Kazimierz Augustowski, w powstaniu podporucznik „Jagoda”, przynależność „Czata 49”, zgrupowanie pułkownika „Radosława”. Urodziłem się 4 marca 1916 w Wilnie.
Byłem studentem Uniwersytetu Warszawskiego, wydziału farmacji, mieszkałem w Warszawie.
Chodziłem do szkoły oo. jezuitów w Wilnie. Zacząłem szkołę w 1926 roku, skończyłem maturą w 1934.
Studiowałem i mieszkałem w Warszawie. Do Wilna jeździłem tylko na wakacje.
Niestety, studia skończyłem dopiero w 1946 roku, otrzymałem dyplom Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.
Byłem w Wilnie.
Jako student nie zajmowałem się niczym.
Tak. Od 1939 roku w okręgu wileńskim.
Byłem w Legii Akademickiej.
Jednym z założycieli konspiracji w Wilnie był mój wychowawca, jezuita, ojciec Kazimierz Kucharski.
Pracowałem w kwatermistrzostwie. Do moich obowiązków należało wyszukiwanie konspiracyjnych lokali, gromadzenie amunicji i broni, których dużo zostało na Wileńszczyźnie, zaprzysiężenie nowych członków i to, co należało do kwatermistrzostwa – werbowanie.
Zostałem aresztowany w marcu 1942 roku. W tym czasie byłem zastępcą kwatermistrza okręgu. W konspiracyjnej stołówce znaleziono przy mnie broń i dużo fałszywych personalausweissów . Odpowiadało to kenkarcie warszawskiej, ponieważ był to Ostland . Po ostrym śledztwie Sondergericht skazał mnie na karę śmierci, ale moja mama, która była zamożna – ojciec zmarł przed wojną w 1934 roku – [niezrozumiałe] sporo pieniędzy i trafiła do oficera gestapo. Ten wziął łapówkę, zmienił tok śledztwa i zostałem skazany na rok więzienia za zjedzenie obiadu bez kartki. W tym czasie Niemcy werbowali więźniów do pracy. Zostałem najpierw skierowany do pracy przy budowie drogi, a później do budowy fabryki części samochodowych. W związku z tym, że choć moje wykształcenie jeszcze nie było pełne, ale byłem już na zaawansowanych studiach, opatrywałem więźniów i grupy Żydów, którzy też pracowali tam z nami. Tak się złożyło, że moja siostra pracowała w aptece i przez nią dostawałem opatrunki i leki. To była organizacja Todt, która budowała tę fabrykę. Naszym dowódcą był kapitan. Wyglądało to tak, że byliśmy w więzieniu, a do pracy doprowadzali nas – oczywiście pod bronią – strażnicy. Tak się szczęśliwie złożyło, że Zahlmeister , mój bezpośredni zwierzchnik, przyszedł do mnie i powiedział, że kapitan jest chory, a że nie ma lekarza, więc żebym to ja go zbadał. Podszedłem do łóżka chorego, rzeczywiście wyglądał bardzo źle. Guzik się znałem na medycynie, ale trochę wiedziałem, o co chodzi. Oczywiście, zbadałem mu puls, tętno, oczy miał zapadnięte, podwyższoną gorączkę. Zauważyłem, że na stoliku stała otwarta konserwa rybna. Powiedziałem do Zahlmeistra , że potrzebuję samochód, żołnierza i przywiozę lekarstwa. Pojechałem do siostry, zadzwoniłem do znajomego lekarza, powiedziałem, jak wygląda chory, on mówi: „Daj to, owo. Jakie tętno?” „Niskie” „To koremina, z kofeiną”. Więc mu to zaaplikowałem. Po paru dniach wezwali mnie do komendy, gdzie siedział gruby lekarz w stopniu majora. Pyta mnie, czy jestem lekarzem. Odpowiedziałem, że tak – oczywiście to była nieprawda. Więc on pyta dalej, jak ja poznałem, o co chodzi, i co pan dał. Więc ja odpowiadam: „Głównie na podtrzymanie serca.” „Panie, a za co pan siedzi?” „Zjadłem obiad bez kartki.” „Wyrok?” „Rok.” „Panie, to jest skandal. Brak nam lekarzy w Kriegslazaretach , to głupota trzymać pana nieproduktywnie. Co pan tu robi?” „Jestem pomocnikiem murarza.” „O, ja mam kuzyna w Berlinie, w Sicherheitspolizei , to ja przez niego pana wyciągnę, po prostu trzeba zrobić unieważnienie wyroku.” Ja odpowiadam: „Panie majorze, bardzo dziękuję, ale ja już za miesiąc wychodzę.” A on na to: „Dobrze, zgłosi się pan do mnie za miesiąc do Kriegslazaretu w Wilnie.” „Oczywiście.” Ale już dali mi biały fartuch, przydzielili pokój i byłem lekarzem. Oczywiście śmiałem się w duchu, ale przynajmniej mogłem się poruszać. Wykorzystałem nagromadzenie druków, różnych Kriegsurlaubscheinów – oczywiście wziąłem i przekazałem do naszej legalizacji. Kiedy skończył się wyrok, zaprowadzili nas do gestapo, gdzie musiałem złożyć przyrzeczenie, że nic nie powiem o tym, co było w więzieniu, z kim siedziałem, za co siedziałem i tak dalej. Wyszedłem, wróciłem do domu, skontaktowałem się z ówczesnym komendantem okręgu, pułkownikiem Aleksandrem Krzyżanowskim. W mieszkaniu mojej mamy w międzyczasie powstał punkt kontaktowy. Mówi mi: „Słuchaj, Kazik, jesteś spalony. Masz do wyboru – albo las, oddział partyzancki, albo – potrzebujemy kogoś w Warszawie. Ty tam mieszkałeś parę lat, masz na pewno kolegów, kontakty, trzeba zorganizować bazę okręgu przy komendzie głównej w oddziale piątym. Masz do wyboru – albo jedno, albo drugie.” Zapytałem, gdzie będę bardziej przydatny? Oczywiście, w Warszawie. To był grudzień, pomyślałem sobie: mróz, śnieg, gdzie ja, człowiek miastowy, będę się włóczył po lesie? Wybrałem Warszawę. Skontaktowałem się z tym kapitanem gestapo, przyszedł, dostał jeszcze srebrny serwis i powiedział: „Słuchaj, musisz wyjechać z Wilna, bo wszyscy, których aresztujemy, jak pytamy, kto wprowadził do organizacji, mówią – Augustowski. Ja póki mogę, to kryję, ale jak ciebie złapią, to i ciebie rozwalą i mnie też. Musisz wyjechać.” „Dobrze – powiedziałem – wyjadę.” Zostałem przerzucony transportem samochodowym do Warszawy. Zameldowałem się w punkcie kontaktowym komendy głównej oddziału piątego i zacząłem działać. Spotkałem się z kolegami, udostępnili mi magazyny, miałem kilka lokali mieszkalnych, zaangażowałem kilku pracowników. Moja działalność polegała na odbiorze poczty z komendy głównej do okręgu, pieniędzy, materiałów łączności i najważniejszego – zaopatrzenia. W Warszawie można było dostać, kupić, wiele