Nazywam się Andrzej Leszek Strzałkowski, urodziłem się w Warszawie 27 lipca 1944 roku na Czerniakowie, w szpitalu Czerniakowskim. Losy moich rodziców tam właśnie rzuciły moją mamę Helenę Strzałkowską po to, żebym urodził się trzy dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Tak więc, chcąc nie chcąc, brałem udział w Powstaniu Warszawskim. Dopóki w tym szpitalu byli ranni Niemcy, szpital oczywiście był chroniony. W momencie wybuchu Powstania, Niemcy zaczęli zabierać swoich rannych ze szpitali. Kiedy już ostatni Niemiec został zabrany ze szpitala Czerniakowskiego, szpital został zburzony aż do parteru. Niemcy zburzyli go praktycznie do podziemii, bo tam funkcjonował szpital, zostały jedynie takie dwie ściany. Ale ponieważ szpital był betonowy, w związku z tym sama konstrukcja, która pozostała była bardzo trudna do wysadzenia czy też nawet do spalenia, czy zniszczenia przez samoloty. I tak się zaczęło moje życie, właśnie 27 lipca 1944 roku. Kiedy po kilku dniach wybuchło Powstanie Warszawskie, powstał dylemat, co dalej. Mama bardzo źle zniosła poród, ponieważ w momencie urodzenia ważyłem pięć kilo, byłem bardzo dużym dzieckiem. Na okupacyjne warunki i na wycieńczone ciało mojej mamy, ten poród był bardzo ciężki. Lekarze zalecili jej żeby jeszcze co najmniej tydzień, dwa pozostała w szpitalu, niestety ten tydzień, dwa, to było nic innego jak wybuch Powstania Warszawskiego.
Przed wojną moi rodzice mieszkali na Grochowie, na Kamionku, mieli domek na ulicy Kamionkowskiej 10, w cichym, spokojnym miejscu. Dom był otoczony dużym ogrodem, w związku z tym jakby nie czuło się tej całej grozy wojny, która się wokoło toczyła w centrum Warszawy. No ale ten element już mieliśmy za sobą. Ja jako noworodek i mama jako osoba cywilna, która trzy dni wcześniej urodziła to dziecko, znaleźliśmy się w ogniu Powstania Warszawskiego. Intensywne działania wyczuwało się już na początku sierpnia. Mama mówi, że czuło się ten panujący nastrój wyczekiwania, te wszystkie psychologiczne elementy, które składają się tą całą sytuację.
Po zburzeniu, cały czas byliśmy w szpitalu, to znaczy w piwnicach szpitala. Konstrukcja wjazdowa tego wejścia do szpitala była trochę dziwna, ponieważ był tam wylany beton i ciężko było Powstańcom doprowadzić do sytuacji, w której można by było wyjść lub wejść do szpitala nie będąc narażonym na jakiekolwiek straty. Cała sytuacja była o tyle podbramkowa, że szpital Czerniakowski troszeczkę inaczej wyglądał, w kontekście kwartału ulic. Koło szpitala były ogrody, działki. Niemcy na górze, na Frascati postawili karabin maszynowy i ten cały ruch, jaki się odbywał między szpitalem, był kontrolowany przez Niemców; jeżeli ktokolwiek się pojawił to Niemcy z góry z Frascati strzelali i zabijali. Strzelec wyborowy, który się tam usadowił, miał znakomite pole działania, ponieważ wokoło szpitala rosły kartofle, więc łatwość obstrzału tego terenu była znakomita. Rzecz jasna w pewnym momencie zało ludziom jedzenia, więc znajdowali się odważni ludzie, którzy nocą wychodzili na te kartofliska, kopali kartofle i usiłowali czymkolwiek wspomóc szpitalną kuchnię. Jednak to z natury rzeczy źle się kończyło, ludzie którzy taką czynność podejmowali, szybko ginęli od kuli snajpera niemieckiego.
