Zbigniew Zandrowicz „Alfa”
Zandrowicz Zbigniew, pseudonim „Alfa”, urodzony 10 czerwiec 1909 rok, Warszawa. W czasie Powstania stopień podporucznik, obecnie kapitan. Walczyłem w oddziale „Kilińskiego”.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku, przed wybuchem wojny? Gdzie pan mieszkał?
Mieszkałem na Chmielnej 14 mieszkania 19 z żoną Alicją Zandrowicz z Siedleckich.
Byłem na Politechnice na Wydziale Elektrycznym u Pożarnickiego. Jednocześnie byłem żonaty i prowadziłem bar, bo żona miała bar. Należałem do tak zwanej Ligi Akademickiej na Politechnice. Jak wybuchła wojna dostałem zawiadomienie, żeby wyjechać do Równego jechać w kierunku Rumunii po przydział działek przeciwlotniczych. Należeliśmy do związku. Pułkownik Tomaszewski zdaje się go prowadził. W Alejach Ujazdowskich było biuro.Co robiłem? Byłem w barze. Jak wojna wybuchła to przede wszystkim bardzo się bałem o moją rodzinę, znaczy matkę, siostrę, szwagra. Oni wszyscy zostali, mieszkali w Drohobyczu. Znałem dobrze Drohobycz, bo tam chodziłem do gimnazjum. Zacząłem szukać możliwości, żeby się dostać do Drohobycza. W nocy przechodziliśmy przez tak zwaną polską granicę, bo był podział między Amerykanami [Niemcami] i Rosjanami. Jak szedłem w nocy, spotkałem Rosjanina. Miałem przejść na rosyjską stronę na Drohobycz. Wtedy pyta się mnie Rosjanin
kuda idiosz? To mówię: „Do Lwowa” Mówi:
dawaj nazad. Musiałem wrócić z powrotem. Przenocowałem. Na drugą noc poszliśmy z kilkoma panami. Trafiłem na innego Rosjanina na granicy pyta się: „Dokąd idziesz?” Wtedy byłem bardzo mądry i powiedziałem, że idę do Warszawy. [...]
Dawaj nazad, to znaczy do Lwowa. Doszliśmy do stacji, a na stacji pełno ludzi ze wszystkich stron. Po drodze idąc z panami, byłem najmłodszy, spotkałem całą grupę dzieci. Pośrodku mężczyzna, dookoła same dzieci. Podchodzę: „Co to jest?” „Proszę pana to są żydowskie dzieci.” „To co wy chcecie?” „Chcemy przejść na drugą stronę?” „Za mną.” Wszyscy przeszliśmy do stacji, było pełno ludzi i każdy czekał na pociąg. Pociąg przyszedł pusty, Rosjanie stali na stopniach i nikt nie mógł wsiąść do pociągu. Pociąg gwizdnął i odjechał pusty z powrotem. Wtedy kilku nas torem kolejowym szło w stronę Łaby do Czyżewa. Doszedłem do Czyżewa, tam przenocowaliśmy w chałupie. Rano poszedłem na stację, kupiłem normalnie bilet na pociąg. Pociąg szedł do Białegostoku, pociąg stanął, wsiadłem. Rosyjskim pociągiem dojechałem do Białegostoku. Obsługa była rosyjska, kobiety przeważnie konduktorki. W Białymstoku znalazłem pociąg, który szedł do Lwowa. Przesiadłem się i dojechałem do Lwowa. Jak wyjeżdżałem z Warszawy powiedzieli mi: „Słuchaj, jedziesz do swojej rodziny, oni tam nie mają pieniędzy. Weź sobie kup zegarki bo Rosjanie tylko kupują czasy. Szukają i rekwirują czasy.” Miałem jeden czy dwa zegarki na ręku. Przyjechałem do Lwowa, stanąłem na rynku czy na ulicy i sprzedaję. Podszedł do mnie Ukrainiec i mówi: „Zbyszek, co ty tu robisz?” Poznał mnie. „Uciekaj, bo [chcą] ciebie aresztować.” Już do mnie Rosjanie podeszli, i mówią