rzeczy, których nie było na wschodzie. I bibułę, to znaczy biuletyn, który dostawałem i wysyłałem. Wszystko to gromadziłem w magazynach, maskowałem broń w paczkach z gwoździami, a inne materiały w beczkach przysypanych karbidem. Miałem kontakt z firmą „MET” – kierownikiem tej firmy transportowej był Austriak, który tylko to firmował. Firma miała pozwolenie na zakup i przewożenie różnych materiałów do Wilna. Były tam trzy samochody, wszystkie obsadzone przez naszych ludzi, zaprzysiężonych kierowców. W tej firmie uchodziłem za spekulanta, który handluje z Wilnem na boku. Firma mieściła się na ulicy Śniadeckich 20. Wykłócałem się z tym kierownikiem, właścicielem, Polakiem, żeby zabrał jak najwięcej mojego towaru. Zawsze jechał taki fuehrer , który miał alkohole różne łapówki dla Grenzschutzu. Ani razu nie było wpadki. Jednocześnie organizowałem transport kolejowy. I tu niestety w lipcu, na początku lipca, jeszcze przed akcją „Burza” na Wileńszczyźnie, załadowałem wagon dużą ilością broni, zaopatrzenia partyzanckiego, w tym głównie butów. Coś wydało się w tym Grenzschutzom podejrzane, zawiadomili gestapo. To był duży wagon z moim ładunkiem dla Wilna i dla Nowogródka – w czerwcu została mi przyporządkowana baza dla okręgu nowogrodzkiego. Zorientowałem się, że oni wzywają policję, więc po prostu wyszliśmy – został tylko ten, który miał papiery na przewóz Wirschaftskommando . Niestety, wylądował później w Oświęcimiu, w obozie. Nam się udało uciec. Przed Powstaniem, w lipcu, dostałem rozkaz od dowódcy zaopatrzenia terenu, w ramach Kedywu, majora „Witolda” – Tadeusza Runge, że mam rozeznać przyszłe działania powstańcze, mianowicie monopol tytoniowy na Woli. Rozeznałem to, miałem papiery na – maskującą – firmę Ruchsbaudienst , do użycia miałem samochód ciężarowy Opel Blitz i Lieferwagen fiat 508. Pod koniec lipca zostałem powiadomiony, że wybuchnie Powstanie.
1 sierpnia ze swoimi kilkunastoma zaprzysiężonymi pracownikami, podjechałem samochodem na ulicę Wielką, gdzie załadowaliśmy broń i ludzi na Blitza i pojechaliśmy na miejsce zbiórki zgrupowania, na ulicę Mieleckiego. Tam dostałem rozkaz budowania barykady na Karolkowej, którą zbudowałem z pomocą okolicznych mieszkańców. Oddział „Czata” dostał rozkaz ataku na Monopol. Nie brałem osobiście udziału w walce, bo ze swoimi ludźmi obsadzałem barykadę. Monopol został zdobyty i razem z nim dużo samochodów, które tam były zmagazynowane.
Zostałem dowódcą kolumny samochodowej. Później były walki o Cmentarz Ewangelicki. Dostałem rozkaz od majora „Witolda” przygotowania samochodów do przejścia do Kampinosu. W międzyczasie zostały zdobyte dwa czołgi, z których jeden ciągnął drugiego do naprawy – przejechały moją barykadę bardzo łatwo. Był plan „Radosława” wyjścia z Warszawy, pod osłoną tych dwóch czołgów. Samochody były obłożone workami z piaskiem i miały być przerzucone do Kampinosu celem otrzymania zrzutów. Założenie było, że mamy wytrzymać trzy, cztery dni w walce. „Czata” została zgrupowana w całości w jednym miejscu, ale przyszedł rozkaz odwołujący. Ja jeździłem na Stare Miasto celem otrzymania materiałów pędnych do czołgów na tę akcję, ale niestety, została odwołana. Moje samochody brały udział w ataku na Gęsiówkę, gdzie był obóz żydowski. W międzyczasie trwały walki z posuwającymi się Niemcami, którzy chcieli przebić ulicę Wolską, żeby mieć przejazd na Pragę. Jak już był silny nacisk na nasze zgrupowanie, to przenieśliśmy się, można powiedzieć, na Stare Miasto. Tam zorganizowałem opróżnienie magazynów na Stawkach, gdzie były duże ilości konserw mięsnych i cukru, które zabrały moje samochody. Niemcy już byli za ścianą, kiedy ja jeszcze ładowałem to zaopatrzenie armii „Środek”. Zorganizowałem kuchnię dla ludności i kuchnię dla naszego oddziału. Po śmierci kwatermistrza, inżyniera Popławskiego, zostałem mianowany kwatermistrzem batalionu „Czata 49”. Nie będę mówił, w jakich braliśmy udział walkach... Na Muranowie, w szpitalu Jana Bożego. Pod koniec sierpnia dostałem rozkaz przejścia kanałami do Śródmieścia z listem do pułkownika „Montera”. Przeszedłem z łącznikiem, przewodnikiem, dostarczyłem list i z odpowiedzią wróciłem na Stare Miasto. Już zarządzona była ewakuacja, komenda główna już się przeniosła z Barokowej kanałami do Śródmieścia. Miałem tam zaprzyjaźnionego oficera trzeciego oddziału, kapitana „Filusia” Majorkiewicza, cichociemnego. Przeszedłem z batalionem z powrotem do Śródmieścia. Zakwaterowali nas przy Alejach Ujazdowskich w ambasadzie bułgarskiej i dostaliśmy rozkaz przejścia na Czerniaków celem odpoczynku. Zakwaterowali nas na Okręg 2, ale niestety, zamiast odpoczynku nastąpiła walka. Niemcy mocno naciskali. 16. przybiegł podchorąży „Gryf” i mówi: „Ma pan rozkaz przepłynięcia na drugą stronę Wisły celem nawiązania łączności z armią, która tam jest. Tam są Polacy”. Poszedłem na brzeg Wisły koło zatopionego statku „Bajka” i tam zameldował się do chorążego, który był dowódcą tego zwiadu. Przepłynęliśmy „Ingą” z czterema żołnierzami. Przepłynąłem na drugą stronę w nocy z 15 na 16, oczywiście: „Stój, kto idzie, hasło!”