Bolesław Górecki „Śnica”
- Pan Bolesław Górecki urodzony 4 września 1919 roku w Łapach, pseudonim „Sinica” albo „„Śnica” porucznik, oddział kolegium A.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Ukończyłem gimnazjum imienia Józefa Piłsudskiego w Białymstoku, w czerwcu 1938 roku. Ponieważ to był rok, w którym młodzież szczególnie patriotycznie była nastawiona, po maturze wszyscy koledzy postanowili, że oprócz zdania egzaminów na wyższą uczelnię zgłoszą się do RKU, żeby odbyć obowiązkową służbę wojskową. Były nastroje i może przewidywania zbliżającej się wojny. W każdym razie takie postanowienie zapadło. Po zdaniu matury, zdawałem razem z moim kolegą z Białegostoku Tadeuszem Dębińskim egzamin na Politechnikę na Wydział Mechaniczny w Warszawie. Konkurencja była dosyć duża, sześciuset kandydatów na sześćdziesiąt miejsc. Udało nam się to osiągnąć. Zwyczaj przed wojną był taki, że egzamin konkursowy na Politechnikę był ważny dwa lata, natomiast indeks dostawało się w momencie, kiedy się opłaciło czesne za pierwszy semestr. Ja indeksu nie odbierałem tylko udałem się 1 września do koszar, bo dostałem przydział do Szkoły Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie. Zostałem przydzielony do drugiej kompanii, było tam jeszcze kilku moich kolegów z Białegostoku, a kompania składała się z kandydatów na oficerów z rożnych miast Polski. Miałem bardzo szerokie okazje poznać kolegów zarówno z Poznania, ze Śląska ze Lwowa, z Wilna. Z niektórymi z nich potem spotkałem się w Powstaniu.1 września 1939 roku wróciłem do Modlina, po wyjeździe pod Mławę. Właściwie przygotowania w szkole Podchorążych do zbliżającej się wojny trwały już w ciągu lata 1939 roku. Żołnierze naszej kompanii budowali między innymi most dodatkowy drogowy w Górze Kalwarii. Praca była zorganizowana dniem i nocą, pale były wpłukiwane jakąś nowoczesną metodą, która miała załatwić szybkość montażu mostu i przy minimalnym hałasie. Niemalże w warunkach bojowych można by takie przygotowania też czynić, tylko z dala od frontu. Po zbudowaniu mostu byliśmy zaangażowani w szkolenie linii piechoty na granicach Polski w obronie przeciwpancernej. Chodziło o umiejętność zakładania pól minowych, przed liniami frontu piechoty. Mnie z kolegami przypadło zadanie wozić amunicję z okolic Modlina z magazynów wojskowych pod Mławę… kontaktowałem się z dowódcą piechoty danego odcinka, wyjaśniałem jak mina jest zbudowana i jak ją należy uzbroić i po tej instrukcji piechota sama przed swoimi okopami zakładała te pola minowe, żeby znać ścieżki, które są bezpieczne i żeby mogli je ewentualnie zmieniać. Miny były talerzowe ze spłonką po środku, wchodziło pięć kostek trotylu do miny i w środkowej kostce trotylu była spłonka, a talerz pokrywy blaszanej wokół spłonki był nieosłonięty tak, że po zakopaniu w ziemię, jeżeli czołg najechał gąsienicą na minę, powodował detonację i najlepszym rezultatem to było zapalenie całego czołgu albo tylko zerwanie gąsienicy i wtedy też czołg był niesprawny, bo kręcił się w miejscu.1 września, tak się zdarzyło, że wróciłem z wypadu do Mławy o świcie. Właściwie to już była godzina mniej więcej piąta, ponieważ o szóstej miała być pobudka, zaproponowałem jeszcze dwóm kolegom, którzy mi towarzyszyli żebyśmy nie szli do koszar, tylko odczekali aż będzie pobudka i wtedy pójdziemy razem ogolić się, przygotować na śniadanie. W pewnym momencie widzimy na niebie lecą samoloty, srebrne ptaki wysoko, wysoko, i w pewnym momencie puk, puk, puk i zaczynają się pokazywać obłoki rozrywających się pocisków w pobliżu tych samolotów, ale nic się dalej nie dzieje. Przyglądamy się dalej, samoloty nadleciały w rejon dwóch mostów na Bugo-Narwi drogowych i kolejowych, tuż przy Twierdzy Modlińskiej i zaczęły pikować żeby zniszczyć te mosty. Bombardowali je niecelnie, natomiast jeden z pilotów tak dalece zapędził w swoich staraniach, że omal nie wpadł do Bugo-Narwi i z największym trudem w ostatnim momencie zaczął ciągnąć maszynę w górę i leciał przez jakiś czas nad rzeką wzdłuż twierdzy. Twierdza była przygotowana do obrony przeciwlotniczej. Twierdza Modlin jest tego typu jak Cytadela, były piwnice kryte ziemią i na wierzchołku tej Twierdzy było gniazdo karabinów maszynowych obłożone workami i karabin maszynowy miał celownik przeciwlotniczy. Mój kolega z Białegostoku, który był ze mną w szkole podchorążych nazywał się Wil Lukaus, pochodził z niemieckiej rodziny, on był celowniczym, tego dnia wyznaczonym, miał dyżur, posłał serię ze swojego karabinu maszynowego i okazało się, że trafił. I samolot zamiast wbić się w górę wylądował na pobliskich łąkach. Opowiadali mi potem koledzy, którzy pojechali łazikiem w rejon tego lądowania, że pilot był młodym chłopakiem, starał się wydostać z samolotu i w momencie, kiedy zobaczył polskie mundury chciał się zastrzelić. Chwycił rewolwer… ktoś z kolegów krzyknął zainich dum I chłopak na głos w języku, który rozumiał, zatrzymał się. Koledzy podbiegli. Okazało się, że on miał przestrzeloną nogę, udo, ale kość nienaruszona. Koledzy go opatrzyli, mieliśmy przy sobie bandaże pierwszego opatrunku, wsadzili go do łazika i zawieźli do szpitala w garnizonie. Dopiero potem zajęli się nim oficerowie, którzy przeprowadzili z nim rozmowę, żądając podania informacji gdzie startował, przedtem zrewidowali jego kabinę, zabrali dokumenty, jakie tam miał, mapy polskich Sudet, do których on się kierował w swojej nawigacji. (...)
