Stanisław Szymański „Biały”
Nazywam się Stanisław Szymański, urodziłem się w 1929 roku jako syn wiejskiego nauczyciela. Pseudonim „Biały”, w Powstaniu w zgrupowaniu „Chrobry II” na Woli, przed powstaniem rok w konspiracji. Konspirację zorganizował mój przyjaciel – Ryszard Lasota. Nawet nie wiedziałem, do jakiej organizacji konspiracyjnej się zapisuję, ponieważ mi tego nie powiedział. Takie były zasady okupacji hitlerowskiej – im się mniej wiedziało, tym było lepiej dla wszystkich.Właściwie były to zajęcia jak dla dzieci, a ja nie byłem pełnoletni. Miałem piętnaście lat. Szkolenie było bardzo ostre i wymagające. Zasadą było wkucie tak zwanego Podręcznika Dowódcy Plutonu – nazywanego w skrócie PDP. Trzeba było umieć to wszystko na pamięć. Czyli robił się z tego kurs na co najmniej podporucznika. To się później bardzo przydawało, bo w czasie powstania miało się już sporo doświadczenia.
- Czy coś pan pamięta właśnie z tego „kucia”?
Tak. To polegało na tym, że były między nami bardzo bliskie więzi koleżeńskie. My się nawzajem przepytywaliśmy. Kolega nie zostawiał szans, trzeba było umieć wszystko. Mieliśmy głównie szkolenie saperskie. Trzeba było wiedzieć, jaki dokładnie kawałek lontu użyć, żeby zdetonować ładunek. Musieliśmy znać na pamięć tabelkę, która pokazywała, ile trzeba trotylu żeby złamać drewniany słup telegraficzny, albo jakiej ilości potrzeba na stalowe przęsła mostu. To taka wiedza bardzo techniczna.
- Ale też bardzo przydatna...
Oczywiście, dla sapera wręcz podstawowa. Poza tym mieliśmy różne inne zajęcia. Właśnie z tym przyjacielem - Ryśkiem Lasotą grasowaliśmy usiłując zlokalizować jednostkę niemiecką. Działaliśmy akurat tu gdzie obecnie mieszkam – na Chomiczówce. Wówczas były to pola i piaszczyste wydmy porośnięte sosnami. Ryzykownie postępowaliśmy. Jakby jakiś Niemiec zobaczył chłopaczków, którzy za bardzo zbliżyli się do ich jednostki, to by strzelił. Wystarczyłoby też żeby strzelał akurat dla zabawy, a mogliśmy dostać kulką w łeb. Wtedy były też moje pierwsze popisy kartograficzne. Usiłowaliśmy dokładnie zlokalizować miejsce naszego działania według planu Warszawy - mapy topograficznej, której posiadanie było z resztą zabronione.
- I to stanowiło pana działania okupacyjne przed Powstaniem?
Dokładnie zacząłem na rok przed Powstaniem i musiałem to także pogodzić z chodzeniem na komplety.
- Właśnie, proszę coś opowiedzieć o swoim dzieciństwie.
To było bardzo bogate dzieciństwo. Najfajniejsze było pasanie kóz z kolegą, ponieważ działo się na wsi.
W dużej wsi z majątkiem Zabłockich, około 10 kilometrów od Sochaczewa. Szkoła mieściła się w czterech czy pięciu chałupach. Był świetny zespół nauczycieli, którzy potrafili się zżyć z ludnością okoliczną. Między innymi założyli koło gospodyń wiejskich. Mój ojciec prowadził zajęcia z robót ręcznych i rysunku. Stworzył – zaznaczam, że była to przedwojenna wiejska szkoła – klub konstruktorów lotniczych. Polegało to na robieniu dość okazałych samolotów, gdzie silnikiem była guma. Organizowane były nawet zawody. Do tego stopnia to się podobało nawet w Warszawie, że pewnego dnia, ni stąd ni zowąd przyleciał samolot i wylądował u nas na łączce. Widocznie znaleźli wieś Rybno na mapie. Wylądował zupełnie znienacka. Cała wieś rzuciła się oglądać aeroplan, a pilot zapakował do środka trochę dzieciaków - na jedno siedzenie chyba się czwórka mieściła, i zrobił kilka rund.Potem ojciec pracował już w Sochaczewie. Dostał większą posadę, bardziej ciekawą już w miejskiej szkole. Tu z kolei działał w związku młodzieży, można powiedzieć czeladniczej. Nazywało się to „Strzelec” i dzisiaj ten tytuł próbuje się nawet gdzieniegdzie reaktywować. To była organizacja patriotyczna, apolityczna i z nią właśnie ojciec w 1939 r. wyruszył w rejs. Podczas jego trwania starano się przenieść na wschód okolicznych Niemców, kolonistów z pierwszej wojny światowej, ponieważ byli kolaborantami.