krasiwy czasy. Zaczynam uciekać a Rosjanie za mną. Wpadłem do kamienicy na pierwsze piętro, drugie, trzecie i koniec, na czwartym piętrze stanąłem. Oni dwaj byli, Rosjanie, powiadają do mnie
poczemu udzinajesz? „Dlaczego uciekasz? My ci nic złego nie chcemy zrobić.” Zaczęli oglądać zegarki, ja zdjąłem, oni otworzyli, popatrzyli
skolko chocziesz? Tam były wtedy dwa rodzaje rubli – lepsze ruble i gorsze ruble. Jeden lepszy rubel był wart dziesięć rubli. Powiedziałem ile trzeba, nie pamiętam ile. Wypłacili, ucieszyłem się. Pojechałem na stację, kupiłem bilet do Drohobycza. Była już godzina dziewiąta albo dziesiąta, wieczór. Przyszedłem prosto do chałupy, gdzie mieszkała moja matka ze szwagrem z moją siostrą i [jej]córką. Wchodzę a tam był ganek, były szpary, okiennice zamknięte i światło. Jak zacząłem pukać – od razu zgasili światło. Oni się przestraszyli, że przyszli ich aresztować. Wtedy zacząłem wołać: „Zbyszek! To ja.” Bo mój szwagier też nazywał się Zbyszek. Otworzyli: „Skąd ty się tu wziąłeś?” „A co wyście robili?” „Akurat słuchaliśmy hymnu narodowego z Londynu, na baczność staliśmy jak ty zacząłeś pukać, tośmy się przestraszyli.”
Ja wróciłem, oni zostali.
- Co pan robił w Warszawie w trakcie okupacji?
Cały czas pracowałem w barze. Były u nas tak zwane pierożki „filipowskie”, rosyjskie. Mój teść był w Rosji kucharzem czy coś takiego i ktoś wynalazł pierożki z mięsem. To była specjalność. Biali Rosjanie, którzy uciekli od bolszewików, którzy mieszkali już w Warszawie, znali się z moim teściem i przychodzili na pierożki do baru. Chciałem koniecznie studiować. Poszedłem do mojego rektora, który był dyrektorem szkoły na ulicy Mokotowskiej pod 5 – słynna szkoła mechaniczna. Poszedłem do niego, mówię mu: „Panie profesorze bardzo chciałbym studiować.” On powiedział: „Panie Zbyszku może pan studiować ale teraz politechnika jest pod egidą, pod zarządem niemieckim i wszyscy, którzy kończą studia zostają od razu wysyłani do Niemiec, rekwirują [ich] jak gdyby. Nie radzę panu, niech pan się stara mieć dokumenty, że pan pracuje, żeby pana nie zaaresztowali.”
- Jak zetknął się z pan konspiracją? Jak trafił pan do Powstania?
Byłem tylko z porucznikiem Steczkowskim z Drohobycza w kontakcie. On jak potrzebował mówi: „ Słuchaj jedź do Drohobycza, jedź do Lwowa.” On należał do grupy ludzi, którzy zaczęli urządzać sobie Powstanie, do konspiracji. Bezpośrednio do konspiracji nie [należałem], bo nie byłem w wojsku. On mi kazał wszystko robić. Przeszedłem całe przysposobienie wojskowe właśnie pod nim, bo on prowadził w gimnazjum przysposobienie wojskowe. Później był w Warszawie i w Falenicy mieszkał. Spotkaliśmy się. Usażewski dowódca „Kilińskiego” też do mnie przychodził. On należał do konspiracji, przynosił do mnie ulotki ale do konspiracji bezpośrednio nie należałem.
- Jak znalazł się pan w Powstaniu?