- Wracając od czasu przed 1 września, mógłby pan coś powiedzieć o swojej rodzinie, jaki wpływ wywarła na pana wychowanie rodzina?
Pochodzę z wielodzietnej rodziny, miałem czterech braci, byłem „czwartą córką mojej matki” a była taka zawzięta, że jeszcze raz próbowała i mieliśmy jeszcze młodszego brata. Pięciu nas było, tak się złożyło, że miałem jeszcze brata przyrodniego, z pierwszej żony mojego ojca, która zmarła w połogu. Tamten był jako najstarszy, brał udział już wojnie bolszewickiej w Legionach. Tradycje wojskowe w rodzinie były. W II Wojnie Światowej braliśmy udział wszyscy pięciu. Mój młodszy brat brał udział w Powstaniu po obozie w Benzen, wyzwoli go maczkowscy, Maczek i dali możność żeby po obozie wyjechali do Anglii i po skończeniu Wawelberga w Warszawie [brat] kończył jeszcze Politechnikę w Anglii, niestety okazało się, że po przebytym obozie rozwinęła się jakaś choroba… Zmarł w dwudziestą siódmą rocznicę swoich urodzin. Miał jechać po skończeniu Politechniki do mojego bezpośrednio starszego brata Zdzisława, który jako student szkoły handlowej w Wilnie, uzyskał stypendium Stowarzyszenia Kupców Polskich, żeby pojechać na światową wystawę do Stanów Zjednoczonych w 1938 roku żeby wyszkolić się w języku angielskim. (...)
- Czym się zajmowali pana rodzice przed wybuchem wojny?
Mój ojciec był pracownikiem warsztatów kolejowych w Łapach, moi wszyscy trzej bracia urodzili się przed wojną w Warszawie, bo ojciec pracował w Warszawie, tylko, że ojciec był zmobilizowany do wojska rosyjskiego i pracował w jakichś służbach technicznych w pobliżu albo za Uralem. Na froncie rosyjsko-niemieckim bezpośrednio nie walczył… Matka nie mając środków do utrzymania w Warszawie musiała zlikwidować mieszkanie w Warszawie i pojechała w swoje rodzinne strony gdzie założyła szkołę dla dzieci, na wsi, prywatną i gospodarze okoliczni, którzy posyłali dzieci do tej szkoły płacili jej tam w naturze. Wobec tego miała mieszkanie, żywność dla rodziny i chłopców uczyła w czterech kasach, bo ona [prowadziła] tam czteroklasową szkołę, było [to] adekwatne do ich wieku.A ja się urodziłem dopiero jak ojciec wrócił na piechotę, częściowo bo tam nie było takiej jakiejś ewakuacji, w momencie kiedy wybuchła rewolucja do Polski i odnalazł matkę właśnie u jej krewnych, którzy żyli w powiecie wysokomazowieckim, nazywała się Marcjanna Krajewska. We wsi byli Krajewscy i Milewscy.
- Czym zajmował się pan w czasach okupacji przed Powstaniem?
Nie byłem przed Powstaniem w okupacji. W momencie wybuchu wojny została zorganizowana zmotoryzowana kompania saperów, złożona z samych podchorążych. Była to kompania postawiona do dyspozycji dowódcy obrony Warszawy. Naszym zadaniem było wysadzanie mostów… To, co dowództwo obrony Warszawy zleciło. Z początku nasze wyjazdy dalej sięgały poza Warszawę, a potem to się ograniczały już tylko tak jak i z Mławą do przedmieść Warszawy do zakładania pól minowych, przeciwczołgowych jak również niektórych innych rzeczy. Mieliśmy zakwaterowanie w garażach podziemnych przy gimnazjum Władysława IV, na Kopernika 30. W gmachu głównym była Centrala Rolnicza Samopomocy chłopskiej a z tyłu [była] mała uliczka i domy postawione na skarpie. Były głębokie piwnice i garaże. Myśmy spali w salach gimnazjalnych. Ja w pracowni chemicznej, fizycznej. Jak Niemcy otoczyli Warszawę i zaczął się [ostrzał] ze strony praskiej, to jeden pocisk artyleryjski wpadł do pokoju, w którym myśmy spali. Zrobiliśmy w pokoju stojaki prowizoryczne i karabiny mieliśmy ręczne, [jak] pocisk wybuchł na podłodze, to niektóre karabiny były uszkodzone i zamki karabinów były uszkodzone, a myśmy wszyscy wyszli cało. Okazało się, że te odpryski więzły w tych grubych dechach, w blatach tych desek.Była taka sytuacja, że rozerwał się pocisk na ulicy, myśmy stali w bramie, jeden kolega był bez hełmu… to był kolega Władysław Skrobecki z gimnazjum Zygmunta Augusta, sąsiednie takie, z którym żeśmy konkurowali w sportach gimnazjum państwowe, męskie. My mu mówimy – Władek co ty wygłupiasz się, wstawaj. Nie było widać. Okazuje się – mała dziurka z tyłu czaszki i trup na miejscu. Dalsze losy moje z 1939 roku były dosyć dla mnie szczęśliwe. Mój kolega napisał teraz książkę o swoich losach okupacyjnych i zatytułował ją „Diabelne szczęście czy Palec Boży?” Uważam, że miałem w swoim życiu ten „Palec Boży”, bo przedziwne zdarzenia i spotkania z niektórymi ludźmi zaważyły na moim losie i całym życiu.Na przykład: dostałem rozkaz wysadzenia radiostacji w Raszynie, wybraliśmy się łazikiem, motocyklem jak normalnie i jechaliśmy koło Politechniki Warszawskiej powiedziałem koledze - zatrzymaj się na chwilę. Poszedłem do gmachu głównego Politechniki Warszawskiej na pierwsze piętro, w korytarzu, który wchodził w głąb wzdłuż ulicy w tym rozwidleniu tego gmachu i w drugim czy trzecim pokoju na pierwszym piętrze, duży pokój, z szafkami naokoło leży stos czarnych okładek na podłodze. Podszedłem, poniosłem żeby zobaczyć, co to jest? Otwieram i to jest indeks z moim nazwiskiem i fotografią. To była kwestura, w której były wszystkie indeksy były przechowywane, więc schowałem to do kieszeni, bo wiedziałem, że to tu zginie. Pojechałem do Raszyna, zastałem tam dyrektora technicznego w radiostacji, powiedziałem mu – panie dyrektorze mam rozkaz zniszczyć radiostację. Ja jeszcze wtedy byłem podchorążym. On mówi – panie podchorąży przecież to kosztowało sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów jak pan może, najświeższe urządzenia. Ja mówię – co pan proponuje – on mówi żeby mi pan dał samochód do dyspozycji, ja to zdemontuję i wywiozę. Mówię – no dobrze. Motocykl pojechał do Raszyna, znalazł tam samochód ciężarowy, przyprowadził, wystawiliśmy mu pokwitowanie, że on jest zarekwirowany w tym celu i kierowca pojechał swoim samochodem, wywiózł mu te części. Ale ja mówię – panie, przecież ja mam tu tyle materiałów wybuchowych, muszę coś z tym zrobić, bo nie wykonam rozkazu. On mówi, to niech pan wobec tego zwali maszt. Ponieważ maszty radiowe są na takich trzech odciągach, przeciąłem kostką trotylu jedną tylko linę, i wybrałem taką linę, żeby ten maszt położył się nie na sąsiednie pola chłopskie tylko na teren radiostacji. Wszyscy byli zadowoleni. Ale było mi to mało. Wobec tego myślę sobie może ten mostek przy groblach, tam za Raszynem, za kościołem jest taki mostek. Wobec tego na deskę położyliśmy kostki trotylu, podpaliliśmy, mostek się zawalił. Więc satysfakcja wydawało mi się – pełna i przeklinałem potem moją głupotę jak mi przyszło, po zakończeniu działań wojennych z moim indeksem wyjść z Warszawy do kolegi, który mnie namówił, że on mieszka w pobliżu w grójeckim, bo ja nie mogę się dostać do mojej rodziny do Białegostoku, bo tam bolszewicy. Poszedłem z nim, nie wiedząc właściwie, dokąd i dlaczego… On był z Politechniki Warszawskiej z piątego roku, poznałem go w okolicznościach specjalnych, mianowicie było szkolenie ochotników do walki sabotażowej z Niemcami na tyłach wroga i potrzebowali instruktora sapera, mnie z tej kompanii wysłali jako instruktora do GISZu, to jest w Alei Szucha. I ja tam im demonstrowałem im jak wygląda materiał wybuchowy, kostka trotylu, że bezpieczny, że można to tłuc młotkiem, nic nie wybucha, dopiero jak się spłonkę wsadzi i kawałek lontu to wtedy jest to niebezpieczne i że gruby pręt stali czy drzewo można jedną kostką trotylu zdemontować. Na tym wykładzie brał udział również [kolega] Czesław Przedpełski, który zapałał taką chęcią, że koniecznie [chciał] się dostać do saperów. Ja mówię – panie przecież ja o tym nie decyduję, niech pan poprosi może dowódca kompanii się[zgodzi], ale przecież pan nie ma przygotowania, ma pan wprawdzie odznakę szybownika, trzy skrzydła to pan do lotnictwa by się nadawał a nie do [saperów]… Ponieważ te szkolenie odbywało się mniej więcej dwudziestego któregoś września, on jakoś przystał i wciąż się ze mną kontaktował.Tuż przed zakończeniem działań wojennych, moim oficerem i bezpośrednim dowódcą był Jan Kajus Andrzejewski. To jest to, co mówiłem, że ten „Palec Boży”, że się spotyka człowieka, który potem ukształtuje zachowanie i dalszy kierunek działania człowieka w życiu. Miałem z nim do czynienia przez cały rok 1938, od 1 września 1938 do 1 września [1939]. On był dowódcą, porucznikiem, który dowodził naszymi ćwiczeniami. Był niesłychanie inicjatywny, sympatyczny, nie miał żadnych odznaczeń. Stopień podporucznika miał czy porucznika i tylko jedyną odznakę to miał krzyż harcerski na kieszeni. Został w tej zmotoryzowanej kompanii saperów, w której był kapitan Brudnicki dowódcą trzeciego plutonu. Pluton saperski składa się z sześćdziesięciu ludzi a mnie wyznaczono na jego zastępcę. To był dalszy ciąg szkolenia już tylko w praktyce, saperskiego. On zakomunikował nam, pewnego dnia już po dwudziestym szóstym, że pewnie będzie kapitulacja Warszawy, pamiętacie panowie podchorążowie walkę na tyłach wroga, my możemy to kontynuować. Myśmy nie byli zmęczeni. Jeździliśmy samochodami, strat żeśmy nie mieli, Warszawa była tylko coraz [bardziej] stopniała, zniszczona. Z uwagi na to, że zadania saperskie są rozłożone w czasie i nie było stałej ekipy tylko wszystkie patrole się rozjeżdżały na wszystkie strony ze swoimi zadaniami, żeby je wykonać. Myśmy mieli diety i chodziliśmy na normalne obiady do restauracji, ale to było dobre do 15 czy 16 września a potem restauracje były nieczynne. Ale mieliśmy zaopatrzenie, koledzy, którzy uratowali sklep na rogu, ja nie pamiętam jak się nazywała taka rodzina, co prowadziła sklepy spożywcze, na rogu Chmielnej i Brackiej, to z wdzięczności właściciel sklepu podarował jakąś dużą partię szynek w puszkach pięciokilowych i skrzynki rodzynek, i takie kubełki korniszonów. Posiłki nasze się składały się, więc z szynki z korniszonem, chleba nie było, kartofli nie było, pajdę tej szynki się zjadało i jak już było kwaśno to można było zjeść rodzynki. Inni koledzy pojechali po uzupełnienie materiałów wybuchowych na Pragę i uratowali winiarnię, hurtownię wina, od spalenia. Lotnicy niemieccy zrzucali małe, półtora kilogramowe bombki termiczne. To był tlenek aluminium z jeszcze innym materiałem, który powodował, że przy uderzeniu zapalnika rozżarzało się i dawało temperaturę w otoczeniu tysiąc trzysta stopni. Jeżeli ktoś był oswojony, nie bał się tego, że to wybuchnie tylko wziął kawałek czegokolwiek i trochę piasku zasypał, żeby tlen [się nie wydostawał] to gasił pożar, a jeżeli nie to pożar się błyskawicznie rozszerzał. Więc w tym wypadku też koledzy, którzy pojechali po uzupełnienie materiałów wybuchowych, zmobilizowali ludzi, którzy się tam kryli przed nalotem po piwnicach, do wzięcia się do łopat i zagaszenia tego pożaru. Wobec tego dostaliśmy w prezencie od winiarza beczkę pięćsetlitrową wina bordowskiego. Wobec tego systemem takim, że się rurkę brało gumową w usta, wciągało się wino i potem się wlewało do manierki. Więc na przekąskę do rodzynek, było jeszcze wino. Rezultat w trzy tygodnie po zakończeniu działań wojennych – owrzodzenie dwunastnicy.Wracając do Jana Andrzejewskiego on nam powiedział, że „panowie, [jest] walka na tyłach wroga, wobec tego, kto chce, może wyrobić lewe dokumenty, musi wymyślić nazwisko i miejsce urodzenia najlepiej na wschodzie Polski, żeby Niemcom nie łatwo było dotrzeć do materiałów źródłowych, identyfikować.” Ja wyciągnąłem mój indeks i powiedziałem panie poruczniku to ja nie potrzebuję. Potem przyszedł rozkaz, że niektórzy, którzy idą do oflagu, i w ogóle niektórzy koledzy dostają awans na podporucznika, ja dostałem Krzyż Walecznych i awans na podporucznika czasów wojny. (...)
- Co pan robił jeszcze latach czterdziestych przed wybuchem Powstania?
Jak znalazłem się na wsi to okazało się, że Czesiek Przedpełski jest synem właściciela majątku Pawłowice, oraz młyna w pobliskiej miejscowości – Tarczyn. Takich jak ja, kolegów Cześka Przedpełskiego, było ośmiu. Mieliśmy jeden pokój, gdzie łóżka były ciasno przy sobie zestawione, nikt nie miał bagażu. Po jakimś czasie trzeba było zacząć pracować. Czesiek się wybierał ze mną na Węgry, ale nie szło mu to zgrabnie. (...)Zostałem robotnikiem w młynie w Tarczynie, dwaj jeszcze inni koledzy też tam byli. Tak, żeśmy we czwórkę jeździli z początku na rowerach, czasami jakąś bryczką, a czasami sankami w zimie, do Tarczyna do pracy a potem z powrotem do Pawłowic. Szybko tam awansowałem, z robotnika w niedługim czasie zostałem magazynierem, a potem byłem kasjerem. Na tym etapie, okazało się, że w Warszawie ma być otwarta Szkoła Wawelberga, też na jesieni 1940 roku. Wobec tego zgłosiłem moim kolegom, że muszę kontynuować studia, że chcę do Wawelberga. Oni wymyślili zadanie, że będę zaopatrzeniowcem tego młyna. Młyn potrzebował koks, gazę młyńską, ryflowanie walców i sprzedaż mąki. Koks z tego względu, że tam był generator gazu i młyn był motorowy, przetwarzał zboże. Wynagrodzenie, które otrzymywałem wystarczało mi na wynajęcie mieszkania i opłacenie czesnego. Szwagier mojej macochy, bo od dziesiątego roku wychowywała mnie macocha, Emilia Ulatowska, ona miała tu szerokie koneksje w Warszawie. (...)
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
W 1940 roku wróciłem do Warszawy, objąłem tę funkcję, mieszkałem przy ulicy Mokotowskiej 14 w mieszkaniu u państwa Eismont, którzy gdzieś wyjechali, została tylko matka pana domu z synem, czy z bratem męża córki. W każdym razie teraz w tym domu jest archiwum PCK. Miałem z tym potem przygodę też ciekawą. A chodziłem na rogu Placu Zbawiciela był sklep Spółdzielni Mleczarskiej Agrykola. Był to sklep, gdzie można było jeść śniadania. Chodziłem na lekcje - Mokotowska 6, a na Marszałkowskiej, w tym miejscu gdzie jest Desa teraz, też blisko Placu Zbawiciela była jadłodajnia, taka jak „Bukiet”, braci Jabłońskich. Jedna z sióstr mojej macochy była żoną kucharza i ja tam miałem tanie obiady dla mnie i dla moich kolegów.
- Czy uczestniczył pan w konspiracji w latach czterdziestych?
Ja w 1939 roku zachowałem swój pistolet, granaty i Czesiek Przedpełski zaprowadził mnie na ulicę Profesorską do mieszkania swojej stryjenki. Przyszedłem do pięknej willi i on powiedział – ciociu, ten kolega potrzebuje ubranie cywilne, bo on pojedzie ze mną na wieś. Więc ciocia zaproponowała mi buty myśliwskie swojego męża, który był zagranicą, bryczesy, marynarkę sportową, sweter, koszulę, krawat – zapłaciłem za to dwieście złotych. Myśmy wraz z nominacją dostali odprawę, również ci, którzy szli do obozów wraz z kapitanem Brudnickim… [...] Żeby mieć na drobne wydatki przez jakiś czas i na stopnie oficerskie, żeby szli do oflagów a nie do stalagów. Natomiast ja z innych względów, że miałem funkcję taką, to dostałem odznaczenie, też byłem na tej liście. Miałem siedemset pięćdziesiąt złotych, za dwieście złotych kupiłem sobie zegarek Omegę, za dwieście ubranie a dwieście miałem na dalsze wydatki.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
W 1940 roku jak zacząłem działać we Warszawie, to wiosną 1941 roku zwrócił się do mnie zaprzyjaźniony z tymi właścicielami tego domu w Pawłowicach – Henryk Walewski, bardzo ciekawa postać, oficer, który powiedział, że mnie wciągnie do konspiracji… (...)Henryk Walewski zażądał ode mnie broni – ja powiedziałem – chętnie, ale będę z tą bronią sam działał. Więc poszedłem z nim do ogródka, pamiętałem gdzie to było zakopane i wydobyłem z pod krzaków róż broń, która była owinięta w moje wojskowe spodnie, natłuszczona. Trzeba było oczywiście oczyścić, ale nie była zniszczona. Oddałem mu Visa i granaty i za jakiś czas dostałem polecenie, że będziemy brać udział w akcji likwidacji jakiegoś donosiciela gestapo. To był jeszcze czas, kiedy nie strzelano do ludzi. Byłem jeszcze w osłonie, mieliśmy śmieszny znak rozpoznawczy – gazetę w lewym ręku a w prawym pistolet w kieszeni, w płaszczach. Wykonawcy tego wyroku – według opowieści Henryka Walewskiego. Ja byłem w obstawie, miałem eskortować wóz, który będzie jechał, i nic więcej. Na Grochowskiej, za Wedlem, ta akcja się odbywała. I do tego agenta gestapo wszedł facet z torbą listonosza, że ma depeszę. I jak mu otworzono, żeby on doręczył tę depeszę. To on miał odpowiednio skonstruowane buty, takie mocne, wstawił między drzwi i jego dwaj koledzy z nim razem. Jednym z tych jego kolegów, weszli, pistoletami tą rodzinę sterroryzowali, zamknęli rodzinę w kuchni a delikwenta zabrali do łazienki. Okazuje się, że jednym z członków tej grupy egzekucyjnej to był siłacz cyrkowy – skręcił mu kark i wsadził go do worka. Powiedzieli rodzinie, że on idzie z nami i może kiedyś wróci. Zabrali… ten worek on zniósł rzucił go na wóz. A śmieci wywoziło się wtedy wozami konnymi. Śmieciami przykryli ten worek i wóz wyjechał – to drastyczna, nieprzyjemna opowieść – na miejsce gdzie jest teraz stadion dziesięciolecia a wtedy to było wysypisko śmieci. Podnieśli deskę tego wozu, śmieci się wysypały i poturlał się też ten trup. Ale za chwilę Henryk Walewski mówi - słuchaj była wpadka – wyjeżdżaj z Warszawy, bo jeżeli ktoś cię pamięta, a wskaże... Wyjechałem na dwa, trzy tygodnie do Tarczyna i potem wróciłem do Warszawy. Później kupiłem ryksze, bo mojemu koledze z Białegostoku potrzebna była, środki utrzymania. I czasami tą rykszę używaliśmy jako środek transportu.
- Czy później przed Powstaniem uczestniczył pan w jakiś akcjach?
W momencie, kiedy została zerwana ta nić konspiracyjna na skutek tej wsypy, to nawiązałem inny kontakt, ale już w [szkole] Wawelberga. Moim kolegą na roku był Janek Bytnar… mój znajomy ze sportu, z kursów żeglarskich na Naroczy, i kolega potem w szkole Wawelberga, on już wiedział, że ja byłem w szkole podchorążych saperów, zaproponował mi, że – jak tam, skończyłeś tą szkołę? No skończyłem. Brałeś udział? – Brałem. Czy nie mógłbyś mi napisać instrukcji jak materiały, saperskie. Ja mu to napisałem i dałem mu to. Okazało się, że potem, że on jest w Armii Ludowej, ale to już dopiero po wojnie się dowiedziałem, jak on był ambasadorem w Bułgarii. Mój kolega Tadeusz Dębiński (...) po powrocie do Wawelberga spotkał się ze Zdzisławem Zeidlerem, to był już 1942 rok, który był organizatorem Kedywu na Mokotowie, a ten został jego zastępcą i wobec tego mówi - słuchaj potrzebujemy sapera, ja jestem też ale ty masz też duże doświadczenie to w takim razie będziemy razem. Wobec tego mnie zaangażowali jako sapera do Kedywu okręgu warszawskiego, wykonywać zadania walki bieżącej. Wobec tego jako saper brałem udział w wysadzaniu pociągów... Pod Ożarowem, potem 4 grudnia pod Skrudą – Helenów to się teraz nazywa. Musiałem razem z Tadeuszem przewieść materiały wybuchowe na miejsce, składować je w odpowiednim miejscu i dopiero wziąć zapakietować tory, zapalarkę i w odpowiednim czasie jak pociąg jechał wysadzić to, żeby szyny się rozerwały tuż przed lokomotywą, żeby maszynista nie miał czasu zwolnić pojazdu. Sukces można było osiągnąć tylko, jeżeli tor był na zakręcie i maszyna pędziła w pełnym [biegu] to wtedy siła odśrodkowa działała. W pierwszych akcjach, miejsce wykonania, robili oficerowie piechoty i oni robili to pod kątem ataku na pociąg, myśleli, że się uda opanować pociąg, a dopiero potem po moich i Tadeusza relacjach, że to trzeba zrobić tak żeby była kotłowanina większa na torach niż tylko zeskoczenie z szyn i hamowanie na podkładach kolejowych, ale całość stoi na płaskim terenie. W każdym razie ja byłem saperem. W czasie wojny to się szybko awansuje. Tak się stało, że 17 maja 1944 roku zginął Zdzisław Zeidler, pseudonim „Żbik”, był dowódcą grupy mokotowskiej, i był pasierbem brata, dowódcy Kedywu TOW Miasto, doktora Józefa Rybickiego.W 1943 roku, 15 marca, wyszedł Grot, wydał polecenie scalenia wszystkich oddziałów a Armię Krajową i wtedy TOW Miasto zostało przydzielone w całości do Kedywu okręgu warszawskiego. Dokotor Józef Rybicki pseudonim „Andrzej”, właściwie dyrektor szkoły, miał nadany stopień kapitana, ale wojskowym to on nie był, on został zastępcą majora Chuchro, dowódcy Kedywu Okręgu Warszawskiego. Major Chuchro w październiku, czy w listopadzie 1943 roku został, w czasie łapanki na Dworcu Głównym w Warszawie złapany przez Niemców i wprawdzie jego działalności konspiracyjnej nie rozszyfrowano, to niemniej został rozstrzelany w jakiejś egzekucji publicznej na ulicach Warszawy. Wtedy jego zastępca, doktor Józef Rybicki awansował na dowódcę okręgu warszawskiego. Józef Rybicki był też człowiekiem wybitnym, o silnym charakterze. (...) On nie uznawał form wojskowych – nie mówił „rozkazuję”, tylko „proszę wykonać”. On był dyrektorem szkoły, gdzie komendantem garnizonu wojskowego był pułkownik Sosabowski. Przed wojną szkoły zbierały po parę groszy od uczniów i fundowały jakiejś pobliskiej jednostce wojskowej swojego regionu w prezencie karabin maszynowy. I szkoła, w której Józef Rybicki był dyrektorem ofiarowała garnizonowi pułkownikowi Sosabowskiemu karabin maszynowy i stąd się wzięła ich przyjaźń. (...)Rybicki od 1939 roku nie miał, co robić na polu dydaktyki tylko zajął się właśnie organizowaniem sabotażu. I przez jakiś czas działał w Częstochowie…Dzięki temu, że on był zaprzyjaźniony z synem Sosabowskiego i swoim pasierbem Zdzisławem Zeidlerem. Przez Zdzisława Zeidlera ja się dostałem do Kedywu warszawskiego grupy Mokotów a syn Sosabowskiego był dowódcą grupy Żoliborskiej. (...)
- Gdzie pan walczył w czasie Powstania?
Kolegim „A” utworzono z połączenia grupy Wola, Żoliborz i grupy Mokotów, która obejmowała również Śródmieście i Czerniaków. Było to w sumie około stu iluś tam ludzi, 120, 150 w każdym razie trzy dni przed Powstaniem, kolegium „A” utworzone z tych trzech plutonów żołnierzy i otrzaskane akcjami okupacyjnymi z bronią i dozbrojone w ramach tych akcji, bośmy mieli i mundury niemieckie i sznaucery i tomsony ze zrzutów.Trzy dni przed Powstaniem zmieniony został punkt zborny i zadanie. Mieliśmy zdobyć budynki szkolne przy ulicy Stawki dwa – cztery. W tych budynkach szkolnych zostały zorganizowane koszary SS. Do budynku przylegała bocznica kolejowa łącząca budynek z Dworcem Gdańskim. Przy bocznicy stały magazyny spożywcze, sześć długich baraków. Z tejże rampy bocznicy kolejowej, przyjeżdżały pociągi puste towarowe i wybrane grupy Żydów z getta do transportu do Treblinki czy na Majdanek, były gonione na tą rampę. Esesowcy pomagali ich załadować. W związku z tym, że Stawki były położone w pobliżu Dworca Gdańskiego i Żoliborza, Józef Rybicki zlecił opracowanie planu zdobycia Stawek porucznikowi Sosabowskiemu. Myśmy mieli współdziałać z jakimś oddziałem kawaleryjskim. Okazało się potem, że ci kawalerzyści byli źle uzbrojeni i przyszli do nas na akcję dopiero o godzinie jedenastej w nocy, kiedy już było dawno po wszystkim. Natomiast kolegium „A” był wydzielony oddział tylko, sanitariaty – łączniczki zostały na punkcie zbornym w Śródmieściu, ponieważ Józef Rybicki miał dowodzić batalionem kedywiaków i być w dyspozycji Montera, swojego przełożonego okupacyjnego.Według planu Sosabowskiego rozpoczęliśmy punktualnie o godzinie siedemnastej walki z trzech stron. Każdy pluton wykonywał swoje zadanie. Udało się wedrzeć do budynku i w walkach Niemcy zostali pokonani, niektórzy z nich uciekli przez okna na teren getta. Myśmy zdobyli zarówno te magazyny jak i ten budynek, w połowie drogi pomiędzy tym budynkiem [na] Stawki a Dworcem Gdańskim były zwrotnice, takie nastawnie kolejowe, które stanowiły posterunki banszuców. Banszuce od strzałów walki w szkole przy Stawkach uciekli na Dworzec Gdański, więc myśmy zajęli tę wartownię bez strzału, koledzy z Woli zablokowali tory, ułożyli tam stosy podkładów, żeby nas nie mogli zaatakować nieoczekiwanie z tyłu. Okazało się, że mieliśmy siedmiu rannych, ale zwycięstwo było pełne. Zdobyliśmy magazyny umundurowania niemieckiego i magazyny broni. Mało tego, w piwnicach byli robotnicy żydowscy. Wyselekcjonowana grupa młodych silnych mężczyzn, która służyła im do wszystkich robót. Niemcy nie lubili się parać żadną robotą, wobec tego cała ta gospodarka na załadowanie, rozładowanie magazynów, to wszystko musieli wykonywać niewolnicy, oczywiście byli też skazani na śmierć. Pierwszego dnia rzeczywiście byliśmy wszyscy szczęśliwi, bo zadanie wykonane, zdobycz jest, Żydzi uwolnieni, przyjechał major Jan i dopiero wtedy spotkałem ponownie majora Andrzejewskiego jako dowódcę „Brody 53”. Jako oficer inspekcyjny z ramienia zgrupowania pułkownika Radosława dla sprawdzenia jak pododdziały wykonały swoje zadania. Jak zobaczył, że my już jesteśmy w mundurach niemieckich, w panterkach, to oczywiście zaraz się zaczęło wożenie tych mundurów do wszystkich oddziałów. Przyjeżdżali oni, również nasz samochód ciężarowy jeździł, prowadził „Kolumb”, pomagał jeden z Żydów, który był uwolniony, bo „Kolumb” był ranny w nogę w czasie ataku walki na Stawkach i ten mu obsługiwał pedały gazu i hamulca. Siedział obok, wykonywał jego polecenie. Żywność, to nie tylko wystarczyła dla kwatermistrzostwa, ale również dla ludności cywilnej. (...)
- Gdzie pan walczył w dalszych dniach Powstania?
Pierwszego dnia zdobywaliśmy Stawki, następnie byliśmy kompanią dyspozycyjną pułkownika Radosława, brałem udział w akcji zdobywania czołgów.Tadek Dębiński zastrzelił oficera pierwszego czołgu, który wychodził z podniesionej klapy z pistoletem w ręku, inni wyszli z rękami do góry. Czołg się zakleszczył w drzewie, ja z Tadkiem Dębińskim, ponieważ byliśmy u Wawelberga, wleźli do tego czołgu, troszkę żeśmy się umazali, bo jednak ten gamon, który porucznik Andrzejewski rzucił na czołg zakleszczył obrót wieżyczki. Była tak duża wyrwa w pancerzu wieżyczki obrotowej, że się zatarły, zaczepiły i wobec tego silnik im zgasł jak się drzewo dostało pomiędzy lufę a czołg. Zgasł im motor i wtedy byli bezradni. Z tego czołgu wymontowaliśmy karabin maszynowy i zabraliśmy amunicję dla siebie. Przyszedł mój, teraz już przyjaciel, Wacław Miecuta, artylerzysta i powiedział – pociski są, rura jest, musimy czołg uruchomić. I współpracował z wawelbergczykiem Zygmuntem Zbichorskim, który też był artylerzystą w najcięższym pułku pancernym, Pułk Artylerii Najcięższej. Oni przy pomocy ochotników, którzy się zgłosili, na Woli były zakłady naprawy czołgów i majster z tych warsztatów zgłosił się do pomocy w naprawie. (...)
- Gdzie pan jeszcze walczył w czasie Powstania?
Miałem zadanie w ramach wydzielonego oddziału, obrony barykady na rogu Żytniej i Wroniej. Trzymałem ją do ósmego sierpnia. Groziło nam odcięcie, bo już teren był otoczony, Niemcy atakowali. Przyszedł łącznik kazał nam zlikwidować się z tej [barykady]. Zdążyliśmy do Fajfra dziewiątego wieczorem czy dziesiątego wieczorem i rano jedenastego żeśmy po przenocowaniu u Fajfra na skórach w garbarni, ruszyliśmy ponownie zdobywać Stawki, które były w międzyczasie zajęte przez Niemców. Sosabowski został ranny 4 sierpnia przy zdobywaniu szkoły na rogu Leszna i Żelaznej, obsadzonej przez żandarmerię wojskową i ufortyfikowaną tak samo jak my, jak Stawki 2… Tadek Dębiński został ranny też w czasie tej akcji, więc oni zostali odtransportowani do szpitala, a ja zostałem dowódcą plutonu mokotowskiego. Tadeusz Wiwatowski, który był zastępcą Józefa Rybickiego, został dowódcą Kolegium „A”. Kolegium „A” zostało 7 sierpnia przydzielone do batalionu „Miotła”, do kapitana „Niebory”, młodszego brata Jana Mazurkiewicza, Franciszka „Niebory” Mazurkiewicza.Dostałem meldunek w czasie tego ataku na Stawki, szedłem jako dowódca drugiego rzutu naszej kompanii, a Wola i Żoliborz szli w pierwszym rzucie. Łącznik przyleciał od „Olszyny” z meldunkiem: „Olszyna leży bez nóg w leju z lewej strony czołg na ulicy Dzikiej!”. Poderwałem drużynę jedną z granatami i butelkami zapalającymi, pobiegliśmy ulicą Dziką w lewo, tylko nie ulicą-chodnikiem, tylko zapleczem tego, wyglądając od czasu do czasu przez bramy czy już jesteśmy na wysokości czołgu. Jak się znaleźliśmy na wysokości czołgu, to żeśmy wlecieli do mieszkań, otworzyli nam ludzie wejścia na balkony i z balkonów butelkami w czołg a granatami w piechotę, która się kryła za czołgiem. Czołg zaczął się cofać, bał się, że się spali. Nasze granaty nie pomogły, żeby się czołg rozerwał, żeby się kręcił w miejscu. Dzika w tym miejscu łukiem zakręcała w kierunku Powązkowskiej, jak się czołg wycofał to stracił pole widzenia i ostrzału na Dziką róg Stawki. Wobec tego udało się atakującym, przez dziurę w murze dotrzeć na teren rampy i opanować ponownie. Niemcy uciekli z powrotem na Dworzec Gdański czy gdzieś indziej. Ciężkimi stratami była droga otwarta z powrotem na Stare Miasto i zgrupowanie „Radosław” przemieściło się na Stare Miasto a ja poszedłem złożyć meldunek, że Kolegium „A” poniosło straty, że ja na polu walki zostałem jako najstarszy stopniem oficerem dowodzącym [akcją]. Andrzejewski, który przyjmował ode mnie ten meldunek, bo Jan Mazurkiewicz był ranny a jego brat był zabity, więc on był znowu najstarszym oficerem na chodzie w zgrupowaniu Radosław powiedział: słuchaj, ponieważ „Miotła” teraz będzie rozdzielona do poszczególnych oddziałów, to Kolegium „A” ja cię włączę do batalionu „Zośka”. I przydzielił mnie do batalionu „Zośka”.Od dwunastego już byłem żołnierzem batalionu „Zośka”, dzieliliśmy szlak bojowy batalionu „Zośka”, w obronie Warszawy Starego Miasta, potem w przebiciu do Śródmieścia przez Bielańską, Senatorską do Śródmieścia a po dwóch dniach czy trzech odpoczynku w Śródmieściu wysłano nas na Czerniaków, gdzie mieliśmy odpocząć po Starówce. Tymczasem okazało się, że plany strategiczne niemieckie się zmieniły i że postanowili odciąć Powiśle i Powstanie od łączności z Saską Kępą i na Żoliborzu od łączności też z atakującymi Rosjanami, którzy już doszli do Wisły i zajęli Pragę, a Berling był na południu.Na Starym Mieście dowodziłem obroną z Kolegim „A”. Przez Kolegium „A” broniona była, Rozbrat róg Cecylii Śniegockiej mniej więcej od Zagórnej. Ostatni pocisk piata, który mieliśmy ze sobą wystrzelony był do czołgu, który nas zaatakował tam. 14 września, dostaliśmy polecenie opuszczenia pozycji, dom cukrowników, róg Szarej i Cecylii Śniegockej był w naszych rękach, dostaliśmy rozkaz kontratakowania Niemców, którzy odcięli nas na wysokości Wilanowskiej od Wisły. Andrzej Moro z drugą kompanią szedł po prawej ja po lewej stronie ulicy Solec, kierunek natarcia mniej więcej był od ulicy Zagórnej aż pod most i doszliśmy do Wilanowskiej. Na Wilanowskiej zatrzymano nas. Ja objąłem Wilanowska 5 obronę z tymi resztkami Kolegium „A”, a Andrzej Moro, Wilanowska 1/3. To były mniej więcej równoważne odcinki tylko o tyle, że [Moro] miał jeszcze po drugiej stronie Solca nad Wisłą stanowiska w okopach. Andrzej Moro zginął sygnalizując miejsce lądowania dla zwiadowców armii Berlinga. Szesnastego mieliśmy już u siebie żołnierzy armii Berlinga. U mnie się zakwaterował major Łatyszonok, dowódca batalionu zwiadowczego, rozpoznawczego. Tego dnia przyleciał do mnie, albo siedemnastego, przyleciał do mnie jako oficerski łącznik od „Radosława”, obecny przewodniczący Związku Powstańców Ścibor-Rylski, kapitan „Motyl”. On objął dowodzenie Czaty 49, gdy został ranny major Witold jego poprzednik.