Nazywam się Aniela Iwaszkiewicz, z domu Czerska, pseudonim „Nela”.
Początkowo należałam do 7 Pułku Piechoty „Garłuch”, później w czasie Powstania weszłam do „Baszty”, do Wojskowej Służby Kobiet na Mokotowie, i byłam na Mokotowie do końca Powstania. Później dostałam rozkaz przejścia do Śródmieścia. Niestety, już przejścia były zablokowane.
Urodziłam się 20 lipca 1922 w Pułtusku, tam byłam chrzczona w katedrze. Później mój ojciec zaczął pracować w fabryce zapałek w Błoniu i właściwie całe dzieciństwo spędziłam w Błoniu. Była to fabryka zapałek pod Warszawą, na linii Sochaczew – Łowicz. Zrobiono w Błoniu przedszkole dla nas, sześciorga dzieci, które prowadziła późniejsza aktorka Engelówna, bardzo miła osoba; ona mnie przygotowywała, przerobiła ze mną pierwszy oddział.
Chciano mnie koniecznie uczyć w domu, ale poszłam do prywatnej szkoły Popielewskiej i Roszkowskiej na Bagateli 15. Tam poszłam do podwstępnej A, bo szkoła powszechna w prywatnych szkołach to była „podwstępna A”, „B”, później „wstępna”, a pierwsza to był „komplet”. Szkołę powszechną skończyłam u Popielewskiej i Roszkowskiej. Później przeszłam do gimnazjum, które prowadziła już pani Popielewska. Źle się czułam, miałam pewne kłopoty w szkole. Należałam do drużyny harcerskiej; była to wspaniała drużyna. Wcześniej należałam do zuchów. Od początku, kiedy jeszcze byłam w przedszkolu, byłam zuchem; dopiero później wstąpiłam do drużyny. Miałam wspaniałą drużynową Irenę Engelównę, a pani Dobrzyńska była naszą główną. Chodziłam do drugiej klasy gimnazjum, później przeszłam do szkoły Wereckiej. W dalszym ciągu pracowałam w harcerstwie i maturę już robiłam na kompletach u Wereckiej. Później poszłam do szkoły handlowej Rynkiewicza, którą skończyłam i zaczęłam pracować w dyrekcji Monopolu Zapałczanego na Królewskiej 3.
Pracując na Królewskiej 3, zaczęłam współpracować z komendantem Kazikiem Rybickim z 7 Pułku „Garłuch”. Współpraca polegała na przenoszeniu korespondencji. On mi zlecał – przenieś paczkę pod taki adres, czy pod inny. To był taki punkt kontaktowy, bo ja z kolei rzeczy, które otrzymywałam, przekazywałam jemu.
„Garłuch” to jest zgrupowanie, które z chwilą wybuchu Powstania miało współpracować z innym oddziałem – mieli przejść przez Mokotów, Czerniaków, na Okęcie.
Niestety Niemcy opanowali aleje Niepodległości, Rakowiecką. Na tak zwanej Czarnej Drodze, gdzie się przechodziło – teraz ta ulica nazywa się chyba Rostafińskiego – na Żwirki Wigury, na ogródkach działkowych Niemcy powyłapywali wszystkich mężczyzn i wszystkich spędzili do kościoła świętego Andrzeja Boboli na Rakowieckiej, róg obecnie Wołoskiej. Tam prawdopodobnie zginęli też i chłopcy z „Garłucha”. Było tam trudno ich identyfikować, bo Niemcy w podziemiach rzucili granaty i wymordowali i księży, i tych mężczyzn, których tam między innymi z ogródków działkowych z Rakowieckiej przyłapali.
Tak że ten 7 Pułk „Garłuch” nie dotarł na miejsce, nie dostał się już na Ochotę.Ponieważ ja akurat mieszkałam na Fałata 2 mieszkania 22, w tych szarych blokach, które kiedyś należały do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – to jest przy Rakowieckiej, koło księży jezuitów – więc już wiedziałam, że nie można się tam dostać, bo już tam byli Niemcy. Przyszłam do domu. Wewnątrz domu była organizacja, w której pracowała między innymi w harcerstwie moja koleżanka Hanka. Mimo że szkołę kończyłam u Wereckiej, utrzymywałam kontakt bardziej z koleżankami od Popielewskiej i Roszkowskiej, bo w tym domu na Fałata przy Łowickiej mieszkały te moje koleżanki. Szkoła u Wereckiej to była wspaniała szkoła. Kiedyś kobiety miały ograniczony wstęp na wyższe uczelnie, a właśnie szkoła Anieli Wereckiej była pierwszą szkołą żeńską, która uzyskała dla dziewcząt uprawnienia wstępu na wyższą uczelnię. I właśnie na kompletach robiłam tam maturę.Mieszkałam na Fałata 2. Były zlecenia, zakładano mi białą chustkę. Kiedyś do naszej spółdzielni ktoś przyniósł jakieś listy od mężczyzn aresztowanych na Polu Mokotowskim. Od razu we wrześniu Niemcy opanowali ulicę Puławską, Bagatelę i domy wojskowe na ulicy Puławskiej przy Placu Unii.
