Nazywam się Sulimir Stanisław Żuk. Urodziłem się w Warszawie. Mój ojciec też urodził się w Warszawie i w roku 1919 jako członek Wojskowej Organizacji Polskiej wstąpił do armii organizowanej przez marszałka Józefa Piłsudskiego. Pod dowództwem wtedy jeszcze generała Rydza „Śmigłego” przemierzył Polskę przez Podole aż do Kijowa. Tam poznał piękną dziewczynę i przepiękną krainę – Podole. Wracając spod Kijowa został bardzo ciężko ranny. Trafiono go kulą „dum-dum”. To był pocisk, który rozszarpywał ciało wtedy, kiedy zetknął się z ciałem. Kula roztrzaskała obojczyk, dwa żebra, łopatkę i rozerwała całe ramię. Pamiętam blizny jakie miał mój ojciec. Były bardzo wielkie.Dwa lata był w szpitalu i miał szereg operacji, ale jak wyzdrowiał to pamiętał o dziewczynie, którą poznał na Podolu. Tak moi rodzice pobrali się.Zgrupowanie, przy którym ja działałem, to był Pułk „Baszta” na Mokotowie w okolicach: alei Niepodległości, ulic Madalińskiego i Kazimierzowskiej.
Wtedy nie miałem żadnego stopnia, bo miałem trzynaście lat.
Na Podolu, na ziemi, którą dostała moja mama, ojciec wybudował dom i zorganizował piękne gospodarstwo.Mieliśmy też mieszkanie w Warszawie przy ulicy Pańskiej 105 mieszkania 56. Ojciec pracował w Warszawie, dobrze zarabiał i co roku na lato wyjeżdżaliśmy na Podole do naszego majątku. 1 września 1939 roku zastał nas właśnie na wakacjach. Myśleliśmy, że przyjdą Niemcy, ale przyszedł kto inny. Przedtem, kiedy wycofywała się nasza armia na wschód, do Rumunii, kilku kolegów mojego ojca, oficerów, po drodze wstąpiło do nas. To już był 10, 15 września, zdjęli mundury, oddali ojcu broń, szable, przebrali się w cywilne ubrania i pojechali w stronę Rumunii. Tej broni było sporo chociaż mój ojciec zawsze polował i zawsze było u nas dużo broni – ojca karabin z wojny 1920 roku, też był przerobiony na sztucer. Niestety po 17 września zjawili się u nas bolszewicy. Było to coś tragicznego. O wybuchu wojny z Niemcami dowiedzieliśmy się z radia, którego słuchaliśmy dzień w dzień. Wielu znajomych przychodziło do nas, bo to był jedyny kontakt ze światem. Wysłuchiwaliśmy w radiu wykrzykiwań Hitlera. Moja mama znała niemiecki więc tłumaczyła nam, a wszyscy byli przerażeni. Były tam też rodziny żydowskie. Znajomi mojej mamy przychodzili do nas i przerażeni byli jak słyszeli w radiu co wyprawiają Niemcy z Żydami.Ale nie zjawili się Niemcy, tylko zjawili się bolszewicy. Armia Czerwona, wtedy największa na świecie, to był obraz nędzy i rozpaczy. Brudni, biedni, przysłowiowo – karabiny na sznurkach, obdarci, głodni, czarni, było żal na nich patrzeć. Pamiętam taki moment, jak moja mama siedziała przed drogą, płakała i patrzyła na nich. Po kolei co któryś pytał Barysznia – szto eto takoje? mając na myśli nasz dom. Okazuje się, że takiego domu dużego to żaden z nich nie widział u siebie. Mama najpierw tłumaczyła, że to jest prywatny dom, że mieszka tu rodzina, ale żaden tego zrozumieć nie mógł. W końcu przestała tłumaczyć i jak pytali: Barysznia, szto eto – cierkow? Mama odpowiadała: Cierkow.Barysznia, szto eto – szkola? Mama odpowiadała: Szkola. Aż wreszcie któryś zapytał – Barysznia, szto eto tiurma? Mama odpowiedziała:Da. Jak skoczyli przez ogrodzenie, to wpadło ich kilkudziesięciu z karabinami. W domu był ojciec, który znał doskonale rosyjski, bo w Warszawie przed wojną chodził do szkoły średniej a tam obowiązywał język rosyjski jako że to był rosyjski zabór. Zaczął im tłumaczyć, że tu nie ma żadnych więźniów, że to nie jest żadne więzienie… Nie wierzyli, oblecieli cały dom, wszystkie drzwi kazali sobie otworzyć, nawet w piwnicy… Ale nikogo nie zauważyli, bo nikogo nie było oczywiście i poszli sobie. Tak wyglądała ta armia. (…)Aresztowali dwóch braci mojej mamy, wywieźli ich na Dalnyj Wostok (Daleki Wschód) z rodzinami. Żona jednego z braci wróciła w 1946 roku, a o dwóch braciach mojej mamy do dnia dzisiejszego nie ma żadnego śladu ani wiadomości. Sprawdzałem w spisach katyńskich, ale nigdzie takiego nazwiska nie znalazłem. Starszy brat mojej mamy był oficerem austriackiej armii, a drugi był urzędnikiem we Lwowie. Właśnie we Lwowie ich aresztowali.
Podczas okupacji bolszewickiej, gdy miałem dziewięć, dziesięć lat, byłem pełen szacunku do mojego ojca. Zawsze mi imponowało to, że miał przy sobie broń, uczył mnie strzelać, kupił mi na urodziny wiatrówkę, z Warszawy przywiózł… to było coś przepięknego… Wiatrówka była imitacją niemieckiego karabinu mauzera. Tak, że ktoś kto nie bardzo się orientował, albo nie przyjrzał się, był przekonany, że to jest mauzer wojskowy, ale to była wiatrówka. Jak bolszewicy kazali oddać broń, to mój tata zaniósł tę wiatrówkę, jako karabin, a oni przyjęli, zapisali, do widzenia i cześć.
Nie. Oni nie wiedzieli, nie mieli pojęcia co to jest mauzer. Ten Mosin ruski, taki toporny, to znali, ale tego nie. Ale zabrali, zapisali, że Żuk oddał. Wiedzieli o tym, że u nas jest broń, bo jak ojca koledzy przyjeżdżali do nas w czasie wojny jeszcze, zanim weszli bolszewicy, to sąsiadom się nie ukryło, że wjeżdżali z bronią a wyjeżdżali bez. Pogłoski naokoło chodziły, że Żuk to ma w piwnicach karabiny maszynowe, które mu zostawili polscy oficerowie. Przyjęli tę wiatrówkę, a na resztę broni zrobiliśmy z ojcem ogromną skrzynię. Włożyliśmy w nią ojca sztucer, trzy karabiny wojskowe, które zostawili u nas żołnierze, broń myśliwską, ojca szable, szable majora. Zaizolowaliśmy ją i zakopaliśmy ponad metr głęboko w sadzie w umówionym miejscu, mając nadzieję, że ta broń nam się kiedyś przyda. I rzeczywiście później bardzo się przydała.
(…) Bolszewicka okupacja. Była to okupacja tragiczna, bardziej tragiczna może niż okupacja niemiecka.