. Zaprowadzili mnie do jednej z willi na Saskiej Kępie. Przyjął mnie pułkownik w polskim mundurze. Zameldowałem się jako oficer łącznikowy: „Panie pułkowniku” – a on powiedział: „Panie poruczniku, zwracam uwagę, u nas nie mówi się pan, tylko obywatel. Nazywam się Podgórski.” A ja na to: „Czy nie miał pan jakichś krewnych, bo znałem pułkownika Podgórskiego, przewodniczącego Związku Oficerów Rezerwy Broni Pancernej”. A on mówi: „To mój brat, proszę pana. Wiedziałem, że jest w wojsku, ale od rewolucji październikowej nie miałem z nim kontaktu. Niech pan coś opowie o nim.” No to powiedziałem, że to taki niewysokiego wzrostu.” „A kiedy pan się z nim widział?” Powiedziałem „Przed wojną, w 1939 r.” „Nie wiadomo, czy żyje, czy nie żyje?” Mówię: „Nie wiem, nie mam kontaktu.” Ale wysłał gońca. I nagle wpadł niski, dosyć krępy wojskowy, w mundurze z wężykiem generalskim na furażerce i pyta: „Gdie oficer od partizanów?” Ten mówi: „Właśnie tu jest” „No, charaszo, dawaj.” – i kazał zorganizować odprawę. W międzyczasie dali coś do jedzenia i przyszło kilku dowódców pułków saperów. Był też taki młody, dwudziestoparoletni pułkownik w mundurze Armii Czerwonej. Zapytałem Podgórskiego, przy którym siedziałem: „Kto to jest?” A on mówi: „To jest łącznik od artylerii. Mamy tylko słabą artylerię dywizyjną.” Wyciągnąłem mapę, pokazałem nasze stanowiska i widziałem zaangażowanie tego generała Galickiego – on się nazywał Galicki – dowódca „Dywizji Traugutta”. I on powiada: „No dobrze, pójdziemy jutro.” Ja mówię: Obywatelu generale, jutro będzie już za późno. Niemcy się zorientowali i położą taki ogień zaporowy z ruin Mostu Poniatowskiego i z Siekierek, które były obsadzone przez Niemców, że nikt nie przepłynie na drugą stronę.” No to on mówi: „Dobrze, zaraz.” Wydał rozkaz dowódcy 9. pułku piechoty – dowódcą był tam, Miżewski, czy Miżejewski. Wyszliśmy na brzeg, mignął mi tam pułkownik Kmita, widocznie przypłynął przede mną, ale nie poprosili go na odprawę. Dopiero na tym brzegu, gdzie poszliśmy wszyscy razem, zobaczyłem, jak potwornie wygląda Warszawa, bo jak byłem tu na Starym Mieście, na Woli czy na Czerniakowie, no to ile widziałem – ze sto metrów dookoła. A to wszystko płonęło, właściwie cały horyzont był w ogniu. Ustaliliśmy, że poproszą o wsparcie amfibii Armii Czerwonej i pod maskowaniem dymem Wisły spróbują uderzyć na Siekierki. Widziałem tych chłopaków, jak niosą drewniane pontony, skrzynie granatów „samozariadkich”, ciągną ckm-y, pepesze – rzeczywiście, wyglądało, że to jest siła. Serce mi rosło. A generał mówi: „Zostaniesz przy mnie jako oficer łącznikowy.” Ja na to mówię: „Obywatelu generale, melduję, że proszę o pozwolenie wrócenia na drugi, lewy brzeg Wisły, bo chcę być razem z żołnierzami, bo wierzę, że w tej chwili Powstanie się uda.” „No, charaszo.” – zgodził się. Przepłynąłem na drugą stronę Wisły, na brzegu stał kapitan „Motyl” i latarką dawał nam znak, gdzie można lądować.
Dowódca tej kompanii, która przepłynęła razem ze mną, porucznik Kononkow – nawiasem mówiąc, zginął na Czerniakowie – był Rosjaninem. A chłopaki, którzy mieli z nami płynąć, byli szalenie smutni, jeszcze na brzegu Saskiej Kępy. „Panie” – mówią – „tam jest piekło!” Ja im mówię: „Słuchajcie, ja nie jestem diabeł, ja w tym piekle już siedzę półtora miesiąca, i żyję! Nie jest tak strasznie.” „Panie” – mówią – „pan miastowy człowiek, a my ze wsi. Miesiąc, czy parę tygodni w wojsku, nie znamy miasta, nie wiemy, jak walczyć.” Mówię im: „Macie siłę, nam uje głównie broni.” Widać było, że wcale nie mieli ochoty na przepłynięcie na drugą stronę Wisły. Żołnierzy przyjął kapitan „Motyl”, zastępca dowódcy batalionu. Rozlokowali ich jeszcze na naszych liniach. Niestety, oni byli kompletnie nie wyszkoleni. Tak się chowali w tych oknach, że mógł Niemiec przyjść i położyć mu granat na głowę. Tak słabo się maskowali, że stawali w oknie i wielu z nich zginęło od razu. Zorientowali się, że materiał może i dobry, ale wyszkolenie żadne. Wówczas na odprawie z ich dowódcami plutonów podporządkowali się nam. Kapitan „Motyl” – Ścibór-Rylski został dowódcą również „Berlingowców” – jak ich nazywaliśmy – potwierdzonym zresztą z drugiego brzegu. Wydaje mi się, że to jedyny wypadek, gdy oficer AK dowodził plutonem w Wojsku Polskim. Jak tylko pokazali się ci żołnierze, to wstąpił inny duch w nasze oddziały, zobaczyli dużo broni i ludzi – oryginalne wojsko. Na nasze sygnały rakietami rzeczywiście artyleria ostrzeliwała nacierających Niemców, którzy zorientowali się, że przypłynął desant, i strasznie nas naciskali. W tym czasie na brzegu Wisły zginął podporucznik Moro z „Zośki”, znana postać, bardzo dzielny harcerz. Samoloty były przepędzane przez myśliwce radzieckie, kukuruźniki latały i zrzucały nam bez spadochronów skrzynie z bronią, czarnymi sucharami, jako zaopatrzenie. Jednak Niemcy, tak jak przewidywałem, wstrzelali się w nasz odcinek Czerniakowa i wśród przypływających żołnierzy były duże straty – po prostu ich topili. W dzień spuszczono zasłonę dymną nad Wisłę, ale Niemcy odparli atak. Przypłynął major Łotyszonek, który objął dowództwo nad oddziałami trzeciej dywizji dziewiątego pułku piechoty. Naprawdę żal było patrzeć na tych młodych żołnierzy, którzy ginęli jak muchy. Niemcy puścili goliata na róg Czerniakowskiej i Okrąg, wywalili nam dziurę i wdarli się. Walczyliśmy, oni na górze, my na dole i zostali wyparci. Ale straciliśmy szpital ZUS-u, dzisiaj imienia prof. Ronowskiego. Sytuacja stała się bardzo groźna, bo Niemcy usiłowali nas odepchnąć od Wisły przez ciągłe ataki czołgów. Znikły myśliwce sowieckie, artyleria przestała strzelać – można powiedzieć, że zostaliśmy na straconej pozycji.
Dostałem rozkaz przejścia z listem pułkownika „Radosłwa” na Mokotów. Szedłem z Jadwigą [niezrozumiałe] i przewodnikiem. Trzeba wiedzieć, co to jest kanał. To tak jak jajko – półokrągły, trzeba ciągle trzymać się ścian, żeby nie upaść. Między Czerniakowem a Mokotowem była barykada, było tam duże spiętrzenie wody, otwarte włazy, przy których siedzieli Niemcy i wrzucali do środka karbid, od którego się dusiliśmy. Były też zawieszone odbezpieczone granaty. Trzeba było szalenie uważać, żeby nie natknąć się na taki odbezpieczony granat, a światła nie wolno było palić. Ale doszliśmy, wyszliśmy z kanału na rogu Wiktorskiej i Puławskiej.