- Proszę powiedzieć, jak to wyszło, że znalazł się pan w Warszawie. Przecież wychowywał się pan w okolicach Sochaczewa i w Sochaczewie.
To wszystko było dość głupie. Ojca już nie było, ponieważ ze swoim oddziałem strzelca brał udział w walkach. Ja zostałem z matką sam. Matka była urodzona w Warszawie i jej rodzina, zresztą ojca również, tam mieszkała. Sochaczew został zaraz w pierwszych dniach wojny zbombardowany. Pierwszym zburzonym obiektem była żydowska „bóżnica”. Matka zaś bała się zostać sama z dzieckiem. Chociaż ja za dziecko się za bardzo nie uważałem, no ale miałem dziesięć lat. Pewnego dnia, właśnie jak ta bóżnica się paliła, matka spakowała trochę rzeczy do walizki, wzięła mnie za rękę, i towarowym pociągiem przyjechaliśmy właśnie do Warszawy. Tu okazało się, że z deszczu pod rynnę, bo Warszawa była znacznie solidniej bombardowana. Nie ma się doświadczenia, wojny zbyt często się nie trafiają, aczkolwiek Polacy nie mogą na ich narzekać. Początkowo jak ojciec wrócił po kapitulacji do Warszawy, to pierwsza rzecz, jaką powiedział, to że nie pójdę do niemieckiej szkoły. I uczył mnie sam. Ja nawet wolałbym chodzić do tej niemieckiej szkoły, bo ojciec dla mnie był bardzo surowym pedagogiem. Ale takiej geografii, matematyki, nauczył mnie nieźle – miał czas, nadzorował pilnie, i miał jednego ucznia. Później, kiedy poszedłem już na tak zwane komplety, czyli takie tajne gimnazjum w okresie okupacji, poznałem serdecznego przyjaciela, również powstańca - Ryśka Lasotę. On właśnie dostał jakieś namiary, chyba to się wtedy nazywało „Związek Powstańca”.
- I to z nim Pan uczęszczał na te nauki saperskie?
Początkowo on mnie trochę informował, mówił, czego się nauczyć, wykombinował ten PDP, czyli Podręcznik Dowódcy Plutonu. To był właśnie taki ruch patriotyczny. Wiedzieliśmy, że wrogowie nie mogą tu zostać, że trzeba być przygotowanym. Dlatego właśnie szkolenie, żeby znać broń, materiały wybuchowe itd. Wszystko to wydawało nam się potrzebne. Również, aby teoretycznie opanować rygor wojskowy, ponieważ przygotowywaliśmy się psychicznie. Bardzo dobrze to prowadzili. Później przekształciło się w Armię Krajową – nie wiem dokładnie, nie jestem historykiem – w każdym razie ten Polski Związek Powstańczy został chyba po prostu wcielony do Armii Krajowej. Mieszkałem wtedy na Rybakach, ulicy, której nie ma w tej chwili. Jedyny ślad, to stojąca na rogu Rybaków i Mostowej prochownia.
- Przejdźmy już do roku 1944. Proszę powiedzieć jak zapamiętał pan wybuch Powstania?