Jak weszli bolszewicy to aresztowali polskich nauczycieli, wywieźli na Dalnyj Wastok i w zamian przyjechali nauczyciele z Ukrainy. Zlikwidowali język polski, wprowadzili ukraiński jako język wykładowy w szkołach, a rosyjski był jednym z przedmiotów. To, co opowiadały te nauczycielki, przechodziło ludzkie wyobrażenie. Bzdury plotły straszne, że u nich na północy, ich uczeni wyhodowali takie rośliny, że rosną u nich owoce południowe, pomarańcze i inne. A ona nie bardzo nawet wiedziała jak wyglądają pomarańcze. Takie bzdury puszczałem mimo uszu, ale kiedy już zaczęła mówić o tym, że Piłsudski był bandytą, że był zachwadczykiem czyli okupantem, to nie wytrzymałem i powiedziałem, że to nie prawda. Dodałem, że Piłsudski był marszałkiem, był wojskowym, był wielkim wodzem. Miałem wtedy dziesięć lat. Nauczycielka zrobiła się czerwona i wściekła. Chwyciła mnie za kołnierz i niemalże wybiła mną drzwi wyrzucając mnie na korytarz.Drugie takie spięcie było też, jak zaczęła mówić o Mickiewiczu. Opowiadała, że to wielki radziecki poeta i tak dalej. Wtedy ja też nie wytrzymałem i nieświadomie, bo oczywiście nie wiedziałem, co mnie za to może spotkać, powiedziałem, że nie prawda, że Mickiewicz był Polakiem, pisał po polsku. Że jeżeli ona chce, to jutro jej przyniosę „Pana Tadeusza” napisanego po polsku. Znowu się wściekła, zrobiła się czerwona, wyrzuciła mnie oczywiście za drzwi i powiedziała, że następnego dnia mam przyjść z ojcem. Oczywiście przyszedłem z ojcem, ale nie byłem przy tej rozmowie. W domu odbyła się rozmowa poważna, ojciec mi wytłumaczył, że nie wszystko, co jest prawdą można mówić, że prawdę mogę mówić w domu, że teraz jest taki czas. Na zakończenie roku szkolnego, ponieważ moja wiedza w stosunku do miejscowych dzieci, które urodziły się na wsi, była znacznie wyższa, dostałem ogromny dyplom złotymi literami wypisany. Były portrety Stalina, Lenina, najwyższe odznaczenie w całej szkole. Dumny przyszedłem z tym do domu, a moja mama jak zobaczyła, chwyciła, rozdarła i wyrzuciła do pieca mówiąc: „Będziesz mi tutaj bandytów przynosił!”. Było to dla mnie rozczarowanie, ale przeżyłem.
20 i 21 czerwca 1941 roku wybuchła wojna między Niemcami a Rosją. Pierwszy sygnał był taki, że samoloty niemieckie zbombardowały lotnisko, które Rosjanie wybudowali przy pomocy więźniów polskich. To było niedaleko nas. Przez dwa lata polscy jeńcy, właściwie to nie byli jeńcy tylko żołnierze aresztowani przez Rosjan, budowali owe lotnisko. Niemcy je zbombardowali i w przeciągu kilku dni już byli u nas. Oczywiście i Ukraińcy i Polacy cieszyli się, że skończyła się okupacja bolszewicka. Właściwie wtedy nie było tam Ukraińców, a niektórzy Rusini nazwani Ukraińcami – obrażali się za to bardzo, tam byli też Rusini i Polacy, Czesi, Żydzi i Austriacy. Ludność bardzo mieszana, która przez tysiąc lat żyła pomiędzy sobą w zgodzie. Pod nasz dom podjechały dwa niemieckie pancerne samochody. A dom nasz był duży i murowany. Piwnice były bardzo wielkie, bo mieliśmy sad ponad siedemset drzew owocowych i były potrzebne do przechowywania owoców, to z okolic ludzie się u nas chowali przed bombardowaniami, przed działaniami wojskowymi. Wielu było ludzi u nas, kilkaset osób. Jak te samochody dwa pancerne niemieckie podjechały, zobaczyliśmy ich z okna, a hełmy tylko było widać i sprzężone karabiny maszynowe, mama odważnie otworzyła okno i pomachała Niemcom. Ci się uśmiechnęli, pojechali dalej. I tak zaczęła się okupacja niemiecka. Niemcy jak rzeką szli na wschód obok naszego domu, ale była to zupełnie inna armia – uśmiechnięci, ubrani, czyści, zawinięte rękawy do łokci, weseli i szli na wschód. Zatrzymało się koło nas kilku oficerów, bo to taki dom okazały. Okazało się, że byli to Austriacy. Ponieważ tamte tereny były pod okupacją austriacką, a moi dziadkowie i mama uważali, że Austriacy to są najlepsi ludzie na świecie, mama ich zaprosiła. Znalazło się coś na stole i mama zaczęła rozmawiać z nimi, bo znała niemiecki język jeszcze z okresu pierwszej wojny światowej. Potem nam opowiadała, co ci Niemcy mówili. Opowiadali, że byli bardzo zaniepokojeni, że idą na wschód, jak w masło, ale nie wiedzą co ich tam czeka, uważają, że nic dobrego ich tam nie spotka. I zaczęła się okupacja niemiecka. Rusini i nacjonaliści ukraińscy mieli wielką nadzieję, że Niemcy dadzą imSamostiejną Ukrainę, że będzie państwo ukraińskie. Oczywiście bardzo szybko ukraińskie oddziały szkolone w Niemczech przez Abwehrę, wkroczyły do Lwowa i w końcu lipca 1941 roku ogłosili Samostiejną Ukrainę. Potem powołali rząd z premierem Stećką. Bandera, działacz który brał udział w zamachu na polskiego Ministra Spraw Wewnętrznych Pierackiego, został skazany na karę śmierci. Potem zamieniono mu na dożywocie a jak wybuchła wojna, to Polacy go puścili. On się od razu znalazł na Podolu we Lwowie i zaczął organizować ukraińskie państwo. Oczywiście jak to doszło do władz Hitlera, to Hitler kazał aresztować Banderę i wszystkich członków rządu. Wielu rozstrzelał, a wszystkich pozostałych wysłał do obozu koncentracyjnego, gdzie Bandera przesiedział przez całą wojnę.
Miałem wtedy dziesięć lat.
Oczywiście, że w konspiracji uczestniczyłem. Razem z ojcem. Mój ojciec był patriotą wielkim, ranny, był inwalidą, był jednym z organizatorów Związku Inwalidów Wojennych w Warszawie. Ja, wpatrzony w mojego ojca jak mogłem to mu pomagałem. Ojciec miał prawą rękę nieczynną i jeśli trzeba było coś zrobić takiego, co wymagało dwóch rąk, to mnie brał z sobą i wtedy mu pomagałem.Za okupacji niemieckiej powstała tak zwana Samoobrona Polskich Rodzin, które obawiały się represji nie ze strony Niemców tylko ze strony Ukraińców. Odkopaliśmy wtedy skrzynię, w której była ukryta broń. O dziwo, przez te dwa lata wszystko zachowało się bardzo dobrze, nic nie było zniszczone. Chcieliśmy wypróbować tę broń i razem z ojcem w piwnicy, w długim korytarzu zbudowaliśmy takie stanowisko, gdzie broń była mocowana. Karabiny, sztucer i odpalane były zza węgła, za pomocą sznurka, bo przy odpalaniu mógł nastąpić wybuch. Robiliśmy to z ojcem we dwóch. Przestrzelaliśmy wszystką broń i okazało się, że wszystko działa sprawnie. Przeżyliśmy straszny głód. Za Niemców większy niż za bolszewików, bo Niemcy rekwirowali wszystko, co się urodziło: drób, świnie, mleko, mięso. Każdy musiał oddać bardzo duży kontyngent, tak że nie zostawało nic dla siebie.Moja cała działalność polegała na tym, żeby pomagać ojcu. Informacja konspiracyjna była bardzo ważną rzeczą. Ojciec zorganizował siatkę informacyjna w naszej okolicy. Dziadkowie moi, rodzice mojej mamy mieszkali sześć kilometrów od naszego majątku. Trzeba było tam iść przez wielki las, ale ja tą drogę znałem na pamięć. Z ojcem, czasami sam, chodziliśmy do Huty Pieniackiej. Tak się nazywała wieś, gdzie mieszkali sami Polacy. Mieszkało tam około półtora tysiąca ludzi. Było sto siedemdziesiąt cztery gospodarstwa.Delegatura AK ze Lwowa (naszym powiatowym miastem były Brody) wysyłała swoich przedstawicieli wszędzie tam, gdzie były większe skupiska Polaków. W Hucie Pieniackiej było właśnie takie skupisko.Rola mojego ojca i moja polegała głównie na przekazywaniu informacji, biuletynów dochodzących z miasta powiatowego z Brodów, do którego było dwanaście kilometrów. Od nas do Huty Pieniackiej – sześć. Przychodził do nas goniec, Boczarski się nazywał, też Polak z pobliskiej wsi. Był leśniczym i miał pozwolenie na broń. Mógł chodzić z bronią myśliwską, z dubeltówką. On handlował bronią, wychodził bez a wracał z bronią, bo miał na to pozwolenie. W ten sposób również odbywał się u nas handel dla organizacji Samoobrony, która miała na celu obronę Polaków przed ukraińskimi atakami. A zdarzało się ich coraz więcej. Coraz częściej nacjonaliści ukraińscy napadali na polskie gospodarstwa, na polskie wsie. Te napady odbywały się w bardzo okrutny sposób. Pomiędzy Hutą Pieniacką, gdzie było duże i dobrze zorganizowane skupisko Samoobrony, a Brodami, ciągle były kontakty, w których ja już samodzielnie uczestniczyłem. Było coś co nazywaliśmy „bibułą”, bo to było na takim cieniutkim papierze, żeby można było schować. Odbijano to na powielaczu. Jak przyszła „bibuła” z Brodów, to mama zaszywała mi w czapkę taki meldunek, brałem coś do jedzenia i maszerowałem do Huty Pieniackiej.