I tam na dawnych terenach byłego lotniska, gdzie jeszcze do dziś stoi chyba jeden hangar, tam spędzani byli mężczyźni i odbywało się dużo egzekucji. Między innymi zginęli bracia mojej koleżanki, matka zginęła. Ci mężczyźni, którzy byli na polach dawnego lotniska, jakoś przerzucili kartki z zawiadomieniem, że są i gdzie są, więc założono mi białą chustkę i roznosiłam te kartki po domach, żeby powiadomić rodziny. To były pierwsze dni września i niestety wtedy już Niemcy palili ulicę Rakowiecką.
Miałam na przykład adres na rogu Kieleckiej i Rakowieckiej, gdzie był taki stary dworek, który wykupił Kiepura; teraz tam jest wybudowana szkoła radziecka, takie dwa duże gmachy. Miałam pójść na Kielecką; byłam świadkiem, jak te domy Niemcy palili. To wyglądało strasznie, ponieważ jak się te domy paliły, to wyskakiwały ramy okienne. Później miałam adres przy Niepodległości. To był chyba 7 wrzesień; wyszłam na Rakowiecką przy Niepodległości, w tym domu, gdzie jest apteka. Wchodzę na podwórko; miałam kilka kartek. Widocznie właśnie wcześniej stamtąd tych mężczyzn, tych ludzi zabrano. Ale ten dom był już cały wypalony i tylko dwa małe króliki biegały po podwórku, i szukały jeszcze nie spalonych listków. To było straszne. Był siódmy, ósmy wrzesień, może dziesiąty...
Nie – ja miałam obowiązek z „Garłuchem” przejść na Okęcie, ale już się tam nie dostałam, więc byłam w naszej spółdzielni. Był tam profesor „Lord”; zrobiono punkt opatrunkowy i tam dostawałam dyspozycje, żebym zaniosła te listy, czy coś takiego. Na Mokotowie byłam do 13 września. Łączniczkami z Mokotowem były moje koleżanki, Hanka Kirstówna i Jadzia Rapcewiczówna. Nie pamiętam ich pseudonimów. One miały kontakt z powstańcami, więc chciałam z nimi przejść, ale mi mówiły: „Na razie nie, bądź tutaj.”13 września spalono tę spółdzielnię i wtedy przeszłam z ludnością, z ciotką, do państwa Lutosławskich na Łowicką. Tam się zatrzymaliśmy i stamtąd przeczołgałam się w nocy do powstańców. Przeczołgałam się tam od Łowickiej; to było przedpole. Widziałam, że tam są powstańcy; miałam przecież kontakt z Jadzią Rapcewiczówną i ona mówiła mi, którędy chodziła. Tu, gdzie jest teraz Pole Mokotowskie, WSM; wówczas był ogrodnik i były tam okna inspektowe. Przeczołgiwałam się przez te okna inspektowe; wiedziałam, że gdzieś tam oni mają Park Dreszera. Tam się przeczołgałam. Nauczyłam się w harcerstwie czołgania, więc mimo że Niemcy oświetlali reflektorami całe pole, jak reflektor szedł w bok, to przeskakiwałam, omijałam światło i przechodziłam przez te okna inspektowe.Przyszłam na Mokotów. Udałam się na ulicę Tyniecką; powiedziano mi, żebym się zgłosiła do państwa Łebkowskich. Ci z kolei powiedzieli mi, że w piwnicy nie ma miejsc, że mnie nie przyjmą do piwnicy. Powiedzieli: „Jest puste mieszkanie na parterze – jak pani się nie boi, to tam mieszka ksiądz [nazwisko niezrozumiałe]; niech pani tam mieszka na parterze.” Ja mówię, że bardzo chętnie, bo w piwnicy nigdy nie siedziałam. Zatrzymałam się więc u państwa Łebkowskich.