Takie, jak warunki szpitalne, to znaczy płacz, zgrzytnie zębów, oczywiście ból i to wszystko, co się wiąże z wojną, warunki wręcz polowego szpitala, czyli warunki tragiczne. Powstańcy, którzy trafiali do tego szpitala, wprowadzani byli nocą. Ofiarność lekarzy [była ogromna].Obecnie w wejściu do tego szpitala znajduje się piękna tablica, dająca wyraz bohaterstwu tych ludzi w białych kitlach. Wzrusza mnie to tym bardziej, że przez pryzmat tego wszystkiego, widzę bohaterstwo swojej mamy. Bo przecież ja byłem wtedy noworodkiem, w sumie niekontaktowym jeszcze stworzeniem. Wprawdzie wszystkie rzeczy w psychice jakoś tam się odkładały, natomiast generalnie byłem ciężkim pakunkiem, który ta biedna mama musiała hołubić i chronić. W końcu jednak Powstańcy zdecydowali się na to, żeby wysadzić wejście do szpitala i wydrążyć w chodniku wyjście, ale to niekoniecznie do końca im się udało. Był niestety taki moment, że trzeba było wejść na schodek i z tego schodka skoczyć do tego przejścia, które zostało wydrążone przez Powstańców. Jeżeli ktoś stanął w nieodpowiednim momencie, to mógł zostać zestrzelony przez tego niemieckiego strzelca wyborowego. Mamie się udało.
Po wyprowadzeniu przez tych ludzi związanych z tym rejonem, grupę – z tego co wiem, bo mówiła mi później – „Radosława”, trafiliśmy na ulicę Śniegockiej, niedaleko Szpitala Czeniakowskiego. I tu mojej mamie jakby zmienił się świat. Z tego ogromnego nieszczęścia, z tych płaczących, wzywających Boga ludzi, nagle znalazła się w tym domu na ulicy Śniegockiej, gdzie ludzie byli zupełnie inni, byli poubierani w futra, piwnice wyłożone były dywanami a jakaś gosposia zaoferowała mojej mamie mleko. Okazało się, że ci ludzie tak sobie pomyśleli, że mieli kozę. Dla mojej mamy, która przez przeszło trzy tygodnie była w wręcz tragicznych warunkach, to przejście na ulicę Śniegockiej, było rajem. To był zupełnie inny świat.Ale to by było jak w bajce, gdyby było tak do końca. Niestety Niemcy bardzo szybko spacyfikowali tą kamienicę. Kiedy zostały zlikwidowane grupy powstańcze, wówczas regularnie niszczono wszystko, co było do zniszczenia. W związku z tym już nie miało znaczenia to, czy ci ludzie na początku byli cywilami związanymi z Powstaniem, ani to, czy byli w dobrych warunkach, czy złych – wszystko się skończyło, bo wszyscy przestali mieć dobre warunki. Powstańcy powiedzieli, żeby się szykować, że oni zaczną wyprowadzać. Ale ostrzał był duży, tym bardziej, że już reagowała druga strona, czyli ci zza Wisły. Niestety, koordynacji w obstrzale powodował to, że nie wiadomo czyje to były pociski. Niemcy byli jednak perfidni. Mieli coś, co mama nazywała krową, mówiła, że to wydawało taki charakterystyczny dźwięk, że słychać było, jak ta krowa była nakręcana i później ta ogromna bomba, leciała, świszcząc i powodując totalne zamieszanie i zniszczenie.
Właściwie nie. Jedyny przypadek, [bliższego kontaktu] był wtedy, gosposia na tej Śniegockiej zwróciła się do mamy z pytaniem, czy chce mleka. Mleko tamtych czasach, ale skąd krowa? Jak wspomniałem, okazało się, że w piwnicy hodowali kozę i dzięki temu, mama to mleko piła, ponieważ ja, jak mówiłem na początku, ważyłem dużo, pięć kilo i w związku z tym ta biedna moja mama miała dużo ze mną kłopotów.Chcę jeszcze wrócić do takiego dosyć ważnego momentu w moim życiu. W szpitalu czerniakowskim kapelanem był ksiądz Stanek. W rozmowach to był człowiek strasznie odważny, aż co poniektórzy twierdzili, że za odważny. Twierdził, że on nie śpi ze wszystkimi, tylko ponieważ została część ściany z łóżkiem, więc on [się ulokował] na tej wyburzonej części, która była z dwóch stron odsłonięta. Nie wiem, jak on tam funkcjonował. Nawet dzisiaj zastanawiam, się jak to było możliwe, ale on miał tę swoją filozofię i muszę powiedzieć, że nie zginął od bomby, nie zginął od kuli, tylko Niemcy go powiesili. Tym księdzem był ksiądz Stanek.