Jak tylko przyjechałem z Krakowa do domu, kartka u mnie leżała: „O piątej godzinie koło Górskiego.” Na tym się skończyło. Mój szwagier zaczął uciekać do Jaktorowa a ja zostałem w Warszawie. Na drugi dzień o piątej godzinie wybuchło Powstanie od razu na Górskiego.
Od razu bezpośrednio na Górskiego, weszliśmy do mieszkania na Ordynackiej. Szkoła Górskiego była okupowana przez Ukraińców, przez wojska niemieckie, do których należeli Ukraińcy. Strasznie strzelaliśmy do okien, do drzwi a dyżurny, woźny całej szkoły krzyczał „Panowie nie strzelajcie!” On gasił pożary, bo Ukraińcy już uciekli, już nie ma nikogo. Zdobyliśmy szkołę. Później poszliśmy na Plac Napoleona, tam gdzie była Poczta Główna i jeszcze zdobyliśmy pocztę.
- Jak wyglądało zdobycie poczty?
Przerzucali mnie wszędzie. Cała nasza kompania zaczęła się rozdzielać. Zostałem ranny. Znaczące dla mnie wystąpienia powstańcze – jak zaczęliśmy budować tunel w Alejach Jerozolimskich. Tunel był niedaleko Marszałkowskiej. Do mnie dowódca „Leliwa”, już należałem do kompanii... Usażewski był moim dowódcą, musiałem słuchać to co on mi mówi, później Myszkowski, który jest w Ameryce, on był dowódcą. „Idziemy w Aleje Jerozolimskie koło Banku Gospodarstwa Krajowego, który na jest rogu Nowego Światu, tam musimy dojść, żeby Niemcy na nas skierowali ogień, żeby nam nie przeszkadzali w budowie tunelu.” To był ciekawy wypadek dla mnie, to pamiętam. Poszło tam nas kilku. Oni do nas zaczęli strzelać, my do nich. Cofnąłem się do bramy, w bramę wszedłem i czuję, że stoję na czymś miękkim a to był zabity Niemiec. To była dla mnie troszkę nieprzyjemna historia. W pierwszych dniach na Brackiej pod 17 robiliśmy bardzo wielkie ataki. Tam była firma, nazywał się „LA Film”, co na ulicach robili zdjęcia. Naprzeciwko byli Niemcy, wypędziliśmy ich stamtąd. Tam na podwórzu Niemcy zabili jednego doktora.
Prawdopodobnie on był powstańcem, głowę mu ucięli, zmasakrowali. Jego żona strasznie krzyczała: „Zróbcie mu głowę!” To było pod numerem 17. Przechodziłem kilkanaście rozmaitych niebezpiecznych historii.
- Niech pan coś opowie, jak zdobywał pan Pastę?
