Nazywam się z domu Świeszcz, pseudonim Zojda. Urodziłam się 1 stycznia 1928 roku w Warszawie.
Byłam szeregowym, łączniczką w batalionie „Parasol”.
Pochodzę z rodziny rzemieślniczej. Chodziłam do szkoły podstawowej, początkowo do sióstr szarytek, była to prywatna szkoła, później do szkoły powszechnej. W 1939 roku zdałam do piątej klasy szkoły powszechnej.
Miałam starsza o pięć lat siostrę Krystynę.
Przed wojną nie. Byłam tak zwanym wątłym i chorowitym dzieckiem, więc nie pozwolono mi na to, natomiast później – tak.
Niewątpliwie przede wszystkim rodzina. To było pokolenie wychowywane na etosie, legendzie Legionów Polskich, Orląt Lwowskich, powstań listopadowego i styczniowego i odzyskanej niepodległości po tylu latach rozbiorów. Poza tym, był jednolity sposób wychowywania, to samo mówili moi rodzice w domu, co nauczyciele. Nie było między tymi sprawami żadnych rozbieżności. Stąd może było to takie proste dla nas.
Jedenaście.
Tak, w Warszawie.
Przed samym wybuchem wojny wróciłyśmy z mamą z wakacji. Już wracałyśmy tak zwaną furmanką, bo nie mogłyśmy się dostać do pociągu. Mieszkaliśmy wtedy na Grochowie. Bardzo się cieszyłam, że wybuchła wojna, ku rozpaczy mojej mamy. W nawiązaniu do tego, co mówiłam przedtem, że się będę mogła czymś wykazać. Niemcy wyrzucali z domu, gdzieś poza Warszawę, całą ludność z tej ulicy, ponieważ tam chcieli zająć domy, żeby mieć oparcie do dalszego ataku. Padał deszcz, zobaczyłam żołnierza niemieckiego – pierwszego zabitego w moim życiu, leżał twarzą w kałuży. Młody chłopak. Wtedy zrozumiałam, że nie bardzo jest się z czego cieszyć. Potem, w pewnym momencie z moimi dwoma przyjaciółkami, po powrocie do Warszawy, ojciec się odnalazł, także nie byłyśmy już same, było dużo pocisków, niewypałów, niewybuchów i myśmy zaczęły te pociski z moimi dwiema koleżankami, rówieśniczkami zbierać. Na szczęście tata zorientował się, że trzeba przygotowywać broń.
Bardzo zimny i bardzo głodny był rok 1939, zima potwornie ciężka. W 1940 chodziłam do szkoły w dalszym ciągu. Naszą szkołę zajęły wojska niemieckie, więc lekcje odbywały się gdzieś w prywatnych mieszkaniach. Potem, po skończeniu szkoły powszechnej poszłam do gimnazjum, do którego chodziła również moja siostra. Tylko że ona je skończyła, jak ja tam poszłam. To było II gimnazjum miejskie im. Jana Kochanowskiego, które przed wojną mieściło się na ulicy Rozbrat. Oczywiście wszystkie gimnazja i licea ogólnokształcące były bardzo szybko przez Niemców zamknięte, zostały szkoły zawodowe różnego typu. Moje gimnazjum było prowadzone przez bardzo mądra i znakomitą panią dyrektor Marię Rościszewską, która była w Armii Krajowej jako łączniczka. Zginęła w czasie Powstania. Zorganizowała szkołę, która się nazywała trzyletnią szkołą krawiecko – bieliźniarską. Z tym, że myśmy większość przedmiotów miały w tej szkole, jakieś robótki trzeba było rozkładać na stołach, a uczyłyśmy się innych przedmiotów, a część tak jak historię, angielski miałyśmy w mniejszych grupach, w prywatnych mieszkaniach. Ponieważ Niemcy zajęli budynek na Rozbracie, błąkałyśmy się po innych gimnazjach. Na przykład u Burskiego, w męskim gimnazjum, po południu miałyśmy część lekcji, na Śniadeckich, też w męskim gimnazjum, część lekcji. W końcu, na rogu Marszałkowskiej i Żnińskiego, pani dyrektor wynajęła duże i nowoczesne mieszkanie i tam już miałyśmy własne lokum. Tam byli wspaniali profesorowie. Rzeczywiście, jakaś taka duża więź była między nami. To nie tylko była nauka, ale i wprowadzanie w życie tego, czego może w tej chwili młodzieży teraz uje.
W czasie okupacji utrzymywaliśmy się z robienia mydła. Na początku mieliśmy straszną biedę. Moi rodzice kupili sobie jakieś podręczniki, trochę oprzyrządowania i zaczęli produkować mydło. W nocy robili mydło, które potem stygło w blaszanych formach, w dzień mój ojciec pracował, ale fikcyjnie, natomiast mama chodziła do swoich klientów, dostarczała mydło do sklepów. Wtedy przestałam być głodna, bo rodzice zaczęli na tym mydle nieco zarabiać.
Nie, ja byłam dzieckiem, uczyłam się.
W tejże szkole, w gimnazjum Kochanowskiego została utworzona 31 żeńska drużyna harcerska. Naszą drużynową była historyczka Zofia Zbyszewska. Część dziewczyn dostała propozycje, po uzgodnieniu z rodzicami, czy możemy należeć. Oczywiście to było nielegalne. Równocześnie z tej szkoły starsze dziewczęta, które już ją skończyły należały do 58 drużyny żeńskiej harcerskiej, gdzie drużynową była Irena Malento. Koleżanka z tej samej klasy należała do tamtej drużyny, a ja należałam do 31. Moją koleżanką z tej samej klasy była Ela Dziębowska – „Dewajtis” i ona we wrześniu, zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego zaproponowała mi przejście do „Parasola”, bo tamta drużyna 58 przeszła 1 sierpnia – cała do batalionu „Parasol”.
Wtedy nazywało się to kompania „Agat”, potem dopiero batalion „Parasol”. Tym samym oddział zmieniał kryptonimy. Były tam potrzebne dziewczęta i one mi to zaproponowały.
O harcerstwie wiedzieli, ale o mojej poważniejszej pracy konspiracyjnej już nie wiedzieli. Do pewnego momentu. Przyszedł taki moment, że musiałam wyjeżdżać gdzieś, zdarzało się, że nie wróciłam na noc, bo było całonocne czyszczenie i ładowanie broni przed większą akcją. Wtedy po prostu powiedziałam. Co rodzice mogli mi zrobić? Musieli to zaakceptować, mój ojciec był w Armii Krajowej w konspiracji, sam moją starsza siostrę do swojego oddziału wprowadził, a mama jak ta kwoka siedziała w domu na balkonie i liczyła czy wszyscy już wrócili, czy jeszcze nie.
Tak, nie strzelałam oczywiście, ale rozpoznania, donoszenie i odbiór broni, łączność. Chyba w czterech poważniejszych akcjach brałam udział.