Prawie przez dwa lata.
Bardzo. Niebezpieczne, ponieważ w lasach ogromnych, wielkich, krążyły różnego rodzaju zbrojne grupy. Przede wszystkim to były uzbrojeni ukraińscy nacjonaliści, tak zwana Ukraińska Armia Powstańcza, która zajmowała się wtedy jedynie i tylko wyłącznie usuwaniem według nich – obcokrajowców, czyli Polaków, Żydów, Czechów, Rosjan. Oczywiście Niemcy wspomagali nacjonalistów ukraińskich wykorzystując ich do realizacji swoich celów, przede wszystkim do likwidacji Żydów, których zlikwidowali bardzo szybko. W ciągu pierwszego roku już Żydów nie było. Ponieważ nasz dom był na uboczu, to znajomi Żydzi mojej mamy, przechowywali się u nas. Dom był trzypiętrowy i na strychu była kryjówka, którą zrobiliśmy z ojcem. Tu można było coś ukryć, a i człowiek też się tam zmieścił. Nie zapomnę jednego lekarza żydowskiego. Nie znaliśmy jego nazwiska, był w wieku trzydziestu, czterdziestu lat. W nocy przyprowadzono go do nas, mama zaprowadziła go na strych i przez dwa miesiące u nas przebywał. Moja rola sprowadzała się do tego, że zanosiłem mu jedzenie, wynosiłem nieczystości, bo strych nie był skanalizowany i próbowałem z nim nawiązać kontakt. Nie było to możliwe. Znał język polski, ale nie mówił. On był w takim szoku, że bardzo trudno było z nim nawiązać kontakt. Mama i ja chcieliśmy, żeby go wyprowadzić, żeby pochodził trochę, na dwór żeby wyszedł. Ale on siedział cały czas na strychu. Ze strychu było wejście na dach pierwszego piętra, to czasami w nocy otwierał sobie drzwiczki na dach, i na tym dachu siedział. Nie rozmawiał. Nie było go słychać. Po dwóch miesiącach wyprowadzono go od nas i przyszedł następny. Też był krótko…Zrobię taką dygresję, że bolszewicy zrobili obóz koncentracyjny w majątku Bocheńskiego i trzymali tam więźniów – polskich żołnierzy. Zrobili czystkę, oficerów, którzy się przyznali, że są oficerami, wywieźli a żołnierzy trzymali przez półtora roku. To byli ci, którzy budowali lotniska i drogi. Ludzie uciekali z tego obozu i w nocy przychodzili do nas. Zdarzyło się tak, że był jeden z więźniów z Warszawy. Nazywał się Przyłuski. Był u nas, ukrywał się za okupacji bolszewickiej trzy miesiące i później poszedł. Ojciec dał mu swoje ubranie. Po wojnie w Warszawie znaleźliśmy go, mieszkał na ulicy Grochowskiej, miał dwie córki i żonę.
Żydom pomagaliśmy z przerwami od 1942 roku do początków pierwszej połowy 1943 roku. Już w 1943 roku oficjalnie Żydów nie było nigdzie, tylko byli ukryci w lasach i u ludzi. Tak jak u nas. U nas był taki punkt przerzutowy, dlatego, że dom stał na uboczu. Nikt nie mógł obserwować co u nas się dzieje. Przychodzili w nocy, byli przez dzień, dwa, trzy, przychodził ktoś po nich i szli dalej.Moja mama nie żyje i nie zdążyłem jej zapytać kto to byli ci ludzie. Sytuacja była taka, że nikt nie mówił nazwisk, ale uczciwi ludzie pomagali jak mogli.Czy to było dla mnie niebezpieczne? Otóż, w czasie jednej z podróży do moich dziadków (najmłodszy brat mojej mamy – Wojciech, był działaczem na całą okolicę w ramach Samoobrony, w ramach AK), szedłem przez las. Miałem zaszytą w czapce „bibułę” i zobaczyłem, bo to była polna droga, ale równiutko wycięta w lesie, w niedalekiej odległości kilku jeźdźców na koniach, którzy jechali w moją stronę. Trochę mnie, mówiąc kolokwialnie, strach obleciał. Pomyślałem kto to? Ale szedłem normalnie dalej. Jak podjechali do mnie, zobaczyłem na czapkach i na rękawach prymitywnie wycięte, przyszyte ukraińskie Tryzuby. Wtedy już zrobiło mi się gorąco i już wiedziałem kto to jest.Tryzub, tak jak nasz orzeł, jest to do dziś narodowy ukraiński emblemat. Tryzub w kształcie trójzębu jest to taka stylizowana litera „W” od Włodzimierza, wielkiego księcia Rusi kijowskiej. On żył w tych latach co nasz Chrobry.
Nie mogę powiedzieć, że walczyłem. W miarę swoich dziecięcych sił, bo miałem trzynaście lat, razem z moim ojcem pomagaliśmy na ile tylko mogliśmy. Mieszkaliśmy na ulicy Madalińskiego 79, po prawej stronie jak się idzie od alei Niepodległości. Z pożogi ukraińskiej udało się nam unieść życie tylko cudownym przypadkiem. Tylko dlatego, że Ukrainka, przyjaciółka mojej mamy, ostrzegła nas, że został na nas wydany wyrok śmierci przez ukraińskich nacjonalistów. Spakowaliśmy się w ciągu jednego dnia, zostawiliśmy cały zagospodarowany dom i wyjechaliśmy przez Brody do Warszawy.W Warszawie nasze mieszkanie przy ulicy Pańskiej zostało zbombardowane, ale ojciec miał bardzo dużo znajomych w Warszawie więc wynajął mieszkanie na ulicy Madalińskiego. Znalazł bardzo szybko dobrą pracę, dobrze zarabiał, tak że to mieszkanie zdołaliśmy urządzić. Do Warszawy dotarliśmy w kwietniu 1944 roku. Ojciec posłał mnie do szkoły, do siódmej klasy, co było dla mnie tragiczne, bo przez okres wojny nie chodziłem do szkoły, uczyłem się sam.
Ojciec na Podolu uczył, ale czego innego, bo był księgowym i uczył księgowości tamtejsze dzieci.W szkole w Warszawie, po zajęciach była u nas zorganizowana komórka Szarych Szeregów. Odbywały się zajęcia niedozwolone w sposób oficjalny. Nauczycielka czytała nam „Placówkę” Prusa, „Trylogię”… Oczywiście były rozstawione warty, bo przyłapanie na czymś takim równało się aresztowaniu. Nawet obóz koncentracyjny mógł się przydarzyć, jeśli znaleziono Prusa, Sienkiewicza. Była to lektura zakazana. Koledzy w tej klasie, bo ja przyszedłem tam w maju, nie znali mnie, a przyznaję, że miałem akcent troszeczkę wschodni i początkowo patrzyli na mnie troszkę z rezerwą, ale potem byłem wciągany w te zajęcia niebezpieczne. Ojciec mój nawiązał bardzo szybko kontakt z Armią Krajową w Warszawie. Mój ojciec chrzestny – Lucjan Suchecki był wysokim działaczem w konspiracji w Warszawie. Też był inwalidą, miał całą lewą stronę sparaliżowaną. Zaczęliśmy z ojcem zajmować się tym samym, czym się zajmowaliśmy na Podolu, czyli kolportażem meldunków, tak zwanej bibuły. To było niedozwolone. Za to można było co najłagodniej trafić do obozu koncentracyjnego, albo jeszcze gorzej. Mój ojciec chrzestny, ponieważ chodził o lasce, miał tak specjalnie zrobioną laskę, że można ją było rozczłonkować i w każdą część włożyć „bibułę”. Przynosił to do nas na Madalińskiego, rozpakowywaliśmy, dostawałem adresy, które musiałem nauczyć się na pamięć, bo trzeba było je zniszczyć i jako dziecko… Jeszcze powiem dlaczego dziecko. Na Podolu, jak już się zbliżało mi czternaście lat, to mój ojciec z proboszczem, bardzo zacnym księdzem Rzeczuchem, wyrobił mi nową metrykę. Ksiądz napisał na druku parafialnym metrykę, w którym byłem o dwa lata młodszy Problem był w tym, że wtedy mężczyzn od lat czternastu Niemcy wywozili na roboty. Kobiety też, ale rzadziej, głównie mężczyzn. Jak ktoś nie pracował a skończył czternaście lat, to nie było mowy. Aresztowany, w transport i na Vaterland. A jeżeli ktoś miał mniej niż czternaście lat, to nie groziło mu to. Oczywiście jak zapisał mnie ojciec do szkoły w Warszawie, to od razu wyrobił mi Schulausweis tak zwane, legitymację szkolną, gdzie było napisane, że urodziłem się o dwa lata później, w 1932 roku. Więc wychodziło na to, że mam dwanaście, trzynaście lat. Ta legitymacja uratowała mi co najmniej dwa razy życie, a na pewno wyjazd na roboty do Niemiec.