Parę godzin. Trudno powiedzieć. Byłem w kanałach parę razy, chodziłem tam i z powrotem, łącznie byłem w kanałach ponad czterdzieści godzin. Przy moim wzroście było to bardzo niewygodne.
Znalazłem się na Mokotowie, chłopcy chodzili w granatowych kombinezonach, salutowali wzajemnie, i kiedy tak szliśmy utytłani w tych kanałowych brudach, słyszę nagle: „Stójcie, stójcie!” Odwróciłem się, patrzę, a dwóch podchorążych w mundurkach kiwa na nas. Podchodzę, a jeden mówi: „Nie wiecie, że trzeba oddawać honory przełożonym?” Taka mnie wściekłość zalała, że zacząłem szukać pistoletu, który miałem na szyi w torbie, myślę – strzelę im pod nogi. Oni się zorientowali i mówią: „Przepraszam, przepraszam” – i poszli. Zameldowałem się u pułkownika Rokickiego „Karola”, dowódcy Mokotowa. Rokicki spytał, jaka jest sytuacja na Czerniakowie, ja powiedziałem. Przeczytał list i mówi: „Skontaktuję się z pułkownikiem „Monterem”. A teraz proszę bardzo, za dwie godziny zamelduje się pan, przygotuję odpowiedź.” Wyszedłem i mówię do rotmistrza – adiutanta: „Panie rotmistrzu, jesteśmy głodni, od rana nic nie jedliśmy.” On mówi: „Proszę pana, kasyno zamknięte, nic nie ma do jedzenia.” „A ty” – myślę sobie – „draniu, kasyno zamknięte?!” Wróciłem po list, „Karol” mówi: „To jest list. Dostaniecie panowie amunicję, dziewiątki.” – popularnie zwane „pestkami”. Dał nam po parę kilogramów, ze trzy worki, no i idziemy z powrotem. A moim macierzystym oddziałem była „Baszta”, tylko później zostałem przeniesiony do „Radosława”. Więc rozmawiam z tymi chłopakami, a oni mówią: „A wy tam to jesteście dezerterzy, gdzie jesteście, to poddajecie się Niemcom albo uciekacie. Zobacz, jak my tu się trzymamy.” Ja im mówię: „No tak, bo was nie naciskają, bo jesteście z boku.” Niemcy bardzo planowo zdobywali nasze punkty – na przykład Stare Miasto, bo przeszkadzało w dojściu do mostu. Oni mówią: „Zobaczysz, jak my tu będziemy się bronić.” „No dobrze, spróbujcie.” Wiedziałem, że to nie będzie długo trwało, bo to były domki, płytkie rowy strzeleckie wykopane na pół metra, nawet nie można było się dobrze schować.
Wróciliśmy, oddałem list, „Radosław” mówi: „Wchodzimy do kanału, wycofujemy się na Mokotów. Niech pan się prześpi.” Godzinę się przespałem, a jeszcze miałem zapalenie płuc i byłem od szyi ściśnięty bandażem. Idziemy, znałem drogę, więc prowadzę oddział. Za mną szedł strzelec, który żeby mieć ze mną kontakt wsadzał mi pod łopatkę pepeszę. Wiadomo, że to była broń samo strzelająca, także wtedy, kiedy nie musiała, więc mówię do niego: „Słuchaj chłopie, dźgasz mnie pepeszą w łopatki, poślizgniesz się i będzie po mnie. Zabłądzicie w kanałach.” A to przepraszam.” Słyszę krzyk: „Chłopcy, chłopcy, gdzie wy?” Więc zatrzymuję się, wszyscy stoją. Pytam: „Kto krzyczy?” Odzew wraca: „Od Berlinga.” „To walnąć w mordę, żeby był cicho!” Słyszę – „Plask! Plask!” – dostał w pysk. Tak idziemy i w pewnej chwili czuję, że nie mam siły. Zatrzymałem się i mówię do tego strzelca: „Podać do majora „Witolda”, że nie mam siły iść dalej” – miałem wysoką gorączkę. Mówię do niego: „Słuchaj, wepchniecie mnie do pierwszego napotkanego, półmetrowego małego kanału dopływowego i będziecie szli dalej.” I słyszę, jak „Witold” takim scenicznym szeptem mówi: „Jagoda”, weź się w garść, musisz, musisz dojść!” Wziąłem trochę mazi, posmarowałem twarz, doszedłem do przytomności, bo miałem jakieś zwidy. Doszliśmy do Wiktorskiej, wyszliśmy na górę.
„Karol” był wściekły, że weszliśmy na teren Mokotowa. Zakwaterowaliśmy się z „Witoldem” w jednym z domków. On jako major „zrzutek” dostał bardzo dużą odprawę w złotych funtach. Było to takie zawiniątko, nie wiem, może z kilogram tego złota. On był bardzo słaby, bo cierpiał na wrzody żołądka, więc ja to zawiniątko nosiłem w kieszeni i ciągle chciałem je mieć na oku. Nie chciał z powrotem tych pieniędzy, do końca je nosiłem. Zakwaterowaliśmy się w willi, nadleciały sztukasy, walnęły gdzieś obok tego domu, który oczywiście się rozsypał. Ocaleliśmy dzięki temu, że staliśmy w wąskim korytarzu i drzwi, które wyskoczyły, zrobiły tak jakby namiot. Musieliśmy się przenieść do innego miejsca. Widzieliśmy, jak na dole, na Czerniakowskiej, Niemcy przesuwają się nad Wisłę. „Witold” mówi: „Musisz spenetrować, bo masz rację, że oni tu się długo nie utrzymają. Spenetruj sytuację, bo może uda się nam przejść do lasów Chojnowskich.” Dobrze znałem Warszawę – nie było mowy. Wróciłem kompletnie zrezygnowany, nakryłem się materacem i zasnąłem. Później „Witold” mówi mi: „Słuchaj, jak ty wróciłeś zrezygnowany, że nie ma wyjścia i zasnąłeś pod materacem, to dopiero zrozumiałem, że nie ma wyjścia, bo zawsze byłeś pełen inicjatywy, że jakoś się wydostaniemy.” Byłem u pułkownika „Karola”, który powiedział, że musimy zostać tu i walczyć. Resztkami naszej „Czaty” dowodził kapitan „Mały”. Wiedzieliśmy, że teraz Niemcy uderzą na Mokotów. Poprosiłem pułkownika „Karola”, żeby skontaktował się z pułkownikiem „Monterem”, że chcemy przejść na Śródmieście. Muszę tu dodać, że my jako „Czata” złożona z poszczególnych szefów baz byliśmy przygotowani do wtórnej konspiracji. Użyłem tego argumentu w rozmowie z pułkownikiem „Karolem”. Po pewnym czasie on mówi: „Łączność telefoniczna jest zerwana, nie mam teraz kontaktu z pułkownikiem „Monterem”, ale jak tylko nawiążę, to zamelduję.” Pod wieczór przyszedł łącznik od niego i mówi: „Pułkownik „Monter” zgadza się, żebyście przyszli na Śródmieście.”