Jak na Górskiego się zainstalowaliśmy, trzeba było na czymś spać. Na ulicy Brackiej był sklep z pościelą i dowódca do mnie powiedział: „Zbyszek weź kilku chłopców, żeby poprzynosili materace.” Każdy brał jeden materac i nosili. To [było] koło braci Jabłkowskich. Stałem na drugim piętrze a oni schodzili z materacami. Jeden zszedł na pierwsze piętro i został zabity, tylko krzyknął: „Jezus Maria!” Dla mnie to było straszne, to był mój kolega. Skończyło się z materacami, urządziliśmy się tam. Jeśli chodzi o samą Pastę, to najpierw były przygotowania. Na Górskiego przyszedł dowódca Usażewski czy „Leliwa” i powiedział: „Na ochotnika, będziemy zdobywać Pastę.” Przez Marszałkowską będą wchodzili. Pierwszy raz jak poszedłem, to była pompa. Przynieśli zwyczajną pompę do gaszenia ale ona była napełniona naftą czy benzyną. Pompa nie chciała chodzić. Tam znalazły się rozmaite zgrupowania. Jeden mówi: „Kto zna się, żeby naprawić pompę?” Zaczęliśmy szukać, nie znaleźliśmy, musieliśmy wycofać się. Drugi raz przyszliśmy, to w domu na ulicy Zielnej byli jeszcze Niemcy, na schodach się biliśmy. Nie mogliśmy zdobyć Pasty, bo Niemcy wychylali się z okien jak podchodziliśmy pod Pastę i rzucali granaty. Nie można było długi czas zdobyć Pasty. Na schodach pobiliśmy się z Niemcami. Niemcy uciekali z dołu, gdzie już byliśmy. Jeden mój kolega Gajos do dzisiejszego dnia pamięta, mówi: „Zbyszek podaj mi granat.” Oddałem mu granat. Za długo trzymał w ręku granat i granat mu wybuchł i wyrwało mu palce. Mija tyle lat, jestem w Elblągu na jeziorze. Jadę statkiem i siedzi ktoś koło mnie i opowiada mi to wszystko. Opowiadam też. „Słuchaj, przecież to mój ojciec.” On leżał później w Filharmonii, bo w Filharmonii na dole był szpital. Jak przychodziłem do niego, mówił: „Zbyszek zabij mnie, proszę cię.” Nie mogłem nic zrobić, bo było pełno ludzi. Tyle lat potem on mi wszystko opowiedział, [jego syn] mówi: „Żyje, nie ma ręki, zoperowali mu ale żyje, jest w Gdańsku.” Do niego napisałem, rozmawiałem z nim. Zostałem ranny na ulicy Grzybowskiej po zdobyciu Pasty. „Leliwa” dziękował, gratulował. Później Starówka miała się wycofać, przez Ogród Saski przejść do Śródmieścia. Trzeba było to zorganizować w taki sposób, żeby jak najmniej stracić ludzi. Od Grzybowskiej zaczęliśmy atakować halę, żeby zwrócić na siebie uwagę i tam dopiero zostałem ranny.
- Pamięta pan kiedy to było, datę?
1 czy 2 września.
W lewą rękę, kolano, oko. Nasze łączniczki na noszach mnie niosły całą Chmielną aż do Górskiego. Położyli mnie. Tymczasem ze Starówki przyszło dużo ludzi, wychodzili kanałami na Nowym Świecie i Ordynackiej. Zakwaterowywali ich w szkole. Tam były pokoje, klasy i było pewno naszych powstańców, nie było dużo miejsca. Koniecznie chciałem miejsce swoje opróżnić, bo mnie się zdawało, że będę mógł chodzić. Oni mnie położyli, powiedzieli: „Nie wolno ci chodzić.” A ja nic tylko: „Podajcie mi [kule], to dam sobie radę.” Wziąłem kule, chciałem chodzić i jak się rąbnąłem! Oni mnie wzięli: „Słuchaj, musimy cię gdzie indziej przenieść, bo nie ma miejsc.” Zabrali mnie, zanieśli mnie na Chmielną 14, tam gdzie mieszkałem, tam gdzie był bar. Byłem na dole w piwnicy, tam [była] moja żona i teść. [Powiedziałem] „Jak będzie potrzeba, to przyjdziecie po mnie.” Doktorzy przyszli, wyjmowali mnie rozmaite odłamki. Jeden doktor uratował mi oko, bo mnie się zdawało, że nie będę widział. Przyszli do mnie Usażewski, Tomek, moi koledzy, powiedzieli: „Zbyszek, chcesz to idziemy na drugą stronę, przerzucimy cię gdzie indziej.” Powiedziałem: „Nie, nie będę mógł chodzić, już tu zostanę.” Ogłoszony został rozejm i koniec. Wszyscy mieliśmy się zebrać tam a tam. Byłem bardzo osłabiony, koledzy mnie wzięli. Poszliśmy wszyscy do miejscowości, gdzie robią elektryczne rzeczy pod Warszawą, do Ożarowa. Szliśmy piechotą, po drodze od ludności dostawaliśmy chleb, kartofle, jedzenie. Przede wszystkim na „Kercelaku” oddawaliśmy na broń, bo tam Niemcy stali, odbierali nam. W Ożarowie każdy zrobił sobie legowisko jakie chciał, przespał się. Na drugi dzień rano podjechały pociągi. Każdy pociąg wyjeżdżał gdzie indziej. Mnie załadowali do jednego wagonu. Dojechałem do Murnau.