Byliśmy przygotowani. Wiedzieliśmy sporo wcześniej, ponieważ to była jednostka saperska. W związku z tym trzeba było trochę większych przygotowań. O godzinie „W” wyruszyłem. Ojca nie było, bo poszedł do swojej jednostki – zresztą nigdy nie wiedzieliśmy, że ojciec w ogóle działa w konspiracji. Spakowałem trochę zapasowych rzeczy, skarpet, i siekierę. Każdy coś zabierał, a na mnie wypadło, że mam wziąć z domu siekierę. Punkt zborny mieliśmy na ul. Siennej. Tu spotkaliśmy się jeszcze z jednym oddziałem. Naszym zadaniem było opanowanie wiaduktu nad torami kolejowymi przy ul. Towarowej. Ten przejazd – do dziś istniejący – mieliśmy wysadzić w powietrze. Nie udało nam się tego zrobić, no i stoi do dziś. Jak jadę tym wiaduktem, to zawsze chce mi się śmiać i mówię sobie: „No, no, stoisz, stoisz, a niewiele owało!” Okazało się, że na tym wiadukcie stała kolumna samochodów. Nas było w sumie kilkunastu, więc siła była mizerna. Biegliśmy wzdłuż tej kolumny, żeby dostać się na wiadukt. Musiało to wyglądać dość pokracznie, bo mieliśmy dwa czy trzy karabiny zawinięte w płaszcze, albo kolba komuś wystawała, albo lufa. Posiadaliśmy też butelki samozapalające – polski wynalazek, nie wiem, dlaczego teraz nazywa się to „koktajl Mołotowa”. W polskiej wersji, nieco bardziej udoskonalony, stanowił główną broń przeciwpancerną. Była to butelka napełniona benzyną, pomalowana specjalną substancją, jakimś kalichlorkiem czy innym, i zawinięta w papier. Wybuchała od uderzenia. Wystarczyło walnąć. Trzeba było bardzo uważać, bo takie dwa polskie „koktajle Mołotowa” po zderzeniu same automatycznie wybuchały. Nie potrzeba było nic podpala. Po prostu rzucało się butelkę i koniec.I wtedy jak biegnąc wpadliśmy do bramy. A tu zaczęły już dobiegać strzały z różnych rejonów Warszawy, wiec wiedzieliśmy, że nie jesteśmy sami. Wyglądało tak, że niby godzina określona, wszyscy startują, ale jak się naokoło usłyszało strzały, to wiadomo było, że inni już walczą. A my byliśmy w takiej beznadziejnej sytuacji, bo wpadliśmy do dwóch różnych wejść domów. To był błąd żeśmy się rozdzieliliśmy.
Towarowa, bo to się działo na wprost starego dworca kolejowego. Walczyliśmy przeciwko tej bandzie Niemców, która na dole się rozproszyła. Oni nie wiedzieli, co się dzieje, ani do kogo strzelać ani po co strzelać. Zanim oni się zorientowali, my próbowaliśmy się gdzieś ukryć, żeby przeczekać, bo może oni by sobie poszli a my wysadzimy ten wiadukt. Ale oni zaczęli interesować się nami, więc uciekaliśmy schodami do góry. Nie mogliśmy przecież narazić ludzi i schować się u kogoś w mieszkaniu – to było niemożliwe. I tak nas wyparli aż na sam strych. Tu trzeba było odstrzelić kłódkę – okazało się, że karabin świetnie się nadaje do otwierania strychów. Dalej został nam już tylko dach. Znaleźliśmy klapę, otworzyliśmy, wyszliśmy na dach. Stamtąd było już słychać strzelaninę w całej Warszawie. I tam akurat, dziwnym trafem jedna kula trafiła mnie w udo. Nie był to groźny postrzał, bo ominął kość, nie mniej noga była taka trochę zdrętwiała. Chcieliśmy się połączyć z drugą częścią naszej grupy, w sąsiedniej kamienicy, która była o piętro niższa. Wszystkim się udało zeskoczyć, a ja z tą nogą skakałem ostatni. Skakałem na jedną nogę, więc musiałem sobie pomagać rękami. I tak na dodatek złamałem jedną rękę. I był problem. Nie miałem szczęścia razem z kolegą, za którym z kolei rzucił Niemiec z granatem. On jak zobaczył, że w jego stronę turla się ten „tłuczek” – niemiecki granat, to szybko się zdecydował i wskoczył do starego, przedwojennego śmietnika z otwartą klapą. Mimo to dostał po oczach drobnymi odłamkami. Potem gdy szliśmy rano do szpitala, do punktu opatrunkowego – adresu nie mieliśmy, wiedzieliśmy tylko, że będą punkty opatrunkowe – pytaliśmy ludzi, wskazali nam gdzie iść. Tam przyszliśmy i lekarz z