Weszliśmy do kanału, działy się tam dantejskie sceny, bo pchała się tam też ludność cywilna. Wejście było pilnowane. Weszło nas – resztki „Czaty” – gdzieś osiemdziesięciu, może trochę mniej, trudno powiedzieć. Droga była koszmarna, walały się trupy, pisk szczurów, panika. Dobrze, że orientowałem się w rozkładzie ulic i szliśmy we właściwym kierunku. Ciężkie było przejście na rogu Szucha i Unii Lubelskiej, bo kanał był zawalony. Trzeba było kilka metrów leźć na górę po sznurowej drabince. Pomagałem majorowi „Witoldowi”, który był bardzo słaby. Jakoś się przepchaliśmy. Wyszliśmy z kanału na rogu Wilczej i Alei Ujazdowskich.
Tam zakwaterowali nas w sąsiednich domach i nie bardzo puszczali na miasto. Miałem legitymację oficera łącznikowego komendy głównej, więc mnie nie puścili. Śródmieście Południe nie wyglądało jeszcze najgorzej.
Poszedłem do szpitala polowego nr 2 przy ulicy Chmielnej 28, gdzie komendantem była żona Aleksandra Krzyżanowskiego, doktor Janina Krzyżanowska pseudonim „Josak”. Jak powiedziałem poprzednio, byłem zaprzyjaźniony z tą rodziną. W szpitalu dostałem jakiś zastrzyk, trochę lepiej się poczułem. Wróciłem i przeszliśmy do Śródmieścia Północ przekopem przez Aleje Jerozolimskie, który był ciągle ostrzeliwany z Banku Gospodarstwa Krajowego, z muzeum i przez silne naloty. Zostałem w szpitalu z gorączką.
Po paru dniach, ku rozpaczy nas wszystkich, nastąpiła kapitulacja. W szpitalu zorganizowałem nałożenie gipsu „na niby” na nogi i ręce naszych oficerów z „Czaty” – „Witolda”, „Motyla”. Złoto zaszył „Witold” w czapce, część miał też w gipsie na ręce. Umówiliśmy się, że spotkamy się w Milanówku. Byłem szalenie słaby po tym zapaleniu płuc, więc powiedziałem, że będę ewakuował się ze szpitalem.
Szpital polowy przy ulicy Chmielnej 28, dawny przedwojenny Hotel „Treminus”.
Co tu dużo mówić, ciężko wszyscy przeżyliśmy tę kapitulację. Niemcy podstawili sanitarki i chorzy ze szpitala, jak i jego wyposażenie, zostało przewiezione na dworzec Warszawa Główna przy Towarowej. Tam stał pseudo-sanitarny pociąg, czyli wagony towarowe i prycze.
Moje samochody zakwaterowano na ulicy Franciszkańskiej, a dowództwo na Mławskiej 5. „Czata” obsadzała plac Muranowski – zajezdnię tramwajową i Szpital Jana Bożego. Jeszcze istniał stary mur getta. Pamiętam taki incydent – moja drużyna gospodarcza zaopatrywała ich w jedzenie. Kiedyś zostali ostrzelani i pierwszym, który został ciężko ranny i zmarł był zawodowy, przedwojenny sierżant Aran. Ponosiliśmy duże straty – sztukasy zbombardowały Mławską, zawaliły się trzy piętra. Braliśmy udział w ratowaniu naszego dowództwa. Niedaleko był „Radosław”, który jak zobaczył „Witolda” i „Motyla” – Zbyszka Rylskiego, powiedział: „Diabły wyszły”, bo zawalił się tam komin i obsypały ich sadze. Braliśmy udział w natarciu na Dworzec Gdański celem połączenia z Żoliborzem, tam były bardzo duże straty. Walczyliśmy w Wytwórni Papierów Wartościowych, tam też ponieśliśmy pewne straty, mimo tego, że to był bardzo silny budynek, ale Niemcy naprawdę chcieli nas zniszczyć. „Czata” poniosła bardzo duże straty na Starym Mieście. Chodziłem do Komendy Głównej, do mojego przyjaciela „Filusia” Majorkiewicza, byłem bardzo ciekawy, jak wyglądają nastroje wśród żołnierzy. Czekali, aż Ruscy przyjdą nam z pomocą. Ale nie przyszli, czekali spokojnie. Później nastąpiły ciężkie walki o Szpital Jana Bożego. To było coś okropnego, bo wypuścili umysłowo chorych, którzy biegali tam nago po śniegu, nie można było ich nigdzie zapędzić, bo szpital był ciągle bombardowany. Tam na Starym Mieście pierwszy raz spotkałem się z tak zwanymi krowami – inaczej szafami. Walili niesamowicie, były i zapalające i burzące. Były tam duże straty wśród ludności cywilnej. Szczególnie żal było dzieci, które były głodne, przestraszone. Muszę powiedzieć, że Stare Miasto to był najtrudniejszy do przeżycia odcinek. Stare domy waliły się jak pudełka.
Właściwie to najwięcej walczyło Ukraińców i „Własowców”. Bezpośrednio z żołnierzami niemieckimi nie mieliśmy do czynienia. Ale trzeba przyznać, że to było zdyscyplinowane wojsko.
Początkowo z entuzjazmem, ale niestety, później była nastawiona bardzo negatywnie, bo przepędzano ich z jednej piwnicy do drugiej. Byłem między innymi parę metrów od wybuchu tego zdobytego przez powstańców pseudo-czołgu, który wywalił na Podwalu. Byłem jakieś sto metrów, poszedłem odwiedzić rannych żołnierzy w szpitalu na Podwalu i na Długiej. I całe szczęście w nieszczęściu – bo to było prawdziwe nieszczęście, masa ludzi zginęła. Widziałem rozrzucone kawałki ciał, przyklejone do balkonów, do ruin domów. Ale mnie to bezpośrednio nie dotknęło.
Prasy nie dostawaliśmy.
Tak, radio można było odbierać.
Kanały. To było tragiczne. „Czata” była przeznaczona do torowania przebicia na Śródmieście ze Starego Miasta górą. Mieliśmy przechodzić przez Plac Bankowy, ale było złe rozeznanie. Miało tam być rzekomo pusto, ale okazało się, że stały tam samochody SS. Między innymi zginął mój przyjaciel podporucznik „Cedro” Bykowski, którego właśnie wyprowadziłem na Powstanie. Okazało się, że było tam pełno SS, jeden właz był zastawiony samochodem, jak tylko „Cedr” wysunął się z tego kanału jako pierwszy żołnierz, dostał się pod silny ogień Niemców.
Nie bardzo, właściwie ciągle byliśmy w walce.
Nie, absolutnie nie.
Pociąg ruszył. Mieli nas wysadzić w Łodzi. Łódź przyjęła nas nadzwyczajnie. Pociąg był obstawiony, ale ludzie przerzucali nam chleb, owoce, pomidory, nawet mleko. Był z nami szef służby sanitarnej Komendy Głównej, pułkownik Leon Streller. Pojechali obejrzeć nasze przyszłe baraki, gdzie mieliśmy się zatrzymać, ale gestapo powiedziało, że nie zgadzają się na wyładowanie powstańców, bo jest taka reakcja ludności, że boją się, żeby znowu nie było jakiejś ruchawki w Łodzi. Mieliśmy być zakwaterowani na terenie byłego łódzkiego getta. Szczęśliwie załadowali nas z powrotem i pojechaliśmy dalej.