- Chciałabym się dowiedzieć jak był pan uzbrojony w Powstaniu?
Miałem tylko rewolwer.
Nie wiem gdzie go nawet zostawiłem. Miałem cekaem. Dwóch nas było – Myszkowski i ja. Byliśmy na ulicy Brackiej, weszliśmy na samą górę. Tam były okienka. Po drugiej stronie alej i Brackiej byli Niemcy. On [pytał się] „Gdzieś ty się tak nauczył strzelać?” Strzelaliśmy. Niemca, o którym powiedziałem, prawdopodobnie najpierw zastrzeliliśmy a później na nim stałem. --PAGE--BREAK--!>
- Przez całe Powstanie miał pan broń?
Tak miałem. Przyszedł do mnie Usażewski i Tomek i jeszcze trzech, którzy nie chcieli... Na ulicy Chmielnej po jednej stronie stali Niemcy a ja po drugiej stronie leżałem w piwnicy. Oni przyszli do mnie: „Zbyszek chcesz [broń]? Bo oni tu przyjdą i ciebie wezmą.” Zostawili mi broń i mówią: „Najpierw zabij żonę, teścia, teściową, na samym końcu siebie.” Przyszli Niemcy, nic się nie stało.
- Jak pan był ubrany w Powstaniu?
Miałem robocze ubranie, jak to się mówi?
Tak, kombinezon miałem. Ale później miałem inne ubranie, nie wiem skąd wziąłem. Z niewoli jak przyjechałem, to do magazynu trzeba było oddać, odebrali mi ubranie. Później grupa oficerów, którzy byli w nadzorze, brali mnie w pewnych momentach jako tłumacza, kiedy nie było innych tłumaczy.
- Jeszcze chciałam pana zapytać o życie codzienne w Powstaniu, jak było z żywnością?
Strasznie... lepiej nie wspominać.
- Głodował pan w Powstaniu?
Tak, pewnie.
- Warunki w szkole Górskiego?
Przynosili, gotowali...
- Ale od ludności cywilnej czy kuchnie powstańcze?
Ludność cywilna przeważnie przynosiła. Ksiądz był, zbieraliśmy się. Przeszedłem tunelem, jak tunel był skończony na ulicę Kruczą. Tam była słynna restauracja, wszedłem tam, Polak ze mną rozmawiał. Później wróciłem. On mi też dał broń. Z Drohobycza na boku, miałem specjalne polecenie mojego „Zagończyka”, przywoziłem bony na benzynę. Firmy pogrzebowe miały bony na benzynę na umarłych, bo wciąż wozili a my w trumnach woziliśmy broń. To był najlepszy sposób przewożenia z jednego miejsca na drugie miejsce. A nie było bonów. Pamiętam, że na Placu Trzech Krzyży były firmy. „Zagończyk” mnie powiedział: „Zbyszek musisz się postarać o benzynę, jedź do Drohobycza, bo tam jest fabryka olejów.” Wtedy drugi raz pojechałem do Drohobycza i przywiozłem całą walizkę bonów. Bony dałem zakładom pogrzebowym na Placu Trzech Krzyży.
- Jak ludność cywilna reagowała na Powstanie?
Rozmaicie, przede wszystkim narzekali.
- Od razu, na początku też?
Na początku kilka dni było słoneczne, to był wybuch radości, nie da się tego opisać ale potem było coraz gorzej.