Jak mówiłem już, krążyłem po Warszawie roznosząc niedozwoloną, tak powiedzmy to po dzisiejszemu, literaturę.Łapanka w czasie okupacji w Warszawie polegała na tym, że samochody ciężarowe z wojskiem SS jechały ulicą, zatrzymywały się w jednym miejscu, potem się w drugim, tyraliera i wszystkich przechodniów pod ścianę z rękami do góry. Zdarzyło mi się to dwa razy. Więcej razy były łapanki, ale zdołałem uciec z daleka, bo nie chwycili mnie w zamknięty odcinek. Raz na ulicy Rakowieckiej, a raz na alei Niepodległości na przestrzeni między ulicami Rakowiecką, a Narbutta. Najpierw rewizja, czy ktoś nie ma broni. Jeśli ktoś miał broń to zdarzało się, chociaż przy mnie nie, ale zdarzało się, że zastrzelili natychmiast albo od razu to tak zwanej budy – „suki” jak nazywano wtedy, zamknięty samochód. Ale najpierw wszystkich rewidowano, a potem sprawdzano dokumenty. Z rękami do góry. Jak doszli do mnie, już legitymację miałem przygotowaną, a miałem też zaszytą bo zaszywki były w bluzie. Miałem więc dreszcze na plecach i gorąco, że jeżeli to znajdą, to koniec. Ale nie znaleźli tego nigdy, a legitymację miałem – Schulausweis, popatrzył, powiedział: O! Kind! Zurück!. Dwa razy mi się tak udało. Przyszły wakacje. W wakacje nie miałem lekcji, to częściej mogłem roznosić „bibułę”. Ojciec też stale kursował po Warszawie. Pracował na ulicy Kościelnej na Starym Mieście, dostał bardzo dobrą pracę, na owe czasy bardzo dobrze zarabiał… Ja nie byłem wciągnięty w takie struktury, żebym wiedział kiedy Powstanie będzie i jak się zacznie, bo moim zadaniem było tylko roznoszenie „papierków” pod wskazany adres. Najbardziej było dla mnie dokuczliwe, że musiałem się uczyć adresu na pamięć. Codziennie na pamięć kilka albo kilkanaście adresów i potem krążyć po Warszawie, ale ta legitymacja dawała mi bezpieczeństwo, że mnie nie aresztują, jeśli nie znajdą u mnie niczego. Ale lekko ubrany byłem, to nie szeleściło w bluzie. Kursowałem po Warszawie prawie co dnia.
1 sierpnia również wracając do domu po południu, był to pamiętam piękny, słoneczny dzień, szedłem ulicą Rakowiecką od strony ulicy Puławskiej do alei Niepodległości. Myślę, że godzina była około piątej po południu, ale słońce jeszcze świeciło. Było jasno, dochodząc do alei Niepodległości usłyszałem strzały. I daleko i blisko. Przy skrzyżowaniu alei Niepodległości z ulicą Rakowiecką, na przeciwko obecnej szkoły SGH, po drugiej stronie był piękny budynek, rodzaj hotelu, pensjonatu, był to tak zwany Soldatenhaus wtedy. Tam oficerowie niemieccy, a głównie SS mieli swój klub. Jak byli na urlopie to również tam mieszkali. Dodatkowo mieściła się tu kawiarnia i restauracja. Codziennie wieczorem odbywały się tańce, muzyka i temu podobne rzeczy.Jak podbiegłem do alei Niepodległości, zobaczyłem, że ten budynek jest atakowany przez powstańców – cywilnych ludzi w różnym wieku. Przeważnie byli młodzi, ale i starsi też. A na pierwszym piętrze byli Niemcy, każdy z nich zawsze był uzbrojony. Wybuchła straszliwa strzelanina. Podbiegłem, jakoś intuicyjnie chciałem się przyłączyć… Ponieważ na Podolu ojciec przeszkolił mnie doskonale, umiałem posługiwać się bronią – zwłaszcza niemiecką i polską. Chciałem się przyłączyć, ale jak tylko się zbliżyłem, strzelanina trwała, to jakiś starszy pan huknął na mnie: „Czego się tu plączesz! Nie przeszkadzaj!”. Ryknął na mnie strasznie. Nie wiedziałem, kim on jest. Pomyślałem więc sobie, że nie będę przeszkadzał. Przebiegłem na drugą stronę ulicy Rakowieckiej, i wiedząc co się dzieje postanowiłem wiać do domu. Bo tutaj można życie było stracić. Okazało się, że dojście do domu wcale nie było takie proste, bo cała ulica Rakowiecka została opanowana przez Niemców. Po drugiej stronie były koszary przedwojenne, tego budynku teraz nie ma ale tam stacjonowało bardzo dużo wojska niemieckiego. Jak chodziłem ulicą Rakowiecką, albo jeździłem tramwajem do szkoły, to wiecznie szły oddziały niemieckiego wojska tędy i śpiewały.Okazało się, że do domu nie tak łatwo było dojść. Dotarłem dopiero jak już się ściemniało. Nie miałem wtedy zegarka, więc nie wiem ile to trwało. Na pewno dość długo, bo okazało się, że całą ulicą Rakowiecką był ostrzał. Udało mi się dojść do ulicy Odolańskiej, potem ulicy Asfaltowej i tamtędy przedostałem do domu. A rodzina w rozpaczy, mama cała we łzach, że mnie i ojca nie ma. A jeszcze trzeba powiedzieć, że przyjechała z nami z Podola nasza kuzynka. Płacz straszny, nie wiemy co się dzieje, strzelanina naokoło. Przeżyliśmy tę noc w strachu.
Światło przygasało, jeszcze było przez chyba dwa, trzy dni a potem już zgasło i wieczory były tylko przy karbidówkach (to była puszka, do której wkładało się karbid, był zbiorniczek, do którego lało się wodę, woda kapała na karbid, wytwarzał się gaz palny i przez ten otworek gaz palny się wydobywał. Można było go zapalić i taka karbidówka paliła się kilka godzin a nawet całą noc). Nie było to mocne światło, ale można było przy tym żyć. Po trzech dniach dotarł do nas ojciec. Ucieszyliśmy się bardzo. Cały teren w okolicy ulic Narbutta i Madalińskiego, a także aleja Niepodległości i w stronę krańców Warszawy aż do kościoła Andrzeja Boboli był opanowany przez powstańców. Niemców tam nie było. Przez kilka dni nie było tam Niemców. Ale po drugiej stronie alei Niepodległości w stronę ulicy Puławskiej, byli. Od strony ulicy Rakowieckiej w aleję Niepodległości prawie codziennie wjeżdżał niemiecki czołg. Stawał na skrzyżowaniu ulic Madalińskiego i Niepodległości, obracał lufę naokoło i strzelał w każdą stronę. Ponieważ należałem do ciekawskich ludzi, to w tej willi, gdzie mieszkaliśmy wyszedłem na strych i przez okienko chciałem ten czołg zobaczyć. On się obrócił akurat lufą w stronę ulicy Madalińskiego i huknął z armaty, tak że pocisk przeleciał kilka metrów, albo bliżej koło mnie. Okazało się, że jest to tak intensywne, że huknęło we mnie powietrze i przewróciłem się do tyłu. Na chwilę straciłem słuch. Myślałem, że mnie zabiło. Okazało się, że to tylko pocisk, który leciał wzdłuż ulicy. Po kilku dniach, naprzeciwko naszego domu zorganizowano podręczny szpital. Był tam jeden, może dwóch lekarzy, kilka pań pielęgniarek i przynosili rannych od strony alei Niepodległości. A aleja Niepodległości była po jednej stronie obstawiona przez Niemców, a po drugiej przez powstańców. Mój tata zaglądał do tego szpitala i pomagał. Zawsze mnie brał z sobą, bo ojciec prawą ręką niewiele mógł fizycznie zrobić, więc obaj żeśmy pomagali przy przenoszeniu rannych, przy pracach zupełnie normalnych takich jak porządkowe. Po kilku dniach szpital zlikwidowano, bo coraz bardziej zapuszczali się Niemcy w tą okolicę.