Na drugi dzień poszłam i dowiedziałam się, gdzie jest komenda WSK. Komenda była na Tynieckiej. Komendantką WSK na Mokotów była wtedy moja nauczycielka od gimnastyki, pani Antonina Kon. Jak ona mnie zobaczyła, to się strasznie ucieszyła i mówi: „Siadaj tutaj zaraz, będziesz pisała raporty. Umiesz pisać na maszynie?” Mówię: „Umiem, ale słabo.” – „No to pisz raporty.” Ale nie bardzo mi wychodziło pisanie tych raportów… Pracowałam więc w sekretariacie Antoniny Kon. Pracowałyśmy razem; poprosiła mnie, żebym jej założyła ewidencję. Byłam świadkiem, jak zaprzysięgała kobiety. Sztab był wtedy jeszcze na Goszczyńskiego w szpitalu, ale ze sztabem nie miałam kontaktu, bo przychodziła łączniczka, tak że ja tylko siedziałam na Tynieckiej. Na noc chodziłam spać do państwa Łebkowskich na parter. Ten ksiądz Kainba był sympatyczny; nigdy nie spotkałam się z tym nazwiskiem. Pracował wśród ludzi i gdzieś tam się kontaktował. Nie miałam z nim specjalnie kontaktu, ale podrzucał mi jedzenie, czasem mi coś przynosił.Jednego dnia komendantka powiedziała mi, że musi iść do Grójca. Powiedziała do mnie: „Wobec tego ty będziesz zaprzysięgała.” Był w WSK taki pokój z łazienką za parawanem; schowała się tam i sprawdzała, jak przyjmuję te zaprzysiężenia, czy dobrze to robię; podpowiadała mi, co i jak. Podszkoliła mnie trochę i wyszła. Zapytałam ją: „Dlaczego pani musi iść, przecież może ktoś inny? Są łączniczki.” – „Nie, to jest taka ważna sprawa, ja muszę pójść.” Niestety nie załatwiła tego, co miała załatwić. Została zamordowana; zginęła po drodze. Antonina Kon, pseudonimu nie pamiętam.Jak ja przyszłam, już był sztab na Szustra 4/6. Wcześniej był na Goszczyńskiego, ale szpital na Goszczyńskiego został zbombardowany. Zaraz po tym, jak zrobili znak, że jest tam szpital, to go od razu Niemcy zbombardowali. Nie chodziłam do sztabu na Szustra, bo chodziła łączniczka i ona przynosiła mi rozkazy i dyspozycje – ile dziewcząt gdzie dać. Prowadziłam ewidencję, zaprzysięgałam i pracowałam, nie kontaktując się ze sztabem.
Nie pamiętam dokładnie, któregoś [września]… W tym czasie już tylko ja byłam na Tynieckiej, mieszkałam zaraz obok u Łebkowskiej, na Tynieckiej dwadzieścia któryś numer, a dwa domy dalej była komenda, w której pracowałam; miałam bliziutko i chodziłam właściwie tylko na tym odcinku, a między mną a sztabem kontaktowała się łączniczka.
Kilka dni potem był nalot i Niemcy zbombardowali Malczewskiego. Była tam spółdzielnia, w której mieszkało dużo ludzi. Bombardowanie było straszne. Niemcy zbombardowali domy na Malczewskiego w kierunku Puławskiej, także tę spółdzielnię. W wyniku tego bombardowania w pokoju, w którym mieszkałam, rozstąpiły się ściany. Odsunęły się tak, że można było włożyć rękę, ale dom się nie zburzył. Bombardowanie było w nocy. To było straszne, dlatego że to była duża spółdzielnia, duży blok od ulicy Tynieckiej aż do Puławskiej; tam teraz na Malczewskiego jest policja. Był tam taki wielki gmach, który się palił; to było coś strasznego. Chłopcy w tym ogniu usiłowali się dostać do ludzi, byli widoczni, bo ten ogień... Ja to wszystko widziałam ze swojego pokoju. Widziałam, jak oni usiłują kogoś ratować, wyciągnąć.
Ponadto na Okęciu mieli reflektory i...
Tu nie musieli oświetlać, bo tu się paliło. Niemcy ostrzeliwali, tak że to było coś makabrycznego. Właściwie ci chłopcy tam ginęli; nie można było podejść, bo to był jeden wielki ogień. Nie poszłam tam, bo nie było ratunku; widać było, że tam nie ma dojścia.
Dom, w którym była WSK, też został zniszczony. Na drugi dzień przyszli do mnie i powiedzieli, że ten dom nie nadaje się, że przenosimy się na Dąbrowskiego, na Szustra. I tam na Szustra na pierwszym czy drugim piętrze był nasz oddział WSK. Dostałam dwupokojowe mieszkanie, gdzie miałam nocować, a w ciągu dnia prowadziłam pracę WSK. I też do sztabu nie chodziłam. Pułkownika „Karola” nie znałam; poznałam go dopiero, jak już schodziłam do kanałów. Nie miałam z nim specjalnie kontaktów, a materiały przynosiła mi ta łączniczka. Do mnie przychodziły dziewczęta do oddziałów.
Było mi strasznie przykro, ponieważ nie pracowałam z nimi, więc na noc chodziłam na zrzuty, bo w dzień musiałam być przy pracy. Chodziłam na Park Dreszera, gdzie była sygnalizacja. Początkowo mieliśmy akumulatory: rozkładało się akumulatory czy to w kwadrat, czy w linię prostą. Później, już jak akumulatory się wyczerpały, to paliliśmy ogniska. Wszystkie noce spędzałam na sygnalizacji w Parku Dreszera.
Tak. To już była druga połowa września i były to zrzuty sowieckie. Zrzucali w workach suchy chleb. Zjeżdżał na dół, zrzucił worek, ten worek pękł, chleb się pozbierało.