Przeciwko Frühwirthowi, oprawcy z Pawiaka. Potem chyba najpiękniejsza akcja „Parasola”, jaką oddział wykonał, gdzie nikt nawet nie został draśnięty, świetnie przygotowana - przeciwko Braunowi, na placu Teatralnym przy Daniłowiczowskiej. Potem tragicznie zakończona akcja na Stamma w alei Szucha, a potem akcja na najpoważniejszego z tych, których wymieniłam przestępcę, na najwyższym stanowisku, akcja przeciwko Hahnowi, która też była bardzo dobrze przygotowana, ale nieudana w tym sensie, że on zmienił swoje plany i gdzieś wyjechał, tak więc nie mogliśmy tej akcji zakończyć. Tam zresztą dużo dziewczyn brało udział, bo to była taka żywa sygnalizacja, więc nas tam było może z osiem. Jeszcze inne rzeczy, pocztę trzeba było przywozić, broń z i do magazynów, inne zlecenia. Pod Płochociniem była taka szkoleniowa akcja dywersyjna wysadzania pociągów, to na dworzec trzeba było materiały wybuchowe dostarczyć. Takie codzienne rzeczy. Już nie mówię o takich drobnych akcjach, jak zdobywanie samochodów niemieckich, bo przecież Polakom nie wolno było mieć samochodów osobowych, żeby wykonać akcję trzeba było najpierw ukraść niemiecki samochód.
Dyżury przy telefonie, czasem trzeba było coś na maszynie wystukać.
Duża. W warunkach konspiracyjnych byłyśmy bardzo potrzebne. Mniej więcej dwadzieścia pięć procent to były kobiety. Cała łączność, większość prac wywiadowczych, to wszystko na nas spadało.
Tak, byłam uczestniczką nauki szkoły niższych dowódców, która miała kryptonim „Belweder”. To brzmi teraz ogromnie śmiesznie, ale wtedy byłyśmy tym bardzo przejęte.
Bronioznawstwa, minerki, terenoznawstwa, właściwie tego, czego się kadeci uczą, tylko w mniejszym zakresie. Jeździłyśmy na ćwiczenia, na strzelnice, byłyśmy dosyć dobrze przygotowane, niezależnie od przygotowania sanitarnego, które i w harcerstwie miałam, i potem jeszcze w oddziale, więc byłam dosyć oblatana.
Byłam wprost niebywale szczęśliwa. Przecież to było ogromne marzenie bardzo wielu osób, a mnie się udało dzięki temu mojemu „Dewajtisowi”, jak ja na nią mówię, że mi to zaproponowała, że mnie ściągnie do „Parasola”.
Bałam się wielokrotnie, bardzo się bałam.
Byłam w takiej sytuacji niejednokrotnie, bo łapanki na ulicach były ciągłe. Dziewczętom było trochę lżej, bo Niemcy mniejszą uwagę na nas zwracali, szczególnie na młodsze dziewczęta. Zawsze chodziłam z teczką, a co w tej teczce było... Czasem mogliby sprawdzić, jakby chcieli.
Bałam się. Akcja na Kleina, na placu Bankowym. Miałam teczkę z bronią, miałam za spódnicą, pod żakietem pistolet maszynowy, a w tej teczce granaty i pistolet maszynowy dla zupełnie innego chłopca. Wtedy plac Żelaznej Bramy był otoczony przez żandarmerię niemiecką. Przez ten plac szczęśliwie przeszłam, to chyba tylko tupet, bo ja po prostu przeszłam i nikt mnie nie zaczepił, na dodatek teczka mi się przy okazji rozpięła. Potem ulica Żabia 7, w bramie czekałam, aż podjedzie samochód, kierowca miał odbierać uczestników akcji, po wykonaniu zadania. Ze względu na otoczony plac Żelaznej Bramy kierowca nieco się spóźnił. Ja stałam, bramy na Żabiej były ażurowe, kute, tylko na dole był bardziej zasłonięty element. W pewnym momencie usłyszałam niemieckie kroki. Ulice były względnie puste, bo ludzie bali się tamtędy chodzić. Wtuliłam się w ścianę bramy. Gdybym mogła się zupełnie rozpłaszczyć, to bym się rozpłaszczyła. Bardzo się wtedy bałam. Ale oni szczęśliwie w tym momencie, jak przechodzili, koło tej ażurowej bramy, z której można mnie było zobaczyć, nie spojrzeli w tę stronę. Podjechał samochód, podałam broń kierowcy, on odjechał, ja poszłam dalej.
W tej samej godzinie na placu Bankowym musiałam podać broń „Danielowi” – Ryszardowi Dulniakowi, on był sporo starszy od nas. Był zmrok, na klatce schodowej, gdzieś na pierwszym piętrze we wnęce wyjęłam tę broń z teczki i podałam mu. On zaczął składać ten pistolet, bo był rozłożony. I w tym momencie, myśmy na półpiętrze stali, otwierają się drzwi i wychodzi jakaś pani. Przytomnie „Daniel” złapał mnie wpół i udawał, że mnie całuje, a między nami była ta broń. Wtedy były inne obyczaje, nie wolno było sobie na takie rzeczy pozwalać i ta pani zaczęła na nas krzyczeć, że jak my się zachowujemy, co sobie myślimy – tu, na klatce schodowej?! Szczęśliwie zeszła, on ten pistolet złożył, schował pod płaszcz i każdy poszedł w swoją stronę.
Byłam skoszarowana tydzień przed Powstaniem, miałam dyżury przy telefonie, bo nie wiadomo było, czy Powstanie będzie czy nie.
Dowódcą naszym był Adam Borys, pseudonim Pług, to był dowódca batalionu „Parasol”, a dowódca mojej kompanii nazywał się Jerzy Zapadko, pseudonim Mirski i miał wtedy dwadzieścia lat, a Pług był starszy, był to cichociemny ze zrzutów z Anglii.
1 sierpnia byłam na ulicy Wilczej, tak jak przez cały tydzień dyżurowałam przy telefonie. Jak dostałam hasło przez telefon, zawiadomiłam te osoby, które miałam zawiadomić. Zbiórkę mieliśmy o trzeciej na ulicy Waliców 11 w fabryce win, wódek i likierów Genellego. Bardzo znana i dobra firma przedwojenna. Dyżurowałam w mieszkaniu ciotki mojego kolegi z „Parasola” i razem z nim na to Powstanie poszliśmy. Miałam bardzo piękne wyjście na Powstanie, bo Zdzich Dobrowolski powiedział: „Słuchaj, to my przed tym Powstaniem pójdziemy do restauracji i zjemy golonkę”. On był poznaniak, więc wiadomo, że musiał zjeść golonkę. Byłam po raz pierwszy w życiu, sama, w restauracji z mężczyzną. Nie był to może taki bardzo dorosły mężczyzna, ale mężczyzna. Potem, ponieważ miałam dużą, nie do udźwignięcia torbę z bronią, on mi pomógł i pojechaliśmy dorożką na Waliców. Zatrzymaliśmy się nieco wcześniej, żeby nie zdradzać tego miejsca. I tam zaczynałam Powstanie.