- Jak pan się dowiadywał o sytuacji w Warszawie, w Powstaniu? Docierały wiadomości?
Nie bardzo, tylko przez „Leliwę”. Zaczęli uderzać na Grzybowskiej...
Tak, „Leliwa” mówi: „Idź tam”. Uratowały mnie dziewczyny.
- Niech pan opowie swoją historię w obozie.
W obozie jak przyjechałem to było dla mnie rajskie życie. Przede wszystkim Murnau – śliczna miejscowość, góry naokoło, Alpy widać z daleka, tyle zieleni. Warunki – prycze, nie prycze. Byli jeńcy, Polacy z 1939 roku. Oficerowie zrobili w ten sposób, że każdy z nich zapraszał powstańców do siebie żeby opowiadali o Powstaniu: co, gdzie, jak. Starałam się jak najmniej mówić, bo to były bardzo bolesne chwile dla mnie i dla tych ludzi, którzy mieli swoich krewnych, znajomych, rodzinę.
- Ktoś z pana zgrupowania był razem z panem w obozie?
Tak, Garłuch Kulesza, jak zdobywaliśmy Pastę, on był razem ze mną. Robili mnie zdjęcia. Nawet się bardzo zdziwiłem, bo przyjechał redaktor Gabryjelski. On robił zdjęcia Powstania Warszawskiego i film. Film zginął, nie wiem co się stało. Film został wyświetlony na ulicy Złotej, tam było kino i zginął. Gabryjelskiego spotkałem po kilku latach w Związku Polaków w Paryżu. Tam był związek powstańców, Polaków. Zacząłem z nim rozmawiać: „Panie, to pan zrobił film?” „Tak.” „A gdzie film?” „Proszę pana, film specjalnie zakopałem, żeby nie został zniszczony. Amerykanie wzięli i w Ameryce wyświetlali film i brali pieniądze.” Do dzisiejszego dnia filmu ma.
- Do kiedy był pan w obozie?
Wtedy kiedy to się wszystko skończyło.
- Do wyzwolenia? Do 1945 roku?
Tak... Kilka miesięcy byliśmy w niewoli a potem wszystkich, jednego dnia, kazali zgromadzić na placu. Mieliśmy wiadomości, niemieckie gazety, gdzie zbliża się front – wiedzieliśmy, orientowaliśmy się. Niemcy mieli podobno nas jakoby rozstrzelać a to jest nie prawda. Przyjechali Amerykanie, brama się otworzyła, wjechał tank, czołg. Z czołgu wyszedł Polak i zaczął krzyczeć: „Jesteście wolni! Niech żyje Polska!” Co to się działo! Każdy zaczął szukać swoich krewnych, znajomych. W obozie dowódcą był generał Rumel, był najstarszy, mówi: „Panie poruczniku, wszystkie samochody proszę sprowadzać do obozu.” Poszedłem do pierwszego Niemca i mówię: „Herr Doktor, ma pan auto?” „Tak, mam w garażu.” „Niech pan go da.” Od razu mi oddawali. Ja sprowadzałem. Ale nareszcie powiedziałem sam do siebie: „Też chcę mieć auto.” Wszyscy oficerowie, każdy miał. Poszedłem do Niemca, profesora: „Ma pan auto? Niech pan pokaże.” Mercedes. „Ile pan chce?” Mówi: „Herr Leutnant, niech pan sobie bierze.” „Nie, zapłacę panu.” „Nie potrzeba, proszę pana.” „Zapłacę panu a pan da pokwitowanie” Miałem pięciorublówkę. Zanim wyszedłem do niewoli, dostałem tak zwany żołd w markach polskich. Mój teść powiada do mnie: „Zbyszek weź sobie złotą pięciorublówkę.” Niemcowi dałem pięciorublówkę. Ale skąd ją miałem? Jak przyszedłem do niewoli to przyszli adiutanci, obsługa Polska. Jeden podszedł do mnie, mówi: „Panie poruczniku, jak pan ma coś do schowania, to schowam.” Dałem mu pięciorublówkę, on przechował. Dałem piątkę Niemcowi i on mi podpisał, że kupiłem od niego samochód. Z zaświadczeniem poszedłem do Amerykanów i mówię: „Kupiłem samochód, proszę mi dać numer.” Dali numer. Wtedy miałem znak siódmej armii amerykańskiej. Mogłem jeździć po całych Niemczech. Kolegów przewoziłem, woziłem...