Później mówili, że jak w workach była broń, to trzeba było podbiec, podtrzymać, żeby broń nie stuknęła, nie zniszczyła się. Na Mokotów potrafili zrzucić cekaemy, ale amunicję na Śródmieście albo na Żoliborz. I vice versa. Dopiero łączniczki musiały kompletować te zestawy. Czasem jak zrzucili tutaj na skarpę, to chłopcy ginęli, żeby tam coś znaleźć. Miałam taką przygodę z cekaemem. W Parku Dreszera ludność cywilna w ciągu dnia kopała doły na groby. Kopało się głębokie doły; wkładało się kratkę, jak taki chłopak zginął czy dziewczyna. Jak było już tam kilkanaście osób, to się dół zasypywało. Mój znajomy pracował przy kopaniu w nocy, żeby żona nie widziała. Jak go zobaczyłam, to powiedział: „Niech pani nie mówi żonie, że ja tu w nocy pracuję, bo by mi nie pozwoliła.” Nazywał się pan Zarzuliński [?]. Kopał te doły w Parku Dreszera, przygotowywał groby dla zabitych. Kiedyś jak był zrzut, to podtrzymywałam cekaem i wpadłam do tego przygotowanego grobu dla nieboszczyków. Szybko z tego grobu wyskoczyłam; na szczęście nie było tam jeszcze dużo osób. Taką miałam przygodę – oni kopali tam groby, a człowiek patrzył do góry, żeby podtrzymać ten cekaem, by się nie rozbił.
Nie. Byłam świadkiem, jak przyleciały amerykańskie samoloty; były one bardzo wysoko i nie zniżały się. A tu, nad Parkiem Dreszera, te radzieckie zupełnie swobodnie sobie schodziły.
Nie, mimo że na Okęciu były te reflektory. Nie obawiali się. Tak jak mówiłam, zrzucali chleb, jakąś żywność; ja wtedy przyjmowałam suchary.
Nie, ja konserw nie odbierałam. Może wcześniej dawali, ale jak ja przyjmowałam zrzuty, to nie trafiłam na konserwy. Trafiłam dwa razy na chleb. Coś tam jeszcze w tych workach było – mówili, że suchary. Raz byłam świadkiem zrzutu broni – wtedy, co wpadłam do grobu. Powiedziano mi, że owszem, broń zrzucili, ale amunicji nie ma; faktycznie, amunicję zrzucali gdzie indziej. To była żadna pomoc, wręcz odwrotnie – chłopaki ginęli, bo potrafili zrzucić amunicję na skarpę, tutaj za Puławską w dół, a tam dużo chłopaków ginęło.
Ulica Różana była w rękach niemieckich; Dąbrowskiego, to jest Szustra, była w naszych rękach. Ja byłam w domu od Różanej, tak że jak szłam do kuchni sobie coś zrobić, to nie mogłam się podnieść, bo przez okno Niemcy zobaczyliby głowę i by strzelali, czyli musiałam przy kuchni robić na klęczki. Czasem ze sztabu przynosili mi mięso, żeby im upiec; miałam duże kłopoty, bo musiałam to robić na klęczki. Właściwie nie można było z kuchni korzystać. Pokoje wychodziły na ulicę Różaną, to spałam na podłodze pod ścianą, a na górze...
Tak, były momenty, że strzelali górą. To było, nie pamiętam – pierwsze czy drugie piętro, od Różanej.
Na Mokotowie?
Nie, ja nie chodziłam. Powiem szczerze, że nigdzie nie chodziłam, najlepszy na to dowód, że nawet byłam nie w sztabie. Dopiero kiedy łączniczka przyniosła mi rozkaz, że mam przejść do Śródmieścia, wtedy pierwszy raz się spotkałam z „Karolem”, byłam tam po raz pierwszy i dostałam stamtąd przepustkę wejścia do Śródmieścia. Owszem, łączniczki przychodziły, mówiły mi, jak jest w kanałach. Brałam jeszcze udział przy przenoszeniu rannych po tym, jak zbombardowali szpital na Goszczyńskiego. Przenosiliśmy rannych ze szpitala. W Parku Dreszera zrobiono przekop, dół, żeby nie było widać, i trzeba było tych rannych przenosić dołem. Nie bardzo sobie dawałam z tym radę, miałam kłopoty z przenoszeniem; nie mogłam utrzymać noszy w ręku, otwierały mi się ręce. Ten, którego niosłam, mówi: „Uciekajcie, połóżcie mnie i uciekajcie.” Ale przecież nie mogłam odejść od niego.
Tak.
Może nie powinnam tego mówić, ale powiem: poszłam na Szustra 4/6, bo dostałam rozkaz. Weszłam tam i akurat w tym momencie rozdawano chłopcom broń, żeby przenieśli ją do Śródmieścia. Byłam świadkiem, jak jeden chłopak, któremu dano broń, żeby ją przeniósł, mówi: „Wy mnie broń teraz dajecie?! Ja cały czas nie miałem broni w ręku – tu się walczy! Tu Niemcy są!” – i trzasnął tą bronią „Karolowi” pod nogi. – „Teraz, to ja nie chcę broni, ja tu cały czas walczyłem i nie miałem broni.” Broni rzeczywiście było mało, więc nie wszyscy dostawali, a tu chłopak widzi, że broń leży i każą mu przenosić dwa karabiny. Byłam świadkiem tego, jak ten chłopak się rozpłakał i mówi: „Boże, to tu macie broń i każecie mi ją wynosić, a oni jeszcze tam walczą!”