Przez aleję Niepodległości, przez którą przejść nie było można, bo przy Rakowieckiej byli Niemcy i strzelali, powstańcy przekopywali rowy w poprzek jezdni. Przekopywanie tych rowów było bardzo uciążliwe i trudne. My z ojcem pomagaliśmy kopać. Było niebezpiecznie, wysunąć głowy nie było można. Trzeba było wybrać kostkę, która wtedy pokrywała ulice, a potem wykopywać. Przejście było wąziutkie z zakosami. Ziemię trzeba było wynosić gdzieś dalej i uważać żeby nie wychylić głowy, a poza tym tam były różne rury, przewody pod jezdnią.
Przez kilka dni pomagaliśmy. Wiadomości do nas docierały bardzo fragmentarycznie, bardzo niepełne. Słychać było huki i strzały.
Po kilku dniach zaczęły nadlatywać samoloty – niemieckie sztukasy z krzywymi skrzydłami. W Warszawie były dwa lotniska. jedno na Okęciu a drugie na Bielanach. Na tych lotniskach stacjonowały samoloty i jedna eskadra, w której było cztery, pięć samolotów. Zrzucała bomby, zawracała i za niecałą godzinę była z powrotem. Nadlatywały nad Mokotów i bombardowały ulicę Szustra, Kazimierzowską, rejon pomiędzy Rakowiecką, Madalińskiego, Narbutta. Tu była komenda. Ze słyszenia wtedy wiedzieliśmy, że ten teren jest opanowany przez powstańców. Jak nadlatywały samoloty, to pierwsze wrażenie było straszne. Pierwszy się zakiwał i lotem nurkowym leciał w dół. Myśmy o tym jeszcze nie wiedzieli, ale teraz to wiem, że te samoloty miały wmontowane specjalne syreny. W trakcie nurkowania te syreny włączały się i był straszliwy jazgot, huk taki, że dziurawił uszy! Straszny! Z początku kryliśmy się gdzie było można, w jakiś zakamarek, żeby nas nie trafiło. Dopiero jak wybuchły bomby można było wstać. Wtedy te samoloty robiły rundę i z karabinów maszynowych ostrzeliwały wszystko, co się rusza. Z początku, to się kładliśmy się twarzą do ziemi, ale potem, odważyłem się i kładłem się twarzą do góry. Wiedziałem, że skutek będzie taki sam, i że kiedy samoloty lecą, i bomby odrywają się od samolotów to wiedziałem gdzie one trafią. Że trafią właśnie w ulicę Kazimierzowską i dalej w stronę ulicy Puławskiej, a my będziemy tutaj bezpieczni.
Takie bombardowania były do 15, przez dwa tygodnie. Potem bombardowania ustały. Okazało się, że Niemcy opanowali większy teren. Już się zapuszczali tutaj w ulice Madalińskiego, aż tam gdzie był nasz dom. Na dachach alei Niepodległości już byli niemieccy żołnierze, snajperzy i strzelali do wszystkiego, co się rusza. Podchodzili już pod nasz dom, bo teren od strony kościoła Boboli był zupełnie pusty. Tam były ogrody, a cała ulica Madalińskiego to były wille. Kiedyś byliśmy z ojcem w ogrodzie doszliśmy do wniosku, że musimy wykopać w ziemi ziemiankę (bo ten dom nie miał piwnicy). Wzięliśmy łopaty i kopaliśmy dół szerokości z półtora metra i głębokości dwa, a może więcej. W tym momencie nie zauważyliśmy jak od strony ulicy Asfaltowej szedł oddział Niemców. Usłyszeliśmy, że śpiewają niemieckie piosenki. Zauważyli nas. Myśmy zauważyli, że oni przestali śpiewać. Uciekaliśmy do domu i wtedy oni puścili serię w naszą stronę. Byliśmy na werandzie, pociski przeleciały przez werandę, wszystko spadło na nasze głowy, ale szczęśliwie nic nas nie trafiło. Cała ściana była postrzelana, ale oni poszli dalej.W nagrodę ojciec mi kiedyś kupił „Trylogię” pięknie oprawioną, a ja z tą książką chodziłem niemalże pod pachą. W czasie Powstania, tak mnie interesowała ta „Trylogia”, że czytałem ją ciągle. Doszedłem jednak do wniosku, że jak kopiemy to muszę tę książkę gdzieś schować. Tutaj chcę opowiedzieć, jak „Trylogia” uratowała mi przypadkiem życie. Kombinowałem, gdzie ją schować, a strasznie ta książka była dla mnie ważna. Opakowałem ją szczelnie w ceratę, i obwiązałem sznurkiem. Na podwórku była studnia od wodociągów gdzie były kanały. Odsunąłem pokrywę, wlazłem tam, i do klamer chciałem przymocować książkę. W tym momencie usłyszałem wrzask niemiecki Raus!, „Otwierać, wychodzić!”. Brama była drewniana, od ulicy zamknięta. Właścicielką była taka starsza pani Hass. Miała około sześćdziesięciu lat. Po tym wrzasku podbiegła, otworzyła – i oni z wrzaskiem wpadli na podwórko, a ja w tej studni siedziałem. Ale jak był ten wrzask straszny, to wyjrzałem sobie tak samym okiem.Zobaczyłem, że wpadli do mieszkań. Wszystkie pokoje przelecieli i wszystkim kazali wyjść na podwórze. To wpadanie to nie było takie, żeby otwierali drzwi. Oni je kopali albo walili kolbą karabinu. Jak drzwi się otworzyły to był huk straszny i wrzask. Wrzeszczeli bez przerwy. Ja tego niemieckiego nie rozumiałem, ale wrzeszczeli strasznie. I kątem oka cały czas patrzyłem. Wyprowadzili wszystkich z naszego domu. Moją siostrę, która była malutka – miała sześć lub siedem lat, ojca, moją mamę, kuzynkę, która miała tyle lat co ja i właścicielkę – panią Hass. Widać było, że mój tata jest inwalidą, więc zawsze mówił Kriegs Invalide? Miał też legitymację inwalidzką więc jego zostawili, dziecko i starszą panią. Powiedzieli „z powrotem”, zostawili ich i poszli.
Było to 19, 20 albo 21 sierpnia. Wtedy, nie pierwszy raz zresztą, z całej okolicy, ze wszystkich domów, wzięli wszystkich mężczyzn. Gdybym nie siedział w tej studni, to i legitymacja by mi nie pomogła. Też by mnie wzięli. Wybrali kilkadziesiąt osób. W kamienicy, której dziś już nie ma, na rogu ulic Kazimierzowskiej i Madalińskiego, gdzie podwórko było obszerne, rozstrzelali łącznie około sześćdziesięciu osób. Gdybym nie siedział w tej studni, to byśmy dzisiaj nie rozmawiali.
Na domu, który został wybudowany po wojnie, jest tablica upamiętniająca to wydarzenie. Co roku staram się być, pomodlić i położyć tu kwiatek.Po tym wypadku już samoloty nie latały z bombami, tylko zrzucały ulotki z odezwami w języku niemieckim i polskim, żeby opuszczać Warszawę i wychodzić z miasta. Pisali, że cywilom się nic nie stanie i inne bzdury. Codziennie sypały się te ulotki.
W tym czasie po okolicy, o której opowiadam szło komando składające się z kilku żołnierzy. To był Wehrmacht, a nie żadne SS. Czyli zwykli żołnierze. Podchodzili do każdego domu, wrzeszczeli Raus! i czy się ktoś odezwał czy nie, wrzucali przez okno granaty do parterowych mieszkań. Po wybuchu, miotaczem płomieni podpalali dom. Dom po domu. Ulicę po ulicy. Głównie tak spalili aleję Niepodległości. W tej chwili to tam jest kilka domów wiernie odbudowanych – między innymi na rogu ulicy Madalińskiego i alei Niepodległości, wielki dom Jana Kiepury. On wtedy nawet nie był wykończony, stał tylko szkielet. Ale i tam byli powstańcy. Też podpalili co się dało i już było wtedy wiadomo, że my w tym naszym domku nie przeżyjemy. Skończyło się nam jedzenie i woda pomimo, że porobiliśmy zapasy. Na ulicy Madalińskiego leżał raz zabity koń. A już panował straszny głód, nie było co jeść, nic nie funkcjonowało. Do tego konia podkradali się ludzie, żeby po prostu wyciąć kawałek mięsa. Po paru dniach już leżeli tu zabici ludzie, bo Niemcy stojący na dachach celowali w nich. Potem w nocy już zabrano konia i ludzi. Nie wiem kto to zrobił, ale chyba mieszkańcy, którzy tam się uchowali. Doszliśmy do wniosku, że jednak trzeba się wynieść bo nasz dom dziś bądź jutro również będzie spalony. W ziemiance cośmy wykopali z ojcem, złożyliśmy wszystko co mieliśmy najcenniejszego. Między innymi, to czego nie mogę odżałować to zdjęcia autorstwa mojego ojca. On z zamiłowania fotografował. Był amatorem. Zdjęć mieliśmy kilkaset, może tysiąc, w pudłach metalowych. Dwa takie pudła pełne, cośmy z Podola przywieźli, to tam zakopaliśmy. Nie umiem powiedzieć, kiedy to było dokładnie, ale była to trzecia dekada sierpnia. Żadnej komunikacji nie było. Jeszcze było słychać strzały w rejonie ulic Rakowieckiej, Puławskiej i tam dalej. Jeszcze Śródmieście walczyło, jeszcze Stare Miasto walczyło i Żoliborz oczywiście, czego myśmy wtedy nie wiedzieli.
Ostatnie dni przed Powstaniem, czyli czerwiec i lipiec Warszawa była żywiołowa. Bardziej tętniła życiem z różnych względów. Z takich, że jechały niemieckie transporty na wschód i transporty na zachód, przemieszczały się wojska, sprzęty wojskowe i różnego rodzaju towary. Również Warszawa strasznie handlowała. Handel był nielegalny, prywatny. Wiadomości i rozmowy były takie z ust do ust, bo przecież radia nie wolno było mieć. Telewizji wtedy wiadomo nie było, gazety to były tylko szmatławce niemieckie, w których głównie pisano o Katyniu. Bardzo często i bardzo dużo, co zresztą jest prawdą. Jeszcze na Podolu poznaliśmy prawdę, bo Rosjanie nam powiedzieli o Katyniu. Wśród nich przecież też byli różni ludzie. Wiedzieliśmy o tym od rosyjskiego oficera. Ojciec nawiązał z nim rozmowę o tym, że byli tutaj jeńcy i ich nie ma. Więc on powiedział, że wszystkich oficerów polskich, w wastocznoj Rosii rozstrzelano, a saldatów czyli żołnierzy wywieziono do łagrów na Sybir. Kiedy opowiadaliśmy o tym w Warszawie to nam nie chciano wierzyć. Mówili, że to niemiecka propaganda. Mało kto wierzył w to, że rzeczywiście Rosjanie rozstrzelali oficerów polskich w Katyniu. Mówili: „Jak to??!! Przecież myśmy nie walczyli z Rosjanami!!! W jaki sposób, internowanych?! Internowanych się nie rozstrzeliwuje przecież!”.Potem to wszystko okazało się prawdą.Przez dłuższy czas przed Powstaniem wszyscy się do tego przygotowywali.Jak roznosiłem tę „bibułę”, to mimo iż byłem małym chłopcem, nieraz wywiązywała się rozmowa dotycząca wybuchu. Absolutnie atmosfera w Warszawie była taka, że wszyscy wiedzieli, że do tego dojdzie.Mój ojciec chrzestny był wysoko w hierarchiach AK. Jak przychodził do nas to mogliśmy się trochę dowiedzieć, ale te wiadomości były bardzo niepewne i sprzeczne. Mówił, że nie ma decyzji co do Powstania, że jest bardzo duży rozłam w komendzie AK w Warszawie, nie ma jednolitego stanowiska – czy Powstanie ma wybuchnąć czy nie. Ale czym bliżej było 1 sierpnia to on powiedział: „Czy damy rozkaz czy nie damy rozkazu do Powstania to Powstanie i tak i tak wybuchnie”.I wtedy i dziś jestem zdania, że obojętne czy byłby rozkaz z Londynu czy nie, czy byłby rozkaz do Powstania w obojętny dzień ruszyć – to Powstanie żywiołowo wybuchłoby i tak. Wszyscy byli przekonani, że Powstanie musi wybuchnąć, że musimy Niemcom odpłacić za te krzywdy straszne, które nam wyrządzili. I to by był na to jedyny czas.Taka była atmosfera, tak ludzie rozmawiali. Ja nie byłem w wysokich władzach konspiracyjnych, ale tylko słyszałem co się działo, co mówił mój ojciec, znajomi, rodzice... Jestem przekonany, że nawet bez rozkazu Powstanie by wybuchło.
Na początku była ogromna radość. Ludzie się zbierali, opowiadali, śpiewali chociaż teren przy ulicy Madalińskiego nie był za bardzo zaludniony. Euforia była ogromna. Ale w miarę upływu dni i w miarę tego jak powstańcy ustępowali, zwłaszcza z terenu ulic Narbutta, Odolańskiej, Asfaltowej, Madalińskiego, to ten entuzjazm opadał.
Niemcy podprowadzili ciężką artylerię i widziałem na własne oczy jak ostrzeliwali wyższe budynki w alei Niepodległości. To było coś strasznego. Taki pocisk jak huknął w budynek, to dwa, trzy piętra znikały w ogóle. To było coś potwornego.Już wtedy, jak zdecydowaliśmy się wyjść z Warszawy, to już wokół nas zaczęli palić domy, był coraz większy smutek, żal, płacz. (…)Ludzie byli zdezorientowani, zrozpaczeni i zaczynała się następna wielka tragedia.Przyszedł taki dzień, kiedy moi rodzice zdecydowali się znowu zostawić wszystko i wyjść z Warszawy tylko z tym, co unieśliśmy w rękach. Była to trzecia dekada sierpnia. Wyszliśmy przez Rakowiec... Zniszczono już po raz trzeci dobytek całej naszej rodziny.Pierwszy – komfortowe, umeblowane mieszkanie na ulicy Pańskiej, drugi – dom kompletnie wyposażony i majątek na Ukrainie, a teraz to co ojciec zdobył, cośmy potrafili zgromadzić i jako tako żyć przez te kilka miesięcy w roku 1944 znowu spłonęło.
W czasie Powstania było tragicznie. Przed 1 sierpnia gromadziliśmy, co było możliwe. Gromadziliśmy przede wszystkim żywność, taką która się nie zepsuje i tego było dość dużo. Zbieraliśmy też świece i wodę, ale nikt się nie spodziewał, że Powstanie może trwać aż miesiąc. Przecież już w lipcu czołgi rosyjskie były pod Warszawą. Przyjeżdżali ludzie z tamtej strony i były wiadomości przekazywane z ust do ust, że już do Otwocka dochodzi armia! W końcu lipca w Warszawie słychać było huk armat. Codziennie były bombardowania rosyjskie. Samoloty rosyjskie nadlatywały nad Warszawę prawie codziennie. Bomby spadały zupełnie przypadkowo. Nie na koszary, nie na wojsko, tylko tak jak popadło. Mój ojciec był odważnym człowiekiem. Pamiętam taki nalot w nocy, kiedy nadleciały samoloty rosyjskie. Mój ojciec wychodził na dach i patrzył gdzie te bomby spadają, a mama truchlała. Mówił – na Śródmieście, gdzieś na Puławską... Naloty były chaotyczne, ale głównie w nocy. Dzięki temu, że cicho, to słychać było huk armat. Jak się wyszło wysoko na dach domu, to było słychać huk armat. Przecież ruch w nocy w Warszawie był prawie żaden. Nie chodziły tramwaje, żadne samochody. Wtedy też przekazywano różne informacje. Suchecki kiedyś przyszedł i powiedział, że radio Wojska Polskiego w Rosji nadaje komunikaty, że Powstanie wybuchło w Warszawie żeby Niemców przepędzić. To było zdziwieniem, bo nie wszyscy wiedzieli, że była zorganizowana słynna armia polska pod dowództwem Żymierskiego. Mój ojciec chrzestny dodał, że jeśli Rosjanie i Wojsko Polskie tam wzywa nas do Powstania to po paru dniach jak przyjdą Rosjanie będzie po wszystkim. Ale mój ojciec, a zwłaszcza moja mama wiedzieli, jaką Rosjanie mają mentalność. Mnie się to też oczywiście udzielało, bo co mówił mój ojciec, co mówiła mama, to było dla mnie bardzo ważne. Dlatego ojciec tej żywności starał się zgromadzić jak najwięcej. Ale co można było zgromadzić takiego, żeby nam starczyło na miesiąc czy na dwa? Tej żywności nam starczyło na dwa tygodnie, na dwadzieścia dni, ale nie więcej. Najszybciej się skończyła woda. Nie było jej. Po wodę trzeba było w nocy chodzić i to było bardzo niebezpieczne. W niektórych domach studnie były niezależne od wodociągów. Prąd i woda też się skończyły.