Tak, z resztą z tego tytułu mam znakomitą pamiątkę. Posługując się Izajaszem rozdział 54, ksiądz napisał tak: „Ku chwale mojej stworzyłem go, ofiarowując go ja Pan, święty nasz. Roku pańskiego 1944, w czwartek, w dniu 27 lipca o godzinie 7.30 rano urodził się w Warszawie synek – wtedy jeszcze nie miałem imienia – ofiarowany Bogu z ojca Jana, matki Heleny Strzałkowskiej z matką – tutaj jest bardzo niewyraźny tekst – i Bogu na chwałę i społeczności na pożytek ofiarowany. Wieczorny wieczór ...” i tak dalej, i tak dalej... podpisany przez księdza. Trochę mnie to, że tak powiem uwrażliwiło. Ten obrazek był między mną a matką, byliśmy związani tym obrazkiem. Ksiądz Stanek obiecał nam, że przeżyjemy i przeżyliśmy. Ale on tego nie przeżył...
I tak to się działo, że w końcu Warszawa po ogromnych bojach powstańców poddała się. W pewnym momencie wszyscy powstańcy warszawscy zostali zmuszeni, by kanałami uchodzić z Czerniakowa na Mokotów. Natomiast ludność cywilna nie bardzo znajdowała dla siebie miejsce. Powstańcy byli potrzebni na Mokotowie, walcząc dalej z okupantem, natomiast nie bardzo wiedziano co zrobić z ludnością cywilną, która była już zmęczona i miała ochotę się poddać. Mama mówiła mi, że była zdziwiona, kiedy Niemcy wrzucali granaty do piwnic, żądając wychodzenia, że jeżeli ktokolwiek zostanie w budynku, to będzie zabity, ponieważ te granaty rozrywały się i masę ludzi w ten sposób zginęło w tych piwnicach. Kiedy Niemcy sformowali już szyk, to okazało się, że w Warszawie jest strasznie dużo ludzi, że ta kolumna była tak ogromna. Aż dziwne, bo w pewnym momencie nie można się było zorientować, że aż taka ogromna ilość ludzi jeszcze wychodzi z Warszawy. No i zostaliśmy wszyscy zmuszeni do tego, żeby sformować szyki i żeby z tej Warszawy wyjść. Niemcy nas konwojowali, kolumna, jak mi mama opowiadała, była różna. Było widać i szabrowników, którzy nie licząc się z tym, że Powstańcy Warszawscy jednak walczą, oddają życie, to jeszcze buszowali po mieszkaniach, coś tam usiłowali jeszcze [wynieść]. Ale to wszystko ma krótkie nogi, dlatego, że Niemcy wyciągali ich z szeregów, z tej kolumny, odciągali na bok i co poniektórzy szabrownicy dostawali kulkę w głowę i na tym się kończyła ich historia. Natomiast w tej kolumnie było widać masę młodych ludzi z Powstania, nie mających umundurowania Powstańczego, ale widać, że byli w Powstaniu. Mama opowiadała mi takie zdarzenie, które jej przez długie lata już po wojnie tkwiło w oczach, we mnie. Jak szliśmy w kierunku dworca w Pruszkowie, w pewnym momencie ta cała kolumna zatrzymała się. Wzdłuż kolumny szła kobieta z dziewczyną osiemnasto, dziewiętnastoletnią, ta dziewczyna był naga, a jej ciało wyglądało zupełnie tak, jakby była przypalona z miotacza ognia, których Niemcy używali, jak burzyli budynki. Mama dziwiła się, że ta skóra jeszcze się trzymała na tej dziewczynie, bo ona jakby zsuwała się z niej. A przecież nie było żadnych środków ani opatrunkowych, ani też znieczulających. I przez wiele, wiele lat obraz Powstania [w oczach mojej matki] był obraz tej dziewczyny i w moich, kiedy o tym z mamą rozmawiałem.