Jak wchodziłam do kanałów, to jeszcze przecież walczyły oddziały osłonowe. To było dla mnie straszne. Rozumiałam go.
Nie wiem, ale to dla mnie było straszne. Potem się zrobił tumult, jak ten chłopak rzucił „Karolowi” pod nogi tę broń – wtedy pierwszy raz zobaczyłam „Karola”. Kazał mi na górze poczekać.
Później w nocy, dwie, trzy godziny po tym zdarzeniu, wszyscy schodzili do kanałów. Przyszli, powiedzieli, że też mam już iść na dół. Do kanałów weszłam na ulicy Racławickiej. Byłam przygotowana na wejście. Miałam kostium; górę kostiumu założyłam sobie pod szyję, spódnicę też do góry i [niezrozumiałe] pod spód. Wszyscy mieliśmy kombinezony i furażerki. Ja miałam kombinezon po Kryśce, która zginęła. Ponieważ przyszłam później, to już nie było kombinezonów; zginęła Kryśka i przynieśli mi jej kombinezon. Wchodziłam do kanałów jako jedna z ostatnich, ze mną szli tylko ranni chłopcy. To było już pod koniec nocy. Weszliśmy do kanałów burzowców, tak że było nawet sucho. Po bokach były deski. Mówiono, żeby uważać na głowę, żeby nie stuknąć gdzieś u góry; że mogą być granaty, bo Niemcy wieszali granaty. Byłam w tych ostatnich już grupach. Na tyle, na ile się orientuję, doszłam do Placu Unii i tam, gdzie są włazy, były wrzucane worki. Brało się worki, odsuwało się je i dawało się coraz dalej; jeden drugiemu podawał worki z ziemią, dalej, dalej – i przechodziło się. Chyba przy Placu Zbawiciela Niemcy już byli zorientowani, że idą ludzie. Duża grupa przeszła już na drugą stronę i wtedy Niemcy puścili jakieś gazy i rzucili granaty. U nas powiedzieli, że mamy zrobić w tył zwrot. Zrobiłam w tył zwrot, przede mną zostało jeszcze kilka osób. Reszta zginęła, jak wrzucili te granaty. Było już późno, mieliśmy za sobą jakieś kilka godzin marszu. Kombinowaliśmy, czy wyjść na Powiśle na dół, że może gdzieś do Wisły będą kanały. Wszyscy się rozeszli. Nie znaliśmy kanałów; byliśmy niezorientowani. Zaczęliśmy cofać się w kierunku Mokotowa; kombinowaliśmy tak gdzieś w kierunku Wisły. Tam jednak nie było żadnego wyjścia, bo Niemcy już rzucili granaty. Robił się dzień i ludność cywilna zaczęła wchodzić do kanałów. Widzieliśmy ludzi, kobiety z tłumokami, z walizami, więc przypuszczam, że w jakichś innych miejscach niektórzy usiłowali wejść. Ludzie leżeli nieżywi, inni płakali, krzyczeli – tak że to było bardzo ciężkie przeżycie. Szłam z grupką chłopców; cofaliśmy się w kierunku Mokotowa chyba z godzinę, nie wiem dokładnie, ile czasu to trwało. W końcu zobaczyliśmy właz. Jeden z chłopców postanowił wyjść i zobaczyć. Powiedział: „Jak spuszczę karabin i lornetkę, to znaczy, że są Niemcy – wówczas nie wychodźcie.” On wychodzi, karabin puszcza, lornetkę puszcza i wyskakuje na górę. Wszyscy odeszli, mówią: „Są Niemcy, nie wychodzimy.” A ja na to: „Wychodzę.” – „Ale przecież zginiesz, bo tam są Niemcy.” – „Tu też zginę, ja wolę tam na górę.” Wyszłam. Był już dzień, południe. Jak tylko wystawiłam głowę, Niemcy mnie za ramiona wyciągnęli na górę. Miałam furażerkę na głowie i jeden z Niemców chciał mi ją zrzucić, więc mnie trzasnął kolbą w głowę. Na piersiach miałam swój dawny skórzany chlebak; wziął mi ten chlebak, bo myślał, że jest tam broń. Nie miałam broni, nie dali mi nic do przenoszenia. Chwycił ten chlebak, a miałam tam zawiniętej trochę biżuterii, ale otworzyłam mu ten chlebak i zawartość wysypałam pod nogi. Były tam bandaże, wata. On mówi: „Siostra. Na górę!”
Na przedłużeniu Rakowieckiej, to chyba jest Dolna. Tam właśnie był kanał.