pielęgniarką obejrzeli mi nogę, zabandażowali, zobaczyli rękę – i było paskudne złamanie, zresztą, do dziś ona jest taka zdeformowana. Zaczęli zakładać mi gips, trochę naciągając. W tym momencie coś strasznie rąbnęło za oknem, wysypało się szkło z szyby, straszny kurz, nie wiem z czego, może trafiło w śmietnik z popiołem. I zrobiło się ciemno. Siedzę tak, wisi mi ten bandaż i gips, sprawdziłem, czy czymś nie dostałem, ale nie – wszystko się rusza, jest w porządku. Za chwilę, kiedy kurz trochę opadł w tym pokoju, uchylają się drzwi i słyszę: „O, to ty żyjesz?” – mówi do mnie ten lekarz. Ja na to: „Nic mi nie jest”. Wiec oni szybko dokończyli ten opatrunek, okazało się, że zamiast ręki mam taką wielką bułę. Skierowali mnie do jakiegoś szpitala urządzonego w piwnicy, położyli mnie na sienniku – zresztą nie wiem po co. To tylko na westernach jak postrzelą kogoś w nogę, to on się przewraca, coś się dzieje. A tu okazuje się, że po takim postrzale w nogę to można wyżyć i chodzić też można. Tak że niezbyt chętnie skorzystałem [z siennika]. Lekarze się mną zajęli, opatrunek zmienili, z gipsem było już za późno, żeby coś jeszcze robić. Po trzech dniach znaleźli mnie koledzy, przyszli nawet z ubraniem – przynieśli mi jakieś niemieckie łachy. Szybko się ubrałem i po cichu wyszedłem. I potem zaczęło się na ul. Twardej. Niestety, ta ręka wykluczała mnie z działań bitewnych, więc miałem służby wartownicze i wyprawy patrolowe. To była jednostka na rogu ulic Twardej i Żelaznej. Tam szefem był porucznik „Zdunin”, który zadysponował, że trzeba organizować codzienne patrole. Od czasu do czasu brałem w tych patrolach udział. A poza tym to miałem huk roboty, bo jestem z gatunku „złotych rączek”. Na broni zaś się trochę znałem, bo mój ojciec bardzo lubił broń i przed wojną zawsze w domu był przynajmniej taki karabinek sportowy. Z bronią byłem zapoznany, a okazało się, że mało ludzi wie nawet jak się czyści broń. Ja za to potrafiłem idealnie oczyścić, a nawet wykonać naprawy. Później, jak zaczęły się zrzuty broni, spadło sporo stenów, z których jeszcze bodajże dwa egzemplarze można oglądać w samym Muzeum Powstania. One były pakowane w papier, a przedtem zanurzano je do takiej dziwnej masy, która była trochę jak twardy smar, trochę jak wosk. Okazało się to bardzo niebezpieczne. W piwnicy niedaleko od nas, ktoś włożył magazynek do takiego nieczyszczonego dokładnie stena, nacisnął spust, chciał wystrzelić może jeden albo dwa naboje, ale okazało się, że sten lubi bardzo strzelać sam. [Ten człowiek] przerażony, że on nie naciska spustu, a karabin strzela, rzucił go na ziemię i po drodze pistolet trafił w łokieć jakąś łączniczkę czy sanitariuszkę, więc to był straszny wypadek – głupia sytuacja. Te steny zatem, które były u nas na składzie, trafiały oczywiście do mnie i chyba z tydzień je odskrobywałem, składałem na nowo, czyściłem, oliwiłem, smarowałem. Fuchy nie puszczałem, wszystkie były w znakomitym stanie.
- Czyli mimo, że był pan ranny już pierwszego dnia i nie mógł pan walczyć w Powstaniu, to wykonywał pan bardzo cenną pracę naprawiając broń.
Muszę powiedzieć, że się nie nudziłem. Okazywało się, że nawet z jakiegoś złomu można wygrzebać części, które będą do czegoś znów pasowały.
- To na pewno było bardzo pomocne dla innych żołnierzy. Proszę powiedzieć, jak zapamiętał Pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej, jeśli pan się z nimi spotykał?
Kontakty osobiste były jednostronne – bo albo ten zginął, albo tamten. Zapoznałem się z nimi dopiero właściwie w obozie, gdzie mieliśmy tak zwanego posta. Była nas tam grupa dwudziestu sześciu po przejściach przez kolejne obozy, jak Lamsdorf, Mühlberg.
- O obozach jeszcze będziemy mówić. Wróćmy jeszcze do czasów Powstania – jak ludność cywilna, ludność warszawska, przyjmowała walkę oddziału i pana pracę?
