Czekalska Zofia, urodzona 6 lipca 1923 w Tomaszowie Mazowieckim, z domu Sosnowska. Dlatego [gdy] w czasie Powstania mnie zapytali, jaki chcę pseudonim, powiedziałam: „Nie wiem… Sosenka?”. Tak zostałam „Sosenką”. Cała ulica mówiła na mnie „Sosenka”.
Byłam łączniczką Centralnej Składnicy Aptecznej odcinka zachodniego. Razem z „Wilczycą” Stanisławą Czarnecką, która była wspaniałą kobietą, dziewczyną wtedy. A jak kończyło się Powstanie, mój chłopak [Czesław Czekalski] był ciężko ranny i mój kapitan „Born” Roman Bornstein zdecydował, że powinnam jechać ze szpitalami, a nie z wojskiem. Dopisał mi „sanitariuszka”, żebym mogła jechać ze szpitalami, a nie z wojskiem. I u niej jestem „łączniczka-sanitariuszka”. Chociaż jak wyjeżdżałam do obozu, to pracowałam wtedy w aptece, w obozie.
Oddział „Chrobry II”. „Chrobry II” zaraz na początku Powstania, po szóstym sierpnia, bo szóstego sierpnia, w tym samym dniu, brał mój brat ślub w Tomaszowie Mazowieckim i nie mogłam tam jechać, tylko już wstąpiłam.
Moi rodzice byli biednymi ludźmi, bardzo biednymi. Mama – hafciarka, ojciec był robotnikiem. Brat młodszy ode mnie o dwa lata. Żyliśmy w bardzo trudnych warunkach. W Tomaszowie Mazowieckim, w dzielnicy, gdzie Niemcy, Polacy – wszyscy byliśmy kolegami. Nie było żadnych różnic, wszyscy byliśmy razem. Warunki były bardzo trudne. Mama żyła z haftu. Brat był działaczem – w AK bardzo działał. Takie szykany były. Pracowałam później w fabryce – jak miałam szesnaście lat, już pracowałam w fabryce.
Byłam na takiej maszynie, nazywa się to postrzygalnia, w fabryce włókienniczej. Jak sztuki były zrobione i już uprane, trzeba było później ten włos zestrzyc. Bałam się strasznie, bo byłam taka mała, chuda; bałam się tych maszyn okropnie. Jak miałam szesnaście lat, to już okupacja była.
Skończyłam tylko podstawową szkołę. Naturalnie dalej nie mogłam się uczyć. Musiałam zająć się domem. Mama pracowała, tatuś robotnik. Na dwunastą musiałam zrobić obiad, żeby trzy kilometry do fabryki taty zanieść. Marzyłam o szkole, ale było to niemożliwe, bo trzeba było płacić. A że brat był młodszy i bardziej zdolny, to brata się szykowało, że on pójdzie do szkoły. A ja – do krawcowej. Musiałam iść na dwie, trzy godziny do krawcowej, przylecieć, zrobić obiad i zanieść trzy kilometry. To było przed wojną. Wojna zastała nas w Tomaszowie Mazowieckim nad Pilicą.
Jak ja przeżywałam… Jak miał być wybuch wojny, to już tak żeśmy jakby oczekiwali, takie było napięcie. Tyle, co ja pamiętam – miałam szesnaście lat, gdy zaczął się wybuch wojny. A potem zaczęła się wojna. Mój ojciec był w straży zawodowej. Wobec tego prędko tych strażaków wzięli, bo ludzie uciekali masowo. Pierwsze było bombardowanie o świcie. To było jedno z pierwszych bombardowań w Tomaszowie. Mój lęk był, ale człowiek nie zdawał sobie sprawy z tego, co nas czeka. Szesnaście lat, pełen entuzjazm, to się nie zdawało sprawy, co będzie.
Mamy brat, wuj. U nas była trudna sytuacja. Dlaczego? Ja mieszkałam w dzielnicy, gdzie wszyscy – Niemcy, Polacy – byliśmy przyjaciele. A moja rodzina była podzielona. Myśmy byli harcerzami przed wojną; do tej pory czujemy się harcerzami. Moja babcia, wujek, mieszkali na przystani harcerskiej. Cały czas czuliśmy się harcerzami. Wujek był wielkim aktywistą, patriotą harcerskim. Drugi wujek – to był mamy brat, rodzeństwo mojej mamy, bo ojciec nie miał rodzeństwa, wszystko było w Warszawie – miał żonę Niemkę. To się dawniej nie robiło. I tak ten był wielkim patriotą, tamten miał żonę Niemkę – od razu podzieliło się środowisko. Nie było, że… Już od razu stali się Niemcami. I ten brat – patriota wielki polski, i drugi brat mamy – patriota znów polityczny, działał w straży, ale więcej zajmował się polityką; trzeci brat – z tą Niemką się ożenił. I już rodzina się podzieliła. Babcia była z pochodzenia, daleka jakaś rodzina, ewangelicka. To się nie mówiło „Niemcy”, tylko „ewangelicy”. Wobec tego od razu wszyscy do babci: „Masz być Niemką” – „Nie. Nigdy nie będę”. Tutaj ten patriotyzm. No i wujek od razu, właśnie mam to zdjęcie, też był od razu zabrany do obozu. Mówię o rodzeństwie mojej mamy.
Później znalazł się w Oranienburgu. Już przyjął volkslistę. Rodzina się podzieliła. Ten harcerz, szykanowany przez Niemców okropnie, przyczaił się. Mój brat jako chłopak też już bardzo działał w AK. Nasze środowisko harcerzy – wszyscy oni byli akowcami.
To miało wpływ na całe moje życie. Jesteśmy już czwartym pokoleniem harcerzy.
Jak zostałam harcerką, ile ja miałam lat? – Trzynaście. Ponieważ mój wujek był kiedyś harcerzem i takim hufcowym, i w ogóle działaczem. Wobec tego do harcerstwa – jak chodziłam do szkoły podstawowej, chyba miałam trzynaście lat, już byłam harcerką. Już byliśmy tylko harcerzami, w środowisku tylko harcerskim. Byłam na pierwszym obozie harcerskim, z którego też mam zdjęcia. Jestem w mundurze harcerki, z krzyżem przedwojennym. Już ci harcerze, ci nasi koledzy, trzymali się takiej polityki. Kochali politykę, działali w harcerstwie. Ja mniej, bo musiałam walczyć o byt. Musiałam utrzymywać rodzinę, bo mama ciągle chora, ojciec robotnik. Mój ojciec zarabiał przed wojną dwa złote na dzień; nie mogliśmy się z tego utrzymać. Musiałam walczyć o byt, o ziemniaki, o wszystko. A harcerką zawsze byliśmy. I właśnie to wykształcenie zostało w nas. W całym tym naszym kręgu, tym naszym towarzystwie. Później nasze losy łączyły się ciągle z harcerstwem.
Właśnie mówię. Tam był… To się mówiło: Czwarty Plac. To była artyleria czy coś takiego. Wojsko, koszary wojskowe. Tych harcerzyków – mojego męża przyszłego, przedtem kolegę – oni wciągnęli. To wojsko tych harcerzyków wzięło do siebie. Oni już tam działali. Ja – nie, ja byłam wyłączona. To wszystko wciągnęło tych harcerzy, oni ciągle się kręcili koło tego wojska. Ja w to nie byłam zaangażowana. Tylko moi koledzy, mój brat, mój wujek – oni już jako harcerze działali. Byli już przygotowani; to się przed wojną przygotowywało. To były ciągle jakieś szkolenia, te z maskami. Ale patronat miało wojsko.