Rzuciłam temu Niemcowi pod nogi zawartość chlebaka i później, ponieważ miałam tę biżuterię zawiniętą w bandaże, schyliłam się, pozbierałam i podniosłam. Była tam góra i ja na tej górze się położyłam. Był już dzień, godzina pierwsza, druga; słońce świeciło, piękna widoczność. Zobaczyłam na dole tłum ludzi leżących na ziemi – i żołnierze, i trochę cywili, ale większość żołnierze; wszyscy leżą plackiem. Ponieważ leżałam na górze, więc miałam otwartą przestrzeń aż do Łazienek. W pewnym momencie patrzę, a przebiega jakaś grupka chłopaków, tylko już w tej chwili nie pamiętam, czy do Łazienek, czy z Łazienek – tam gdzie jest ulica Gagarina. Było naprawdę piękne słońce, niebo, południe. I w chwili, kiedy ci chłopcy przebiegali… Niemcy byli tak wymusztrowani, że co drugi Niemiec się odwrócił. Zbiegali na dół, na Czerniakowską. A ci z karabinami do tych leżących na dole. Pośród tych leżących był taki małych chłopak – miał jakieś 12 lat – i jak zobaczył, że ten oddziałek idzie, to zbiegł, żeby tam uciec. Niemcy go jednak złapali. Ten oddziałek, składający się może z 15 osób, przesunął się.
Niemcy wrócili, postawili tego chłopaka i powiedzieli: „Jak będziecie uciekać, to tak będzie z wami, jak z tym chłopakiem”, i zabili go. Później ci z góry przejechali po tych, którzy leżeli na dole. Kulki szły nade mną.
Tak. A później powiedzieli: „Jesteście traktowani na międzynarodowych prawach jak żołnierze i wojsko, pójdziecie do oflagów, pójdziecie do stalagów, będziecie mieli jedzenie i będziecie traktowani jako wojsko.”
Tak jest. Dosłownie pół godziny wcześniej zrobili tę masakrę, a później mówią w ten sposób... Dowiedzieli się dosłownie chwilę przedtem, bo jak wyszłam, to było południe, a to miało miejsce, jak oddziałek, o którym mówiłam, przeszedł i tego chłopaka przed nami zastrzelili. Kazali się patrzeć na niego, ustawili go i zabili. I wtedy jeden Niemiec dał mi paczkę papierosów. „Ja nie palę” – mówi. – „Daj tamtym.” Wzięłam te papierosy, zeszłam na dół. Ustawili nas w czwórki. Rannych się podtrzymywało i wolno, wolno prowadzili nas do Puławskiej. Pamiętam – spojrzałam na prawo, a tam leżeli rozebrani do naga chłopcy, poukładani jeden przy drugim. To było na ulicy Dworkowej, tu gdzie teraz jest zrobiony pomnik ku pamięci. Byli już rozebrani i ułożeni, czyli przed tym widocznie kazali pewnie ludności cywilnej już pomordowanych rozebrać, żeby nie mieli przy sobie broni, i tak leżeli. Mówiono, że było ich trzystu, nie wiem. To było straszne.
Niemcy mówili: „Wolno, wolno i patrz na prawo.” Wyszliśmy na ulicę Puławską. Powstańcy byli po stronie Alei Niepodległości, a Niemcy byli po drugiej stronie. Puławską chodziły tramwaje i druty tramwajowe były obwieszone różnymi szmatami, prześcieradłami, kocami – tak dawali znać, że tu są Niemcy. Więc śmiesznie wyglądała ulica Puławska: całe te linie tramwajowe były obwieszone.
Tak.
Prowadzili nas ulicami Puławską, Rakowiecką, Boboli, Wołoską do Racławickiej i Racławicką prosto tam, gdzie były forty wojskowe. Myśmy trochę tych rannych nieśli, trochę ciągnęli, w różny sposób. Kiedy już dotarliśmy na forty, przyszły podwody. Ciężko rannych kładło się na te podwody. Poszłam do takiego domku, ubikacji; zdjęłam kombinezon, który miałam na sobie, wrzuciłam do środka, opuściłam spódnicę, włożyłam kurtkę od kostiumu i wyszłam stamtąd w cywilu. Poszłam do podwodów, tam gdzie byli ranni, i usiadłam koło nich.
Tak. Jakaś kobieta przyszła i dała mi wiaderko z wodą. Trochę się obmyłam, trochę dałam się napić tej wody innym i ona mówi – jedziemy. Wsiadłam więc na tę furkę i pojechałam z tymi rannymi. Jechaliśmy w kierunku Dworca Zachodniego, od tych fortów od Racławickiej. Myślę sobie: „Pojadę już do obozu, dadzą mi jeść.” Byłam bardzo głodna i już nie chciałam ani uciekać, ani nic. Ale kierowca mówi tak: „Pani tutaj doszła? Może pani chodzić?” – Mówię, że tak. – „To niech pani ucieka! Gdzie pani jedzie?! Niech pani ucieka!” A ja byłam gotowa jechać, już mi było wszystko jedno. Przed Dworcem Zachodnim, na tyłach Ochoty, zsunęłam się z tej fury do rowu. Nie byliśmy pilnowani, a w międzyczasie był ostrzał z rakietowymi światełkami – strzelali takimi świetlnymi pociskami – i wtedy Niemcy raczej patrzyli w górę. Schowałam się do tego rowu i siedzę. Szły już te nasze oddziały, obstawione gęsto.