Kiedy ta cała kolumna dotarła do dworca w Pruszkowie, Niemcy zdecydowali się na wyjmowanie z tłumu z kolumn, kobiet podobnych do mojej matki, z małymi oseskami przy piersi. Te matki były trochę przerażone, dlatego, że nie bardzo wiedziały, co Niemcy knują. Ich działania nie zawsze były racjonalne w stosunku do tego, co by normalny, zdrowy, myślący i uczciwy człowiek, myślał o danej sytuacji. Ich działania były bardzo niekonsekwentne, jeden Niemiec był dobry, dawał coś tam, usiłował pomóc, a drugi był taki, który popychał karabinem, czy kopnął. Widać było, że ci Niemcy prowadzący kolumnę, są jakby „od Sasa do lasa.” Na przykład w pewnym momencie zrównał się z moją matką Niemiec, starszy gość. Dodam jeszcze, że moja matka urodziła się w 1906 roku i mieszkała w zaborze Rosyjskim. W tamtych czasach trochę inaczej uczono nasze matki, w związku z tym znała perfekt rosyjski, niemiecki i łacinę, więc łatwiej było się jej porozumiewać. Z resztą, później ten rosyjski też jej się w życiu przydał. I ten Niemiec mówi, że jest oburzony rozkazami, które dostał, dotyczącymi traktowania ludności cywilnej, że on się wprawdzie zgadza, że żołnierz to żołnierz, że tu są inne rygory, natomiast ta biedna ludność cywilna nijak się ma do zaistniałej sytuacji. Tak, że był taki jakby ludzki. Ale kiedy przeszedł dalej, podszedł już inny, który miał zupełnie inne zdanie, po prostu był amoralny z naszego punktu widzenia. Tak to wszystko wyglądało. Dotarliśmy (jako my, bo ja już wtedy byłem przecież żyjącym człowiekiem) do Pruszkowa. W pewnym momencie mama poszła w tłum [i dowiedziała się], że Niemcy oddają ten obóz przejściowy w Pruszkowie, Ukraińcom. Mimo, że Warszawa była rozdzielona przez wojska Niemieckie, to informacje jakoś łatwo [się roznosiły]. Kiedyś była ta słynna sprawa oddziałów – dzisiaj się mówi, że to nie były oddziały Własowa, ale w każdym razie tych ludzi, różnych kałmuków, nie kałmuków. Podobno historycy twierdzą, że ludność tylko tak mówiła, że to byli Ukraińcy i że [w istocie] to nie byli Ukraińcy, tylko zbieranina, która w pewnym momencie przylepiła się do wojsk Niemieckich i współpracowała z Niemcami. W każdym razie, ci ludzie jak mówiono, na nożach noworodków wbijali na Woli i ta informacja funkcjonowała w umysłach ludzi. I jak poszła wiadomość, że w Pruszkowie Niemcy oddają ten obóz przejściowy w ręce Ukraińców, to wszyscy byli przerażeni, bali się, że to już jest dla tych ludzi koniec, że pewnie wszyscy zostaną zabici. Ale w życiu zdarzają się cuda. W pewnym momencie ktoś krzyknął, że Niemcy wyciągają z tłumu matki z małymi dziećmi, z noworodkami. Więc każda się schowała jakoś tam, żeby ją było jak najmniej widać, żeby dzieci nie płakały, żeby nie było pretekstu, do tego aby Niemiec podszedł i wyciągnął z tłumu. Wtedy w Pruszkowie wyciągnięto jedenaście matek, [moją matkę ze mną też]. I naraz dzieje coś dziwnego, jakby zdarzenie z