Co moja rodzina robi? Rodzina mieszka na przystani nad Pilicą. Przyczaili się. My oczywiście uciekamy. Bo wiadomo, że przyjdą Niemcy. Wojsko wtedy uciekało drogą w kierunku Warszawy. Każdy co mógł, zabierał ze swojego, jak to się mówi, dobytku. Co można było wziąć. Myśmy wzięli na takim małym rowerku. Zostawiliśmy wszystko i uciekliśmy z małymi tobołkami. Właściwie nie wiadomo było, dokąd się ucieka. Ale mój ojciec zdecydował, że idziemy w kierunku Warszawy. Bo w tamtą drogę szło wojsko, ludzie z tobołkami uciekali. Co pierwsze przeżyłam – nalot koło Lubochni. Dopiero po wielu latach dowiedziałam się, że tam było dowództwo wojskowe. To wojsko, co uciekało, wiozło na wózkach różne rzeczy. Ludzie, wojsko, uciekali tymi konikami. Nagle – to były pierwsze dni wojny – nadleciały samoloty i myśmy… Nigdy nie zapomnę tego momentu. Jak przejeżdżam, to jest za Tomaszowem Mazowieckim – na skraju lasu szosa. Myśmy kładli się; gdzie kto mógł, uciekał do tego lasku. To było tak wielkie przeżycie. Byliśmy tak zdezorientowani. Wojsko się całe rozpierzchło, bo te samoloty tak niziutko krążyły. Myśmy się tak strasznie bali. I z tymi małymi tobołkami to wszystko się rzucało i uciekało. Aby dalej, gdzie – nikt nie wiedział. Aby dalej, aby w kierunku Warszawy. Po co? Na co? Nie wiedzieliśmy. Nikt nie rządził, każdy tak sobie, na intuicję, leciał.
Gdzie tam. Nawet do Rawy się nie dostaliśmy. Tylko musieliśmy przez lasy, przez pola, wędrować. Mama zdecydowała, że gdzieś na wsi miała znajomych, i tam żeśmy poszli. Doszliśmy – wojsko ucieka, Niemcy przyszli. My poza domem. Co robić? Trzeba uciekać, wracać. Z pustymi tobołkami. W domu – pusto. My mieliśmy bardzo skromny dom; w takim domu, gdzie robotnicy mieszkali – osiem rodzin, drewniany domek – nic nie zginęło. Babcia na przystani ocalała. Ci, co się nie ruszyli, to się zakopywali, tak jak mojej mamy jeden brat. To się tak, jak to się mówi – jakby się przysypał tam, gdzie się chowa ziemniaki. To były takie domki podmiejskie. To się tam przysypał, pochowali się. No i później nic się już nie działo. Ale w pierwszej łapance, jak już później Niemcy weszli, to były walki nad Pilicą. Duże walki były, bo Niemcy przedzierali się do Tomaszowa od strony Pilicy. Ale nas to ominęło, bo myśmy byli gdzieś tam w lesie. A rodzina, która tu została – ocaleli. Wszystko. I już zaczęła się okupacja.
Mój ojciec pracował jako robotnik w ogromnej fabryce włókien sztucznych, gdzie pracowało sześć tysięcy robotników. Ale już poświecił się straży. Już wtedy zrobiła się z ochotniczej straży straż zawodowa; mój ojciec już wtedy cały czas był w straży. Mama utrzymywała się z haftu. Ja robiłam na drutach sweterki za żywność. Po wsi się chodziło – za ziemniaki, za kawałek jakiegoś tłuszczu. A później nawiązałam kontakty z panią, która miała sklep z mięsem i takie jakieś odpady mięsne, podroby – ona nam to dawała, ja jej robiłam za to sweterki. Poszłam do fabryki. W dzień w fabryce, w nocy sweterki, w niedzielę na wieś po ziemniaki, co się dało. Tak żeśmy mieli – gdzie się dało, co się dało. A głównie to fabryka, no i moje druciki. A ojciec był w tej straży cały czas już, swoje życie poświęcił straży.
Właśnie. Wujka zabrali – jednego mamy brata – do obozu pierwszą łapanką, bo pracował w fabryce włókien sztucznych. Została dziewczynka trzyletnia i siedmioletnia. Żona jego, młoda kobieta, bo ona wtedy siedemnaście lat miała, jak się pobrali, była… Handlowała, jak jego zabrali do obozu. Byli w bardzo trudnych warunkach. Już wtedy te nasze stosunki ogromnie się rozdzieliły. A nasza rodzina kochająca się, śpiewająca, muzyczna, już się nie zbierała, bo jeden wujek poszedł za Niemcami, mamy brat. Mój ojciec absolutnie daleki od polityki. Zupełnie nic. Mama hafciarka – nic ją polityka nie obchodziła. Drugi wujo, harcerz – pewno, że na tego brata niedobrze patrzył, bo wielkim patriotą polskim był. Ci harcerze już się trzymali razem. Oni już działali, trzymali się. I już stosunki się popsuły. Drugi jeszcze brat, neutralny. Niedługo siostra mamy umarła. Same były i już zaczęło się – Niemcy, Polacy, Niemcy, Polacy. Później, jak pracowałam w fabryce, trzeba było oddawać, fabryki musiały oddawać kontyngent ludzi, tych robotników, na roboty do Niemiec. I ja w tym kontyngencie byłam naznaczona, że mam jechać do Niemiec. To trzeba było jechać. Jak nie pojedziesz, to wezmą brata, siostrę – łapanki były okropne. Nie można było iść do kina, a ja byłam ogromnym wielbicielem filmów. Jak się szło do kina, to się ryzykowało życiem. Łapali nie wiadomo kiedy, jak się wychodziło z kościoła. I właśnie ładowali ich do straży, która była obok kościoła. Mój ojciec wielu rodzinom, wielu ludziom – wypuszczał ich, jak ich do straży pędzili. Nie wiem, czy państwo mnie rozumiecie? Łapali ludzi Niemcy – już mówię o okupacji. Niemcy, nie wiadomo – nagle przyjechały samochody i zabierają ludzi do straży, i tam sortują ludzi. Ten idzie do obozu, ten idzie gdzieś tam, tego zwalniają. Nie wiadomo gdzie, jak i co. Ci ludzie po tej straży – to był ogromny gmach – się błąkali. Mój ojciec przez kotłownię, co się udało, to wypuszczał tych ludzi. Wielu ludziom uratował w ten sposób życie. A był cichy, skromny, małomówny. Między innymi później był świadkiem, jak przywieziono... Jak się nazywał ten partyzant sławny? Mój ojciec nie był żadnym politykiem, był skromnym człowiekiem, ale bardzo, bardzo uczciwy. Jak mógł, tak ludziom pomagał. I między innymi był świadkiem, jak przywieźli „Hubala”. On wtedy nie wiedział, kto to jest. Wiedział, że na wozie przywieźli jakiegoś wielkiego Polaka, koło którego nawet Niemcy – jak mi ojciec opowiadał – odnosili się z szacunkiem. Ale on już był prawie nieżywy. I ojciec był świadkiem, jak tego „Hubala” przywieźli. I później ciągle go szukali, że jego zwłoki są gdzieś koło Tomaszowa w lesie pochowane. Nie wiemy, co później Niemcy zrobili ze zwłokami tego „Hubala”. U nas już zrobiły się w naszym środowisku straszne podziały. Nauczyciel, który był i harcerzem, koło siebie gromadził tych naszych harcerzyków… Już się zrobiło środowisko bardzo działające, polityczne. Właśnie teraz, po tylu latach, odszukałam koleżankę, która była świadkiem między innymi śmierci brata tego nauczyciela. On już był w partyzantce; dużo szło młodzieży do partyzantki. Opowiadała mi zdarzenie. Byli razem kolegami – ten Niemiec, ten Polak – brat tego, co działał. [Niemiec] zobaczył, że