- Co się dalej z panem działo, wrócił pan od razu do Polski?
Chciałem wrócić. W Murnau poznałem kogoś do kogo poczułem wielki sentyment i z jednej i z drugiej strony. Od razu mogłem się spodziewać syna czy córki. Mieszkaliśmy już w Murnau, mówię: „Jadę od Polski, chcę koniecznie jechać do Polski.” Wsiadłem w pociąg i przyjechałem do Polski. Wszystko zobaczyłem. Koniecznie chciałem zostać w Polsce. Tam miałem sentyment a tu miałem legalną przedwojenną żonę. Powiedziałem wszystko, zrobiłem wszystko jak potrzeba – wziąłem rozwód. Ale koledzy jak chciałem zostać w Warszawie, powiedzieli: „Zbyszek wracaj. Masz sposobność, że jeszcze możesz wrócić. Wracaj, bo mogą cię wywieść.” Na tym się skończyło. Jak przyjechałem z powrotem do Murnau zaczęliśmy się naradzać z kolegami, którzy byli w niewoli. Jedni chcą do Ameryki, jedni do Londynu... Mówię: „Chcę być jak najbliżej Polski.” Do Kanady koniecznie chcieli. Dali mi pozwolenie, miałem jechać do Kanady, do Australii, do Nowej Zelandii nawet miałem jechać. Powiedziałem: „Nie, chcę być jak najbliżej Polski. Jestem Polakiem, czuję się Polakiem.” Zastanawialiśmy się, czy jedziemy do Polski, czy jedziemy do Francji. Przyjechaliśmy do Francji. Zacząłem pracować jako tragarz, nosiłem węgiel, żeby utrzymać rodzinę. Powoli z Francuzami doszliśmy do porozumienia. Francuzi okazali się dla mnie nadzwyczajnym narodem. Francuzom nigdy tego nie zapomnę, bo dzięki nim przeżyłem tyle lat i wychowałem dzieci. Nie pytali się mnie ile zarabiam. Jak mi żona zachorowała i była tak ciężko chora, że właściwie można się było [z nią] pożegnać, to jak poszedłem do kolejowego szpitala w niedzielę – gdzie nikt nie urzęduje – dyrektor mnie przyjął, powiedziałem mu: „Jestem Polakiem, nie mam pieniędzy.” Odpowiedział: „Pan sprowadza żonę od razu!” Uzdrowili ją i miała dwoje dzieci.
- Kiedy pan wrócił na stałe do Polski?
Mimo wszystko czuję się Polakiem, mam dziwny sentyment do Polski, to jest nieokreślone... Nie we wszystkich narodach to jest, że my mamy w sobie coś, co nas łączy, co nas przybliża, co nas robi dobrymi ludźmi. Dlaczego to mówię? Najbardziej cenię wieś. Jak jestem na samym brzegu Polski w małej miejscowości, gdzie są tak uczciwi ludzie, tak prawdziwi, mówią prawdę, nie kręcą i ciężko pracują, to wtedy jestem od razu złapany za serce, oddałbym im wszystkie pieniądze.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
Już zacząłem wracać w 1947. Nie, w 1947 to syn się urodził. Przyjechałem raz, przyjechałem drugi. Początkowe różnice, które przeżywałem przed wojna a po wojnie to było troszeczkę szokujące dla mnie. Jeszcze nie mogłem się zdecydować. Potem [wziąłem] rozwód. Polska to jest mój kraj. W Polsce mam całą rodzinę. Ojciec był w 1905 roku w powstaniu, dziadek był w powstaniu styczniowym, mam wszystkie dokumenty.