innego znów świata: Niemcy wnoszą jakiś stół, jakieś kubki, jakiś termos z kawą, jakieś paczki, wszyscy są zaskoczeni tym, co się dzieje. Naraz wchodzą Niemcy z komisją, z przedstawicielami Światowej Organizacji PCK, Czerwony Krzyż. Matki zatrzymały się, bo widzą, że się coś innego dzieje. Na stół któryś z Niemców rzucił jakąś szmatę, obrus czy coś takiego, znalazły się krzesła i ci z Czerwonego Krzyża usiedli. Niemcy zaczęli im opowiadać, jacy oni są dobrzy, że oni tu się tak wszystkimi opiekują. Tylko, że zapomnieli [dodać], że trzy, cztery dni wcześniej do jednego z magazynów rzucono bomby i około dwustu ludzi zabito. Tak, że ta ich dobroć była bardzo niekonsekwentna. Ale tak matka zrozumiała co Niemcy opowiadają tym z PCK, no i ci kiwają głowami, że tak, że ci Niemcy są tacy dobrzy. Niemcy każdej z tych jedenastu matek dają kubek leją kawę. Z tego całego zamieszania związanego z wizytą ludzi Czerwonego Krzyża, [wyniknęła i ta dobra rzecz], że matka dostała drewniaki. Ponieważ wyszła do szpitala, jak było jeszcze ciepło w końcu lipca, w ażurowych sandałkach i w letniej sukience i nie przypuszczała, że to tak długo potrwa. W końcu Warszawa poprzez swoje bohaterstwo broniła się 63 dni. A teraz był już prawie listopad i zrobiło się zimno. Całe szczęście, że w szpitalu dali matce prochowiec z jakiegoś bardzo rosłego mężczyzny. Płaszcz był strasznie duży, mówiła, że był jak namiot i jak się przewiązała paskiem to miała ten płaszcz po kostki ale to ją ratowało, że mogła mnie w tym prochowcu zmieścić. To było dla niej najważniejsze.Na stację wjechał pociąg, przedwojenna salonka z takimi wagonami, że do każdego przedziału było osobne wejście. Każda z tych jedenastu kobiet została umieszczona w tym pociągu, który gwizdnął, świsnął i pojechał.
Zostaliśmy wywiezieni do Koniecpola pod Częstochowę. W tym momencie moje opowieści różnią się od innych opowieści, ponieważ jak rozmawiam z ludźmi, to też mówią, że wylądowali pod Częstochową, ale do Częstochowy dojeżdżali bardzo długo. Natomiast ten pociąg był poza rozkładem. Na dworcu w Koniecpolu stały już podwozy. Rolnicy mieszkający w tej wsi Koniecpol byli przez Niemców zobowiązani, że każdy ma się zameldować z furą na stacji i każdy z tych ludzi brał swoją [furę i się meldował]. Mnie nazywano „warszawiak”, ponieważ miałem taki dosyć gruby głos, nie jak dziecko, tylko dosyć dziwny, jak jakiś zepsuty parowóz.Gospodarzem była cała rodzina Płatków, ale moja mama jako młoda kobieta zapamiętała młodych ludzi. Gospodarz miał syna Włodzimierza Płatka, który u niego mieszkał z żoną i też z dzieckiem, które się niedawno urodziło. Ponieważ „warszawiak” nie miał prawdziwego chrztu, wobec tego postanowił, że zorganizuje mi chrzest. Podobno, jak mama mówiła, ten chrzest był na sto dziesięć fajerek, było to bardzo przyjemne [wydarzenie]. To był najprzyjemniejszy moment po tych złych klimatach panujących w