przyszedł ten brat, którego policja znalazła, a on był w partyzantce. Przyszedł do domu na jakieś tam święto i ten go zobaczył. Mówi: „Stefan, doczekałeś się”. Stefan przelatywał przez płot i on go zastrzelił, kolega. Ten mówi po niemiecku: „Co ty robisz? – No masz, teraz się doczekałem”. Przyjaciel przyjaciela zastrzelił, dlatego że ten był Niemiec, ten był Polak. To było coś strasznego. Później do koleżanki na wóz go rzucił i mówi: „Zabieraj tego bandytę” – bo wszystkich do straży wozili. Ona mówi: „No co ty, jak ty? Tu razem się chowaliśmy, bawiliśmy…”. A on ją pod bronią prowadził i ma tego naszego przyjaciela zabrać. To były takie rzeczy. Nie mogłam już tam wytrzymać. Jedni koledzy szli do partyzantki, jedni byli donosicielami, drudzy nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. W naszym środowisku, okazuje się, że jeden brat, który przychodził... U mnie było bardzo dużo młodzieży. Myśmy bardzo, bardzo działali. Jeden brat był w Armii Ludowej, drugi brat był w AK, a trzeci był neutralny. Przepraszam, że tak chaotycznie, ale teraz to wszystko człowiekowi się przypomina. Wrócę do tego, jak mnie właśnie naznaczyli na ten kontyngent do fabryki. Nauczyli mnie znajomi, właśnie z konspiracji, jak udawać chorą. Udawałam chorą. Na co miałam udawać? Najwięcej na tyfus, że brzuch i dużo napojów. Zwolnili mnie z tego transportu. Byłam chuda, mała, nie nadawałam się. Wtedy był to transport do Drezna; zwolnili mnie. Musiałam iść do fabryki z powrotem, ale innej; do tamtej już nie mogłam, bo byłam naznaczona. Wtedy podjęłam decyzję o opuszczeniu Tomaszowa. Zabili Franka Zubrzyckiego w Tomaszowie. Gwałtowne aresztowania. Mój wujek – dostaliśmy wiadomość – zginął w obozie. Jego żona poszła do getta z jabłkami. Wtedy na warcie stali Ukraińcy; wpuścili ją, bo dała im coś, jakąś opłatę, i te jabłka Żydom do getta zaniosła. Wracając po brzuchu przejechali ją i koleżankę. Obie miały po dwadzieścia pięć lat. Więc wujo w Oranienburgu zabity, jego żona zastrzelona przed gettem, jak wnosiła jabłka. Moja ciocia umiera. W ciągu dwóch tygodni mieliśmy pięć pogrzebów. Tutaj łapanki okropne. Koledzy szpiclują, bo jeden akowiec, drugi aelowiec.
Czterdziesty drugi. Zostały dwie sieroty – moja mama musiała się nimi zająć. Mamy siostra umarła i została znów trzyletnia dziewczynka. Tutaj jedni koledzy idą do partyzantki; łapanki ogromne. Wtedy podjęłam decyzję wyjazdu do Warszawy, do ojca brata.
Właśnie, co się działo. Lęk ogromny, ale jednocześnie patriotyzm. Myśmy wiedzieli, że to już niedługo, że to ostatnie święta. Ciągle o tym myśleliśmy. Jedni poszli do partyzantki; już się towarzystwo musiało rozproszyć. Inni się przyczaili, inni gdzieś wyjechali. Ja podjęłam decyzję, chociaż nie brałam udziału w, jak to się mówi, polityce. Byłam świadkiem, bo oni już składali przysięgę. Przyjeżdżał z Warszawy jakiś łącznik, który im dawał jakieś rozkazy, oni się gdzieś tam szkolili i przygotowywali do wyzwolenia. Po lasach chodzili i się ćwiczyli. Już była ta atmosfera i byłam w to wciągnięta. Moje koleżanki harcerki już brały w tym udział, były łączniczkami. Jest cała historia tego harcerstwa, mój brat ma, o Tomaszowie. Było to bojowo nastawione, że będzie wyzwolenie, że z Niemcami trzeba walczyć. Dziewczyny, chłopaki, ale ciągle środowisko harcerskie. Ja podjęłam decyzję o wyjeździe.
Jeszcze to się nie ujawniało, cichutko było. Przychodzili do mnie razem aelowcy, bezpartyjni – trzech braci. Później jeden, co był w AL, skazał mojego brata na pięć lat Wronek. Tam był po wyzwoleniu wzięty. On już poszedł w innym kierunku. Później poszedł do UB i mojego brata skazał po wyzwoleniu na pięć lat. Ja już wtedy byłam w Warszawie. Wtedy, kiedy było takie mocne zaostrzenie, podjęłam decyzję o wyjeździe do Warszawy. To był czerwiec przed Powstaniem.
Tak. Do mojego ojca brata, na Sienną 45. Przyjechałam tutaj, żeby z tego środowiska się wycofać. Mogłam być w tej drugiej fabryce naznaczona na następny kontyngent. I tak znalazłam się w Warszawie.
Nie. Byłam świadkiem, jak przysięgali. Szli do pokoju składać przysięgę, a dziewczyny w kuchni. Moje koleżanki tak, ja nie, bo byłam tą, która musiała zarabiać. Byłam w pobliżu tego, ale nie byłam z nimi. Wiedziałam o wszystkim, bo kolegów odprowadzaliśmy, jak ci szli do lasu. Przyjeżdżał ten z Warszawy i ich zaprzysięgał. Mój przyszły mąż był już w Warszawie i działał w konspiracji. On przynosił im meldunki, przynosił im rozkazy i był łącznikiem Warszawa – Tomaszów, i dalej, bo już byli nad Pilicą partyzanci, już w lasach świętokrzyskich. Zginął Zieja, brat księdza Zieja – to był nasz wielki przyjaciel, leśniczy. Do niego przychodzili i partyzanci, i Niemcy. I to było coś, co się da… Do niego przychodzili partyzanci; aresztowali całą rodzinę. Ojciec musiał patrzeć, jak mordują syna, żeby wydał jakiegoś tam… szpiega, kogoś… działacza wielkiego. Tu się działy rzeczy straszne. Ja już uciekłam do Warszawy. Część chłopców poszła do Warszawy, część mieszkała w Warszawie, inni się rozproszyli. Mój mąż przyszły, dawniej kolega, cały czas miał kontakt z Warszawą i myśmy wiedzieli, że lada moment Powstanie się zacznie. Tu już jest działanie w Warszawie. Oni się przygotowywali, entuzjazm okropny.
Też był. My wszyscy byliśmy harcerze i do tej pory się spotykamy. On był tym łącznikiem Warszawa – Tomaszów; później z Tomaszowa znów z lasu przychodzili chłopcy, oni już tam działali. Entuzjazm przed Powstaniem – będzie Powstanie. Ja nie podchodziłam z entuzjazmem do tego. Ale zaprowadził nas wujek na most Poniatowskiego i mówi – „Zobaczcie, jak Niemcy uciekają”. Zobaczcie, jak tu będzie, co tu będzie. I Niemcy uciekali. Podchodziłam do tego lękliwie, spokojnie. I czy uciekać do Tomaszowa? Bo odchodził ostatni pociąg. Jeden Czesiek mówił: „Wsiadaj, jedziemy do partyzantki”. Drugi mówił: „Nie!” Z entuzjazmem: „Gdzie tam, tutaj broń dostaniemy!” I zostałam. Tym sposobem po szóstym sierpnia przyszłam do zgrupowania „Chrobry II”, bo wszyscy walczą, wszyscy tutaj – jedni się cieszą, drudzy padają…
Właśnie tutaj, w domu. Mieszkałam Sienna 45 na szóstym piętrze. Tutaj właśnie moje odczucie. Pierwsze strzały widziałam przy Placu Grzybowskim. I okazuje się, że tam była jakaś tajna fabryka broni czy coś takiego. Chłopcy lecą z chorągiewkami, szaleją. Ludzie się chowają. Ja jakoś tak bardzo byłam jakaś taka zrozpaczona, bym powiedziała. Boże, po co to, dlaczego?