W ogóle byłam łączniczką, ale w czasie Powstania w „Parasolu”, może tylko na Woli były przestrzegane te funkcje. Potem już nie, jeżeli łączniczka przechodzi koło rannego, to musi przecież go opatrzyć, musi go przeciągnąć do punktu sanitarnego albo szpitala, na linii zupę ktoś musi zanieść. To była potworna służba – wiadro z gorącą zupą nieść w czasie strzelaniny – najgorsza chyba służba.
Przeszłam cały szlak bojowy batalionu „Parasol”. Przez Wolę, ruiny getta, Stare Miasto, kanałami do Śródmieścia, tam dwa, trzy dni odpoczynku, na Czerniaków, z Czerniakowa, jak padał, kanałami na Mokotów, z Mokotowa kanałami znowu do Śródmieścia.
W każdej dzielnicy inaczej. Na Woli byłam łączniczką. W każdym plutonie była sanitariuszka i łączniczka, czasem dwie. U nas sanitariuszką była „Zula” Hanka Brudzińska, a ja byłam łączniczką. Robiłam co do mnie należało, meldunki i tego typu rzeczy. W nocy 6 sierpnia większość dziewcząt i wszyscy żołnierze, którzy nie mieli broni, zostali ewakuowani na Stare Miasto. W drugiej kompanii stworzył się taki ochotniczy oddział, prowadził go Janek Kołomyński i myśmy w kilkanaście osób, w tym dwie kobiety, Zula i ja wróciły na Wolę. Tam były potwornie ciężkie walki na cmentarzach. Walki o cmentarz kalwiński – I,II i III kompania miały walki o cmentarz ewangelicki. Te walki na cmentarzach były nieprawdopodobnie ciężkie. Tam już byłam bardziej sanitariuszką niż łączniczką, bo sanitariuszki były bardziej potrzebne. Myśmy sobie założyły pierwszy punkt opatrunkowy w starym grobowcu. Był on nadbudowany, osłaniał przed odłamkami i konarami drzew, które spadały. Były metalowe trumny i zbierałyśmy rannych - jakąś ławkę postawiłyśmy na ukos i na tej ławce opuszczałyśmy do grobowca rannych. Tam można było ich bezpiecznie na tych metalowych trumnach opatrzyć i dopiero potem, z tą ławką, ich wyciągałyśmy na nosze i wynosiłyśmy na fachowy punkt opatrunkowy. To było dosyć daleko, trzeba było przejść przez cały cmentarz, przez część ewangelicką, potem przez część cmentarza żydowskiego. Trudno sobie wyobrazić, jak ciężki jest chłopak, którego się niesie na noszach. Strzelanina była ogromna, deszcz odłamków, ale jakoś dawałyśmy sobie radę. Na Starym Mieście już byłam stale z chłopcami na linii, robiłam wszystko co trzeba. Walki pozycyjne w getcie były potworne. W getcie, w ruinach, tam były same gruzy: górki, dołki, górki, dołki. Na ogół leżeliśmy w dołkach i broniliśmy się, ale jak się leży w dołku, to się leży plecami do góry. Mieliśmy tylko broń strzelającą, ale Niemcy mieli wspaniałe granatniki, które się rozpryskiwały i potwornie raniły. Więc jak się granatnik w pobliżu rozerwał, to wpadał w najbardziej wysuniętą część ciała. Te pupy zmasakrowane tymi odłamkami, to były „parasolowe rany”, to tylko tam było, w getcie, w tym nieprzychylnie usytuowanym terenie. To było okropne, może nie bardzo groźne, ale bardzo bolesne i krwawiące. Brałam takiego klienta z gołą pupą, obandażowaną białym bandażem, który było widać na odległość kilkuset metrów i musiałam go na własnych plecach przetaszczyć. Jak był duży, to się go ciągnęło nogami po ziemi. Jak był mały, to jakoś szło. Niosłam takiego, co miał prawie dwa metry. Mówił: „Nie mogłabyś trochę przystanąć, bo już mi się kolana zdrapią całkiem”
Przede wszystkim okolice Pałacu Krasińskich, sądów, Pałacu Mostowskich. Po wyzwoleniu śmiałam się, że po to broniliśmy Pałacu Mostowskich, żeby teraz tam siedzieć. Byliśmy w jakimś sensie oddziałem wspomagającym. Tam gdzie się coś waliło, tam nas wysyłali – na przykład u Jana Bożego „Zośka” walczyła, tam byłam przez dzień i noc, przebicie miało być stamtąd na Żoliborz, ale nie udało się. Ta część, od strony pałacu Krasińskich w głąb Starego Miasta.
Na pewno zapisał się w pamięci ten grobowiec, na pewno „parasolowe rany”, to wyciąganie chłopaków. Był wspaniały dowódca, zastępował Mirskiego, który był ranny. „Wacek” – przedwojenny podchorąży Wacław Czyszek, który poprowadził zwiad pod Pawiak, to była wieczorna i nocna wyprawa, wracaliśmy nad ranem. Zapamiętałam, poza grozą tej nocy, jak pięknie wyglądały kolorowe pociski świetlne. Tak dokładnie je było widać, właściwie łatwo się było ukryć przed tym. Myśmy wtedy bardzo daleko zaszli. To była grupa kilkunastu osób. Pamięć jest wybiórcza, ja zapamiętałam właśnie te pociski, które pewnie tyle osób zdołały zabić. Na Stary Mieście, nie zapomnę matki, która na placu Krasińskich, gdy gdzieś biegłam, złapała mnie za rękę, miałam torbę sanitarną, więc widziała, że jestem sanitariuszką. Miała mały tobołek i woła: „Ratuj moje dziecko!”. Ja sięgnęłam do tego dziecka, a ono było już zimniuteńkie, a ona tak z nim biegała, z nieżywym dzieckiem. Tego nigdy nie zapomnę. Druga makabryczna historia, której nie zapomnę, to jak zobaczyłam na placu Krasińskich leżącą kobietę. Wyglądała na młodą, nogi w pantofelkach, w płaszczyku i nie miała głowy, tylko strzępy szyi i tego widoku też nie zapomnę – te ładne nogi w pantofelkach...
Nabraliśmy ogromnej wprawy. Jak wchodziło się do jakiegokolwiek pomieszczenia, to rzut oka i człowiek od razu wiedział, gdzie się ustawić, która ściana jest konstrukcyjna, mocna, silna. Przed pociskiem armatnim się człowiek nie schroni, ale przed pociskiem, który strzela w okno, to wiadomo jak stanąć, żeby nie trafiło. W mig nabraliśmy wprawy. Do tej pory mi się zdarza, że patrzę w mieszkaniu, gdzie trzeba by stanąć.
Broni nie posiadałam, posiadałam hełm. Któryś z rannych chłopców, którego wyniosłam w czasie walk na cmentarzu na Woli mi go dał. Byłam bardzo z niego dumna. Był za duży i strasznie tłukł mi po głowie, ale mi pomógł. Następnie dostałam pistolet, maleńką „piątkę”, taką właściwie zabawkę z trzema nabojami.
Na pewno byliśmy lepiej wyszkoleni, bardziej ostrzelani, bo wyjeżdżaliśmy na strzelnice, uczyli nas czołgać się w terenie, w lesie iglastym, mama mi potem wyciągała sosnowe igły z kolan i łokci. Uzbrojeni chyba też byliśmy lepiej, może dlatego, że był to oddział kadrowy, dywersyjny, podległy komendzie dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej.
Nie. Raz musiałam strzelać przez okna do Niemców chodzących na Czerniakowie. Musiałam, bo albo oni nas, albo my ich. Ale strzelałam w nogi. Jestem pacyfistką, więc widać coś już wtedy było. Niemniej pomagałam zabijać, cała to służba była pomocą w zabijaniu.
To już był bardzo ciężki czas. Stare Miasto dogorywało, nieco wcześniej rannych zaczęło się kanałami przenosić, zdawaliśmy sobie sprawę, że musimy być do końca. I to nieszczęsne przebicie, nieudane, może można było inaczej, nie wiem...
Tak. Strzelanina była potworna. Wspaniały Wacek został ciężko ranny w nogę, posadziłam go na krzesło, robiłam mu opatrunek, a on był zielony. Nie wydał ani jednego dźwięku. Potem przez całe życie chodził bez protezy, albo na bardzo niewygodnej protezie, bo noga była bardzo wysoko ucięta.Był w II kompanii Zygmuś Borski, mały chłopiec, mój rówieśnik, może nawet kilka miesięcy młodszy. Z tego domu, z którego wychodziliśmy na przebicie, wyjrzałam z bramy i nagle zobaczyłam, że na noszach niosą tego Zygmusia, którego myśmy strasznie wszyscy kochali. On był słodki z przepięknym, chłopięcym uśmiechem. Zobaczyłam, że leży na tych noszach i trzyma rękę, która mu wisiała. Podbiegłam i mówię: „Zygmuś, nie martw się, zaraz ci to zreperują, tylko do szpitala cię doniosą”. Pocałowałam go, a on się uśmiechnął tak pięknie...Niemcy zabili go w szpitalu jak zajęli Stare Miasto.
Strasznych, jak wszyscy ranni.
Jeżeli to było blisko punktu sanitarnego oddziału, bo mieliśmy własny punkt sanitarny z lekarzami i sanitariuszkami, które już tylko na miejscu były i nie chodziły na linię, to rannego odnosiłyśmy tam. Mieliśmy bardzo dobrych lekarzy: doktora Maksa i doktora Kalinę, był jeszcze doktor - Turek, który uwolniony z Gęsiówki do nas dołączył i uczył się mówić po polsku. Bardzo się z nami zżył i dzielnie walczył, tylko że Niemcy go rozstrzelali na Czerniakowie. W punkcie robili wszystkie mniejsze zabiegi, bo nie było tam sali operacyjnej. Ci w cięższym stanie byli odnoszeni do szpitali. W szpitalach były potworne warunki. Trudno sobie wyobrazić, co tam się działo. Początkowo nie, potem dopiero.
Jeśli chodzi o poległych, to trzystu kilkunastu.
Tak. Część naszych nie dołączyła, bo albo nie zostali zawiadomieni, albo po prostu nie mogli dotrzeć, bo na przykład na Żoliborzu Powstanie zaczęło się kilka godzin wcześniej. Przyłączało się bardzo dużo osób, szczególnie na Woli. Na Młynarskiej była duża zajezdnia tramwajowa i tramwajarze się do nas przyłączyli. Świetnie budowali barykady. Świetnie walczyli, tylko niestety, często, jak polegli, to myśmy nawet nazwisk nie znali.
Nie wiem jak inni, ja się nie zastanawiałam. Dla mnie to były najpiękniejsze chwile, jakie przeżyłam. Wydaje mi się, że nigdy w życiu nie byłam tak bezinteresowna jak wtedy. Nawet w stosunku do własnego dziecka ma się jakieś nadzieje, plany. Tam wszystko co się robiło, robiło się z własnej, nieprzymuszonej woli. Przecież nikt mi nie kazał iść, prawda? Nikt nie miałby pretensji, że nie brałam udziału w Powstaniu.
Bardzo to przeżywałam.
Nie każda na pewno była tak samo bolesna. Przeżywałam te śmierci, nie da się ukryć. Myślę, że nie ja jedna, wszyscy.
Witold Usakiewicz, pseudonim „Kol”, był ciężko ranny na cmentarzu. Nie ja, ale inne sanitariuszki go wyniosły na pierwszy punkt opatrunkowy, który prowadził, tuż przy cmentarzu żydowskim, z którego wychodziłyśmy z tymi rannymi Krzyś Strzelecki, medyk i „Akne”, też medyczka, jego późniejsza żona. Przybiegłam z innym rannym do tego punktu i zobaczyłam tego Wikcia, tak do niego mówiłam, bardzo go lubiłam, to był mój rówieśnik. Leżeli pokotem na ziemi, na podłodze w przedpokoju. Miał głowę owiniętą papierowym bandażem, ponieważ w ogóle nie było nadziei, że on z tego wyjdzie, a bandaż trzeba było oszczędzać dla innych. Zobaczyłam go, usiadłam, wzięłam jego głowę na kolana, myślałam, że łatwiej mu będzie umierać, ale on umierał kilka godzin, a ja musiałam wracać i tak go zostawiłam, tylko mu ryngraf zdjęłam, żeby oddać rodzinie, też mi się to nie udało. To była rzeczywiście bardzo ciężka dla mnie śmierć. Potem ich było więcej niestety, ale to była pierwsza taka śmierć.
Próbowaliśmy ich ratować, ale to było beznadziejne. Ten pałac był budowany tak, jak się budowało pałace, bardzo dużo kamienia, dużo cegieł. Te sklepienia były szalenie mocne, ale jak już padły to padły. Jednego żywego udało się odnaleźć, przenieśliśmy go kanałami do Śródmieścia i tam umarł.
To było ciężkie przeżycie. Gdybym ja mogła wybierać, wolałabym zginąć na linii w walce, a nie pod gruzami.
Było nam ciężko, zginęło wiele bliskich osób, ale to już był 26 albo 27 sierpień, czyli bez mała koniec Starego Miasta, wtedy nie bardzo mieliśmy czas na zastanawianie się.
Po wojnie, przez ogród przed pałacem Krasińskich, chyba przez jakieś czterdzieści lat nie mogłam przejść i nie przechodziłam. Dopiero później, to ostatnie lata, kiedy zaczęłam przez ten ogród przechodzić i to zawsze ze skurczem...
Nie.