Zawieźli nas do stacji Jakobsstahl, obóz czwarty B, nazywał się [niezrozumiałe] lager, położony w Zeitrein, niedaleko Łaby. To było zgrupowanie kilku obozów na terenach manewrowych dawnej cesarskiej armii niemieckiej. Zakwaterowali nas w barakach. Ze stacji do obozu transportowali nas Włosi. Kapitalnie było na vorlagrze – bo cały obóz, ten vorlager, to były wszystkie szpitale z Warszawy. Chorzy leżeli na noszach i w ten sposób spędzali czas, że pili przemyconą wódkę – widzieli, jak Niemcy odbierają wszystko przy wejściu do obozu, no to popijali, bo nie wiedzieli, co nas właściwie czeka. Bóg strzegł, że nie zostawili nas w Łodzi, bo tam Niemcy przed odejściem wszystkich rozstrzelali. Dzięki temu wyżyliśmy. Tam zostałem komendantem baraku. Był tam między innymi „Daniel” – pułkownik Zagórski, dowódca „Baszty”, zastępca „Karola” Rybickiego, był też wspomniany Majorkiewicz, już wówczas major, oficer trzeciego oddziału operacyjnego. Był pułkownik Juszczakiewicz, zastępca szefa personalnego, czyli Stanojcy, pseudonim „Kuba”, no i bardzo dużo rannych. Oswobodziła nas pierwsza konna dywizja gwardii, kawaleria.
To było tak. Tam były dwa baraki dziewcząt, pod dowództwem major Świtalskiej, żony generała Świtalskiego. Jak tylko Ruskie to zobaczyli, to zaraz chcieli przecinać druty: „Dzieweczki, dzieweczki!” Niemcy odchodząc zwołali odprawę – z ramienia AK dowódcą był pułkownik Strell – i zaproponowali, wiedząc już, że Polacy nienawidzą Ruskich, że oni odchodzą za Łabę do miasteczka Osatz za Łabę, bo tam będą Amerykanie, i może ktoś z Polaków chce iść razem z nimi Zostawili nam klucze do magazynu broni i do magazynu żywności. Nikt z Polaków nie poszedł z Niemcami, i zresztą bardzo dobrze, bo Ruskie ich dorwali i dosłownie oberwali ze skóry. Po jednej stronie byliśmy my pod Ruskimi, a po drugiej stronie Łaby byli Amerykanie. Zostałem dowódcą kompanii ochrony. Miałem Polaków i Włochów, bo był tam duży obóz oficerów włoskich, załoga Wysp Dodekanezu, która nie chciała walczyć ani z Niemcami, ani z Amerykanami, więc Niemcy ich wsadzili za druty. Wobec tego, że te dwa baraki żeńskie to były młode dziewuchy, sanitariuszki, to ci biedni Włosi godzinami stali przy drutach i patrzyli na te nasze dziewczyny. Była kaplica obozowa i muszę powiedzieć, że Niemcy zachowywali się przyzwoicie. Dowódcą był kapitan Stachel. Dużo było rannych, lekarze robili operacje, to był właściwie taki obóz szpitalny. Jako dowódca tego oddziału dostałem broń, miałem około stu Polaków i osiemdziesięciu Włochów. Wykopaliśmy rowy dookoła obozu, bo wieczorem przyjechał na koniu ruski pułkownik i powiedział nam, że jesteśmy na osi marszu brygady pancernej SS, która będzie się przebijała do mostu na drugą stronę. Wynieśliśmy rannych do rowów przeciwlotniczych, dużo było w ogóle nie mogących się poruszać. Wyjęliśmy drzwi z baraków, przysypaliśmy je ziemią budując pseudo-schrony. Miałem czeskie lekkie karabiny maszynowe i angielskie remingtony, kabeki. Oczywiście nic nie moglibyśmy zrobić, gdyby ta pancerna brygada, czołgi, przeszła przez nas. Pamiętam, że przez całą noc chodziłem po tym obozie, ale szczęśliwie przeszli parę kilometrów obok. Ten pułkownik zapytał: „Kto gawarit pa ruski? Dawaj pieriwodczika.” Pułkownik Strell był w armii niemieckiej, ani słowa po rosyjsku, ja trochę znałem z kryminału rosyjski, mimo, że sam się nigdy nie uczyłem. I mówi, że oni odstępują na wschód, żeby wszyscy Polacy z nimi szli. Był tam duży obóz rosyjski. Ruskie ustawili się czwórkami, każdy trzymał maszynę do szycia, albo rower. Włosi też poszli. Zostali ciężko ranni. Nasz obóz objął opiekę medyczną nad pozostałymi chorymi Włochami, bo trochę ich zostało, i Ruskimi. Zobaczyłem ten ruski obóz – na barłogach leżały jeszcze żywe szkielety. Odeszli też Francuzi – był tam duży obóz oficerów francuskich, którzy karnie zostali przeniesieni do ceglanych baraków. Francuzi w poprzednim obozie prosili o dezynfekcję, bo wszy i pluskwy można było w tych starych, drewnianych barakach garściami zbierać; wióry były w siennikach zamiast słomy. Więc pewnego dnia wyszli, zabrali osobiste rzeczy i podpalili te baraki. I karnie przeniesiono ich do ceglanych baraków, gdzie między górną a dolną pryczą było tylko pół metra. Oni też cofnęli się z Ruskimi. Zostawili dużo mundurów, papierów, legitymacji. Wszystko to skrzętnie zebrałem. Gdzieś po trzech dniach zjechało gospodarstwo majora Leoncjewa – lekarze, pielęgniarki. Nie wtrącali się do nas, była pełna swoboda. Zorganizowałem przerzut do Amerykanów – to było szesnaście kilometrów. zarekwirowaliśmy konie, ładowałem wozy, robiłem listy, jakie to nacje – szyłem opaski w szwalni obozowej – byli tam Duńczycy, pseudo-Duńczycy, oczywiście, Holendrzy, Belgowie, Francuzi, i przerzucałem ich na drugą stronę do Amerykanów. Ruskie puszczali.