W czasie powstania miałem właściwie bardzo mało kontaktów z ludnością cywilną. Przychodziły tam panie, które nam gotowały, tak że zawsze jakaś zupa była. Myśmy z kolei starali się przyciągnąć, co się da – były przecież barykady z cukrem, niedaleko było do Haberbuscha – tam były kadzie z chałwą, niesłodką. To były frykasy. Najbardziej – jak to Polacy – tęskniło się za kartoflami, bo kartofle szybko się skończyły. Kartofle to był rarytas. Utkwiła mi w pamięci wyprawa na ul. Chmielną, skąd miałem odebrać części do zamka do karabinu przeciwpancernego. Był ze mną jeszcze ktoś. Szliśmy ulicą Chmielną, wszędzie były biało-czerwone flagi, ludzie byli odprężeni. Tu było względnie cicho, bo to był spory kawałek przez Aleje Jerozolimskie, a dopiero po drugiej stronie Alej były placówki niemieckie. Na ulicy Chmielnej było względnie spokojnie, ludzie zadowoleni, uśmiechnięci. Domyślaliśmy się jednak, że ta wolność będzie chwilowa. Gdyby udało się powstanie w dwa, trzy dni załatwić tak, że Niemcy by zrezygnowali... ale oni nie mieli ochoty. Ale właśnie ta odprężona ulica, gdzie nie było strachu... Aczkolwiek Polacy byli rzeczywiście dzielni, ale przez cały okres okupacji czuło się ten strach, chociażby przed łapankami.
- A jak wspomina pan elementy życia codziennego – o żywności już mówiliśmy, takie rzeczy jak ubranie, noclegi, formy higieny, spędzanie czasu wolnego?
Bo ja wiem... Były nawet jakieś występy, ale ja się tym za bardzo nie interesowałem. Raz byłem na mszy, w piwnicy, na jakiej ulicy, nie pamiętam.
Nie, to było już w czasie Powstania, na polskiej stronie oczywiście. Gdzieś w pobliżu Woli, może w Śródmieściu. Trafiłem przypadkowo, bo jakiś chłopaczek mówi mi, że w piwnicy będzie msza i jak mam ochotę to żebym poszedł. Rzeczywiście wybrałem się na tę mszę., Niewiele z tego pamiętam. Jakieś było patriotyczne kazanie, ksiądz błogosławił. Jakieś życie zbiorowe miało miejsce. Ludzie chyba mniej się ze sobą kłócili, pomagali sobie, pomagali nam, gotowali, żyło się trochę jak w rodzinie.
- Czy pamięta pan jakąś prasę z czasów Powstania, czy słuchał pan radia?
Radia u nas chyba nie było. Może „Zdunin” miał na dole jakiś odbiornik radiowy. Prasa była codziennie. Głównie u nas była „Błyskawica”. Poza tym była jakaś służba megafonowa, można było przejść kawałek i był jakiś megafon.
- Czy pamięta pan jakieś najlepsze wspomnienie z czasów powstania, coś, co panu utkwiło w głowie, ale pozytywnie?
Może moment jak ujrzałem taką normalną ulicę jak przed wojną. Ulicę bez strachu. Aczkolwiek w każdej chwili mogła tam rąbnąć bomba, ponieważ bombardowano również z samolotów. Były tak zwane „krowy”, które były straszliwą bronią. Nawet pociski z granatników czy moździerzy też dolatywały na podwórko u nas na ul. Twardej. Raz o mało nie dostałem, kiedy miałem tam swoją wachtę przy wejściu do naszych pomieszczeń. Akurat wszedłem do środka i w tym momencie rąbnęło jakieś dwa metry od miejsca, w którym poprzednio stałem. Oni się zabawiali właśnie w ten sposób, żeby co jakiś czas zaatakować, żeby nie było spokoju.
- Czyli nawet to pana dobre wspomnienie od razu łączy się z pamięcią o kolejnych nalotach czy akcjach.
Tak, to było ciągłe.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Chyba koniec. Oddawanie broni. Na ul. Twardej, przed wymarszem do obozu zrobiliśmy sobie taką zbiórkę. Ktoś przyniósł żelazną skrzynkę i wszyscy zapakowali tam podręczną broń. Owinęliśmy w jakieś szmaty, w smar i zakopaliśmy w stajni, która tam była. Ja nawet się wybrałem później, ale już ktoś mnie ubiegł. I może dobrze. Bo jak wróciłem z obozu, to za posiadanie broni, zwłaszcza przez kogoś z AK, dostałbym w łeb. Tak samo z reszta jak za Niemców.
- Proszę powiedzieć, co działo się z panem od zakończenia Powstania, do maja 1945 r.?
To były przejścia obozowe. Lamsdorf, z którego wysłali nas - najmłodszych do Mühlbergu. Tu śmiesznie trafiliśmy, bo znaleźliśmy się w bloku gdzie były sanitariuszki. Był taki młodzieżowy, damsko-męski blok. Tu było trochę lepiej. Ale z kolei rozparcelowali nas na tak zwane komenderówki pracy – arbajtskomanda. Z paczką tych najbliższych chłopaków z Rybaków trafiliśmy do fabryki w Meissen – to po polsku Miśnia. Tam jest ceramiczna fabryka. Pracowaliśmy jako robotnicy.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
Cały czas naszą grupę dwudziestu sześciu chłopaków eskortował pewien Niemiec. Tu mogę właśnie powiedzieć, że tam w obozie spotkałem dwóch dobrych Niemców. Ten jeden był bardzo poczciwy, starszy człowiek, który był w czasie pierwszej wojny światowej w Polsce i zachwycał się polskim jedzeniem:
Oh, polnische Brot! Das ist sehr gut! Und Wurst! Polnische Wurst! Wszystko mu się podobało. A najśmieszniejsze, na koniec, mówi: „Potem wyszedłem na ulicę, podeszło takich dwóch małych i mi zabrali Gewer, czyli karabin. I potem pojechałem już do Niemiec. No i teraz was pilnuję”. Jego – chyba żona – przynosiła mu jedzenie, obiad, ale on twardo chodził na stołówkę wojskową, gdzie należała mu się porcja zupy i jakieś drugie danie. Więc on to brał w menachę i przywoził dla któregoś z nas. Ktoś tam szorował podłogę, żyło się jak w jakimś kołchozie, a on razem z nami. Krzyczał na nas, budził rano – to było straszne, bo trzeba było wstać o godzinie szóstej, jak było jeszcze ciemno, a on tam już walił w ścianę, sam się jeszcze ubierał i wołał
Aufstehen! Ale było poczciwe Niemczysko, przyszedł, porozmawiał, jak mógł pomóc, to swoją porcją wojskową się z nami dzielił. Ciepło mieliśmy, nie oszczędzał czy brykietów, czy węgla, żeby napalić w piecu w tym baraku. On zachowywał się przyzwoicie. Jeszcze może powiem o drugim dobrym Niemcu - nie wszyscy są źli. W fabryce pilnował nas też drugi Niemiec. Jak przyszedł pierwszy raz, to patrzymy – młody, starszy od nas o trzy, cztery lata, w lotniczym mundurze, bez ręki – bez dłoni, miał w przegubie całą dłoń odciętą. On bardzo dziarsko wyglądał, taki typowy Niemiec, blondyn. Myślimy: on nam zdaje się da popalić, za tę rękę będzie na pewno na nas chciał się odegrać. Okazało się, że był jeszcze poczciwszy od naszego posta. On się tylko uśmiechał. Jak zobaczył, że wyszliśmy na papierosa, staliśmy gdzieś, nie pracowaliśmy chwilę – to on się tylko uśmiechał, szedł dalej w drugą stronę. No ale to było dwóch. Z takich obozowych ciekawostek, mieliśmy jeszcze historię, że jakiś Niemiec uderzył najmłodszego z naszych kolegów. Uderzył go w twarz – za co, nie pamiętam. Myśmy go traktowali jako nasze dziecko obozowe, bo to był najmłodszy chłopaczek. Jeden z kolegów, takiej okazałej budowy, podszedł i przywalił wtedy Niemcowi w twarz. Za karę wysłano go do karnego obozu na miesiąc bodajże. Wrócił utuczony, bo tam byli sami Anglicy, Francuzi, dostawali podwójne czy potrójne paczki Czerwonego Krzyża, niemieckiego żarcia prawie nie jedli, tylko to co mieli z tych paczek. Jak się tam dowiedzieli, że on z takich trudnych warunków, to – mówi : „Tak mnie paśli, że prawie mnie zatuczyli”. Tak że Niemcom się nie udało ukarać go za to, że on Niemcowi przylał. On na tym bardzo dobrze wyszedł.
- Proszę powiedzieć, kiedy pan wrócił do kraju?
Nasz post powiedział nam, ze w Polsce nie będą nas za bardzo lubili, i żebyśmy wiali na zachód, do strefy zachodniej. No i zaczęła się ewakuacja. Post zachowywał się bardzo przyzwoicie, załatwił zawsze gdzieś u jakiegoś chłopa, czyli bauera, jakieś kartofle, które gotowało się w parniku. Właściwie na tych kartoflach można było wyżyć. Mieliśmy tam jeszcze resztki paczek, które na zmianę ciągnęliśmy ze sobą na wózeczku, bo oczywiście ewakuowaliśmy się na piechotę. Wylądowaliśmy w takim, uroczym zresztą, miasteczku o nazwie Annaberg. Byliśmy nieludzko zmordowani, bo żeśmy szli i szli. To był już któryś tam maj, nie pamiętam, który. Leżymy sobie w rowie, na trawce, naraz przejeżdża samochód, a na samochodzie – patrzymy – Niemcy - nie Niemcy, jakieś takie dziwne mundury. Okazało się, że to właśnie byli już wyzwalający nas towarzysze ze wschodu. Oni się też nami zainteresowali, bo zobaczyli, że też jacyś oberwańcy, w takich jakichś dziwnych mundurach. Przyszli do nas, oczywiście miasto Annaberg było już wtedy w naszych rękach. Tam w Miśni spotkaliśmy Rosjan - jeńców , którzy tam również pracowali. I okazało się, że to właśnie są ci nasi znajomi z obozu w Meissen. Oni byli świetnie zaopatrzeni, bo też kartofle kradli. Narażając życie szli na bocznicę, którą przychodziły pociągi z dostawami gliny, kaolinu, ale były tam też wagony z kartoflami, czy z mąką. I jak to Rosjanie – zawsze się potrafili gdzieś tam przesmyknąć, narażając życie, ale coś zawsze ukradli i kartofli mieli zawsze pod dostatkiem. Ich stołówka była w kominie fabrycznym. Jak widzi się taki wielki komin fabryczny, to okazuje się, że na dole – nigdy o tym nie wiedziałem, ale jest to logiczna konstrukcja – są drzwiczki, i jak się wejdzie do środka i spojrzy do góry to widać taką małą świecącą dziurkę. Na środku, wewnątrz tego komina stał żelaźniak, taki piecyk. Oni tam palili. Stała też wielka pucha i gotowali w niej bez przerwy kartofle. Od czasu do czasu nas zapraszali, bo wiedzieli, że sobie nie damy rady, byli zresztą starsi od nas. Co jakiś czas któryś nas tam wołał, zapraszali nas, żeby siadać tutaj, kartofli nam dali ze trzy, cztery, więc się pojadło takich ugotowanych w mundurkach.
- Wróćmy do momentu w Annaberg. Odpoczywał pan z kolegami i nadjechał samochód z Rosjanami. Co było dalej? Jaka była pana droga do Polski?
Okazało się, że już jesteśmy wolni. Zaczęliśmy od wyprawy do śródmieścia Annaberg. Zobaczyliśmy, że już stacjonuje tu jakaś radziecka jednostka. Poczuliśmy się bezpieczni. Spróbowaliśmy z Niemcami podzielić się ich dostatkami, których tak nam oszczędzali w okresie naszego dotychczasowego pobytu i zaczęliśmy się rozglądać za rowerami. W końcu znaleźliśmy rowery, które uznaliśmy za niepotrzebne Niemcom. Skoro oni mają czołgi, to po co im rowery? Rozdzieliliśmy się wtedy na takie grupki, które wracały różnymi drogami. Ja byłem indywidualistą i wracałem sam. Byłem ostatnim, który zdobył rower. Po drodze spotkałem jednostkę polską, taką, która plątała się tam po terenach już okupowanych Niemiec. To byli Lwowiacy, strasznie sympatyczni ludzie. Przesiadłem się z roweru na samochód i zostałem kierowcą. Traktor ciągnął chyba z pięć samochodów. Mnie wsadzili do ostatniego, bo nie mieli gdzie. „Jak chcesz – mówi – to wsiadaj, ale na końcu, jak coś źle zrobisz, to się urwiesz i zostaniesz”. Więc ja się postarałem i okazało się, że prowadzenie samochodu uczepionego na linie, to bardzo fajna zabawa. Jak się jest na końcu to można sobie skręcić, a ci przede mną nie mieli takiej możliwości. Jechałem sobie komfortowo z szybkością chyba trzydziestu, czterdziestu kilometrów na godzinę. I tak dojechałem z tą jednostką do Tomaszowa. Oni uznali mnie za wcielonego do wojska. Dowódca był przyzwoity. A wśród tych lwowiaków było jeszcze paru kierowców rosyjskich. Ale żarli się strasznie - lwowiacy z tymi ruskimi mało się nie bili nieraz. Były takie, powiedzmy, ustrojowe dyskusje. W tym czasie prowadziło się je bez szwanku, ale po powrocie do kraju już nie można by było tego rodzaju rozmów kontynuować. Wróciwszy odnalazłem matkę, dowiedziałem się, że ojciec nie wrócił. Długo czekaliśmy, ale do dziś nie wiemy, co się z ojcem stało. W czasie Powstania były to nagminne przypadki.
- A czy za udział w Powstaniu, za udział w konspiracji był pan później w jakikolwiek sposób represjonowany?
Nie. Wprost przeciwnie. Nawet miewałem fory z tego powodu, na przykład w szkole. Zaznaczę, że oczywiście od razu jak wróciłem, to poszedłem do szkoły, do gimnazjum dla dorosłych, bo tam mogłem w ciągu roku zrobić dwie klasy. Potem przeniosłem się do świetnego gimnazjum w Sochaczewie, z fantastycznymi nauczycielami. Szczególnie dyrektor, profesor od fizyki, był wyjątkowo wspaniałym i niesłychanie mądrym człowiekiem. I fizyki uczę się do dziś. Okazuje się, że fizyka jest nieśmiertelna. Lekcje z fizyki odrabiam do dziś, co jest ciekawe o tyle, że fizyka w czasie tych lat od zakończenia Powstania stała się właściwie filozofią. Przynajmniej ja tak to właśnie traktuję, że spojrzenie fizyczne na obecną świadomość człowieka staje się filozofią, przestaje być tą nauką ścisłą. I jako emeryt, który nie ma żadnych specjalnych zleceń nie narzekam, bo mogę dużo czasu poświęcić na naukę.
- Czy jest coś o Powstaniu, co myśli pan, że tylko pan mógłby powiedzieć?
Chyba nie. Dla mnie w pamięci jest właśnie ta ulica Chmielna. Spacer przez przekrój polskiej społeczności. Złodzieje nie kradli, ludzie dawali różne rzeczy za darmo, za darmo się komuś pomagało. Była jedność, braterstwo i to wszystko było takie oczywiste, jak ze słownika. Przez cały czas Powstania nigdy nie słyszałem, żeby ktoś coś szabrował, kradł. Brało się, jak na przykład barykady z cukrem. Ktoś brał tyle, ile potrzebował, ale nie na żaden handel, na robienie interesu. Komunizm – potrzebujesz, to sobie bierz, tyle ile potrzebujesz. Więc to takie odprężenie i polskość na każdym kroku. Było to chyba potrzebne. Zresztą okres okupacji też był taki. Ludzie byli zupełnie inni. Taki przypadek z ojcami kapucynami: jeszcze przed Powstaniem z moim kolegą Ryśkiem Lasotą służyliśmy do mszy u kapucynów. Z początku to służenie specjalnie nam nie wychodziło, coś tam nam ksiądz podpowiadał, ale był też taki starszy pan, który zawsze się kręcił. Bardzo często można go było w tym kościele spotkać. On był bardzo śmieszny, bo podpowiadał nam. Siadał tak, żebyśmy go widzieli, i pokazywał, że trzeba nalać księdzu wina do kielicha, albo podrzucał nam łacińskie fragmenty ministrantury. I pewnego dnia jak szedłem służyć do mszy, on stał w bocznej uliczce i mnie zawołał. Podszedłem do niego, a on do mnie mówi: „Wracaj do domu, Niemcy są u kapucynów. Rewizja, kogoś wywozili, coś tam się dzieje”.Albo jak była łapanka - to się z góry wiedziało. Ten, który zobaczył, to wracał z powrotem i wszystkich następnych ostrzegał, że w danym miejscu jest łapanka.
Warszawa, 9 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Marianna Kowalska