- Ostatecznie, w którym roku pan wrócił?
Nie mogę sobie przypomnieć.
- To były lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte?
Siedemdziesiąte... Dostałem stałą pensję, emeryturę we Francji. We Francji nie chcieli mnie wypuścić z fabryki, Francuzi bardzo prosili: „Niech pan jeszcze zostanie.” Mając sześćdziesiąt pięć lat, powiedziałem nie. Tym bardziej, że oni nie wypłacali mi pełnej pensji. Miałem pensję jak dla obcokrajowców. Ponieważ złożyłem podanie o to, żeby zostać Francuzem ze względu na dzieci... To było płynne, bo przyjeżdżałem tutaj, byłem kilka miesięcy, kilka tygodni i później znowu jechałem do Francji, brałem pieniądze. Przedtem nie było bankomatów, przerzutów pieniędzy, trzeba było jechać po pieniądze. Tak sobie radziłem. Ale Polska to jest Polska, zawsze co bądź mam pewnego rodzaju zobowiązania względem Polski.
- Jak pan z perspektywy czasu ocenia Powstanie?
To ciekawe pytanie, nie tylko, że ciekawe to trudne. Jak znam historię to wszystkie powstania: kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe, to były bardzo ładne zrywy ale właściwie nic nie dawały.
Tylko wspomnienia. Trzeba było przeżyć kilka pierwszych dni od 1 nawet do 15 – to była euforia, to było coś czego się nie da opisać i nie da odczuć, jak się nie przeżyło. Czasem jednak rozmawiając z rozmaitymi ludźmi, ofiarami... Właściwie nie wiem do kogo należę. Była komórka londyńska – jaki cel mieli? Chcieli, żeby ktoś przyjechał na białym koniu, Sikorski czy coś takiego. Jestem bardzo zdziwiony, że na przestrzeni lat, że nigdy nie mogliśmy do Rosjan podejść z pewnym zrozumieniem czy przyjacielskim uśmiechem. Od maleńkości słyszałem tylko o katorgach. Tymczasem okazje się, że we wszystkich narodach, nie tylko w naszym polskim, istnieje duża doza humanitaryzmu. Ostatni raz jak pojechałem do Drohobycza, to uciekałem stamtąd z moim szwagrem ostatnim pociągiem szpitalnym. To było przed Powstaniem. Był tak zwany szpital w Truskawcu. To jest piękna miejscowość letniskowa. Tam był wielki wojskowy szpital niemiecki. Ostatni pociąg odjeżdżał z chorymi. Pociąg złapałem jak on ruszał na stacji. Na stopniach z moim szwagrem obaj staliśmy. Okna były otwarte. Obok siedział Niemiec, który konwojował. Wyciągnął chleb, nasmarował smalcem i pyta mnie się: „Głody jesteś?” „Tak, głodny.” „Masz.” Do czego dążę? To był Niemiec! Poszedłem z chlebem do mojego szwagra. Podzieliłem się z nim tak samo. Było wiele sposobów przekonania się, że nie tylko trzeba mordować, nie tylko jeden jedyny sposób [to] zemsta, że jednak są sposoby inne, które warto zdobywać. To mają w sobie Niemcy. Jedni powiadają nie potrzeba się bić, tylko kupić, osiedlić się... Z bolszewikami – zawsze sobie myślałem: „Co to? Przez tyle lat żyję, jak byłem mały, słyszałem tylko – mordowali, katorga...”
- Czyli, że mogą być po obu stronach dobrzy Rosjanie, dobrzy Niemcy.
Z tamtej strony muszą też być ci ludzie, czy oni są ukryci, czy... Ale jednak są.
Warszawa, 3 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska