nocy się przychodziło, otaczało się dom, albo wchodziło się do niego, albo wygarniało się Niemców od razu stamtąd i koniec. I zostawiało się to całe towarzystwo. Taka była likwidacja, na to nie było czasu, bo w sąsiednim budynku sto, dwieście metrów od niego była druga osada niemiecka i akcja była prowadzona tylko nocami i chodzić można było tylko nocami. Była przecież godzina policyjna.
- Czy wtedy jeszcze Niemcy jakoś szczególnie poszukiwali, prześladowali tych partyzantów?
Oczywiście. Przecież cały czas była walka z partyzantami, a poza tym mnóstwo ludzi, uchodźców z Warszawy przedostało się. Część poszła do niewoli, a część przedostała się w okolice Warszawy. Do Błonia, do Pruszkowa przecież, do Konstancina mnóstwo. Moja żona przecież w Konstancinie ulokowała się z wieloma ludźmi, także tłok w miejscowościach okolicznych Warszawy stał się duży. Trzeba było tym ludziom pomagać, trzeba było wyżywić, owało ubrania. Przecież ludzie wyszli z Warszawy, tak jak moja żona mówiła, w tym, w czym w czasie Powstania była. To się darło, a poza tym była zima. Wówczas zima była ciężka, to była jedna z cięższych zim. Temperatury dochodziły do minus trzydziestu stopni i śnieg był po pas, tak, że szalenie ciężko było przeżyć tą zimę. 17 stycznia przyszli Sowieci i rozwiązałem swój oddział, rozeszli się.
- Otrzymał pan jakiś rozkaz od góry?
Tak. Pod Piasecznem był trzeci dowódca batalionu, bo dwóch zginęło.
Porucznik „Marian” – Zygmunt Zarębski. I on decydował o tym, jak ma działać pluton specjalny, on dawał dyrektywy i nanosił namiary, bo miał swój wywiad i wiedział, gdzie co trzeba zrobić i jemu się meldowało. Właśnie u niego dostałem mianowanie na podporucznika. Żonę moją jeszcze wówczas znałem jako pannę, rodziców także znałem, a przyszły teść był rotmistrzem. Po 17 stycznia, zaproponował mi, że pojedziemy do Warszawy, zobaczyć co jest w Warszawie. 18 stycznia 1945 roku pojechaliśmy najpierw we dwóch, zobaczyć, czy jeszcze Warszawa stoi, czy można jechać. Następnego dnia żonę, teściową zapakowaliśmy do wozu, bo teść wóz skombinował, kupił konia, żeby móc dojechać, bo ze Skolimowa do Warszawy są przecież dwadzieścia cztery kilometry. Pojechaliśmy wozem i tam zostaliśmy.
- Jak pan pamięta Warszawę wówczas, kiedy pan ją zobaczył?
Same gruzy, nie było przejścia. Były ścieżki wydeptane przez żołnierzy, którymi chodziły, patrole niemieckie. Wszystkie ulice były zawalone gruzem.
- Nie było widać całych domów?
Pojedyncze domy, tak jak na placu Unii, tam Niemcy mieszkali, to cała dzielnica została. Spalili po tygodniu wejścia Sowietów do Warszawy w Alei Szucha,
vis-à-vis domu, gdzie mieszkali teściowie nowoczesny dom, pięciopiętrowy, hrabiego Platera. Zapalili go w dzień, najpierw zrabowali, a potem spalili. Niemcy, część paliła swoje, tam gdzie ich nie było, Sowieci przyszli tu, gdzie oni już stacjonowali, spalili też. To na własne oczy widziałem, bo przyglądałem się z balkonu, co tam się dzieje.
- Proszę powiedzieć coś o swoich podkomendnych, najbliższych kolegach ze swojego oddziału, kogo pan zapamiętał najbardziej?
Miałem czterdziestu czterech podkomendnych, a w tym normalnym plutonie też około czterdziestu paru. Najpierw, do Powstania byłem dowódcą III plutonu 1. kompanii. To byli inni ludzie. Z tego sobie dobierałem do różnych akcji tych, którzy nadawali się do takich akcji i wtedy zacząłem tworzyć oddział, który może coś zrobić poza normalną działalnością. Z tego plutonu niewielu zostało, dużo zginęło w Powstaniu, a poza tym część zaaresztowali Rosjanie. Miałem przyjaciela, plutonowego podchorążego, z którym byłem najbliżej. Nazywał się Józef Stasiak, pseudonim „Proch”, który był moim rówieśnikiem. Prowadził szkolenie żołnierzy, partyzantów w akcjach bojowych. To znaczy ćwiczenia bojowe, żołnierskie: strzelanie, czołganie się, organizowanie zasadzek i właśnie on był dowódcą takiego oddziału i szkolił ludzi, między innymi z mojego plutonu. Ale, że to był mój pluton, musiałem brać udział i tak samo musiałem ich szkolić. Potem doszło do tego, że powiedział, że chce pomocy. Zameldował to w dowództwie batalionu, że za dużo ludzi ma do szkolenia, dawaj „Czarnego”. Razem z nim szkoliłem, z nim się najbardziej zaprzyjaźniłem. Z innymi to mniej, bo w konspiracji to nie chodziło się tak jak normalnie, tylko jak się znało go, to nawet się nie kłaniało, chodziło się obok i nie znało się, taka była konspiracja.
Do ujawnienia, do 1988 roku, nie znałem żadnego prawdziwego nazwiska, tylko same pseudonimy. Do tego stopnia, że jak się zaczęliśmy spotykać i potem utrzymywaliśmy kontakty, to nie mówili do mnie Sybilski, tylko „Czarny”, do żony mówili „żona Czarnego”. Tak było przyjęte, że weszło nam to w krew, ta konspiracja.
Teraz zaczyna się dla mnie tragedia. Jak mieszkałem w Skolimowie, 9 lutego 1945 roku, o dwunastej w nocy walenie do drzwi: „Otwierać!”. Sowieci. Zabrali mnie do Jeziornej na sankach, do komendanta wojennego i tam się dopiero zaczęła „zabawa”. „Przyznaj się, jesteś partyzantem, działałeś w organizacji. Co robiłeś? Gdzie działałeś?”. I bez przerwy, w ciągu jednej nocy (bo to w nocy najczęściej się odbywało), pisanie. Dwa, trzy swoje życiorysy i swoją działalność i następnego dnia aż do..., nie wiem ile tam byłem. Zresztą mnie uprzedzali, że pomylić się w życiorysie nie można, trzeba było wszystko mówić tak, jak było. Na pamięć znałem swój życiorys i każdy był tak, jak na przebitce maszynowej. Wściekali się i bili mnie. Bili mnie w pięty przez mokry gałgan i kładli mnie na desce, skakali mi po plecach, po piersiach, połamali mi wszystko. A jak nie chciałem mówić, to jeden, zastępca komendanta wojennego wziął nagana i trzepnął mnie w ramię i mam złamany obojczyk, że teraz mi wychodzi kość. Tak mnie zgnębili, a w końcu wyrzucili.
- W jakich warunkach pana trzymali?
Lepiej nie mówić. W piwnicy, w mokrej wodzie. A jeżeli nie chciałem mówić, to do karceru. Nie wiem na ile dni, bo taki karcer, to po ciemku. Zrobiony był z ubikacji jednoosobowej. Ubikacja była wymurowana na wysokości muszli klozetowej, drzwi były zamurowane i wchodziło się przez taki próg, a wchodziło się od razu po kolana w wodę, bo z tej ubikacji wszystko (tam się inni z góry załatwiali), to pewnie leciało do mnie. Jeszcze na dodatek z sufitu kapała woda. Tak było zrobione, że na głowę kapała woda. Nie można było się nigdzie schować, bo ubikacja była dziewięćdziesiąt na dziewięćdziesiąt centymetrów. Nie wiem, ile czasu siedziałem. Często siedziałem w kucki na misce klozetowej. Nie zawsze mogłem wytrzymać, to siedziałem na tej misce łącznie z nogami w błocie. Potem wyciągali mnie stamtąd, obciekłem z tego wszystkiego i do siebie brali, mokrego takiego. Albo do czasu, aż trochę podeschłem, brali mnie znów na badania. Trzy razy miałem taką „przyjemność”. W końcu nie przyznałem się do niczego, zrezygnowali ze mnie. Ojciec dowiedział się, że gdzieś tam jestem.
Dlaczego mnie zwolnili? Bo w tym czasie do Warszawy miał przyjechać Eisenhower i oni zwijali swoje placówki i dlatego likwidowali placówkę komendanta wojennego i w związku z tym odzyskałem wolność. Nie mogłem chodzić. Ojciec mój dowiedział się o mnie. Parę razy interweniował, że jestem niewinny i z konspiracją nie miałem nic wspólnego. U rodziców ukradli mi długie, wojskowe buty. Miałem ukryte oficerki. Jak prowadzili u rodziców rewizję, to ukradli zegarek i buty, i jeszcze coś. Z tym, że ojciec mój tak długo chodził do komendanta, aż to oddali. Butów nie oddali, ale zegarek i to, co pokradli. Wykurowałem się jakoś.
- Wyrzucili pana z tego więzienia i ojciec panu pomógł...
Tak. Dzięki niemu tylko żyję. Potem musiałem się meldować w Piasecznie, do komendanta NKWD, zresztą u mojego kolegi partyzanta w domu, w którym już też nie mieszkał. W końcu dali mi spokój. Nie przyznałem się, ale ciągle byłem pod obstrzałem.
Ujawniłem się dopiero w 1988 roku, przypadkowo. „Proch”, mój kolega, mieszkał w lesie za Otwockiem, miał willę. Spotkałem go tam i poznałem. Przywitaliśmy się i od tego czasu spotykaliśmy się bardzo często, tam u niego. Miałem przyczepę i tam przyjeżdżaliśmy z Warszawy przyczepą do czasu jego śmierci. A dowiedziałem się w ten sposób, że właśnie w 1988 roku jeden z kolegów zorganizował spotkanie kombatantów NSZ-owskich 1. kompanii w Stocerze – Konstancinie, w ośrodku leczniczym, tam były nadawane odznaczenia Krzyża Powstańczego i zobaczyłem kolegów, którzy żyją. Dopiero tam.
- A co się stało z pana kolegami, którzy się ujawnili?
Niektórzy byli więzieni, dostawali po siedem lat, po dziesięć lat, a tych, co byli oficerami wywieźli do Charkowa. Tych dwóch zginęło z głodu, a ten właśnie, który był w Lesie Kabackim, uciekł. Udało mu się, przystojny chłopak był, śpiewak, uwiódł jakąś „ukrainkę”, która go wydostała. Jemu się udało wrócić do Polski. To też nie była prosta sprawa, a że był Lwowiakiem, znał rosyjski i łatwo mu było się porozumieć.
- Z czego jest pan najbardziej dumny ze swoich dokonań?
To, że wyćwiczyłem swoich chłopaków tak, że u mnie nie ginęli. To był dla mnie największy sukces. Przy mnie żaden nie zginął.
- Jakie studia pan skończył?
[Świadectwo maturalne otrzymałem w Liceum imienia Tadeusza Rejtana, filia w Skolimowie w czerwcu 1946 roku, wyższe studia z tytułem magistra inżyniera technologa skończyłem w woku 1951 na SGGW, kierunek technologia drewna].
- Mieszkał pan w Warszawie?
Mieszkałem w Warszawie. W czasie studiów jednocześnie pracowałem, trzeba było z czegoś żyć. Mieszkałem z bratem, który był też w tym samym batalionie tylko w 2. kompanii. Jako sportowcy przenieśliśmy się z „Polonii” do klubu „Elektryczność”, która dała nam w baraku nad Wisłą małe pomieszczenie. […] Tak mieszkaliśmy przez rok. Potem dostałem przydział do akademika i mieszkałem na placu Narutowicza w Warszawie.
Warszawa, 30 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek