Danuta Hibner „Nina”
Nazywam się Danuta Hibner, urodziłam się 30 października 1923 roku w Warszawie; podporucznik, Kompania „Zemsta” batalion „Pięść” Zgrupowanie „Radosław”.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Chodziłam do szkoły, do gimnazjum im. Zofii Wołoskiej na Pięknej i zdążyłam zrobić tak zwaną małą maturę. Potem liceum to już w czasie wojny na tajnych kompletach, a po liceum zaczęłam chodzić na uniwerek, też na tajne komplety Uniwersytetu Warszawskiego na wydział prawny.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
- Co pani pamięta z kapitulacji wojny?
Ja nie byłam w Warszawie. Myśmy po kilku dniach wojny wyjechali do majątku moich dziadków w garwolińskie. I tam właściwie byłam aż do kapitulacji, a wróciliśmy do Warszawy dopiero potem. Wtedy mieszkanie było spalone i trzeba było, niestety, zaczynać na nowo.
- Gdzie pani mieszkała podczas wojny?
[Ulica] Wronia 69.
- Czym się pani zajmowała podczas wojny, w sensie utrzymania się?
W czasie wojny uczyłam się. Najpierw matura w liceum, potem ten wydział prawny. Nie pracowałam. Miałam lipne świadectwo pracy, żeby uchronić się przed wyjazdem, ale to nie była praca. To było w fabryce mojego dziadka i mojego wuja. Taka była fabryka grisoku przed wojną. Tam miałam takie lipne świadectwo, że niby pracuję.
- Od kiedy pani zaczęła uczestniczyć w konspiracji?
W końcu 1942 roku, dopiero, bo mama wymusiła na mnie łzami, że dopóki nie zrobię matury, żeby się w nic nie plątać. No, mama myślała, że się wojna skończy.
- W jaki sposób pani się zetknęła z konspiracją?
Jak wstąpiłam na tajne komplety wydziału prawnego Uniwersytetu Warszawskiego, to tam poznałam kolegę, który był już zaangażowany w konspiracji i on mnie wciągnął do oddziału. To był oddział 993/W, oddział wykonawczy kontrwywiadu Komendy Głównej Armii Krajowej.
- Czy uczestniczyła pani w jakichś akcjach jeszcze przed Powstaniem?
Tak. W ogóle oddział się w tym specjalizował, że wykonywał akcje na agentów gestapo i na współpracowników. Byłam w kilku akcjach, może mniejszych. Natomiast największą akcję, w której wzięłam udział, to był 8 października 1943 roku, tak zwana „Akcja za kotarą”. Ona jest nawet opisana w kilku książkach. I tam byłam zresztą ciężko ranna w staw łokciowy lewej ręki. Do dzisiaj mi została nieruchoma ręka. Za udział w tej akcji zostałam odznaczona orderem Virtuti Militari.
- Przeciwko komu była skierowana ta akcja?
Przeciwko Staszauerowi. To był agent gestapo. To było na ulicy Mazowieckiej, 8 października 1943 roku.
- W jakim charakterze była tam pani?
Byłam tam razem z chłopcami. Żeśmy weszli do lokalu, siedzieliśmy przy stoliku, tak jak towarzystwo. Bo to była kawiarnia, która nazywała się „Za kotarą”. W momencie, kiedy miała się zacząć akcja, to myśleliśmy, że się uda sterroryzować całe towarzystwo. I że wtedy się w ogóle wylegitymuje wszystkich, którzy byli w tej kawiarni. Moim zadaniem było wylegitymować kobiety. Tymczasem, wyszło zupełnie, co innego. W momencie, kiedy zaczęli wchodzić wykonawcy, to Staszauer, i to jego towarzystwo, wyjęli broń i zaczęła się potworna strzelanina. Ja wtedy nie miałam właściwie nic innego do zrobienia, jak wziąć udział z bronią w ręku razem z chłopcami. Zwłaszcza, że miałam broń. W takiej sytuacji się zawsze miało przy sobie.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania Warszawskiego?
Byłam w domu, na Wroniej 69. Nasz punkt był na cmentarzu ewangelickim. Koleżanki mnie powiadomiły o punkcie, ja już zresztą byłam przygotowana, że to jest lada moment, tylko nie wiedziałam, gdzie. Byłam już z torba sanitarną przygotowana. Także jak tylko weszli, powiedzieli, że cmentarz ewangelicki, to krzyknęłam tylko: „Mamusiu, do zobaczenia w wolnej Warszawie” i biegłyśmy, dosłownie, pędem na ten cmentarz ewangelicki.
- Czyli była pani sanitariuszką?
Tak, w czasie Powstania tak. Sanitariuszką, czasem łączniczką, zależy od potrzeb. Bo w konspiracji to miałam inne zadania. To była obserwacja ludzi, którzy mieli wyroki, przenoszenie broni, pilotowanie chłopców z akcji na akcję. To były zadania takie typowe dla kobiet w naszym oddziale.
- W której dzielnicy pani zaczynała Powstanie?
Wola, potem Muranów, Stare Miasto i z 31 [sierpnia] na 1 września przeszłam kanałami do Śródmieścia.
- Jak było w kanałach, jak to wyglądało?
Prawdę mówiąc, makabra. Ciemno, śmierdząco. Woda nie była taka wysoka w tym, co ja szłam, gdzieś tak pod kolana. Z tym, że część kanału trzeba było iść w takiej pół zgiętej pozycji, bo był za niski. Człowiek miał wrażenie, że idzie, Bóg wie, ile czasu. Szliśmy cztery godziny. To było z Placu Krasińskich, a wychodziło się róg Ordynackiej i Nowego Światu. Szliśmy cztery godziny, ale mi się wydawało, że cztery dni. Nam wszystkim.
Tak. Ja cały czas w Powstaniu miałam taką swoją kochaną fm-kę, z którą byłam „Za Kotarą” i już cały czas ją miałam przy sobie, pomimo, że jak się wchodziło do kanałów, to zabierali broń, zwłaszcza tym pierwszym. Bo ja przechodziłam z grupą rannych z mojego oddziału i nam kazali oddać broń. Ale ja schowałam sobie i przeniosłam.
- Słyszałem, że Niemcy mikrofony wieszali, [żeby było słychać], jak przechodzą powstańcy i rzucać granaty. Czy były takie zdarzenia?
Nie, nie było. Tylko się słyszało nad głowami momentami głosy Niemców i wybijane tymi butami mocne kroki. Trzeba było iść bardzo cicho, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Nasze przejście było od tej strony spokojne.
- Co, według pani, było największą trudnością podczas Powstania?
Bo ja wiem... trudno mi powiedzieć. Najcięższe momenty dla mnie to było przejście przez kanały, ostatnie dni Starówki, kiedy było straszne piekło, no i później ostatnie dni, kiedy już było wiadomo, że jest kapitulacja, że musimy opuścić Warszawę.
- Jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich?
Prawdę mówiąc, to ich prawie nie widziałam. Tylko Z daleka czasami, jak podchodziłam do jakiejś barykady, żeby opatrzyć rannych. Szczerze mówiąc, prawie nie widziałam. Dopiero przy wyjściu z Warszawy, jak była kapitulacja.
- A z jeńcami nie miała pani styczności?
Nie, w okresie Powstania nie.
- A inne nacje walczące w Powstaniu, zapamiętała pani?
Nie, ja w ogóle nie miałam do czynienia. Tylko ze swoją młodzieżą AK-owską, ze swoimi kolegami, z oddziałami AK-owskimi.
- Jak odbierała ludność cywilna walkę, powstańców? Nie miała jakichś pretensji?
Na początku nie. Później, były takie przejścia piwnicami, bo nie zawsze można było przechodzić ulicami ze względu na ostrzał, to tam było dużo tej cywilnej ludności. Później oni byli rozgoryczeni, czasem nawet nas przeklinali, prawdę mówiąc. Ale to już było w tej drugiej części Powstania. W pierwszej byli razem z nami wszyscy. Pomagali nam, dokarmiali nas, pełni byli sympatii dla nas. Ale jak już było coraz gorzej, coraz gorzej, coraz głodniej, z wodą ciężko, z jedzeniem ciężko, siedzieli w tych piwnicach, [to] ich sytuacja [była] gorsza jak żołnierzy, bo myśmy walczyli, a oni biernie właściwie siedzieli w tych piwnicach.
- Czy utrzymywała pani kontakty z rodzina podczas Powstania?
Tak, ale nie z rodzicami, bo moi rodzice byli na Woli. Myślałam w ogóle, że zginęli, bo wiadomo, co Niemcy zrobili z ludnością cywilną na Woli. Natomiast, jak przeszłam do Śródmieścia, to miałam tutaj rodzoną siostrę ojca na ulicy Kopernika. I z nimi utrzymywałam kontakt. Tam mogłam się umyć, dokarmiali mnie trochę.
- Jak wyglądało wtedy życie codzienne podczas Powstania, znaczy spanie, posiłki, warta...?
To zależy kiedy. Na przykład ostatnie trzy tygodnie, tośmy, w tej małej baszcie, no to spało się na podłodze, na takich siennikach, przykryci byliśmy wszystkimi możliwymi kocami i takim wielkim dywanem, bo było zimno bardzo. Z jedzeniem było kiepsko. Podstawowym jedzeniem to była tak zwana kaszka pluj, taka kasza z plewami i taki chleb gliniasty. Chłopcy przynosili z Haberbusza ziarno. I to było mielone na takich młynkach i taki pieczony chleb. Bardzo taki prymitywny chleb, no ale był. Nie wiem, dlaczego, ale pod koniec Powstania było mnóstwo ćwikły. Nie wiem, jakieś magazyny były, czy coś. W każdym razie pamiętam ten chleb, ćwikłę i tę kaszkę pluj.
- Jaka atmosfera panowała w oddziale?
W oddziale była cały czas dobra bardzo. Ostatnie dni na Starówce, ja byłam wtedy z grupą rannych, bo u nas był taki zwyczaj w oddziale, że jedna sanitariuszka opiekowała się tymi lżej rannymi, tymi, którzy nie musieli pójść do szpitala. Powiedzmy, ja byłam z tą grupą rannych i z nimi własne potem przechodziłam kanałami. Oni byli przygnębieni, bo jak człowiek jest ranny, a dookoła walą, właściwie wszystko się wali dookoła, ostrzał bez przerwy, to oni byli już tacy przygnębieni. Ale po z tym, to raczej był dobry nastrój.
- Czy była duża rotacja w oddziale? Bo, prawda, ludzie giną, czy było dużo nowych ludzi?
Nasz oddział w ogóle został potem podzielony, bo ze Starego Miasta część przeszła na Żoliborz, a część do Śródmieścia. I już wtedy właściwie nie było całości. Z Żoliborza przeszli do Kampinosu i tam walczyli, a do Śródmieścia przeszliśmy, tutaj znowu, część poszła do Bogumiła na Czerniaków, a dziesięć osób, ze mną do kapitana Jankowskiego pseudonim Agaton, do Plutonu Ochrony Komendy Głównej Generała Bora do Małej PAST-y. Także potem to już był taki podzielony na części ten oddział.
- Jak pani zapamiętała dowódców, Agatona, Bora Komorowskiego?
Agatona wspaniale. Jeśli chodzi o Bora Komorowskiego, jak by panu powiedzieć, dla mojej dwudziestoletniej głowy, to on trochę nie wyglądał na wodza. Taki był szczupły pan, w szarym garniturze, bardzo taki spokojny... Bardziej już generał Monter mi przypominał... Ale to po prostu w mojej dwudziestoletniej głowie to tak wyglądało. Natomiast był to bardzo kulturalny pan. Pamiętam go, na przykład, doskonale z takiej ostatniej kolacji przed wyjściem z Warszawy, to już wtedy była kapitulacja. Była taka kolacja dowództwa, starszych panów, jak myśmy nazywali, był generał Komorowski, generał Pełczyński nie, bo był ranny, był w osobnym pokoju, był generał [niezrozumiałe] wtedy. On zresztą był naszym, prawdę mówiąc, dowódcą w okresie konspiracji, bo myśmy byli kontrwywiad, a on był naczelnik wywiadu. Jeszcze kilka tych osób. I wtedy generał Bór miał przemówienie do nas, dziękował całej młodzieży za zaufanie i mówił, że traktuje nasze pójście do niewoli jako uratowanie tej części młodzieży, bo wiadomo było, co się dzieje z młodzieżą AK-owską tutaj, gdzie wchodzi armia radziecka. To wszystko to jest właściwie wywożone, pakowane do więzień. I rzeczywiście, ci co poszli do niewoli, to się uratowali. Bo myśmy mieli prawa kombatanckie. To było wywalczone w tej umowie kapitulacyjnej Warszawy, że będziemy mieli prawa kombatanckie.
- Agaton, jaki to był człowiek?
Wspaniały, bardzo dzielny, odważny, poza tym niesłychanie dbający o żołnierzy, ciepły miał bardzo stosunek do nas. Też pamiętam, jak się żegnał z nami. Bo on został adiutantem generała Bora Komorowskiego, jak szedł do niewoli, więc z nami się żegnał, nie szedł z nami. To bardzo tez był wzruszony. Zresztą myśmy utrzymywali po wojnie cały czas [kontakt] z Agatonem, znaczy po 1956 roku. Częste były spotkania. Nawet tu, w tym domu był częstym gościem.
- Czy miała pani kontakt z prasą, z radiem podczas Powstania?
Podczas Powstania tak, krążyły te... Poza tym w Plutonie Ochrony Generała Bora były takie dwie osoby, od Agatona zresztą, dwóch kolegów, którzy pracowali przy radiostacji. To był Kazio Umiński i Adam Drzewoski. Obaj pracowali przy radiu.
- Wiedziała pani o tym, że Rosjanie stanęli na drugim brzegu?
Tak, tak, oczywiście. Myśmy zresztą słuchali radia BBC, cały czas. Mieliśmy radio i słuchaliśmy radia.
- Liczyła pani, że Rosjanie wejdą, że nie zatrzymają się jednak?
Przez pewien okres czasu, to myśmy myśleli, że to będzie jakieś wyzwolenie dla Warszawy. No, a potem się okazało, że jest inaczej. Były zrzuty rosyjskie, ale bardzo były kiepskie, bo były bez spadochronów, i to wszystko się właściwie rozbijało, te naboje były uszkodzone, ta broń tez uszkodzona. Były też suchary i konserwy, które oni zrzucali. Natomiast świetnie pamiętam ten duży aliancki zrzut. Tylko, że niestety on był tak późno, bo był w drugiej połowie września, o ile dobrze pamiętam, chyba 17, nie jestem pewna. Ale tam większość tych zrzutów, to wpadła już w ręce niemieckie, w nasze nie za wiele.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze... Chyba ostatnie dni Starówki, przejście przez kanały. No i potem kapitulacja i pójście do niewoli. Strasznie było ciężko opuszczać Warszawę i iść do obozu.
- Jak wyglądało życie na Starówce w tych ostatnich dniach?
W ostatnich dniach, ja to byłam z tymi rannymi, więc siedzieliśmy w piwnicy, opatrywałam tych rannych, starałam się zdobyć, choć troszeczkę jakiejś żywności, co też nie było takie łatwe. Ja wiem... piekło było. Bez przerwy taki straszliwy ostrzał i walące się domy. Przechodziło się właściwie z jednej jakiejś kwatery na drugą, bo się waliło wszystko.
Jak przyszliśmy do Śródmieścia, to nam się wydawał rajem. Że spokój, że nieduży ten ostrzał, że wszyscy czyści. W ogóle, wydawało się, że raj. No, ale to potem się coraz gorzej robiło. właściwie to nasz oddział nie miał do roboty, bo się właściwie wystawiało warty, chłopcy chodzili do Haberbusza po żywność. Natomiast gdyby oczywiście była zaatakowana mała PASTA, to wtedy byłaby nasza rola. Jeden był ranny, stojąc na warcie. Dzień tak się trochę wlókł, szczerze mówiąc, troche się wlokło. Myśmy nawet później bardzo żałowali, żeśmy przyszli do Agatona, bo Agaton nam powiedział, ze to będą jakieś specjalne zadania, a tymczasem okazało się, że to był właściwie tylko pluton ochrony.
- Czy brała pani udział w jakichś akcjach bojowych podczas Powstania?
No, w zasadzie byłam sanitariuszką, tam, gdzie był ktoś ranny z oddziału, to trzeba było biec. Były trzy plutony, myśmy były podzielone, każda miała swój przydział i szła z plutonem na tą pierwszą linię. Także to zależało od akcji, jakie były, czy na Woli, czy później na Muranowie, czy na Starówce no tośmy na zmianę szły. A potem pod koniec Starówki, to właśnie miałam pod opieką tych rannych i dlatego przeszłam wcześniej do Śródmieścia niż reszta mojego oddziału.
- Czy z dużym niebezpieczeństwem wiązało się bycie sanitariuszka w pierwszej linii?
Wydaje mi się, że tak, przecież zresztą zginęło sporo sanitariuszek. Między innymi i u nas taka bardzo sympatyczna Krysia Muszyńska, która była z trzeciego roku medycyny i do nas przypadkowo dołączyła, bo nie mogła trafić do swojego oddziału. Zginęła na Muranowie, wybiegła do rannego, zresztą okazało się, że on już nie żył. Dostała kulę w głowę i zginęła.
- Czyli Niemcy strzelali do sanitariuszek?
No, tak, oczywiście, im było wszystko jedno chyba, kto z tej strony, to wróg.
- Kapitulacja Powstania zastała panią w Paście, co się potem z panią działo?
No, myśmy wychodzili właśnie z Warszawy, do Politechniki, Politechniką potem tymi ulicami koło pomnika saperów i dalej aż do Ożarowa. A potem z Ożarowa pojechaliśmy do niewoli. Ja byłam w kilku obozach. Pierwszy to był Lamsdorf, taki znany Łambinowice to się teraz nazywa. Potem Altenburg. Później, najdłużej w Oflag Molsdorf 900, to było pod Efrurtem. Tam było duże bombardowanie, te baraki siadły, nas ewakuowali do Blankenheim, to było niedaleko Weimaru. Na piechotę żeśmy tam poszli. I tam, w tym Blankenheimie 13 kwietnia nas uwolniła armia kanadyjsko-amerykańska.
- Co pani myślała, jak pani wychodziła z Warszawy?
Strasznie człowiek był przygnębiony. To jednak się przechodziło, widziało się te ruiny tego miasta ludność cywilna stała po bokach. Wtedy już nas nie przeklinali, tylko płakali nad nami, że my wychodzimy z Warszawy.
- Nie myślała pani o tym, żeby uciec, nie iść do obozu, tylko zostać z ludnością cywilną?
No więc kilku kolegów uciekło. Po drodze były takie zatrzymania. Właściwie Niemcy nas przyzwoicie traktowali w czasie tego pochodu do Ożarowa. Ludność podchodziła, dawała nam na przykład żywność, nie zabraniali. I kilku kolegów uciekło. Ja, powiem szczerze, że nie miałam chyba siły, jakaś taka byłam zbyt zrezygnowana po prostu.
- Wie pani, co się z tymi kolegami stało, czy im się udało, czy nie?
Tak. Udało się, dlatego że było sporo tej ludności cywilnej dookoła i po prostu przemknęli tak, że udało im się.
- W jakich warunkach była pani wieziona pociągiem z Ożarowa?
To były takie towarowe wagony. Było nas tam mnóstwo, już nie pamiętam po ile, w każdym razie bardzo było ciasno w tych wagonach. Zamknięte te wagony, czasami się zatrzymywały, nas puszczali na chwilę. Nie pamiętam, ile czasu myśmy jechali, prawdę mówiąc, do tego nieszczęsnego Lamsdorfu. To był zresztą jeden z gorszych obozów chyba. To był międzynarodowy obóz. Tam było bardzo dużo różnych narodowości...
No, byli Anglicy, byli Rosjanie, to na pewno wiem. Na pewno były jeszcze inne nacje. Z tym, że sama droga do obozu była koszmarna, dlatego że Niemcy gonili nas psami, nie wiem z jakiego powodu. Po bokach stała ludność cywilna niemiecka i się śmiała, a nas pędzono, kazano nam biec, a Niemcy stali po bokach z psami. Dopiero przed samym wejściem do obozu, wyszedł komendant obozu, już nie pamiętam jak się nazywał i wtedy z naszej strony, nie pamiętam tylko, kto z tych wyższych oficerów, nie pamiętam nazwiska po prostu, podszedł, pokazał ten akt kapitulacyjny, zaczął rozmowy i wtedy się zaczęło inne traktowanie zupełnie. Już nas zaczęli traktować tak jak jeńców. Rosjanie nam przynieśli wodę, jakąś kawę, niby kawę, bo to jakiś płyn gorący był. Już zaczęło się inne traktowanie. Z tym, że [to jednak był] obóz, sienniki, prycze, no i wyżywienie pół litra zupy brukwiowej, gliniasty kawałek chleba i kawałeczek margaryny. Takie było wyżywienie. Ale traktowali nas, jako jeńców, dosyć przyzwoicie, nie można powiedzieć, żeby się nad nami znęcali czy coś. Jednak traktowali nas jak jeńców wojennych. Potem zaczęłyśmy dostawać paczki jenieckie, to było od Bożego Narodzenia i wtedy się zrobiło już mniej głodno. To były pięciokilowe paczki żywnościowe. Szybko się prawie zjadło.
- Co jaki czas się dostawało te paczki?
Do końca prawie. Od Bożego Narodzenia, co miesiąc dostawałyśmy paczkę. Ostatnie przy ewakuacji z Molsdorfu 900 do Blankenheimu. To było na drogę, to ostatnie. Ale potem to już nie.
- Czy miała pani kontakt z tymi innymi narodowościami?
Tak. Było też trochę Polaków w Lamsdorfie. I Polacy i Anglicy usiłowali nam pomagać. Starali się przerzucać nam troszkę żywności, starali się nam pomagać. Natomiast w najgorszej sytuacji byli Rosjanie, dlatego że oni w ogóle nie byli objęci Czerwonym Krzyżem. Nie dostawali żadnych paczek, więc oni mieli najgorsze warunki. To ich tak tylko widziałam przez druty. Prawdę mówiąc, to myśmy się ich trochę bały tych Rosjan. Że, jak nas uwolnią, powiedzmy w tym obozie, to może być nieciekawie. No, ale już potem, w tych następnych to już byłyśmy tylko same, same kobiety. Początkowo wszystkie razem, i oficerowie i żołnierze. A potem już ten Molsdorf 900 to był oficerski obóz. Natomiast duży obóz, nie oficerski to był, ten blisko granicy holenderskiej Oberlangen. Taki duży obóz kobiecy uwolniony przez generała Maczka.
- Czy widziała pani po Niemcach, że oni już wiedzą, że koniec wojny się zbliża, że przegrywają?
Tak, już pod koniec obozu, to chodzili między nami: „myśmy nie byli dla was źli, prawda?”. Komendant to w ogóle był taki nienajgorszy nawet, ale też tak stał, patrzył i też właściwie widać było po nim, że on też sobie zdaje sprawę, że to już jest koniec.
- A jak odbyło się wyzwolenie, jak to wyglądało?
Było dosyć tak nieciekawie na początku. Dlatego że armie alianckie szły w ten sposób, że najpierw bombardowanie lotnicze, potem był ostrzał silny z czołgów, a potem dopiero wchodzili. To było małe miasteczko, ten Blankenheim, więc tam ostrzału lotniczego nie było, natomiast był straszliwy ostrzał z czołgów. I wtedy myśmy się bały, że nam rozniosą te baraki. To były nawet przyzwoite baraki, po hitlerjugend, ale mogły być rozniesione. I wtedy dwie koleżanki, znające angielski, z flagami, jedną białą, a druga biało-czerwoną podpełzły jakoś bliżej tej armii amerykańsko-kanadyjskiej i powiedziały, że tu jest obóz kobiecy jeniecki kobiet z Powstania. I wtedy zaprzestali tego ostrzału. Głównie dzięki temu to i to miasteczko ocalało w dużym stopniu. Pamiętam, że to było jednego dnia, na drugi dzień rano weszli do tego obozu. Wtedy Kanadyjczycy i Amerykanie obrzucili nas mnóstwem różnych paczek i zapytali się, co my chcemy. To myśmy powiedziały, że przede wszystkim chcemy, żeby nam wodę uruchomili, bo tam wody nie było. No i od razu dali kontyngent na miasteczko. Tyle i tyle prześcieradeł, tyle kocy, tyle talerzy, wszystko, żeby obóz był zaopatrzony we wszystko.
- A podczas zdobywania nie zniszczyli jakiegoś barku, nie zginął nikt?
Nie, nie. No właśnie, jak się zaczął ten ostrzał, to podpełzły koleżanki, znające angielski, tam jakoś bliżej i udało się im.
- Co pani czuła wtedy podczas tego wyzwolenia?
Z jednej strony żeśmy się cieszyły, że nas wyzwolili, ale z drugiej strony myśmy mieli wiadomości, co się tutaj dzieje. Także ja pamiętam, na przykład późniejszy troszeczkę czas, bo nas 13 kwietnia uwolnili, ale pamiętam 8 maja, czyli koniec wojny, że Amerykanie szaleli, tańczyli, bawili się, tańczyli, a myśmy leżały na tych siennikach takie przygnębione, właściwie nie wiedziałyśmy, co robić, zostać, wracać do kraju, co robić. Wiadomo było, że tutaj są Rosjanie. No, ja się jednak zdecydowałam jechać do Belgii. Tam zorganizowali taki ośrodek studiów wyższych dla młodzieży z obozów.
- Jak długo pani była w Belgii?
Rok.
- Potem wróciła pani do Polski?
Tak. Wróciłam do Polski, bo mama moja chorowała na gruźlicę. Ze względu na mamę wróciłam, bo tak to mogłam tam skończyć te studia, tam chodziłam na Ecole Sociale, Polityka Socjalna na Uniwersytecie w Brukseli. I radziłam sobie nienajgorzej, bo znałam średnio francuski.
- Jak wyglądała Warszawa, jak odbierała pani to miasto, czy wyglądało tak jak podczas Powstania czy coś się zmieniło?
Jak przyjechałam w 1948 roku, to straszne gruzy jeszcze były, bo częściowo była sprzątnięta, ale były potworne gruzy. Ja mieszkałam zresztą do 1948 roku do jesieni w Łodzi. W Łodzi, bo tu nie było gdzie mieszkać.
- Czy była pani represjonowana z powodu udziału w Powstaniu?
Właściwie tak, ale w dosyć specjalny sposób. Dużo moich kolegów na przykład siedziało w więzieniu, ja nie. Natomiast, w jaki sposób. Kończyłam studia prawnicze w Łodzi, potem po przeniesieniu do Warszawy, poszłam na psychologię. Byłam doktorantką u profesora Batawi na kryminologii, chciałam się specjalizować w sądownictwie dla nieletnich. Tymczasem, w tym czasie skasowali egzaminy sędziowskie i były nominacje. Mnie nominacji nie dali właśnie z powodu tej czarnej przeszłości AK-owskiej. Także mając bardzo wysokie kwalifikacje, bo psychologię, aplikację sądową, skończone prawo, właściwie nie mogłam pracować w tym, czy chciałam, musiałam iść do zwykłego biura jako właściwie urzędniczka. Więc to było też takie łamanie życia młodzieży AK-owskiej. Oczywiście najgorzej mieli ci, co poszli do więzienia, ale inni, którzy nie mogli pracować tam gdzie chcieli, to też była dla młodego człowieka tragedia.
- Czy uważa pani, że decyzja o rozpoczęciu Powstania była nieunikniona?
Uważam, że była słuszna. W ogóle była nieunikniona i w ogóle każda inna była gorsza od tej, która powstała. Wydaje mi się, że to była konieczność.
- Czy czuła pani kiedykolwiek niechęć do Niemców albo do Rosjan?
I do jednych i do drugich. Z tym, że to się tak człowiekowi wydaje, jak byłam w obozie, to człowiekowi wydawało się, że nienawidzi tych Niemców po Powstaniu, że Bóg wie, co by z nimi zrobił. Ale powiem panu, na przykład, że już po uwolnieniu, to w naszym obozie prowadzonym przez aliantów, to pracowali Niemcy. I na przykład miałam taką kontrolę nad grupą pracujących Niemców. Widziałam, że oni się na przykład trochę dekują, ale nie miałam jakoś energii, żeby na nich krzyknąć, czy im czymś zagrozić, bo to byli ludzie właściwie w wieku moich rodziców. To tak człowiek mówi, że nienawidzi, że Bóg wie, co by zrobił, a w gruncie rzeczy, jak się potem z tym zetknął, to jakoś te uczucia były może trochę inne. No, a do Rosjan... Ja się z Rosjanami w ogóle nie zetknęłam, szczerze mówiąc. Pierwszy widok Rosjanina, to był jak przyjechałam do Polski, jak żołnierz rosyjski ukradł jabłka ze straganu i uciekał. Potem w Świnoujściu się z nimi zetknęłam, widziałam ich, ale bardzo mało właściwie się stykałam. Natomiast trudno było czuć do nich sympatię, jak nas zagarnęli. Trudno było. Po tylu latach, to już człowiek... trochę tak wszystko ostygło. Ale wtedy, to tak, oczywiście.
Do aliantów miałam może trochę żalu, że za mało nam pomogli. Ale dopiero teraz się wielu rzeczy dowiadujemy właściwie. Z książek dowiadujemy się wielu rzeczy. A wtedy to był taki trochę żal, że za mało nam pomogli.
- Nie odczuwała pani trochę, że sprzedali Polskę Stalinowi?
Może aż tak, nie. Ale że w każdym razie poszli na jakieś ugody, z tym, że to się wydawało, że to oni w imię interesu własnych krajów, że to był wyższy interes ich krajów, niż Polski. Ale raczej dużo żalu, dużo żalu...
- Wróćmy się do czasu przed Powstaniem, czy pamięta pani pierwszą akcję, w której brała pani udział?
To była taka drobna akcja na ulicy Żelaznej, takiego konfidenta, nawet nie pamiętam jak się nazywał. Wtedy była pierwszy raz świadkiem, jak przy mnie zabito tego kogoś. Bardzo źle to przeżyłam. Do tego stopnia, że się nawet mojego dowódcy zapytałam, czy on słusznie dostał. Wytłumaczono mi wtedy, że to zapadają wyroki sądów wojskowych, że wszystko, żebym nie miała pod tym względem skrupułów. No, ale jak się pierwszy raz widzi, że do człowieka strzelają i pada tak prawie, że pod nogi, to jest ciężkie przeżycie. Potem druga akcja, którą pamiętam, to była na dyrektora Hotelu „Sawoj” na Nowym Świcie.
- Jak to wyglądało dokładnie?
Najpierw chodziłam z kolegą do restauracji „Sawoj”, prowadziłam obserwację, żeby się zorientować, kiedy on wchodzi, w jakich godzinach, żeby znaleźć najbardziej odpowiednią godzinę na to, żeby wykonać akcję.
- Długo trwały przygotowania do takiej akcji?
Nie pamiętam, ze dwa, trzy tygodnie mniej więcej. Potem musiałam być w czasie akcji, dlatego bo musiałam wskazać go chłopcom. Chłopcy go nie znali, tylko ja. Zwykle dziewczyny pilotowały grupę chłopców na akcję. Chłopcy się ustawiali dookoła lokalu. Jak dyrektor wychodził z lokalu, to ja im wskazałam po prostu i oni do niego strzelali. Akcja była o tyle nieudana, że był tylko ranny.
Wtedy był ranny, ale w każdym razie już nie działał szkodliwie. No, a trzecia taka największa akcja, to była „Za kotarą”, 8 października 1943 roku. Wtedy obserwacje prowadziła inna koleżanka. Moim zadaniem było wejść razem z chłopcami, zresztą z druga koleżanką też, z Zosią. Myśmy usiedli przy stoliku, jako takie towarzystwo, które zamawia kolację. Zosia, która prowadziła obserwację, poczekała aż wiadomo było, że jest Staszauer w środku i towarzyszący mu ludzie, wyszła z lokalu, żeby dać znać dowódcy. Akcja miała się w ten sposób odbyć, że chłopcy z zewnątrz wejdą, krzykną „ręce do góry”, nasza trójka, ja i dwaj koledzy to samo, i że się sterroryzuje to całe towarzystwo na tyle, żeby właśnie wylegitymować, ktoś może przypadkowy, kto się odsunie. Ja miałam wylegitymować kobiety. Tymczasem, jak weszli nasi chłopcy z zewnątrz, to ci wyjęli broń. Zrobiła się potworna strzelanina.
- Dużo było tam Niemców uzbrojonych?
Nie pamiętam dokładnie, ale kilka osób ich było. A w ogóle dwie osoby przypadkowe tam zginęły, niestety.
Tak, Polacy...
- Co jeszcze, poza akcjami, robiła pani w konspiracji?
Przenoszenie broni z magazynów na odpowiednie punkty, pilotowanie chłopców i prowadzenie obserwacji. To było nasze główne zadanie.
Tak, jesień 1942 roku. Właściwie nie taka długa była ta moja kariera konspiracyjna, bo jesienią, 8 października 1943 roku byłam ranna, także właściwie można powiedzieć rok czasu. Jak byłam ranna, to wtedy byłam trzy miesiące w szpitalu, róg Chałubińskiego i Koszykowej, bo tam byli nasi lekarze i nasze pielęgniarki. Także mogłam tam być podana oficjalnie jako przypadkowy postrzał. Tam miałam dwie operacje i dochodziłam do siebie. Ciężko bardzo przechorowałam. A do oddziału wróciłam dopiero dwa tygodnie przed Powstaniem. Jeszcze z niezagojoną ręką.
- To był oficjalny szpital?
Tak, to był oficjalny szpital, z tym, że musiało się mieć swoich ludzi tam.
- A czy Niemcy się nie interesowali tą raną, nie podejrzewali?
Nie wiem, chyba nie. Wiem, że lekarz, który mnie operował bardzo dociskał moją mamę, czy to nie jest jakaś... Ale moja mama była pod tym względem twarda i nic nie [powiedziała]. Ja się z kolei bałam straszliwie, żebym pod narkozą czegoś nie mówiła, bo to można. Ale dowiedziałam się potem od siostry, która była w czasie operacji, że nic nie mówiłam, ani w czasie jednej, ani drugiej. Ale bardzo się tego bałam, pamiętam.
- Czyli lekarze mogli zadenuncjować panią Niemcom? czy Niemcy byli przy operacji?
Nie, nie, Niemców nie było, no ale nie cały personel był... Część tylko lekarzy i pielęgniarek była od nas z Armii Krajowej, część nie. No więc, zawsze to było jakieś niebezpieczeństwo, że ktoś mógł donieść. Także tego się, pamiętam, bardzo bałam.W czasie okupacji, niezależnie od studiów, uczyłam się języków, niemieckiego, francuskiego i angielskiego. Angielskiego u pani Fabry. Pamiętam, miała mieszkanie na ulicy Królweskiej. I w krótkim czasie przed „Kotarą” pani Fabry powiedziała mi, że jest taki lokal na Mazowieckiej, kawiarnia restauracja, do której lepiej nie chodzić. To był właśnie ten lokal „Za Kotarą”. Oczywiście nic nie powiedziałam, że wiem o tym, bo już wtedy w oddziale wiedzieliśmy, że się szykuje taka akcja. Ale ja się nie przyznałam. Potem spotkałyśmy się z panią Fabry po wojnie, no i wtedy się wszystko wyjaśniło.[Jeśli chodzi o naukę języka niemieckiego], to przypuszczam, ze to była jakaś niechęć, psychiczne opory, że niby rozsądek wskazywał, że dobrze znać...
- Czy po Powstaniu utrzymywała pani kontakty z ludźmi, z którymi pani walczyła?
Tak. Z tym, że większe kontakty były po 1956 roku. Bo do 1956 roku, ze względu na to, że kilka osób z naszego oddziału było w więzieniu, nasz dowódca prosił, żeby raczej się nie kontaktować. Natomiast po 1956 roku zaczęliśmy się kontaktować i w ogóle dość często się widywaliśmy, coraz większą gromadką, nawet w tym mieszkaniu odbywały się oddziałowe opłatki, oddziałowe jajka po dwadzieścia parę osób. Także i do tej pory utrzymujemy kontakty, w takiej bardzo zmniejszonej gromadce, bo niestety dużo odeszło...
Warszawa, 20 maja 2005 roku
Rozmowę prowadził Krzysztof Miecugow