Warszawie, kiedy czuła strach, jaki jej cały czas towarzyszył w tym pociągu, czy to jest nie fikcja, bo to niebezpieczeństwo cały czas wisiało, czy Niemcy przypadkiem nie udają. I kiedy u tego gospodarza na stole postawili normalne jedzenie, to już był to jakby inny element życia. Tak że zorganizowano mi chrzest i pan Włodzimierz Płatek, czyli syn gospodarza, został moim chrzestnym. Ale moja mama oczywiście myślą była w Warszawie. My właściwie od pokoleń mieszkamy w Warszawie, doszukaliśmy się, że na pewno od piętnastego wieku. Ojciec jest warszawianinem, moja rodzina po mieczu była mieszczanami, mieli dom na Freta 5. Mój ojciec, na imię miał Jan, był chrzczony w Katedrze Św. Jana, na co z resztą mam dokumenty. Tam, gdzie na Freta jest kawiarnia, czy restauracja „Pasieka”, to tam kiedyś dziadek mój prowadził rusznikarnię. Kobiety w mojej rodzinie żyją bardzo długo, moja babka żyła 103 lata, natomiast wszyscy moi dziadowie [ginęli], jak nie biorąc udział w jakichś powstaniach, to w jakichś zamieszkach. Na przykład jeden z moich dziadków zginął gdzieś pod granicą w Mandżurii na wojnie rosyjsko-japońskiej, Te losy Polaków są bardzo zagmatwane...I kiedy mama dowiedziała się, że jest formowany pociąg do Warszawy, to namówiła gospodarzy z Koniecpola, że wraca do domu, bo tam przecież mąż Janek [został] na stronie praskiej Warszawy. Ponieważ [rodzice] byli bardzo ze sobą zżyci, to już matka o niczym innym nie myślała tylko o powrocie. Gospodarze jej mówili: „Ale pani Heleno, przecież tam nie ma co jeść, z Warszawy została tylko kupa gruzu.” Ale matka się uparła, więc ci gospodarze [zgodzili się] radzi, nie radzi, bo moja mama była im pożyteczna. Kiedy oni pracowali w obejściu to moja mama opiekowała się i mną i ich dzieckiem. W związku z tym, że była wycieńczona po Powstaniu, to odżywiano ją, żeby wróciła jej normalna waga, [więc można powiedzieć, że im wiele zawdzięczała] ale chęć powrotu i „co tam z Jankiem” było rzeczą najważniejszą. I kiedy rzeczywiście został sformowany ten pociąg do Warszawy to nie wiem jakim cudem, ale mama się też zabrała. Pociąg miał iść do Rembertowa, ale z jakichś nie znanych mamie powodów został skierowany na drugą stronę Wisły. I ta biedna kobieta z tym ogromnym plecakiem, bo ci gospodarze dali jej prowiantu, żeby mogła jak wróci i jeśli mąż żyje, to męża poczęstować, aby w tym pierwszym okresie mogła się tym jedzeniem wspomagać się w zniszczonej Warszawie. Mama cały czas liczyła się z tym, że z ojca mogło spotkać coś złego i ta niepewność było motorem jej działania. Była ciągle pod wrażeniem, że jest potrzebna. Nieszczęście polegało na tym, że pociąg pojechał zamiast do Rembertowa to zdaje się do Włoch, na drugą stronę Warszawy i ta biedna moja matka ze mną, a ja już w międzyczasie i przytyłem i urosłem, i z tym plecakiem, zdążała ku swojemu mężowi Jankowi, żeby się spotkać po iluś tam miesiącach rozłąki.