Edward Leszczyński „Jaksa”, był zastępcą dowódcy plutonu, tak zwanego legionowskiego, bo to byli chłopcy wywodzący się z Legionowa, z tamtejszej jednostki i przeniesieni do nas. Umierał w piwnicach Pałacu Krasińskich, był ciężko ranny w brzuch w obronie natarcia na Pałac Mostowskich. Umierał ze dwie doby, przez cały czas dowodził i myśmy z Zulą na zmianę starały się być przy nim, był nam bardzo bliski. Skłamałyśmy, że został odznaczony Krzyżem Walecznych za tą akcję. Nieprzytomny, ale uśmiechnął się, to była bardzo trudna śmierć. Krysia Meleszewska, pseudonim „Rafał”, pseudonim taki, bo się zakochała w Rafale po przeczytaniu „Popiołów” Żeromskiego. To była młoda dziewczyna, która się jeszcze podkochiwała w bohaterach książek. Na Czerniakowie ją Niemcy złapali z torbą sanitarną, miała poza tym mały pistolet. Zapytali ją czy jest sanitariuszką, powiedziała, że tak. Zapytali, czemu wobec tego ma broń. Odpowiedziała: „Bo wasi żołnierze strzelają do sanitariuszek”. Powiesili ją w fabryce, na wysokiej maszynie, nie ma grobu. Na Starym Mieście śmierć poniosła Danusia Małolepsza, tez ranna w brzuch, bardzo chciała kawałka czekolady, w naszym oddziałowym punkcie zapytałyśmy lekarza, czy możemy jej dać czekolady. On odpowiedział: „Wszystko jej możecie dać, na co ma ochotę, bo nic jej już nie może zaszkodzić.” Dostała kawałek czekolady, czekoladę wymieniłam za papierosy na ulicy od jakiegoś chłopaka z Armii Ludowej, który niósł dużo czekolady, dał mi ze dwie lotnicze, niemieckie czekolady i lalkę. Ona się bawiła lalką, przytuliła ją i z tą lalką sobie umarła. Dużo śmierci było.
Niebywale dzielnym żołnierzem był Włodek Malento, rodzony brat mojej drużynowej, która zginęła na Czerniakowie. Miał pseudonim Góral. Był tak dzielny, że znając go przed Powstaniem, nigdy bym nie przypuszczała, że może być aż tak dzielny. Dowodził obroną Pałacu Mostowskich. Widziałam, jak u Jana Bożego dostał pociskiem świetlnym [?] w plecy, nie był to groźny, ale duży postrzał. Jak robiłam mu opatrunek, widziałam, jak ta rana robi się coraz większa. Nie pisnął słówkiem, posklejałyśmy go trochę plastrami. Ocena tych, którzy są na samym dole, bo trudno o niższy stopień niż łączniczka jest chyba najbardziej sprawiedliwa, bo najbardziej bezinteresowna. Był Zbyszek Rogalski, zaraz po wojnie umarł na gruźlicę, był studentem architektury, któremu my właśnie ci z dołu nadaliśmy przydomek „Lew”, on miał pseudonim „Rogala”. I nikt o nim potem do końca życia nie powiedział inaczej, niż Lew Powała. Do tej pory, jak mówimy o nim, to mówimy „Lew Powała”.
Irena Malento. Drużynowa 52 drużyny harcerskiej, zginęła na Czerniakowie.
Przeszłam kanałami trzykrotnie. Kanał ze Starego Miasta do Śródmieścia był kanałem najlżejszym do przejścia, jeżeli szło się samemu i jeżeli się nie było rannym. Jednak każda z nas, która nie była ciężko ranna lub w ogóle nie była ranna, musiała przeprowadzić rannego. Mnie przypadł starszy chłopak, Jacek Szperling, pseudonim „Jacek” z I kompanii. On miał przestrzał płuc i się dusił w tym kanale, nie miał czym oddychać, dla niego to były tortury, dla mnie też, to był duży, starszy, wyrośnięty chłopak. Miałam w jednej kieszeni kostki cukru, a w drugiej krople walerianowe i to wszystko co miałam, żeby go ratować. Wlewałam na ten cukier krople walerianowe, wpychałam mu do ust. On trochę w pierwszej chwili od tego zapachu przytomniał i szedł, aż w pewnym momencie znowu padał na mnie i nie mogłam go unieść. Jakoś żeśmy przeszli. Wtedy, jak go przez ten kanał przeprowadzałam, gotowa go byłam zabić za to, że on jest taki ciężki, nie byłam w stanie go udźwignąć, ale przeszliśmy tą trasę, przeżyliśmy razem, potem on zginął w wypadku samochodowym.Z Czerniakowa na Mokotów - to było dla mnie trudne przejście, bo dwie lub trzy godziny przed tym byłam ranna. Prawdopodobnie był to pocisk z drugiej strony Wisły. Nasz dowódca Mirski, „Maję” – Marię Huchlę i mnie wysłał nad brzeg Wisły żebyśmy czekały na łodzie. Tam byli nasi ranni, miałyśmy ich załadować do tych łodzi, po czym, jeżeli będzie miejsce, zabrać się z nimi. Nie wiedziałam, czy po tamtej stronie mam rodzinę, ale tam miałam jakieś większe możliwości, a on wiedział że Czerniaków pada i chciał nas uratować. Powiedział mi to po wojnie. Nie starczyło miejsca, więc nie wsiadłyśmy do tych łodzi, ale powiedzieli nam, że jeszcze będzie następna, bo nie wszyscy ranni zostali ewakuowani. Następna łódź nie przypłynęła, a myśmy od tego jednego pocisku zostały obie ranne. „Maja” miała nogę urwaną, a ja byłam lżej od niej ranna, w rękę. Więc to było trudne przejście dla mnie. Koleżanka została na Czerniakowie, zamordowali ją. Ostatnie przejście z Mokotowa do Śródmieścia, szliśmy osiemnaście godzin, pobłądziliśmy. Dla mnie to było okropne, gdyby nie dwóch moich kolegów – Paweł Orzechowski „Bars”, drugi Zbyszek Rogalski „Lew Powała”. Jeden mnie trzymał z tyłu za pas, a drugi za zdrową rękę i tak mnie przez te kanały przez osiemnaście godzin przeciągnęli. Miałam wtedy dosyć wysoką gorączkę i marzyłam tylko o tym, żeby usiąść, ale jak siadałam, to się zanurzałam głową w kanale. Ten kanał był koszmarny i makabryczny. Jak dotarliśmy już kanałem do Śródmieścia i wychodziliśmy z niego w Alejach Ujazdowskich, tuż przy gimnazjum Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży, kładli nas na chodniku i w pewnym momencie spojrzałam do góry i zobaczyłam piękne, jesienne liście na drzewie. Potem zabrały mnie dobre kobiety, dały mi coś do ubrania, a następnego dnia poszłam do szpitala.
To był szok. Panie były przyzwoicie ubrane, wszyscy byli umyci. My, po tym kanale, potwornie śmierdzący i brudni. Szyby w oknach. Jak wyszliśmy z kanału, siedzieliśmy w takiej kawiarni przy Wareckiej, „Chiquita” się chyba nazywała, dostaliśmy coś ciepłego do picia, pełny luksus, jednak to krótko trwało. Zaraz potem zaczęło padać Powiśle, całe to północne Śródmieście było upośledzone bardzo.
Jak najgorsze. Stare Miasto było dla mnie jednak lepsze, niż Czerniaków, dla mnie jako dla łączniczki i sanitariuszki dlatego, że na Starym Mieście można było się jednak piwnicami przedostać, oczywiście z jednej strony na drugą trzeba było przebiec pod barykadą, albo bez barykady. Jednak znaczną część ciężkiej drogi łączniczki szło się piwnicami. Natomiast na Czerniakowie była luźna zabudowa i przejście z jednego budynku do drugiego było tragiczne zupełnie. Poza tym była to druga połowa Powstania, myśmy byli już bardzo zmęczeni. Poza tym nie było jakiejś ogólnej organizacji życia, tak jak na Starym Mieście, bo tam, mówię o grupie Północ, która działała znakomicie, do końca prawie były jakieś piekarnie, minimalnie wypiekały, ale wypiekały. Dla ludności cywilnej były wywiercone studnie, ginęli przy nich ludzie oczywiście, natomiast na Czerniakowie niczego takiego nie było. Przynajmniej ja się nie spotkałam.
Ulica Ludna, ulica Okrąg, Solec – zaczynaliśmy na Zagórnej, to był taki kwartał, gdzie nas obsadzali, tak nas wypychali powolutku, aż znaleźliśmy się na Solcu.
Tak, miałam. Byłam między dowództwem „Parasola” a żołnierzami z armii Berlinga łączniczką przez kilka dni.
Znakomite. Poza tym, że oni się nie umieli bronić się w mieście, bo myśmy się już nauczyli a oni byli liniowymi żołnierzami i mieli ogromne trudności. Jednak byli to Polacy, wzięci ze wschodnich terenów i wcieleni do wojska, którym przyszło się nagle znaleźć w Powstaniu.
Nie, do nas żadnych, oni mogli mieć pretensje do swojego dowództwa, że się tu znaleźli, ale nie do nas. Jak ja do nich przybiegałam, oni mówili: „Nasza panienka przyszła”. Myśmy sobie, ta szara brać mówili na „ty”. Dopiero jak ktoś był oficerem, albo starszym to się już wymieniało stopień. Jak mieli jakiegoś suchara w plecaku to mi dali, poza tym wiedzieli, że ja już wtedy zaczęłam palić. Głodna byłam ciągle, a to ponoć głód zabija, ale to było tylko takie tłumaczenie. Chciałam to paliłam. Pewnie mi się wydawało, że bardzo dorosła jestem. Dostawałam w gazetce zwiniętą machorkę i sobie z nimi wypaliłam, przekazałam, co miałam przekazać. Bardzo żeśmy się lubili. Bardzo ich szanowałam. Pierwszego berlingowca, zobaczyłam na Ludnej, przy obronie poczty właśnie ze Zbyszkiem Rogalskim „Lwem Powałą”. Byliśmy we dwójkę na warcie, a trzeci spał. Tak na zmianę. To były takie głębokie piwnice z okienkami ponad ziemią. W pewnym momencie się obudziłam, nie moja pora była, ale widocznie zasnęłam temu Zbyszkowi. Nade mną jest ustawiony karabin maszynowy, dosłownie nade mną jest ten trójnóg. Spojrzałam do góry, coś dziwnego – mundur, ale przecież nie niemiecki, nie nasz. Zbyszek mówi: „Nie bój się, nie bój się to pomoc zza Wisły do nas dotarła”. Jak się rzuciłam do tego pana, to był starszy pan, pewnie w wieku mojego ojca, ucałowałam go. Potem byłam łączniczką z nimi przez kilka dni, prawie przez tydzień. Część z nich przeszła z nami kanałami na Mokotów, część z nich wyszła z nami do niewoli, z naszymi legitymacjami Armii Krajowej, ponieważ ich nie chroniła konwencja genewska, a nas chroniła już wtedy, po kapitulacji. Także bardzo dobre stosunki były między nami.
Myśmy dwa razy mieli taki ratunek. Pierwszy to były zrzuty alianckie, gdy myśmy myśleli, że to brygada spadochronowa, którą nam zrzucali. A to były normalne zrzuty sprzętu, z czego osiemdziesiąt pięć procent, albo i więcej spadło na stronę niemiecką, ponieważ nasz stan posiadania terenu był już szalenie mały. Drugi raz, to byli właśnie ci biedni żołnierze, skazani na śmierć, którzy do nas przypłynęli.
Atmosfera u nas, nawet na Starym Mieście, była znakomita. Mieliśmy w II kompanii najmłodszą drużynę: Zygmuś, Tadzio, Tadko „Platon”, Tomek Kowalski „Polon”, dowódca tej drużyny, „Kok” Leon Papieski, który na moich oczach zginął na Czerniakowie i wielu innych chłopców, ich było kilkunastu w tej drużynie. To była rozśpiewana, harcerska drużyna. My, tacy potwornie zmęczeni zawsze, zbieraliśmy się w tej salce, gdzie oni pokotem spali i śpiewaliśmy. Czasem nam Ukraińcy, gdzieś z sąsiednich budynków odpowiadali swoimi śpiewami. Przychodził zawsze do tej drużyny, każdego wieczoru Wacek Czyszek. Ten nasz ukochany Wacek i zawsze z nami chwilę posiedział, pośpiewał, szedł do następnych. Oczywiście myśmy byli piekielnie zmęczeni. Na Czerniakowie nie było już takiego entuzjazmu, ale do końca robiliśmy co mogliśmy.
Dowództwo się kurczyło. Najpierw był ranny nasz dowódca batalionu na Woli i kilku innych wyższych dowódców. Na Czerniakowie był ranny „Jeremi” Jerzy Zborowski, zastępca dowódcy batalionu. Miał wtedy chyba dwadzieścia dwa lata, był to ciężar ponad jego siły, ale wywiązywał się znakomicie. Na końcu Czerniakowa i na Mokotowie mieliśmy Jurka Mirskiego, on był ostatnim dowódcą kompanii i batalionu.Jak sobie pomyślę, że chłopiec dwudziestoletni niesie takie brzemię ogromne, odpowiedzialność za życie tylu osób, odpowiedzialność za bezpieczeństwo oddziałów. Oczywiście oni mieli skończoną podchorążówkę, ale to była podchorążówka konspiracyjna. To nie było fachowe, wojskowe przeszkolenie tylko skrócone nauki. Nasz kwatermistrz obracał dużymi pieniędzmi, organizował magazyny broni, zakup broni i też miał dwadzieścia jeden, może dwadzieścia dwa lata. To wszystko byli młodzi mężczyźni. Teraz, z perspektywy mojego wieku wydaje mi się, że oni byli młodzi, wtedy dla mnie szesnastoletniej dziewczyny - dorośli.
Z Krysią Maleszewską „Rafałem”, z Norą. To były moje koleżanki sprzed Powstania. Z Eleonorą Sochoń, z Zulą, z Hanią Karczewską – Grudzyńską. Z Kamą Marysią Chojecką byłyśmy blisko. Właściwie nie było obcych dziewczyn, myśmy wszystkie już po tygodniu były zżyte. Z Niusią Woźniak, jej późniejszym mężem Bogdanem Szarakiem z III kompanii – zupełnie inna kompania, a byłyśmy blisko.
Na Woli, może do momentu tych potwornych rozstrzeliwań ludności cywilnej, oni byli wręcz zachwycający. Nawet ci, którzy nie przyłączyli się do Powstania, bardzo pomagali, budowali barykady, kobiety gotowały wspaniałe zupy, które nam na linię przynosiły. Darły swoje prześcieradła i różne inne rzeczy, żeby było czym bandażować, bo myśmy tych środków opatrunkowych za dużo nie mieli. Znakomita była ludność cywilna. Na Starym Mieście chodziłam dużo wśród ludności cywilnej, bo przechodziłam przez przejścia piwnicami. Osobiście nie spotkałam się z jakimiś pretensjami. Może ktoś, kto miał małe dziecko i nie miał dla niego mleka... Z kolei ci ludzie mieli możliwość wyjścia, bo jednak od czasu do czasu Niemcy z samolotów zrzucali ulotki, że ludność cywilna może wyjść. Tylko że myśmy nie bardzo wierzyli w to, że oni tą ludność wypuszczą. Jednakowoż część ludności wypuścili. Niektórych brali potem do kopania rowów przeciwpancernych, ale część wypuścili.
Natomiast na Czerniakowie miałam mało z ludnością cywilną do czynienia, bo nie przechodziło się piwnicami.
Tak, na Starym Mieście. Oni byli w skrzydle sadu. Tam byli jeńcy niemieccy, po bombardowaniu tam byli ranni. Ktoś przybiegł, że sanitariuszka jest potrzebna więc poszłam. Opatrywałam jak wszystkich. To byli ranni. Jednej rzeczy sobie tylko nie odmówiłam, ale to mnie męczy do dziś, że to nie było w porządku w stosunku do jeńca. Powiedziałam, że to niemiecka bomba na nich spadła.
Tak. W czasie okupacji, na rogu Alei i Marszałkowskiej, tam jest zresztą fragment tego muru z tablicą do dziś. Widziałam jak byli rozstrzeliwani nasi zakładnicy.
Tak. Widziałam czołg, przed którym szły kobiety. Na Woli, chyba na Młynarskiej.
Nie, bo mnie tam po prostu nie było. Oni najpierw nas wypychali, a potem rozstrzeliwali. Wiem, że w szpitalu Karola i Marii na Woli prawie wszystkich rannych rozstrzelali. Tam zginęli również nasi ranni, którzy tam leżeli.
Między innymi znakomity Zbyszek Dąbrowski pseudonim „Cyklon”, który brał udział w szeregu akcji przed Powstaniem. Miał brawurową akcję, którą przeszedł do historii oddziału. Na Dworcu Gdańskim zobaczył przed sobą spacerującego Niemca, wermachtowca, który miał pistolet. Nie było żadnych innych Niemców. Poszedł do jakiegoś kiosku, kupił butelkę oranżady, wylał ją, przystawił z tyłu Niemcowi z zaskoczenia do pleców i w ten sposób rozbroił go, zabrał mu pistolet i oddział się wzbogacił.
To co było. Na Woli żywiła nas ludność cywilna, ale poza tym mieliśmy całkiem dobrze zorganizowane kwatermistrzostwo z zapasami. Na Starym Mieście, po zdobyciu magazynu na Stawkach, mieliśmy całkiem dobre zaopatrzenie. Na przykład całkiem dobre wina od Fukiera, ale to było dla rannych. Armia Ludowa gdzieś zdobyła magazyny z niemiecką czekoladą lotniczą. Gorzej było z piciem na Starym Mieście, bo woda jednak była racjonowana. Nie było jej za dużo. Na Czerniakowie był magazyn „Społem”, gdzie był makaron i jakiś obrzydliwy sok pomidorowy, więc dziewczyny gotowały makaron, bo ja się do kuchni nie nadawałam, miałam dwie lewe ręce. Dopóki był sos to polewały tym obrzydliwym sosem. Albo się nie jadło w ogóle, pić też nie było co. Kisiel czasem jedliśmy, gdzieś w jakimś mieszkaniu, jak się znalazło odrobinę zapasów. Ludzie też nie mieli, bo to już był drugi miesiąc Powstania.
Mundur niemiecki zdobyty na Stawkach.
Żadnych, nie myliśmy się. Na Woli trochę żeśmy się myli, bo były studnie. Dopóki jeszcze była w Parku Krasińskich fontanna, to tam się trochę myliśmy, wieczorem dziewczyny, rano chłopcy. Po przyjściu na Stare Miasto raz się kapałam. Władze Starego Miasta zorganizowały nam kąpiel - jedna wanna na dwie łączniczki – za „Scarlett” Janą Lutykówną–Mirską we dwie się kapałyśmy i to mi już do końca Powstania wystarczyło.
„Parasol” nie miał kapelana, natomiast był kapelan grupy Północ i był kapelan z kościoła garnizonowego. Kto chciał, mógł sobie do tego kościoła wpaść. Tam zresztą dwa nasze parasolowe śluby w czasie Powstania się odbyły. Artur z „Rafałem” i Jeremi z Jasią się tam pobierali. Były msze, ale ja już tego tak dobrze nie pamiętam.
Całe Powstanie jest moim najlepszym wspomnieniem, nie oddałabym tych wspomnień i przeżyć.
Mój największy powód do dumy to fakt, że wyniosłam kilku chłopaków. To są wspomnienia, których nie oddałabym za najlepsze życie. Najbardziej bezinteresowne, nie zamieniłabym ich.
To jak składaliśmy broń pod Politechniką wychodząc do niewoli.
Niedobitki, które szły do niewoli, kilkanaście osób, szliśmy z otwartym parasolem i proszę sobie wyobrazić, że w tej grupie Niemców, którzy o dziwo salutowali nam, sobie bym może nie wierzyła, ale słyszały to jeszcze dwie osoby - słowo „parasol”…
Nie wiem, może bym nie uwierzyła, gdyby jeszcze dwie osoby tego nie potwierdziły.
Piechotą przez Wolę, do Ożarowa.
Tam pewnie ze dwa dni postoju, potem już podział na wagony męskie i kobiece do Łambinowic - Lamsdorf. Tam był obóz, budowany na cmentarzysku jeńców radzieckich. W fatalnych warunkach. Wychodziłam ranna, a nie chciałam wychodzić ze szpitalem tylko z moimi koleżankami do obozu. Dostałam stopień oficerski i wychodziłam jako „Zajda”. Kama, która skończyła podchorążówkę, dostała awans na podporucznika z końcem Powstania i wychodziła z ludnością cywilną, ponieważ odnalazła ojca. Ja wyszłam z jej stopniem, po to żebym nie musiała pracować, bo nie mogłam pracować jedną ręką, a w stalagu zapędziliby mnie do pracy. Ja właściwie wyleczyłam się dopiero w kwietniu 1945 roku, zaczęłam wtedy normalnie funkcjonować.