Nie lubiłam walk, nie lubiłam wojen – jak nasze chłopaki latali, bo będzie wojna, dostaną broń. I jakoś dziwnie do tego podchodziłam, ze spokojem, trochę przerażona. Ja już byłam odcięta od Cześka.
Tak. Ale to był kolega, z którym się razem w piaskownicy bawiliśmy, ale nie był jeszcze kandydat na chłopca. To był kolega, z którym zawsze byliśmy razem. On już był na Hożej; mieszkał na Kruczej. Działał już przy Placu Trzech Krzyży przy zgrupowaniu „Kiliński”. Już byłam od niego odcięta i nie wiedziałam, co się dzieje. Zostałam sama na tej Siennej 45; później pracowałam jako łączniczka w Składnicy Harcerskiej z tą wspaniałą „Wilczycą”, której nigdy nie zapomnę. Później już walki…
Ja się nie udzielałam, bo przecież Czesiek był. Drugi Czesiek działał.
Ja nie należałam. Myśmy zawsze byli jako harcerze; nasz duch był wielki. Że to już ostatnie święta… Ale w organizacji nie byłam. Ciągle się o nich ocierałam, ciągle z nimi byłam, ale nie w organizacji.
Właśnie, tutaj było… Jedni klęli. Mój wujek przeklinał powstańców, bo mu jego majątek zabrali, bo prowadził dezynfekcję. Miał biuro dezynfekcji i te wszystkie chemikalia miał w piwnicy. Trzeba było wyrzucać; ludzie już chowali się w piwnicach. Jedni z entuzjazmem ogromnym, drudzy przeklinali. Byłam też świadkiem, jak sąsiadka – jej syn szedł na jakąś akcję na Czackiego – płakała, rozpaczała: „Nie idź”. Poszedł, ale już nie wrócił. Myśmy szli kiedyś po zrzuty też. Atmosfera była więc – entuzjazm, rozpacz i obojętność, bo nic się na to nie poradzi.
To nie był mój dom rodzinny. Mieszkałam u wujka, żeby przetrwać, żeby wycofać się z tych łapanek.
Chodzili chłopcy i szukali gołębiarzy. Gołębiarze strzelali nie wiadomo gdzie, nie wiadomo do kogo, skąd. Zaczęłam się kręcić, bo w naszym domu i w domu sąsiednim już pełno tych chłopców z opaskami, bronią, w czapeczkach chodziło. Kręciłam się koło nich, jak tu się do nich dostać, jak z nimi być. Nie pamiętam… Poszłam dom dalej, do tego dowództwa, że muszę być, że w czymś się przydam. „Ale jak ty się przydasz, jak nie znasz Warszawy?” – Ale się przydałam. Bo jednak tymi podziemiami, przejściami wybitymi w piwnicach, przechodziłam. Chodziłam na Śliską, na Pańską, z rozkazami do punktów sanitarnych głównie. Podziwiałam już moją „Wilczycę”, że chodziła daleko. Ja chodziłam tylko blisko. Złapały kiedyś mnie granatniki na barykadzie – też już myślałam, że to koniec. Trzykrotnie ocalałam cudownie.
Gdzieś mnie wysłano dom dalej, po coś miałam iść, nie wiem… Ale to ciągle łączyło się z tymi opatrunkami, syropami. Nagle słyszymy „krowę” – dźwięk, taki zgrzyt – będą zaraz leciały pociski. Wyszłam z tego pokoju i zatrzymałam się za drzwiami dosłownie. I zleciała bomba, te pociski, do drugiego pokoju. Zniszczyło, spadło do czwartego piętra, zawaliły się mieszkania do tego piętra, na którym ja byłam. Gdybym została w tym pokoju – koniec ze mną. A za drzwiami była klatka schodowa – już było w porządku, nic mi się nie stało. Trzymałam się drzwi, tej klamki, i pęd powietrza uderzał mnie o ścianę. A mojego wuja przykryła otomana i gruz leciał po niej, i wujo ocalał. To, co było tu, spadło wszystko, a za drzwiami już myśmy nic… Nie byłam ranna, ale już chłopcy po mnie lecą, bo wiedzieli, że ja tam poszłam. „Gdzie jesteś ranna?” – „Nie wiem.” – „Ciepło ci gdzieś?” – „W palec.” – „Co ci się stało w ten palec?” – Miałam ogromne buty, a byłam mała, chuda, w takim kombinezonie. – „Ciepło mi.” – „Jesteś ranna.” Zdejmuję – przez te wielkie buty padło jakieś szkło, odłamek, i krew była w bucie. Nie przebiło buta, tylko tą wielką dziurą do tego buta wpadło. Więc tu byłam ranna.Drugi raz bomba – niewypał. Do pierwszego piętra spadła, zatrzymała się na pierwszym piętrze. Mnie pęd powietrza wrzucił do piwnicy. Gdybym była bliżej, to by mnie zabiło.
Sienna 41. Byłam tutaj, Sienna 45, 43 i 41. Tylko w tym rejonie ja cały czas byłam. Drugi raz poszliśmy po zrzuty, już nie pamiętam, gdzieś w nocy. „Zosia”, która była też łączniczką, razem z nami, przewróciła się. Zabili ją ci gołębiarze. Oni nas też zabijali – nie bomby, ale gołębiarze. Koło nas na Pańskiej dom do szóstego piętra, te belki grube, z nóg zwaliło.
Tylko tu. Sienna 43, 45. Czesiek później w imieniny swojej matki Michaliny przyleciał i jakoś się do mnie dostał. Przyleciał: „Dostaliśmy broń, teraz będziemy działać, bronimy Dworzec Główny! Dostaliśmy zrzuty, dostaliśmy broń, będziemy walczyć, obrona Dworca Głównego!” Przenieśli ich z Kruczej, bo oni działali przy Placu Trzech Krzyży. Na drugi dzień został ranny. Ale już mnie odnalazł. I wiedział, że jestem. Jak został ranny, to od razu zawiadomił, że jest w szpitalu na Złotej. Wtedy szłam tam, bo mój kapitan… Zostałam łączniczką-sanitariuszką, chociaż nią nie byłam, bo Czesiek był ranny tuż przed kapitulacją Powstania. Kapitan mój zdecydował: „Idź ze szpitalami, nie z wojskiem – jak Czesiek jest ciężko ranny, musisz być z nim”.
O tak. Właśnie wtedy w nocy byliśmy po te zrzuty – ta „Zosia”, taka piękna dziewczyna…
Ona miała pseudonim „Zosia”; my nie wiemy… Miała pseudonim „Zosia”. Stoimy wszystkie razem w szeregu i nagle – mnie nic, obok nic, „Zosia” leży. Zabił ją jakiś pocisk, ci gołębiarze najwięcej. To było dla mnie straszne, że tu żyła… Ludzie ginęli na moich oczach bardzo, bardzo. Tu były straszne bombardowania, do samej kapitulacji, tak że jeszcze wiele ludzi… Szliśmy po wodę. Poszła sąsiadka po wodę; staliśmy w kolejce po wodę. No i też – ostrzał, granatniki; nie znałam się na tej broni wojskowej. Jest i już nie ma; to było straszne. Ale tę śmierć tej pięknej dziewczyny… I jak żeśmy przysięgę składali, też był nalot. Myśmy przysięgę składali gdzieś tam na podwórku, po drugiej stronie Siennej. Ciągle wszystko działo się na Siennej. Składaliśmy przysięgę, ksiądz był, msza, i też było bombardowanie. Wiele nie żyje już. I było – temu nogę urwało, jęczy, krzyczy…
Na Mariańskiej – jak to powiedzieć? Ludzie znosili różne łóżeczka, dawali sienniki, to na siennikach leżeli…
Tak. Tylko na Śliskiej, co tam był szpital dziecięcy, to tam już były nieco inne warunki. A tutaj worki, sienniki; ludzie dawniej ze słomy mieli sienniki. Znosili materace, łóżka, i tak to się układało, jedno koło drugiego. Czesiek w tych warunkach miał operację na podwórku. To sodą oczyszczano, dezynfekowali… Bo nie było warunków. Mam opisane później, bo byłam w obozie jeńców wojennych w Zeithain, ze szpitalami, gdzie było dwa tysiące rannych, ich rodziny. Mam to wszystko opisane, książeczkę, o moim obozie.
W tych szpitalach nie było piętrowych łóżek ani nic. Tylko na łóżku, na materacu. Nie było bandaży. Ten prosi: „Siostro, do mnie…” To były siostry… Niektóre nie miały nawet białego fartucha ani nic. Lekarzy nie było. Najgorzej było patrzeć na bezsilność personelu, że nie można ludziom pomóc. Umiera; wie, że umiera. Czesiek miał strzaskany obojczyk i tu te żyły na wierzchu były, to pulsowało, groziło w każdej chwili, że przetną te kości. Ta bezsilność, bezradność, że nie można im tak wiele pomóc. Nie było jedzenia, nie było czym myć. I leżało to wszystko. Koce – skąd tam jeden miał koc, inny miał jakąś kołdrę. Ludzie bardzo dawali, co kto mógł; nie wszyscy.
Później ludzie coraz bardziej się wciągali, bo widzieli, że trzeba pomagać. Na początku był w wielu ludziach bunt. A później już to było coraz bardziej łagodne, jak się patrzyło na te wszystkie nieszczęścia i bezradność.
Czesiek właśnie miał jakiś tam pistolet, karabin, więc uważał, że to jest wielka broń. Pewnie, że mieli, naturalnie. Nigdy nie zapomnę, w zgrupowaniu „Chrobry II” – zawsze go pamiętam z Powstania – taki piękny wysoki chłopak, w butach oficerskich, i też zawsze chodził z jakimś tam karabinem. Później po latach go poznałam po tym jego wzroście, po tej jego wysokości. Jak on pięknie… Bo dla nas niektórych oni byli piękni.
Ja byłam tak pochłonięta robieniem leków, które tam robiliśmy, bo był tam taki magister – myśmy byli tym tak pochłonięci, że tylko nas sporadycznie na jakąś akcję wzięli. Myśmy nocowali tam na takich warunkach polowych. Tak właśnie jak przeżyłam na placu Powstańców, to wszystko mi się przypomniało, że dziewczyna, chłopak, wszystko leżą razem. I kobiety zgorszone, że to wszystko na podłodze razem – nie patrzą. Dziewczyna, chłopak, leży… A po akcji wszyscy wracali tak zmęczeni. A ilu nie wróciło… Ja byłam tak zrozpaczona, wrażliwa na te lęki, że mój kapitan zdecydował, że ja na akcję nie nadaję się.
Robiłam leki. U nas była składnica apteczna.
Na Siennej, Sienna 41. To była Centralna Składnica Apteczna odcinka zachodniego. Robiliśmy leki, przygotowywaliśmy bandaże – z czego się dało, jak się dało. Chodziło się po różnych magazynach, zbierało się, co kto miał. Ogłaszało się – dajcie ludzie, co macie. U nas niedaleko za rogiem była apteka; tam były rozbite magazyny. Myśmy to wszystko znosiły i magister Zieliński – okazało się później, że to Żyd, był razem ze mną w obozie. „Born” – kapitan też Żyd; ten uciekł do Anglii. Przygotowywaliśmy opatrunki, leki jakieś, które były możliwe; gdzie się dało, zbierało się. Później który punkt potrzebował, to mu się zanosiło, roznosiło. Względnie z różnych punktów opatrunkowych przychodzili i wydawaliśmy im, co było potrzebne.
Nie. Tylko zetknęłam się z Niemcami po wyzwoleniu, już po kapitulacji, i to były najstraszniejsze… To było coś, co nie da się opisać.
Nas, te wszystkie punkty szpitalne, skoncentrowali na Zielnej – tu, gdzie teraz jest Pałac Kultury. Wszystkie te szpitale koncentrowali tutaj. Cywilna ludność już wyszła, wojsko już wyszło; Niemcy chodzą po piwnicach i podpalają, co jeszcze ocalało. My z tymi punktami opatrunkowymi; wtedy już ogromnie działałam. Nie było można chodzić; chodziłam po domach, wywieszałam kartki, jak ludzie wychodzili, żeby co mają jeszcze z żywności, koło kapliczek przynosili. Wtedy to zbierałam i dla chorych robiłam, gotowałam – jakieś racuszki…Już przygotowaliśmy się na podróż. Sam moment… Mało może kto widział i wie, co ja widziałam. Wyszła cywilna ludność, wojsko, i ja, ta sprawna, biegałam po podwórkach i zbierałam, co się da, z tego jedzenia. Niemcy chodzili i podpalali domy, co się dało. Siedzą tacy staruszkowie – doszłam do nich, mówię: „Idźcie z tymi cywilnymi, wychodzą ludzie.” – Siedzą na tych tobołkach. – „Niech nas Niemcy zabiją – my stąd nie wyjdziemy, bo nasze dzieci tu zostały, nasz majątek tu został.” Mój wujo już nie wyszedł z Warszawy. Został. To było coś strasznego. Później nas wywieźli na Dworzec Zachodni. Rozpacz tych ludzi, którzy stracili dzieci, dobytek, i każą im wyjść. Gdzie? Zostali na ulicy. Na pewno ich Niemcy zabili, tak jak na pewno zabili mojego wuja.
Nigdy już go więcej nie spotkałam. On powiedział, że nie wyjdzie, bo tu jest jego majątek, dom. Był starszy, nie wyszedł. I ci staruszkowie siedzący, ci Niemcy domy podpalający, i ja przez trzy dni – nie wiem, nie mogę sobie przypomnieć, na czym ja smażyłam te racuchy, które potem wzięłam do obozu – i to nas ratowało, bo trzy dni nas wieźli. To wszystko, co ja nasmażyłam, to tym chorym dawałam w pociągu, bo Niemcy nam przez trzy dni nie dali nic jeść, jak nas wieźli do obozu.
W czasie Powstania?
Nie byłam w pobliżu tego, nie widziałam.Tak jak mówię, ta bezsilność była najgorsza. Myśmy już wtedy ze spokojem – co będzie, to będzie. Później wieźli nas do obozu; mogłam uciekać, ale jak ja Cześka zostawię? Przecież on ciężko ranny. I tyle rannych bezsilnych.
Jak mówiłam, to się zmieniało bardzo w moim odczuciu, co ja zauważyłam. Nie mówię ogólnie, bo ja byłam sama. Na początku entuzjazm i młodych, i starych. Drudzy – „Po co to, bandyci! Co oni robią? Burzą nam.” Do tych należał mój wujo; nie pozwalał mi schodzić do piwnicy, do schronu. Później to się wszystko łagodziło. Ci ludzie popadali w taką bezradność, poddawali się temu, ale czuło się, że powinna być już kapitulacja.
Wtedy, kiedy dookoła nas wszystko już się paliło i z różnych dzielnic ludzie przychodzili: ze Starówki, z Mokotowa. Wszystko zniszczone, wszystko spalone. Za mało nas było. Łagodniała ta agresja ludzi do powstańców. Powstańcy coraz bardziej, moi bliscy – mówię o swoich odczuciach i środowisku na Siennej – stawali się coraz mniej tacy… z entuzjazmem. Czesiek do końca był entuzjastą. On był i przed Powstaniem, i w czasie okupacji, i dzień przed kapitulacją, kiedy był ranny. „Dostaliśmy broń, walczymy!”. To były krańcowe odczucia do końca entuzjastów i w ogóle, że wszystko będzie fajnie i że wszystko jest cudownie. Nie widział rozpaczy ludzi. On widział tylko, że dostał broń i walimy Niemców, bo na to czekali tyle lat. I to na placu Powstańców spotkałam się z panem Arciszewskim, z Ameryki przyjechał, z dawnego rządu przedwojennego. Tu jest właśnie list od niego, jak mi dziękował za to, żeśmy się spotkali w te uroczystości, co teraz były na placu Powstańców, z okazji sześćdziesięciolecia. Jak dzięki mnie zrozumiał entuzjazm, dlaczego powstało Powstanie. Te uroczystości, które były na placu Powstańców… Ja mało mówiłam o Powstaniu, nie chciałam wracać do Powstania. Moje dzieci… Dopiero moja jedna wnuczka, najmłodsza, interesuje się Powstaniem. Jest czwarte pokolenie harcerskie. Te uroczystości na placu Powstańców przypomniały mi… I pan Arciszewski, który przyjechał z Waszyngtonu, o Powstaniu niewiele wiedział. Ale ta muzyka i czytanie tych listów – to było tak prawdziwe, tak sugestywne, że tak to przeżywałam, tak mi to wszystko przypominało odczucie… I od razu przekazywałam panu Arciszewskiemu. On mi tu daje list, że dziękuje, że dzięki temu mógł poznać przyczyny, dla których powstało Powstanie. Bo ci entuzjaści czekali. Bo oni nie mogli zrozumieć, dlaczego Powstanie – właśnie ci w Ameryce, w Waszyngtonie. Bo Polonia, ci wszyscy, mu się kłaniali, a on obejmował mnie i dziękuje, że przekazuję mu moje autentyczne przeżycie. Ale pod wpływem tych recytacji listów, muzyki i tych artystów, którzy czytali listy uczestników, mogłam autentycznie mu powiedzieć: „Tak było, takie było nasze odczucie”. On mówi, że zrozumiał, dlaczego było Powstanie. I dziękuje mi. Dzwoni pierwszy po Nowym Roku, utrzymujemy kontakty. Odszukałam grób jego rodziców tutaj w Warszawie. On jest w Waszyngtonie i mówi, że z Polską nic go nie łączy. Łączy, bo już teraz poznał mnie, nas. Jak kardynał Głódź mówił przy pomniku Powstańców, że przyjaźnie powstańców trwają. Powiedziałam panu Arciszewskiemu, że jestem tego dowodem, że mówi prawdę. Mam koleżankę z Powstania, która ma dziewięćdziesiąt siedem lat; przyjaźnimy się do tej pory. Jesteśmy wszystkie po osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat. Wszystkie do tej pory się spotykamy, które jeszcze żyją. Te przyjaźnie powstańcze trwają tyle lat. Moja koleżanka teraz jest w domu starców koło Torunia; odwiedziłam ją po Powstaniu. My się przyjaźnimy. To są [przyjaźnie] trwałe, niezapomniane. Tak jak harcerskie z dziecinnych lat, tak i powstańcze są, trwają, i Głódź mówił prawdę.
Śmiesznie. W tych ogromnych butach, bo Czesiek był szewcem, więc dał mi jakieś buty na gumie, wielkie, przez które zostałam ranna, bo tam coś wpadło i palec w bucie miałam ranny. Miałam jakieś spodnie – gdzieś mi dali, dostałam od zgrupowania z „Chrobrego II”. Jakieś tam spodnie, oni gdzieś zdobyli. Były to takie spodnie ciemnoszare. W tych spodniach, a ja byłam chuda, mała… Spodnie wielkie, opaskę na ręku, jakąś bluzę – też ze zgrupowania dostałam, gdzieś tam chłopcy jakiś magazyn rozbili, dostali – na głowie miałam jakiś beret i w tym zawsze chodziłam. Nie mogę tylko sobie przypomnieć – bo jedzenie też jakieś dostawaliśmy, chodziliśmy gdzieś, żeśmy dostawali… Ale to było takie śmieszne – wyglądałam jak pajac w tych szarych szerokich spodniach, w jakiejś tam bluzie, no i beret.
Nie. Gdzie kto mógł – niektóre się ubierały jak żołnierzyk, w kurtkach, niektóre tak jak „Wilczyca” – ona już zdobyła coś zielonego, jakąś zieloną kurtkę. Gdzie kto mógł, z tych moich koleżanek, z kręgu Siennej; tam dalej nie chodziłam. Niektóre elegancko się ubierały. Gdzie to prały? Bo przecież wyjście po wodę groziło życiem, że staliśmy po wodę w kolejce, to będzie ostrzał i wrócimy albo nie wrócimy. Jedne elegancko, drugie śmiesznie – tak ja wyglądałam.
Tego właśnie zupełnie… Pamiętam, że byłyśmy na Siennej 41, miałyśmy jakąś łazienkę, ale wodę, to trzeba było zdobywać z wielkim poświęceniem.
Po ziarna pszenicy jak żeśmy szły do browaru, to tak samo. Przejście przez płot, żeby zdobyć parę tych ziaren pszenicy, które się później na takim kamieniu tarło – to groziło życiem. Zawsze, kiedy przejeżdżam w tym miejscu…
Przy Żelaznej. Tam był browar. My tam szliśmy po syropy i po zboże. Więc żeby przejść, bo tam był od wszystkich stron ostrzał – przebiegnąć przez ulicę i później po drabinie przejść do tego browaru – to albo się zostało na tej drabinie, albo się zdobyło trochę ziarna, przyniosło się tym chorym trochę syropu, żeby coś mieli. Zawsze jak tam przejeżdżam, nie mogę się oprzeć temu, jak człowiek był głodny, żeby po te parę ziarenek… Albo mnie zabiją na tym, albo przeżyję i zdobędę trochę tych ziaren.
Nie. Wiem, że dostawaliśmy jakieś zupy ze zgrupowania. Gdzie się dało, to żeśmy jeszcze… Ludzie nam znosili. Jakąś soję mieliśmy, jakąś kaszę – na czym to się gotowało? Już sobie przypominam. Z tych spalonych domów – na podwórku rozpalaliśmy sobie ognisko i na takich kociołkach żeśmy sobie coś tam pitrasiły. Przeważnie był to chleb, takie placki. Nie mogę sobie przypomnieć, na czym to gotowaliśmy, ale część dostawaliśmy tych zup ze zgrupowania.
Bardzo. Najgorsze były warunki higieniczne. Nie było się gdzie myć – to było najstraszniejsze. Zgnieciony tłum ludzi, dzieci, w piwnicach. Dzieci płaczą, bo nie mogą wyjść, matka bezradna; wszystko ściśnięte w tych piwnicach. Mówię o naszej Siennej.
Tak.
Oczywiście, przychodził kapelan. Po drugiej stronie – nasze były liczby nieparzyste 41, 43 – po drugiej stronie na podwórku nawet składaliśmy przysięgę, wtedy było bombardowanie – to przy kapliczkach ludzie się modlili. W każdym domu były kapliczki. Teraz chodziłam i mojej wnuczce pokazywałam – tam się ludzie modlili. Tam się odbywały, jeżeli nie było nalotu… Zawsze czekaliśmy… Gdzieś u nas wtedy te gołębiarze grasowali, strasznie…
Tego ja nie wiem. To już władza wie. Ja byłam szaraczkiem, „Sosenką”.
Pogrzeby? Jakie to były pogrzeby… Gdzieś na podwórku, gdzieś na gruzach przykopało się. A śluby były.
Pamiętam, że sąsiad, sąsiadka, mówi: „I tak zginiemy, i tak zginiemy”. To ksiądz dawał ślub, w warunkach właśnie… On w furażerce, bo dużo w takich furażerkach wojskowych chodziło, ona też w furażerce. Byłam świadkiem, że był ślub. A pogrzebów? Gdzie można było robić pogrzeby, gdzie się dało na gruzach zakopać? A życie religijne, to było przy tych kapliczkach, tych podwórkowych.
U nas był kapelan, po drugiej stronie, w tych liczbach nieparzystych, ale skąd przychodził, to nie wiem. Msze się odbywały. Ale nie mogę sobie dokładnie uzmysłowić, gdzie to dokładnie się odbywało. Na podwórku, przy tych kapliczkach. Bo przy każdym domu były. To były wielkie domy.
Żadnych. Byłam sama jedna. Tylko najukochańsza „Wilczyca” była moim opiekunem i kapitan „Born”, i magister Zieliński. Tylko oni byli mi bliscy, tylko z Powstania. Nie miałam żadnego kontaktu. Wujek, jedyny brat ojca, u którego byłam, nie pozwolił schodzić, zdziwaczał. On był sam. Byłam sama absolutnie. Czesiek był gdzie indziej.
Nie wiem. Pseudonim „Wilczyca”.
Oczywiście, że przeżyła. Szukałam jej kilka lat i nie mogłam jej znaleźć. Jak ją znalazłam i zgrupowanie, to ona już nie żyła.
Tak. Jak wyszła cywilna ludność, to oni dostali informację, że stałam na balkonie i mnie zabiło, więc była rozpacz okropna. A to była nieprawda. Nikt ze mną nie miał kontaktu. Dopiero jak byłam w obozie, to napisałam list.
Ojciec najwięcej wiedział, bo był w straży. Najbardziej rozpaczała matka, że się zgodziła. Tutaj ślub brata szóstego sierpnia, a ja w Powstaniu. Matka przeżywała, że w ogóle zgodziła się, że ja pojechałam do Warszawy. Chciałam ocalić życie wyjeżdżając z Tomaszowa, a tutaj za kilka tygodni Powstanie. Jak wróciłam z obozu, ostatniego maja, mojego domu już nie było, rodzice mieszkali gdzie indziej i z tego powodu najwięcej rozpaczałam, chociaż to była chatka marna. Że nie tam – matka mnie macała, czy jestem spuchnięta z powodu głodu, czy po prostu nie jestem taka chuda.
„Zosia”, którą zabili wtedy. I już wszystko inne dla mnie nie istniało. Za mało miałam tych przyjaźni, bo ja przyjechałam krótko przed Powstaniem. Byłam absolutnie samotna. Tylko ta „Zosia”, która mi się tak podobała, bo była taka piękna. Później była przyjaźń – w składnicy aptecznej była łączniczka, której matka była muzykiem. Byłyśmy razem w obozie, ale nie pamiętam już jej pseudonimu. Tyko z magistrem Zielińskim byłam razem w obozie.
Z Powstania – nie. Byłam absolutnie sama. Mną się opiekował tylko mój cudowny kapitan, bo widział moją samotność.
Nie. Byłam sama, ale nie czułam się samotna. Nigdy nie odczuwałam, samotności, żalu, że przyjechałam i Powstanie.
Nie.
Tyle, co w kręgu naszych najbliższych – jakieś informacje przekazywali, że coś zbombardowali. Ludzie przynosili jakieś wiadomości z tych różnych dzielnic, które były już zlikwidowane i ludzie uciekali do swoich rodzin, bliskich – ci ludzie przynosili najwięcej informacji.
Nie. Nie pamiętam. Wiem, że informacje przynosili nam ludzie z likwidowanych dzielnic.
Że zawaliło się, że tam Berta Gruba stoi, że Niemcy lada moment wszystkich nas wyrzucą.
Były zrzuty, po które chodziłyśmy; dużo dostawało się do Niemców. Nie pamiętam tych odczuć. Czekało się na zrzuty od Rosjan.
Przede wszystkim. Ale oni rzucali tak, że często to wszystko gdzieś się rozleciało. Nie wiem, nie mogę mówić; nie byłam tak głęboko zaangażowana.
Tak. Sama po nie chodziłam.
Radość, jak były worki, jakieś jedzenie, jakieś opatrunki. Najbardziej nas interesowały te sanitarne rzeczy. Żywność – to byli inni, a my byliśmy od tego, żeby te opatrunki. Żeby tych chorych do którejś składnicy – żeby im nosić i dawać.
Nie byłam świadkiem. Inni byli od tego i na pewno rządzili dobrze.
Nie. Na ulice nie można było wyjść. Cały czas był ostrzał, całe Powstanie.
Rozpacz przy pozytywności... Jest nalot, słychać, jak samoloty pikują. Przyszli tutaj z jakiegoś punktu, wydaje się te leki i nagle wszyscy znaleźliśmy się pod stołem, na bandażach, na prześcieradłach. Wszyscy leżeliśmy cicho. Już nie ma alarmu; wychodzimy spod tego stołu, prześcieradeł, i śmiejemy się do siebie: „Prawie żeś na mnie leżał” . To było śmieszne. Ale już po wszystkim…
Mimo tego, że nie znałam Warszawy, jednak chodziłam tymi przejściami, zanosiłam coś do szpitali. Że jednak mimo swojego wzrostu, swojej słabości fizycznej, byłam taka silna i mimo wszystko jednak odważna – że chodziłam po te syropy, żeby przynieść, dać. Najbardziej byłam dumna, że przez trzy dni po kapitulacji moich ciężko chorych karmiłam. Jedni chodzili, żeby futro zdobyć, a ja nic, tylko jedzenie. A trzy dni później, jak byliśmy zamknięci w wagonach, moi chorzy jedli. To była wielka duma, że tak umiałam zorganizować to jedzenie dla tych bezradnych, leżących, chorych.
Rozpacz po kapitulacji.
Nie.
Tak jak Powstanie czuło się, że będzie, tak samo czekało się, że ta kapitulacja będzie. I ta ulga, że mogę wyjść, że nie muszę być w piwnicy. Jedni ludzie od razu okazywali przedsiębiorczość – wiedzieli, gdzie co zdobyć, gdzie wyjść, gdzie co. Inni, co potracili wszystkich – bezsilność, rozpacz. Ja tylko myślałam o jednym: jak zdobyć jedzenie. Nie dla siebie, tylko dla innych. I tak samo było w obozie.
Chyba ulgą. I lęk, co teraz? Wojsko – lęk. W moim środowisku, tych co byłam najbliższych, to było: „Nie damy się, idziemy prosto, z głową do góry – co będzie, to będzie. Nie damy się, nie na kolanach.”
Nie. Ja byłam w zbyt małym kręgu.
Organizowanie podróży dla chorych, zbieranie jedzenia, pościeli. Nas później wozami i samochodami wieźli na Dworzec Zachodni i trzeba było wszystko zorganizować. To były takie wagony, prycze, żeby ci chorzy mieli jakieś warunki. Wielu z nich umierało. Nie było środków opatrunkowych. Ale to było dla tamtych sanitariuszy; moją sprawą było zdobywanie leków. Już wtedy działałam, byłam taka zahartowana tą okupacją, że starałam się jak najwięcej zdobyć pod kątem apteki. Co się dało, kogo dało się pocieszyć…
Strasznie. Z tymi, co ja się zetknęłam. Zniszczyć, zmiażdżyć to wszystko. U nich była ta wielka nienawiść, że mogą się odegrać.
Mówię pani, że trzy dni nie dostaliśmy jeść.
…do Niemiec przez Łódź. To były dwa transporty, bo mam tutaj w książce opisywane, że dołączyły do nas dwa transporty do Niemiec, do Saksonii; byliśmy w obozie jeńców między Dreznem a Lipskiem.
Zeithain. Między naszymi obozami, barakami, to był obóz jeńców wojennych – Polaków z 39 roku, Włochów, Rosjan.
Nie, to był obóz jeńców wojennych, szpital. Tam były całe rodziny.
Ja jako sanitariuszka – mój kapitan dał mi zaświadczenie, że ja sanitariuszka, ale ja oczywiście jechałam z apteką. Byli ranni, sanitariusze, lekarze. Całe rodziny.
Baraki po osiemdziesiąt osób. Były obozy międzynarodowe, między nimi Niemcy mieli fabryki amunicji.
Nie. My tylko w obozie. Ja jako personel – musiała być kuchnia, pralnia, sanitariuszki, lekarze, no i chorzy. A ci ozdrowieńcy gdzieś tam chodzili do pracy. Ja byłam w aptece, ale później – tylu chłopaków leży na pryczach i głodni, jeść i jeść – to poszłam do kuchni. To było strasznie śmieszne – w kuchni ogromne kotły, do których wchodziło się po takich schodkach i mieszało taką ogromną chochlą. Ale wyskrobki, to, co ci gotowali, to ja im nosiłam, bo przecież chłopcy byli głodni. Był teatr, w którym występowałam. Warunki w obozie były znośne, bo był pod ochroną Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Najgorsze, co przeżyłam w obozie, to wyzwolenie. Tak jak przeżyłam kapitulację i tę bezsilność ludzi, tak przeżyłam wyzwolenie. Nie da się tego opisać, bo teren przygotowywali Amerykanie; to byli [niezrozumiałe], my mówiliśmy „L2”. Teraz są uroczystości Oświęcimia; za naszymi drutami prowadzili z obozów jeńców. Myśmy widzieli za naszymi drutami – to były baraki, dwa tysiące rannych, personel, rodziny. Nawet dzieci się rodziły. Tych więźniów z obozu prowadzili, a za kilka dni prowadzą Niemców.
Pamiętam… Wyzwolenie u nas było wcześniej, niż było [ogólne] wyzwolenie. Nasz teren przygotowywali Amerykanie. Sławne bombardowanie Drezna myśmy obserwowali. Cieszyliśmy się ogromnie – Niemcy byli złamani. Przygotowali teren; wkroczyli Rosjanie na konikach. Niemcy nas wcześniej zostawili. Nie było jeszcze wyzwolenia, ale nasz obóz już był wyzwolony. Później oni się wycofali i dopiero była wojna straszna. Tu strzelali Niemcy, tu strzelali Rosjanie, a my byliśmy w środku. To była granica, gdzie było porozumienie. Tam byli Amerykanie, tu Rosjanie. Niemcy topili się w Elbie i uciekali do Amerykanów. I wkroczyli Rosjanie. Straszny lęk, kto nas zabije? Czy Niemcy, czy Rosjanie? I to bezkrólewie. Wtedy była straszna umieralność. Jak wkroczyli Rosjanie, dali dużo jedzenia, bo tam były obozy rosyjskie. Strasznie dużo umierało z tego powodu, że rzucili się na jedzenie. Już jest wyzwolenie, więc on umiera, bo za dużo zjadł. Inni poszli na wódkę, bo były magazyny z wódką, i popili się. A my z tą koleżanką, z tą dziewięćdziesięciosiedmioletnią, marzyłyśmy zza drutów, że jak przyjdzie wyzwolenie, to pójdziemy do tego ogródka na rabarbar. I tak żeśmy zrobiły. Marzyłyśmy o tym rabarbarze, który pocięłyśmy, cukrem posypałyśmy – to było coś najwspanialszego. Nie chorowałyśmy, nie rzuciłyśmy się na konserwy, na mięso. Umieralność była wtedy ogromna. Później ta strzelanina – nie wiadomo kto, gdzie. I tu się zaczął podział w obozie. Myśmy nie wiedzieli, kto jest kto. Później pracowałam w kancelarii męża zaufania razem z Kąkolem. Myśmy nie wiedzieli, kto jest aelowiec, kto jest akowiec. Byliśmy wszyscy razem. A tu po wyzwoleniu od razu – lewicowcy zostają, ci, którzy nie zgodzą się z tym ustrojem, uciekają za Elbę do Amerykanów. Jest zebranie. Tu decydowało się – kto chce wracać do Polski, stanąć po tej stronie. Tu zabiera kapitan – do Londynu pójdziecie – stanąć po tej stronie. A trzecia strona, to jest ci, co zostają i czekają, aż będzie pociąg, linia kolejowa, bo to była stacja Jakobshall. Wszystkie dowództwa opuściły swoich jeńców – zdrowych, chorych. Tylko nasze jedno dowództwo powiedziało: „Nie, my zostajemy z chorymi i będziemy wracać”. Część ludzi – idźcie sobie, gdzie chcecie. Nam Rosjanie dali wozy – ozdrowieńcom – przepustki, broń, lekarza. I ja stanęłam w tej kolejce do Polski. Czesiek stanął w kolejce do Anglii. Bo kapitan, który z Londynu był, zabiera ich do Anglii. Moja koleżanka stanęła, że zostaje tu z chorymi. Nie wraca. Tu się wtedy rozegrało, kto jest kto. Jakie kto ma zapatrywania. Czesiek mówi: „Ty pojechałaś za mną do obozu – mogłaś uciec. Masz wuja we Francji, to jedziemy do Francji”. Ja mówię: „Nie”. Koleżanka zostaje; ja do mamy. Czesiek przechodzi na moją stronę i wracamy do Polski.
Dwa tygodnie po wyzwoleniu. W 1945 roku, ostatniego maja, byliśmy w Warszawie. Dwa tygodnie żeśmy jechali z obozu. Po drodze były największe przeżycia. Ale największe przeżycie i rozpacz to było, jak dojechaliśmy do Łodzi. Czeka na nas z bronią w ręku policja polska, bo bandyci z Powstania jadą.
Dzięki mojemu sprytowi udało mi się ocalić wiele osób. Bo byłam mała, niepozorna, i widzę, co się dzieje. Ci, co idą do przejścia, oczywiście będą od razu kontrolowani: ci do więzienia, tych wypuszczają na wolność. Jakoś sprytnie przeszłam – to było na Dworcu Kaliskim – do ubikacji i dogadałam się z dorożkarzem, który stał po drugiej stronie, jak mam uciekać na Dworzec Fabryczny. To on mi pokazał: „A co macie?” – „Nic nie mamy, tylko rowery.” – „To dajcie rowery, ja was zawiozę.” Pokazał nam wyjścia, którędy mam iść. Wiele osób, moich bliskich – nie kazałam im iść do wyjścia, tylko do ubikacji: tam są dziury, to wyjdziecie. I zawiózł nas na dworzec. Czesiek od razu uciekł do Warszawy; ja po kilku dniach też wróciłam. Mój brat dostał wyrok we Wronkach, pięć lat, bo ten kolega, który do nasz przychodził z AL, był później w UB i znęcał się nad nim. Rodzina Ziejów była prawie cała wymordowana.
Po wojnie przyjechałam do Warszawy. Do polityki się nie mieszałam, tylko kontaktowałam się cały czas z ludźmi z obozu i ciągle szukałam „Wilczycy”. Byłam zabawkarzem; różne były koleje losu, ale radziłam sobie, jak mogłam. W obozie występowałam i miałam z tego powodu też duże znajomości. Pobraliśmy się z Cześkiem, no i mieszkam tu – tyle lat w takich warunkach. Nie dorobiłam się niczego, bo całe życie pomagam wszystkim, bo jestem harcerka. A teraz robię na drucikach. Jedna córka jest w Kanadzie, druga jest tutaj. Wnuków mam koło siebie. Cały czas mieszkam w Warszawie.