Tak. Później prowadzili tych chłopców. A ja siedziałam w rowie. Oni byli pilnowani, była noc i nikt tam do rowu nie patrzył. Kiedy już zobaczyłam, że oddziały przeszły, wylazłam z tego rowu. Ale słyszę, że ktoś woła po niemiecku. Ponieważ to było już za Dworcem Zachodnim, były tam takie wiejskie chaty zajęte przez Niemców. Poszłam więc w pole w stóg siana i tam przeczekałam do rana. Zobaczyłam, gdzie jest wschód słońca, i skierowałam się na Zachód, bo w Błoniu, w fabryce zapałek był mój ojciec – mieszkał tam. Doszłam do tej fabryki.
Po drodze, pamiętam, że znalazłam gdzieś brukiew, ale tak mi smakowała, że jadłam z ziemią, z piaskiem, tylko wytarłam o spódnicę. Przyszłam do Błonia, była tam gosposia. Ojca zawiadomili, przyszedł. Dali mi ubranie. Do mieszkania mnie nie wpuścili, tylko od razu posłali mnie do łaźni fabrycznej. Byłam tak śmierdząca i w takim stanie, że wszystko, co miałam, poszło do kotła. Burmistrz Błonia, pan Wilczewski, przepisał całą księgę ludności wstecz i warszawiaków wstawiał, dawał dowody osobiste...
Tak. Więc miałam zrobiony dowód osobisty, że niby poprzedni mi zginął; tam miałam wcześniejszą datę. U mnie nie było kłopotu, bo ojciec mieszkał w Błoniu, a ja pracowałam w dyrekcji w fabryce zapałek, więc miałam zaświadczenie. Później wyjechałam z Monopolem Zapałczanym do Krakowa.
W Krakowie mieszkaliśmy do 1956 roku.Wracając jeszcze do kwestii fabryki – w fabryce w Błoniu działy się straszne rzeczy. Ponieważ fabryka znajduje się przy torach kolejowych, na bocznicy, wobec tego w 1939 roku wszyscy żołnierze z Warszawy przechodzili przez Błonie. Fabryka w Błoniu przeszła bardzo dużo. Jak z Modlina wieźli naszych oficerów, to w Błoniu była kwarantanna. Tych oficerów wieźli tylko z białą bronią. Ponieważ myśmy mieszkali na terenie fabryki, to nam zabrali mieszkanie na kwatery dla Niemców i część mieszkania kazali mamie dać dla tych bardzo wiekowych oficerów, dali im broń. Mama się pyta: „Dlaczego im zostawiliście białą broń?” A oni mówią: „Chcemy pokazać, jak dzielni żołnierze byli, żeby orientowali się, jak się szanuje żołnierza.”
Później drugie oddziały przechodziły przez Błonie. To byli z kolei chłopcy w mundurkach harcerskich, byli też ich ojcowie. Jak Niemcy zobaczyli takiego chłopaka wśród wojska, to zabijali. Mówili: „Ten to żołnierz musiał być, a to szczeniak jest w mundurze harcerskim, to trzeba zabić.” I zabijali. Fabryka była otoczona, tylko ojciec tam mieszkał na miejscu. Mama miała przepustkę dla mojego młodszego brata, wiec przyprowadzali jej tych chłopaków; mama ich przebierała w dresy od znajomych, wyprowadzała i wypuszczała tych chłopaków, bo Niemcy mordowali te dzieciaki, które z ojcem, z wujkiem, z wojskiem się tam zaplątały. Przeważnie to byli harcerze. Później z kolei przywozili do Błonia Żydów, tam ich mordowali i zakopywali. Kazali po tym wszystkim ojcu zorganizować tam uprawę. W Błoniu nie można było kopać, bo gdzie się kopało, to były trupy. Żydów zabijali na terenie fabryki, a na polu kazali kopać rów i tam ich zasypywali. Tak że jak później przyszło, żeby sadzić kartofle czy buraki, to się worywało w ludzi...
Na terenie fabryki zapałek nawet zrobili pamiątkowy obelisk, jest i tablica. Nasz dom już jest zburzony, nie ma go tam. W każdym razie przez fabrykę w Błoniu przechodziły różne historie. Od 1939 roku, po Powstaniu, no i później, co z tymi Żydami się wyprawiało... Miasto jest dalej, kilometr od dworca, od stacji. Takie to historie.
Naturalnie. Przecież jak Powstanie wybuchło, a ja byłam w Błoniu u ojca, to Niemcy uciekali, pociąg za pociągiem jechał na zachód… Już pociągi nie szły do Warszawy, nie można było pociągiem jechać, ani nawet drogą. Tak Niemcy uciekali przed Powstaniem, że nie było mowy wrócenia do Warszawy. Pewnego dnia pojechałam na niedzielę do rodziców do Błonia i w poniedziałek nie było już w ogóle żadnej komunikacji, zawieźli mnie więc końmi do Grodziska i do Milanówka – bo z Błonia do Milanówka jest sześć kilometrów – i z Milanówka EKD pojechałam do Warszawy, na Królewską, na Powstanie. W dyrekcji w Błoniu byli Szwedzi i mieli jakieś ważne rzeczy. Powiedzieli: „O, cudownie, że pani jest, pani Nelu, to zabierze nam pani te rzeczy.”