W Warszawie niestety nie było wówczas mostów, bo wszystkie wysadzili Niemcy. Był jeden most pontonowy, który zrobili Rosjanie. Jakimś cudem, przy pomocy ludzi dotarła do tego mostu pontonowego. A tam awantury nie z tej ziemi, dlatego, że Rosjanie nie puszczali cywili, uważali, że most pontonowy zrobiony został dla wojska i tylko wojsko mogło z niego korzystać. Ponieważ, jak już wspomniałem, matka była w zaborze rosyjskim i znała ten język bardzo dobrze, więc zwróciła się do jakiegoś oficera. Mówi do niego, że mieszka po drugiej stronie mostu na Kamionku i że koniecznie musi się tam dostać, bo tam został jej mąż i ona nie bardzo wie, czy on żyje czy nie, ale ona musi, bo tam jest jej dom... I zaczyna go przekonywać, żeby ją przepuścił. Ten Rosjanin, z którym rozmawiała widać był bardziej inteligentny, niż pozostali, bo bardzo mama go ujęła, [przepuścił] nas i jeszcze przykazał żołnierzom, żeby uważali na matkę. W ten sposób dostała się na most. Los oczywiście nie do końca jest sprawiedliwy i kiedy weszła na ten most i już szła, stało się coś, czego nikt nie mógł przewidzieć, nawet ona sama: pękł jej pasek w plecaku i wszystko co miała w plecaku wypadło. Żeby to wszystko jakoś pozbierać, mama dała mnie jednemu z żołnierzy. Ponieważ kolumna stawała, szła, znów stawała i znów szła, więc nie było żadnego niebezpieczeństwa, że ja jej zginę, nie bała się więc oddać mnie żołnierzowi radzieckiemu do popilnowania. I tak zrobiła. Niestety, nim się zebrała, to ta kolumna poszła do przodu. Zdenerwowana, biegnie. A wtedy na ulicy Targowej, gdzie dzisiaj jest pomnik bohaterów „czterech śpiących, trzech walczących,”, była komenda żandarmerii rosyjskiej. Dzisiaj tam jest chyba Ministerstwo Komunikacji PKP. Moja mama tam wpadła i używając wulgarnych, ruskich słów, oznajmiła, że żołnierz jej ukradł dziecko! Sytuacja była o tyle śmieszna, że ten biedny żołnierz, kiedy padł rozkaz, żeby kolumna poszła do przodu, on wraz ze mną poszedł z tą kolumną. Po zejściu z mostu pontonowego, na wysokości Targowej, coś ze mną musiał przecież zrobić, dowódca poradził mu żeby oddał mnie na żandarmerię. Na tą żandarmerię wpadła moja mama i [jednocześnie ] ten żołnierz ze mną i w tym momencie sprawa się wyjaśniła. Mnie nic się nie stało a żołnierz był szczęśliwy, że się pozbył kłopotu, czyli mnie. Znowu byłem z mamą. Ponieważ od Targowej do Kamionkowskiej na dzisiejsze czasy jest około półtora przystanku, nie wiem, jak długo moja mama szła, może pół godziny, w każdym razie szła z przerażeniem, co się dzieje w domu. Przychodzi, okazuje się, że w domu ciemno. Kiedyś wszyscy byli uczciwi i nie nosiło się kluczy od mieszkania ze sobą, tylko się wkładało klucz w umówione miejsce. Włożyła więc rękę pod jakiś kamień, znalazła klucz, otworzyła drzwi. A w mieszkaniu na środku pokoju leży ogromna kupa obierzyn po kartoflach. Jak się później okazało ojciec jedząc kartofle, wychodził z założenia, że mogą przyjść jeszcze gorsze czasy, więc żal mu było te obierzyny wyrzucać. Ojca w domu nie było, mieszkanie wychłodzone. Położyła mnie do łóżka i wzięła się, jak każda porządna kobieta do sprzątania tego mieszkania.