W czasie Powstania to już nie było szans na żadne organizowanie. Przeżywali tylko ci ludzie, którzy mieli jakieś zapasy. Ponieważ myśmy tych zapasów mieli sporo to po prostu ratowaliśmy naszych sąsiadów. Na przykład w pierwszych dniach Powstania, było to chyba po tygodniu, w nocy zapukano do naszych drzwi. Kto? Nie wiadomo. Ojciec wyjrzał. Jakieś postacie ciemne, bo światła nie było, u nas też karbidówka była w nocy zgaszona, jakieś trzy cztery postacie pod drzwiami się kulą.
Ojciec otworzył, okazało się, że są to Żydzi. Było ich czterech. W strasznym stanie. Ja nie wiedziałem w takim stanie nigdy człowieka, ani przedtem ani potem. Słaniający się na nogach, głodni. Mama zrobiła coś do jedzenia, bo mieliśmy takie rzeczy jak na przykład kasza, fasola. To mama zagotowała kaszy na wodzie, bo nic innego nie mieliśmy. Mieliśmy jeszcze tłuszcz jakiś, to mama coś zrobiła, ja nie bardzo wnikałem w to.
Okazuje się, że są to Żydzi, którzy uciekli z więzienia na ulicy Rakowieckiej. Opowiadali straszne rzeczy. Ojciec kazał mi wyjść żebym nie słuchał. Otóż oni pracowali w więzieniu i zajmowali się usuwaniem zwłok rozstrzelanych powstańców. Opowiadali, jak strasznie byli powstańcy katowani przez Niemców w więzieniu rakowieckim. Cały czas tam to więzienie było opanowane przez Niemców, a oni usuwali zwłoki już nieżywych pomordowanych powstańców. Mówili, że udało im się uciec, bo wiedzieli, że już zostaną zlikwidowani. Bo Niemcy, co kilka dni rozstrzeliwali komando. Mieli cały czas zapas Żydów tam w więzieniu, których trzymali tylko po to żeby mogli tę robotę, ciężką, straszną wykonywać. Oni powiedzieli, że wiedzieli o tym, że już będą za kilka dni zlikwidowani i udało im się uciec. Jak to tego ja nie wiem. (…) W każdym razie nie zapomnę nigdy tych ludzi. Byli u nas parę godzin. Jak już się troszeczkę rano robiło szaro – zjedli i mama dała im jakieś zapasy. Mieliśmy suszony chleb. Dała im sucharów i jeszcze coś, bo jeszcze wtedy mieliśmy sporo jedzenia i rano świtem poszli. Byli w takich jakiś strasznie obdartych mundurach. Oni byli z Warszawy. To były ludzkie cienie po prostu. Tego fragmentu to ja nie zapomnę do końca życia.
Najgorszą rzeczą było to, że nie było żadnego kontaktu z dalszą częścią miasta. Śródmieście, Starówka były, jak teraz wiem, lepiej zorganizowane i ta część Mokotowa, która przetrwała dalej, była jakoś zorganizowana, ale tutaj wokół ulicy Rakowieckiej gdzie Niemcy byli cały czas i koło koszar niemieckich, nie było żadnego życia. Była po prostu wegetacja.
Do momentu Powstania na pewno radia słuchałem. Prasę podziemną codziennie, bo ją nosiłem.
Przede wszystkim „Biuletyny Informacyjne”, ulotki, odezwy. Ja wtedy miałem niewiele lat więc nie bardzo polityka mnie interesowała. Teraz bym inaczej to przyjmował. Były to wiadomości, ulotki, rozkazy, biuletyny. Tytułów nie pamiętam. Wiem, że były składane w pasemka, wsunięte, zaszyte. Tym się zajmowała mama, a ja miałem tylko to rozpruć i zanieść. To było tak zaszyte, że była jedna nitka, którą łatwo było wyciągnąć.
Najlepsze wspomnienia to są właśnie z pierwszych dni Powstania. To była euforia. Na ulicę Madalińskiego wybiegli ludzie, szaleli z radości, rozmawiali, śpiewali. To było pierwsze dwa, trzy dni. Na trzeci dzień lunął straszny deszcz, wszyscy się pochowali. Te pierwsze dni były najlepsze, po prostu człowiek oddychał świeżym, nowym powietrzem. Radość była ogólna. Tylko mój ojciec się nie cieszył.
Dlatego, że ojciec nie wierzył, iż Rosjanie szybko wejdą do Warszawy. Znał ich dobrze i nie wierzył, że wyzwolą Warszawę w taki sposób, że będzie wolna i samodzielna. Natomiast był przekonany i przekonywał innych – w co nie wszyscy wierzyli, że będzie następna okupacja. Mówił tak: „Trzeba było być na Ukrainie w roku 1940, to byście wiedzieli, co to jest Rosja bolszewicka, to byście się tak nie cieszyli”. Nawet pamiętam jego spory z jego przyjacielem z lat wojny, Sucheckim – moim ojcem chrzestnym, zacięte spory, bo obaj byli politykami. Nie bardzo mnie interesowało to, o czym mówili, ale pamiętam jak się kłócili na temat Rosji bolszewickiej. Suchecki uważał, że Katyń to jest bzdura, że to jest propaganda niemiecka a ojciec mówił: „Ty tam nie byłeś, ty nie wiesz co to są Bolszewicy, nie wiesz co to jest NKWD”. (…)Potem już po kolei było coraz gorzej i gorzej… Jak już zaczęły się rozstrzeliwania, jak Niemcy wyciągali z domów mężczyzn wszystkich i nie tylko mężczyzn i zaraz potem strzały… W alei Niepodległości też rozstrzeliwali, są tam tablice, o tym się mówiło… Tych których rozstrzelano, to na pewno niektórych znałem. Chociaż nie znałem z nazwiska i w tej chwili nie umiałbym wymienić tych nazwisk, ale sąsiadów, których wtedy, kiedy ja siedziałem w studni, powyciągali z okolicznych domów, to z widzenia znałem. To było tragiczne.
Jak wyszliśmy z Warszawy, przez Raków, Opacz i patrzyliśmy na Warszawę to było coś strasznego. To jak bomba atomowa, taki był dym, że aż do chmur sięgał. Szliśmy tak, by nie natrafić na Niemców, bo wiedzieliśmy że w Pruszkowie są transporty. Mój ojciec miał zmysł orientacji i nie szliśmy ulicą, ani drogą. Poza Warszawą szliśmy tylko polami, ogrodami. W ten sposób doszliśmy do Opaczy. Niemcy stacjonowali tam, i patrzyli: „Ho ho, w Warszawie się kartofle pieką – Polacy”. Moja mama rozumiała, co oni mówili i nam przetłumaczyła. Niemcy, Wehrmacht naśmiewali się z Powstania. Okazało się, że po kilku dniach kolejka – EKD Elektryczna Kolej Dojazdowa, doszła do Opaczy. Ucieszyliśmy się bardzo. Zabraliśmy swoje manatki. Kolejka była niedaleko i dojechaliśmy do Grodziska Mazowieckiego. Tam mój ojciec miał przyjaciela, który mieszkał w rynku.