Nie, uważam, że to jest straszne – oni, którzy wywołali II wojnę światową, gdzie tylu ludzi zginęło, tyle nieszczęścia, dostali wszystkie odszkodowania, wszystko. A tutaj Polacy, starzy ludzie… Ja jestem w wyjątkowo dobrych warunkach, bo ocalały mi rzeczy w Błoniu, pracowałam w przemyśle zapałczanym. Ponieważ Szwedzi mieli monopol zapałczany i w Niemczech, i w innych krajach Europy, więc wprowadzili jednolity plan kont, żeby mogli dobrze kontrolować księgowość. Byłam księgową i pierwsza znałam ten jednolity plan kont. Poznałam u Szwedów księgowość przebitkową. Nawet profesor Skrzywan, profesor Dzięgielewski, jak robiłam jeszcze studia – bo nie miałam skończonych studiów – mówił: „Gratuluję, koleżanka Iwaszkiewicz poprowadzi dalej ćwiczenia.” Miałam duże wynagrodzenie, bo byłam fachowcem. Prowadziłam księgowość, prowadziłam instruktaż. Rzeczy mi ocalały u rodziców, więc startowałam w lepszych warunkach niż inni. A moje koleżanki, moi znajomi... Przecież wiem, jaka jest straszna sytuacja. Niemcy dostali odszkodowania, wszyscy dostali odszkodowania, a Warszawa zniszczona. Jakie skarby w Warszawie zginęły – przecież wszystko zniszczyli, wszystko powywozili. Tu na Mokotowie najpierw przyjeżdżały ciężarówki, przechodzili po mieszkaniach i co wartościowsze, zabierali. Najpierw wywozili, a później palili dom za domem. Wszystkie domy były palone miotaczami. Bardzo dużo zabytków i dzieł sztuki zostało zniszczonych lub wywiezionych. Zatrudniali do wywożenia też i Polaków. Wiem, bo także z Błonia samochody ciężarowe, którymi się woziło zapałki, były zatrudnione do wywożenia rzeczy do Niemiec. Warszawa była ograbiona, wywiezione były dzieła sztuki. Wszystko powywozili, pozabierali, to samo z mieszkań prywatnych. A później wszystko palili, zniszczyli wszystko, kulturę… Ludzie mieli piękne rzeczy, obrazy… Moja ciotka miała bardzo wartościowe rzeczy – wszystko zostało spalone, a dom wypalony do gołych cegieł. Ja mam swoje rzeczy, dlatego że, jak mówiłam, ocalały u rodziców w Błoniu. Poza tym mężowi przywieźli rzeczy z Wilna, bo mąż był w Wilnie i jak był nakaz aresztowania mojej teściowej, to uciekli z grupą [niezrozumiałe] – niby wyjechali z grupą na roboty do Niemiec, dostali się do Warszawy i mój mąż był w Warszawie. Powstanie też przeszedł w Warszawie, w Śródmieściu, na Koszykowej.
Jeszcze jedną rzecz powiem, o cmentarzu na Woli. Nie byłam tam, bo wtenczas pracowałam w Krakowie. Ale teściowa była już w Warszawie i brała udział. Wiem od teściowej.
Tak. Teściowa brała udział w tym pogrzebie i powiedziała mi, że było sto trumien prochów. Między innymi i mój teść był na Koszykowej; stamtąd Niemcy wszystkich mężczyzn wyprowadzali i mordowali. Gdzieś na Szucha i na Koszykowej mieli krematoria. Moja ciotka mówi, że z tych krematoriów było sto trumien prochów. To był wielki pogrzeb. I na Woli, tam gdzie jest pomnik, są między innymi prochy mojego teścia. Najpierw zrobiono tam krzyż, ale ten krzyż zabrali. Później ciągle się dopominałam, dlaczego nie ma napisanego ogłoszenia, że tam leży sto trumien prochów. Nie wiem – może teściowa przesadza, ale mówi: „Słuchaj, to był pogrzeb, były trumny, w których były prochy z tych wszystkich zamordowanych ludzi”. Mieli te krematoria, pomijając oczywiście, co później z tą ludnością robili. Nic o tym nie było, ani w szkole, ani nigdzie. Mój syn kończył szkołę i nie miał żadnej wiadomości, wnuk kończył i też nie miał, i teraz to samo. W szkołach nie znają historii. A o różnych sprawach to tylko dowiaduję się, bo czytam, słucham Radia Maryja, gdzie są opisywane te fragmenty; dużo się też historii dowiaduję z „Naszego Dziennika”. Trochę kupuję książek. Historia jest zakłamana...
Nie czytałam.
Ja już mam 83 lata… Owszem, mam trochę książek, które kupiłam w kościele na Placu Grzybowskim.