Okazało się, że z obozu w Koniecpolu do tych rolników trafił także pewien człowiek z Warszawy. Nie znał wprawdzie mojej mamy ale znał mojego ojca i jak się później okazało to on namówił mamę do powrotu do Warszawy. On wrócił [wcześniej?] i jego pociąg został skierowany do Rembertowa. Poszedł do mojego ojca i powiedział mu, że widział matkę, że jest zdrowa, że ma pięknego syna. Ojciec szczęśliwy, że wszystko jest dobrze, postanowił do tego Koniecpola pojechać. Tak więc się z matką wyminęli: ojciec pojechał do Koniecpola, a matka wraz ze mną wyjechała w tym czasie do Warszawy. Matka zachodziła w głowę, co się dzieje, ojca nie było. Posprzątała już to mieszkanie i w pewnym momencie śmieszna sprawa, ktoś puka. A w ogóle myśmy mieli też psa, szczekliwy był strasznie i ten pies chyba był tak wystraszony, że nie reagował na ojca jak na przyjaciela, tylko zjeżyła mu się sierść i na to pukanie zareagował ostro. Matka otworzyła drzwi ale szybko je zamknęła, przestraszyła się, bo zobaczyła murzyna. Co się okazało, ojciec chcąc szybko wrócić do Warszawy, załapał się na węglarkę i wracał na tej węglarce, umorusany węglem, wyglądał podobno jak cztery nieszczęścia. Dopiero jak się odezwał: „Helena, nie poznajesz mnie?!” to po głosie oczywiście matka go poznała. Byli szczęśliwi, że oboje żyją.Opowiem jeszcze takie zdarzenie, które charakteryzuje jedną rzecz. Kiedy moja mama ze mną znalazła się w Koniecpolu, w tym czasie te tereny były pozajmowane przez różne jednostki niemieckie. Przeważnie to były jednostki, które składały się z ludzi już starych, taki rzut uzupełniający. I ci, którzy mieszkali we wsi Koniecpol, to byli już starsi ludzie, tacy, którzy autentycznie mieli dość tej wojny. Nie byli to już tacy brutalni, wściekli żołnierze, tylko tacy, którzy chcieli jedynie, żeby ta wojna się skończyła i żeby wreszcie dano im spokój. Czyli można było z nimi się dogadywać.W pewnym momencie wpadł jakiś człowiek na motorze z informacją, że Rosjanie się zbliżają. Powiedział do tych Niemców, żeby uciekali, bo Rosjanie byli tuż, tuż. Niemcy w popłochu rzucili się do ucieczki. No wpadli Rosjanie na tych czołgach, z tymi pijanymi babami, towarzystwo takie nie za ciekawe, jakieś te gęby widać kaukaskie. Wparowali do izby, gdzie akurat była moja matka i buty, te drewniaki, które dostała od Niemców, były pierwszą rzeczą jaką zakosili. Matka tym Ruskim nie mogła podarować. Niemcy przynajmniej w ostatnich dniach zachowali się przyzwoicie, a ci Rosjanie bez względu na to, że wyzwoliciele to byli złodzieje numer jeden. Z tym się wiąże jeszcze jedno zdarzenie. Ponieważ ten gospodarz, u którego mieszkaliśmy, był jak na ówczesne warunki bardzo bogaty, to miał konia. Stworzył sobie takie dwie izby, a koń był między ścianami, tak, że nie można go było zobaczyć. Niestety nie wziął pod uwagę, że Rosjanie mieli również konie i jak ta kobyła usłyszała, że Rosjanie wpadają na koniach i te konie rżą to i ona dała głos. Rosjanie wpadli, robili tę ścianę i konia zabrali. Ten biedny gospodarz, ojciec pana Włodka, który był moim chrzestnym, poszedł za bandą tych Ruskich, którzy mu konia ukradli – bo oni w jednej wsi ukradli a w drugiej za wódkę sprzedali. Liczył się z tym, że odzyska, odkupi tego konia. Wziął gorzałkę, żeby z tymi Rosjanami się jakoś ugodzić. Niestety już nie wrócił, został zabity przez Rosjan. Koń tyle czasu się uchował i przez miłość do tego konia stracił życie. Ale tak to w życiu niestety bywa, że nie wszystko się plecie jak by człowiek chciał...Opowiedziałem z grubsza to, co było związane z Powstaniem Warszawskim i ze mną przez sam fakt, że się właśnie wtedy urodziłem. Moja matka miała ból głowy przez to, że [w takich ciężkich czasach] musiała się mną opiekować i chronić przed śmiercią ale godziła się z faktem, że może zginąć. Stało się tak, jak się stało, dożyłem sześćdziesiątego roku życia. Brałem udział w uroczystościach związanych z sześćdziesięcioleciem [wybuchu Powstania], na które zostałem zaproszony. Myślę, że rocznica ta będzie już rocznicą, którą wszyscy Polacy będą szanowali, kochali bohaterów tamtych dni i utrwalali w pamięci pokoleniom ten zryw warszawiaków o wolność.