Najpierw Łambinowice, potem Mühlberg, międzynarodowy duży obóz, tam bardzo pięknie się wobec nas zachowywali Francuzi i przede wszystkim Holendrzy. Nas było czterysta, może pięćset kobiet, nie więcej na pewno. Oni dłużej siedzieli, mieli pomoc z Czerwonego Krzyża już od kilku lat, więc jedzenie swoje nam przekazywali. Potem byłam w Waltenburgu przez jakieś trzy tygodnie. To była jakaś sala teatralna, nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić. Potem był Monsdorf, to był oficerski obóz karny, też nie wiedzieli, co zrobić z babami, to je wsadzili do tego obozu. Okropnie. Tam, nad obozem, rozegrała się bitwa powietrzna. Ni mniej, ni więcej tylko osiemnaście koleżanek zostało rannych, w tym jedna zmarła. A było to w kwietniu 1945 roku. Potem nas ewakuowali z tego obozu, szłyśmy kilka dni o głodzie i w chłodzie. Uwolniła nas armia amerykańska.
Przewieźli nas do Burgu do zniszczonej fabryki. Przyjechałyśmy w nocy i tam dowiedziałyśmy się o końcu wojny. Amerykanie mieli koszary w wysokim budynku, a myśmy leżały, jedna przy drugiej na betonie przy wjeździe, bo nie było dla nas jeszcze miejsca. Musiałyśmy sobie dopiero jakieś hale uprzątnąć, żeby tam zamieszkać. Ta wielka radość, ta strzelanina Amerykanów, koniec wojny, szczęśliwi, że wrócą do domów. A my leżymy na betonie, cudowne niebo ponad nami, nie wiemy, co z naszymi rodzinami. Czułam się zagubiona w tym ogromnym wszechświecie. Bardzo płakałyśmy, prawie wszystkie... Z powodu kompletnego zagubienia. Potem z tej fabryki pojechałyśmy do Murnau, do naszych chłopaków, z kierowcą, który nie umiał prowadzić, wiec miał wypadek, potem prowadził bez przedniej szyby. To był zresztą nasz kolega z oddziału. Stamtąd, razem z nimi, ukryte, oni oficjalnie, a my przez zieloną granicę ukryte w samochodzie. Ja byłam w szoferce przykryta jakimś płaszczem, dziewczyny pod ławkami. Dojechałyśmy do II korpusu, gdzie byłyśmy bardzo serdecznie przyjęte. Natychmiast poszłyśmy na przeszkolenie dodatkowe. Skończyłyśmy trzymiesięczne przeszkolenie dla pielęgniarek i pracowałyśmy we trzy: Krysia Czerwińska–Czerkawska, Kalina Brydygard–Neuman, która w Anglii potem została i ja w szpitalu, w II korpusie. Oni mieli bardzo mało pielęgniarek, także pierwsze dyżury to były trzy noce pod rząd, potem się to troszkę rozładowało. Następnie ewakuacja korpusu z Włoch do Anglii, a stamtąd 15 maja, do dziś pamiętam, bo to były moje imieniny wsiadłam na statek, który się nazywał „Wister Prince” i przypłynęłam tym statkiem do Gdańska, gdzie zostaliśmy wsadzeni, za druty, do obozu. Siedzieliśmy fotografowani na wszystkie strony przez dwie doby, bez jedzenia, bez picia nas trzymano. Ponieważ siostra wiedziała, kiedy przyjeżdżam, wiec wyjechała po mnie do Gdańska, zorganizowała jedzenia, więc najbliżsi mieli co jeść i nawet dla niemowlaka trochę bułeczki i mleka było.
Wszyscy mieliśmy nieprzyjemności. Po pierwsze mieliśmy znacznie gorsze perspektywy niż inni, na przykład ci, co przyjechali ze wsi odbudowywać Warszawę. Absolutnie nie ujmując im zasług, ale oni po prostu nie mieli tych literek AK na grzbiecie. Wiadomo było, że nie będziemy awansować, że z tym dyplomem mogę mieć kłopoty, bo zły wydział wybrałam. Nie byłam represjonowana tak, że siedziałam w więzieniu. Miałam bardzo dużo szczęścia. Mogę się teraz przyznać, że tuż po wojnie, po powrocie do Polski, w 1947 roku spisywaliśmy nasze przeżycia, kilka akcji zdołaliśmy opisać, mieliśmy opisać to, co mieliśmy świeżo w pamięci. Zbieraliśmy się u Zuli na Czerwonego Krzyża, ponieważ ona miała wtedy malutkie dziecko, więc myśmy do niej w kilka osób przychodzili, Staszek Jastrzębski „Kopeć”, Zbyszek Gasior „Garbaty”. Nie żyją obydwaj. Zdzich Dobrowolski „Mag” też czasem przyjeżdżał z Wrocławia, Kama. Kilka osób - sześć, osiem i pisaliśmy. Tego mi się uzbierała spora walizeczka, ale jak przyszły te aresztowania, ten nieszczęsny 1948 rok, bo pierwsze aresztowania mnie ominęły, bo byłam za granicą 1945, 1946 rok. Potem była przerwa i w 1948 roku zaczęła się nowa fala aresztowań to razem z mamą spaliłyśmy tą porcję, która u mnie była. Kopie u innych osób też. Dwie osoby z tej grupy siedziały za inne sprawy, tylko nie pytani nie chwalili się i po prostu nie wiedzieli, że my się zbieramy i piszemy. W czasie okupacji, też nigdy nie byłam bita przez nikogo.
Momentów wesołych było bardzo dużo, byliśmy młodzi, a młodość była wesoła. Tuż po walkach w getcie, po całodobowej warcie tam, wróciliśmy do pałacu Krasińskich na kwaterę. Nie byłam przez chwilę sama i nie poszłam do toalety, czyli gdzieś w gruzy. Były takie trzyczęściowe materace i każdy z nas miał jedną trzecią takiego materaca do dyspozycji. Częściowo leżał na materacu, a częściowo na podłodze. Rozsunęłam jakieś dwie osoby, położyłam się i zasnęłam. Śni mi się taka piękna biała łazienka i takie kafelki, w momencie, kiedy pociągnęłam za sznurek obudziłam się i okazało się, że to wcale nie była łazienka... Patrzę, a leżę między dwoma chłopcami, więc szybko jakoś się tam oporządziłam, podciągnęłam moją panterkę, poszłam pod przeciwległą ścianę, znowu rozsunęłam jakieś dwie osoby i natychmiast zasnęłam. Rano budzą się ci chłopcy, patrzą na siebie przerażeni i zaczynają sobie ogromnie wymyślać: „To ty! Nie to ty!”. A ja, nieprawdopodobnie chichotałam udając, że śpię. Dużo takich sytuacji było w rezultacie. Potem zaczęło się normalne życie, praca, obowiązki rodzinne. Potem tworzenie środowiska. Dzięki Bogu udało się je utworzyć wtedy, kiedy wcale nie było to łatwe. Oczywiście to było przy ZBOWID-zie, bo nie było żadnej organizacji, przy której można by się było oficjalnie spotykać, a my chcieliśmy się spotykać oficjalnie. Nawet dużo różnych, ludzkich spraw można było pozałatwiać. Potem powstał Krajowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej i za zgodą wszystkich członków naszego środowiska tam się przenieśliśmy. Zaraz na początku powstania tego związku. Tam jesteśmy do dzisiaj.