Ale Amerykanie jak zdobyli to, co chcieli – szukali patentów bankowych i pieniędzy niemieckich, złota – to cofnęli się, bo to była zona przeznaczona dla armii sowieckiej. Cofnęli się za Muldę i to już było sześćdziesiąt kilometrów. Ale dalej uprawiałem ten proceder, aż w końcu Niemcy powiedzieli, żebym był ostrożny, bo pogranicznicy z NKWD – zielone denka – szukają tego, co przewozi przez granicę. Więc oczywiście przestałem, ale muszę powiedzieć, że pół obozu przejechało na drugą stronę. Przeprowadziłem nawet chyba jeden transport Włochów. Był tam między innymi [niezrozumiałe] Rebekini, który później został burmistrzem Rzymu i szukał mnie przez Czerwony Krzyż. Dużo lekarzy też odmeldowało się i pojechało. Między innymi poszedł transport z doktor Krzyżanowską, z siostrą pułkownikową Suszczyńską i kilkudziesięciu żołnierzy, między innymi pułkownik „Daniel” Zagórski. Pojechali, bo w Polsce czekały posady. Ja też postanowiłem pojechać na drugą stronę, bo w czasie Powstania dostałem depeszę, że moja rodzina zginęła w Wilnie. To okazała się nieprawda, bo to zginęła moja stryjenka, też Augustowska, z córką i wnuczką. Wymordowali ich w Wilnie, wszystkie zginęły, ale nie było tam mojej mamy – ona ocalała. Brat był szefem Kedywu w okręgu. Pewnego dnia zawołał mnie pułkownik i mówi: „Panie poruczniku, może pan by pojechał zorganizować transport do kraju.” Odpowiedziałem: „Dobrze.” Czesi uruchomili transport kolejowy – pociąg z Drezna do Pragi. Przydzielono mi kapitana, dojechałem do Drezna, tam wsiadłem w pociąg – dostojnik, czyli oficer po czesku – nie płacił za bilet. Tam byłem świadkiem takiej sytuacji: jechała grupa sowieckich lotników, jeden z nich miał przypięty złoty krzyż Virtuti Militari. Uzbrojone w karabiny czeskie oddziały paramilitarne robiły rewizję, szukając Niemców. Wyprowadzili między innymi z wagonu tych ruskich oficerów i bardzo ładną dziewczynę. Zdarli z niej suknię i znaleźli pod pachą wytatuowaną grupę krwi – SS. Odprowadzili ją o parę kroków i zastrzelili. Niby partyzanci czescy – lipa kompletna, nie partyzantka. Przyjechałem do Pragi, zapytałem o polskie poselstwo, ambasadę – wskazano mi hotel [niezrozumiałe], na Vaclavskie Namesti. Poszedłem tam do sekretarki, a miałem list od pułkownika Strella. Byłem w cywilnym ubraniu, tylko z opaską. Zapowiedziałem się u sekretarki, że chcę mówić z ambasadorem. Odpowiedziała: „Dobrze. Jak mam zaanonsować?” „Porucznik Prus.” I rzeczywiście wychodzi – z taaakim nosem – Stefan Wierzbłowski. Dałem mu ten list, on poprosił, żebym siadł w fotelu: „Obywatelu pułkowniku, pan będzie łaskaw, papierosa, kawę? Pan jest pierwszym oficerem, który do mnie się zgłosił, że chce wrócić do kraju pociągiem sanitarnym. Ale ja nie mam żadnych możliwości.” - per pułkownik do mnie mówił, pomieszało mu się.
To był chyba czerwiec.
Tak. W Pradze tam, gdzie zginął jeden partyzant, stała kapliczka z jego fotografią, kwiatami. Chyba ich tam kilkunastu zginęło w czasie tego powstania praskiego, które trwało, nie wiem, pół dnia chyba, bo Ruskie zaraz przyszli.
Zrozumiała. Ambasador cały czas mnie tytułował „Obywatelu pułkowniku.” Kapitanowi podał dwa palce, on stał tak z boku – potem zrobił mi awanturę. Wierzbłowski pyta: „Obywatel nie ma pieniędzy?” „Nie mam.” „No to zaraz poprosimy radcę Rosemanna.” Przychodzi radca Rosemann, garbaty Żydek – Wierzbłowski też był Żydem, oczywiście. Ambasador mówi: „Słuchaj, wyjmij pieniądze i obwieź obywatela pułkownika po Pradze.” Marki się tam walały tak jak „młynarki” w czasie Powstania – spaliśmy na tym w Wytwórni Papierów Wartościowych. Zajechała maszyna, jedziemy i ktoś nagle nas zatrzymuje. To był jeden z tych, którzy prowadzili transporty – Żyd, producent filmowy z Łotwy. Rzuca mi się na szyję i woła: „Zygmunt, żyjesz!” – tam byłem Zygmunt Prus. Rosemannowi podał dwa palce i mówi do mnie: „Siadaj do mojego samochodu” – olbrzymia maszyna, Horch – „zabieram cię do siebie!” Rosemann stoi taki pokorny, skurczony, a ja mówię: „Proszę przyjechać za dwie godziny.” Zaprowadził mnie do swojego mieszkania, luksusowego – okazało się, że szefa gestapo w Pradze. Mówi: „Co ci mogę dać? Co ci mogę dać? Ubranie ci dam.” On miał metr sześćdziesiąt w kapeluszu, a ja jestem dosyć wysoki. „No to krawaty.” Kupę tych krawatów miał, mówię: „No nie, jeden mogę wziąć na pamiątkę.” „No to listki.” – kartki żywnościowe, bo tam wszystko było na kartki. „Jak chcesz dać listki, to dawaj.” Za dwie godziny przyjechał radca Rosemann. Pożegnaliśmy się, a on mówi: „Będę miał do ciebie prośbę.” Ja na to, że teraz jadę do Warszawy, muszę skombinować pociąg, żeby zabrać rannych i chorych z obozu. On na to: „Jak będziesz drugi raz w Pradze, to spotkaj się ze mną.” Pożegnałem się, wychodzę, siadamy z Rosemannem do samochodu, pytam: „Co on tu robi?” – a to też był Żyd. A Rosemann mówi: „O, obywatelu pułkowniku, on jest generalnym przedstawicielem sowieckiej kinematografii. Bardzo ważna persona.” Przyjechaliśmy, Rosemann mówi: „Musi obywatel pułkownik jechać do Katowic, do generała Zawadzkiego – może on coś pomoże, bo ja nic nie mogę.” Poszedłem jeszcze do czeskiego Czerwonego Krzyża, ale powiedzieli, że też nie mają żadnego innego pociągu w okolicy. Pojechałem do Katowic, a kapitan zrobił mi po drodze awanturę: „Pan jest porucznikiem, ja jestem kapitanem, a on tytułuje pana pułkownikiem!” Ja mówię: „Ale skąd, pan się przesłyszał, on mówił do mnie panie poruczniku.” – ale ambasador myślał, że ja jestem ten podpisany na liście pułkownik Streller. W Katowicach powiedzieli, że nie mają pociągu, trzeba jechać do Czerwonego Krzyża do Warszawy. „Proszę bardzo.” – pojechałem. Tam spotkałem się z bratem, powiedział, że to nieprawda, że mama z siostrami zginęła, że to stryjenka Julia. Kamień spadł mi z serca. Poszedłem na Piękną, tam w gimnazjum [niezrozumiałe] był Czerwony Krzyż. Melduje się u prezesa, okazuje się, że to przedwojenny generał broni – Szeptycki, rodzony brat tego Ukraińca [niezrozumiałe], Andrieja. Przedstawiłem sytuację naszego obozu. To był bardzo