Nazywał się Reinhard, miał duże mieszkanie, stoły bilardowe – z tego się utrzymywał. I oni nam odstąpili mały pokoik. W pokoiku mieściły się trzy łóżka, jedno okno na uliczkę. Budynek drewniany, lekki, wiatrem podszyty. Byliśmy szczęśliwi, że mamy dach nad głową, że mieliśmy gdzieś spać. Ale jak można żyć nie mając grosza, żadnych dochodów, bieliznę tylko tę, co ma się na sobie, na łóżku niewiele więcej i nic do jedzenia. Opału też nic. Był piec kaflowy, mój ojciec zorganizowała tak zwaną kozę (mały piecyk, wsadza się rurę do pieca kaflowego), to już było ciepło. A już jesień się zbliżała i zima. Nastały straszne czasy. To były, jeśli chodzi o egzystencję, najgorsze czasy, jakie przeżyliśmy. To było do czasu kiedy sławna armia weszła.Mama sprzedała ostatnią biżuterię jaką miała, żeby po prostu mieć co jeść. Głodowaliśmy strasznie. Jak człowiek głoduje, jak nie ma co jeść, jest bardzo osłabiony. Po pewnym czasie pojawiają się różnego rodzaju wyrzuty na skórze. Tak zwane czyraki. Zaczerwienia się i ropieje całe ciało. To się zaczęło pojawiać z głodu. Oczywiście wody nie było w tym domu, trzeba było nosić w wiaderku. Umyć się ani wykąpać to było tylko marzenie. Było nas cztery osoby więc jak można w misce się umyć. O praniu mowy nie było. Warunki straszne, zaczęliśmy chorować strasznie. Ojciec żadnej pracy nie mógł zdobyć, ale pożyczył rowery. Zdezelowane, ale wyremontował je i jeździliśmy do Mszczonowa. To było około dwudziestu kilometrów. Tu byliśmy o czwartej nad ranem. Kupowaliśmy chleb w piekarni, przywoziliśmy do Grodziska i na rynku sprzedawaliśmy. To było parę złotych dziennie i bochenek chleba. Z kolegami zarabialiśmy jeszcze w ten sposób, że jak szły transporty pociągiem, tośmy wskakiwali na wagon. Jeden wskakiwał, zrzucał węgiel, a reszta zbierała. Oczywiście na każdym wagonie był Niemiec z karabinem i jak nas zobaczył to serie puszczał z automatu. Było to bardzo niebezpieczne. Jak się rodzice dowiedzieli to zakazali mi takiego procederu. Ta wegetacja była straszna.Pamiątki wszystkie zostały w Powstaniu. Wyszliśmy tylko z tym co mieliśmy w ręku. Moją pamiątką będzie to co mam w komputerze. (…)Zaczęły się nasilać bombardowania lotnictwa rosyjskiego i był taki dzień, po Świętach Bożego Narodzenia, styczeń 1945 rok, kiedy szedłem przez rynek. A trzeba wiedzieć, że ten rynek strasznie napchany był. Grodzisk miał trzykrotnie więcej ludzi niż normalnie tam mieszkało. Handel na rynku był straszny. Ludzie grali w trzy karty, były oszustwa. Różne rozboje tam były na porządku dziennym. Szedłem przez ten rynek, a wtedy był zamknięty, bo było to około godziny dwunastej. W pewnym momencie nadleciały rosyjskie samoloty, bardzo nisko. Eskadra. Było ich może piętnaście, może dwadzieścia – sporo. Jak usłyszeliśmy, to wszyscy zaczęli uciekać, oczywiście ja też. Nadleciały i zrzuciły bomby prosto nad rynek i poleciały. Zrobiły rundę i drugi raz i znowu bomby i trzeci raz. Ale za drugim razem szedłem uliczką. Tam były domy parterowe, bo wtedy były głównie domy drewniane. Szedłem ulicą i wbiegliśmy z innymi do sieni jednego z domów. Tłum ludzi upchanych jak w kościele i w tym momencie upadła bomba radziecka przed wejściem do tej sieni. Bomba, która wybuchła nie nad ziemią. Bo to były takie przeciwpiechotne bomby. Wtedy nastąpiła potworna masakra. Ci ludzie, którzy byli od chodnika, to była po prostu sterta żywego mięsa i krwi. Następni byli ranni, ja byłem gdzieś w środku. Wszystko to się zwaliło w stronę podwórka, przytłoczyli mnie ludzie, którzy już byli ranni. Oczywiście ogłuchłem. Myślałem, że już koniec ze mną, że nie żyję. Ten tłok ludzi nade mną, wrzeszczących, krzyczących, ruszających się. Zaczęła spływać krew. Zacząłem się ruszać, czuję, że mogę ruszać rękami, nogami, ale głowę mam taką, że nic nie widzę. Po chwili jakoś próbowałem się wydobyć z tego miejsca. Zresztą nie tylko ja, bo ci ludzie, którzy byli bliżej podwórka, oni szybciej się wyczołgali. Wyczołgałem się spod rannych, patrzę krew mam na bluzie, na spodniach, na twarzy nawet nie wiedziałem, czy jestem ranny. Wyczołgałem się, wyszedłem z tej sieni, ale nic nie słyszę, huczy mi w głowie, jakbym miał głowę gdzieś pod parowozem wsadzoną. Myślę sobie trzeba jak najszybciej do domu, a było niedaleko. Może dwieście metrów, bo przy rynku mieszkaliśmy. Jak do domu przybiegłem, mama zemdlała, bo ja byłem cały zakrwawiony. Ale nic mi się nie stało.
Po 1945 roku ojciec bardzo szybko zdobył mieszkanie w Warszawie, bo był bardzo zaradnym człowiekiem. To była wtedy właściwie Praga, a nie Warszawa. Warszawa cała była w gruzach. Ojciec zapisał mnie do szkoły na Saskiej Kępie – do liceum imienia Mickiewicza, gdzie spotkałem mojego przyjaciela przedwojennego. Zacząłem normalnie chodzić do szkoły, za pierwszy rok miałem oczywiście same dwóje, bo moja edukacja była bardzo kiepska. Ojciec mój zaczął organizować Związek Inwalidów. Zaczął zarabiać dobrze. Powodziło się nam nieźle. Chciałbym zakończyć na dniu zakończenia wojny.Szedłem piechotą do mojego ojca, bo miał biuro na ulicy Targowej 59. To było wielkie biuro Zarządu Głównego Związku Inwalidów. Szedłem i w pewnym momencie gruchnęła wieść po ulicy Targowej, że wojna została zakończona i podpisano bezwzględną kapitulację. Jeszcze nie było żadnej prasy, nie było żadnych środków masowego przekazu, były tylko szczekaczki okupacyjne niemieckie i przez te szczekaczki chyba podano wiadomość. Ale co się działo na ulicy? Praga była przeludniona, cała Targowa to był tłum ludzi. Tego wrażenia nie zapomnę. Jak ludzie się cieszyli, jak strasznie się cieszyli. Było dużo żołnierzy wojska polskiego, żołnierzy radzieckich, kto miał jakąś broń to strzelał, kanonada powstała. Też był słoneczny dzień, dziewiąty maja. Ja nie zapomnę tego wrażenia, ale było w tym coś smutnego. Przez całe życie lubiłem obserwować ludzi i patrzyłem na tych, którzy się cieszyli, którzy się całowali, obejmowali się – obdarci, biedni, wynędzniali, straszni ludzie – cieszyli się. Ale było bardzo wiele ludzi smutnych, bardzo wiele takich, którzy się nie cieszyli. Byli to przeważnie ludzie w mundurach, którzy mieli na ramieniu napisane „Poland”, którzy odważyli się przyjechać wiadomo skąd – z Armii Andersa. I tak pozostała mi w pamięci ta ogromna różnica pomiędzy ludźmi, którzy się bardzo cieszyli i pomiędzy tymi, którzy byli pomimo wszystko smutni.Warszawa była strasznie zburzona. Kiedyś Dworzec Główny był piękny, z wejściem od Polonii. Polonia została, bo tam Niemcy byli do końca. Ale piękny dworzec – monument ogromny, który był uruchomiony w 1937 roku Niemcy wysadzili w powietrze. Ten ogromny gmach przechylony jakby kłaniał się umarłemu miastu.