przychylny, stary pan – mundur miał jeszcze do pół uda – stary system, czapkę z denkiem z lat dwudziestych. I zaprosił mnie na śniadanie do stołówki. W serwetce miał dwa kawałki cukru i kawałek chleba. Ja na to: „Panie generale, pozwoli pan, że to ja pana zaproszę” – a mieliśmy paczki jenieckie, amerykańskie, gdzie była kawa, konserwy mięsne, cukier. No i ja to wyłożyłem z chlebaka. On mówi: „Panie poruczniku, od wojny nie widziałem takiego dobrego jedzenia!” I obiecał, że postara się i jak tylko będzie jakiś wolny pociąg, to przyśle nam go do Zeitreimu. I już się dowiedziałem, że jest konspiracja, bo wcześniej przez dobrych osiem miesięcy byłem odcięty. Wróciłem z powrotem, zameldowałem się pułkownikowi Strellerowi i zobaczyłem, że wszyscy ci, którzy chcieli, przeszli już do Amerykanów. Jak przyjechałem, przed moim barakiem czekał tłum, czy już wróciłem. W końcu z jednym z lekarzy, porucznikiem i jego żoną wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do Amerykanów. Przepłynęliśmy na drugą stronę rzeki i tam – idealnie – kasyno, inne życie. Pułkownik Streller też chciał przejechać na zachód, tylko nie wiedział, czy go tam przyjmą. Pułkownik Grobelny zwołał odprawę oficerów, pełno było tych z mego obozu, Włosi też się pętali, i mówi: „Jest odpowiedź od pułkownika Kopańskiego z Paryża, że oczekują pułkownika Strellera. Kto pojedzie z powrotem, żeby zawieźć tę wiadomość?” Siedziało nas kilkudziesięciu, ale nikt nie podniósł ręki. Zdenerwowałem się i podniosłem rękę, a tam zaczęli wołać: „Ale panie poruczniku, pan dopiero co rano przyjechał.” „Ale ja pierwszy się zgłosiłem i mam prawo wyboru.” Pułkownik napisał list i z podchorążym Czechowiczem wsiedliśmy na rowery i wróciliśmy z powrotem. Streller był bardzo zadowolony. Kichnąłem na to i po prostu zostałem w obozie – było dużo ciężko chorych, rannych, reszta lekarzy i olbrzymi majątek – samych rentgenów było pięć, sale operacyjne, bielizna szpitalna. Streller mówi: „Panie poruczniku, tylko mam prośbę, niech pan pilnuje przejazdu do granicy.” I tak było do września. Wtedy przyjechał pociąg sanitarny – towarowe wagony z [niezrozumiałe]. Załadowaliśmy się, okazało się, że komendantem był mój rok starszy kolega z gimnazjum – lekarz, Kulesza. Zawieźli nas do Torunia, tam wyładowali, zarejestrowali w Czerwonym Krzyżu, a że ja cierpiałem z powodu zatrucia – miałem takie ataki, że wyłem z bólu, nic nie pomagało, żadna morfina, nic – więc mój znajomy doktor, pułkownik, później wykładowca akademii medycznej w Gdańsku, mówi: „Mam przyjaciela, pułkownika Jurewicza, on musi cię zoperować. To prawdopodobnie zatrucie organizmu.” Po tych kanałach, gdzie oczywiście miałem zdartą skórę od tego trzymania – później już byłem cwany i opierałem się o złamaną nogę od stołka, ale tak trudno było utrzymać równowagę. No i te nieczystości, które płynęły – normalnie, jak w kanale. Poszedłem do tego Jurewicza, on mówi: „Położymy pana na dwa tygodnie na obserwację i jak trzeba będzie, zrobię operację.” Ja na to: „Panie doktorze, bardzo mi przykro, ale ja muszę za tydzień wyjechać z powrotem za granicę.” – już byłem zdecydowany, że pojadę na zachód. Przepraszam, że panu zająłem czas.” On mówi: „Proszę pana, ale tak nie można, przysłał pana mój przyjaciel, profesor Wszelaki. Położymy pana na oddziale.” Poszedłem na ten oddział, dostałem dwuosobowy pokój, gdzie leżał też mecenas Szczerbiński – znany przedwojenny działać endecki. Przychodzi siostra oddziałowa, podaję moje nazwisko – bo wróciłem do mojego właściwego nazwiska – a ona mówi – „Panie poruczniku „Jagoda”, ja pana znam!”
Tak, bo występowałem jako Zygmunt Prus, ale ujawniłem się już jako Augustowski. Więc ta siostra przychodzi, i mówi: „Panie poruczniku „Jagoda”. Ja na to: „Proszę panią, ja nigdy w wojsku nie byłem, jestem studentem.” Ona mówi: „Niech pan się nie boi.” Ja odpowiadam: „Ja się nie boję, nie mam czego się bać, pani mnie bierze za kogoś innego.” Okazało się, że ta siostra zapamiętała mnie z Powstania, z pobytu na Czerniakowie. Ta siostra przyszła wtedy do mnie z panią doktor [niezrozumiałe], chciały mi zrobić zastrzyk przeciwbólowy, bo byłem chory na zapalenie płuc. I mówi teraz do mnie: „Ja panu przypomnę, przyszłam do pana, a pan wyciągnął pistolet spod poduszki i powiedział, że nie zgadza się pan na żaden zastrzyk, że pan nas zastrzeli.” Ja na to: „No tak, to się zgadza.” Rano doktor powiedział: „Na pana odpowiedzialność będę pana kroił.” – doktor Wszelaki powiedział, że to prawdopodobnie zakażony woreczek żółciowy. Poszedłem na salę operacyjną, stół operacyjny gotowy, ale nogi mi wystają. Pielęgniarki zastanawiają się, jak to przedłużyć, więc wstałem, nakręciłem, rozsunąłem, jak trzeba. Przychodzi doktor Jurewicz, w czepku, podnosi ręce do góry, a ja mówię: „Panie doktorze, ale przed narkozą ja poproszę ewipan. On na to: „Panie, kto tu jest lekarzem? Kto kogo tu będzie operował, ja pana czy pan mnie?” – a już byłem przywiązany. Więc mówię: „Panie doktorze, to bardzo przepraszam, proszę mnie odwiązać, ja rezygnuję z operacji.” On na to: „Panie, tak nie można, co pan, takie rzeczy?” Ja mówię: „Ale ja poproszę ewipan.” „No dobrze, dobrze, dostanie pan ewipan.” To było charakterystyczne. Oczywiście dali mi ten ewipan, eter, bo w tym czasie jeszcze był eter. Budzę się, wieczór – operacja miała być rano. Siedzi mój brat, siedzi pielęgniarz, ze cztery siostry i trzymają mnie. Ja wiem, że muszę iść na operację, a mnie trzymają, więc bluzgam. Brat mówi mi: „Słuchaj, cholera jasna, takich słów używałeś wobec tych kobiet. Wstyd mi było za ciebie.” – bo ja rugałem, że chcę iść. I zaczęła się heca – olbrzymia temperatura, czterdzieści. Jurewicz przychodzi, spocony, a zamiast chusteczki wyciąga z rozporka koszulę. Śmiech mnie dziki ogarnął, a tu nie mogłem się śmiać, bo byłem ściągnięty plastrem. Ale to było bardzo nieprzyjemne, zacząłem umierać. Bez przerwy wożono mnie na rentgena, brano sondy, wożono szczątki do Instytutu Medycyny Tropikalnej w Gdyni i nie wiedzieli, co jest. Wycięli mi zdrowy woreczek.