„Motyl” powiedział, że jest przez Radosława podjęty plan, odzyskania w posiadanie całej Wilanowskiej od Okrąg 2 aż do końca, do Solca. Miałem akurat w sąsiedztwie dwa domy obsadzone przez Niemców i czołgi wyjeżdżające spod mostu Poniatowskiego, w przerwie między domami, ostrzeliwali nasz dom po kolei piętra. Najpierw kruszące mur i powałę i dach pociski a potem pociski zapalające żeby nas podpalić. Korzystając z tego, że przyszło wsparcie, z pepeszami z amunicją świńskaja tuszonka [...]Jest taki żołnierz mały, któremu lufa karabinu mu sterczy nad głowę. Ja mówię a co to jest – a on mówi to jest peter. A co to znaczy peter? Protintankowaja rusznica. To dlaczego nie strzelasz do czołgu? Bo ja nie umiem. To dawaj, to ja spróbuje. Położyłem się z tą rusznicą, wycelowałem, gilza tego pocisku jest długości dwanaście centymetrów, pocisk jest mosiężny ale ma rdzeń stalowy i podobno to miało przebijać nawet grube pancerze. Nie wiem, czy czołg poczuł ten mój strzał w niego, ale ja mało… Na szczęście miałem zrolowany koc przez ramię i przytknąłem tą kolbę tego karabinu, rusznicy przez ten koc do ramienia, bo inaczej to by mi złamało obojczyk, tak silnie kopie ten karabin. W każdym razie z półpiętra to zjechałem na brzuchu, przez ten odrzut, ale czołg się wycofał. Przynajmniej tyle, że uspokoił się ostrzał. Potem major Łotyszonok miał ze sobą radiostację. Ja mówię – dlaczego nie korzystasz, dajcie nam wsparcie, widzisz czołgi przyjeżdżają, dawaj tutaj. Oni się tam jakoś porozumiewali i rzeczywiście te wsparcie artyleryjskie, bardzo nam pomogło. Bo czołgi się wycofały pod most Kierbedzia z powrotem a samoloty, które szykowały na nas nalot, jak dostały z Saskiej Kępy ogień artylerii przeciwlotniczej, to zawróciły bez zrzucania bomb na nas. Zawróciły z powrotem na zachód. Niemniej jednak w tym ataku miałem wszystkich kolegów rannych. Ponieważ już przedtem mówiono mi, że jeżeli będą rannych odsyłali pontonami na prawy brzeg Wisły, to żeby ładować tam również naszych rannych. Szpital nasz był w piwnicach naszego domu, więc tych wszystkich rannych, którzy się nadawali [do transportu] żeśmy zrobili z koców i z listew drewnianych nosze tymczasowe i na tych noszach we czwórkę te dziewczyny nosiły. Notabene wszystkie nasze sanitariuszki z wyjątkiem jednej zostały ranne na tej przeprawie. Niektóre ciężko. (...)Ja byłem i ranny i kontuzjowany kilka razy, w przejściu do Śródmieścia tak samo i na Starym Mieście miałem postrzał w tył głowy. Operacja była pod miejscowym znieczuleniem. Operował mnie kolega z naszego oddziału – Witold Piekarski pseudonim „Zbylut”, który był czwartym czy na piątym roku w szkole Zaorskiego – chirurg. Powiedział – słuchaj, ja mam tutaj takie nici do wiązania, do zszywania to ja ci to… ponieważ jak mówi postrzał to mięso rozrywa ale i również parzy, jeśli ja bym to zaszył bez wykrojenia to by ci to ropiało, a ja przytnę te usmażone cząsteczki mięsa to ci się to zrośnie. Wobec tego patyk owinięty w szmaty pomiędzy zęby, położysz się na kanapę, miska z wodą stała przy głowie, on mi wystrzygł najpierw włosy potem przykroił lancetem czy nożem skórę i zaczął zszywać. Okazało się, że można było wytrzymać ten ból, ale ta skóra wcale nie jest taka cienka, naczynia krwionośne trzeba było wyciągać pęsetką i dopiero je podwiązywać. On to zeszył i to wszystko mnie się zgoiło. Jak on mi tę operację wykonał i obandażował głowę, usiadłem i spuściłem nogi to mi się słabo zrobiło, jak zobaczyłem, że drzwi, przy których głowa moja leżała w odległości pół metra do sąsiedniego pokoju były zachlapane powyżej mojej głowy a miska z wodą była cała czerwona, bo to parę kropli krwi, ale tam więcej było niż parę kropli, to wyglądało jakby to bała sama krew. Myślę – tyle krwi wyleciało. Poszedłem na odprawę, chustkę zieloną mi harcerską zawiązali na te bandaże, poszedłem na tę odprawę do majora „Jana” i Kazio mówi słuchaj – Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych wpadła w ręce niemieckie, resztka oddziałów powstańczych się wycofały, kontratakuj. To, co ja miałem zrobić? Poleciałem. I znowu kolegów z grupy Mokotowskiej, bo najlepiej ich znałem, wobec tego zabrałem ze sobą na ulicę Kościelną. Kościelną żeśmy wpadli w te domy, jak żeśmy w trzecie podwórko weszli, bo to były takie podwórka, to zasypana była brama dalsza przejściowa, prawie pod łuk i słychać było głosy niemieckie. Obsadziliśmy tą bramę a ja poszedłem rozejrzeć się w okolicy. Na trzecim czy czwartym piętrze była dziura wystrzelona przez jakiś artyleryjski pocisk na klatce schodowej i miałem wgląd wobec tego z tej dziury, z belki sąsiedniej wypalonego domu, widziałem jak się odbywa ruch Niemców na moim przedpolu. Miałem ze sobą jeszcze jednego wyborowego strzelca Czesława Kraśnieckiego – pseudonim „Krys” z grupy „Stasinka”, i myśmy we dwóch wstrzymali tym celnym ogniem karabinów ataki niemieckie. Oni nie wiedzieli skąd strzały padają a myśmy często sami jak byliśmy w ataku byliśmy w takiej sytuacji, że snajperzy niemieccy strzelali a myśmy nie wiedzieli, skąd strzały lecą. Tutaj była sytuacja podobna tylko w odwrotną stronę. Niemcy sygnalizowali rakietami kierunki nalotu samolotów, ale ponieważ rakiety były wypuszczane tuż sprzed naszych stanowisk właśnie przez tych Niemców, którzy siedzieli za tą oficyną dalej, to nas nie bombardowano tylko bombardowano domy dopiero za Placem, za kościołem, na Rynku Nowego Miasta.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej? Czy się zetknął pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych?
Ja nie miałem wiele do czynienia z Niemcami. Moi koledzy, którzy byli ranni mieli takie przygody. Opowiadali mi po Powstaniu, teraz, że ranni Niemcy byli traktowani w szpitalach powstańczych na tych samych zasadach… przez służbę medyczną... Nawet zaskutkowało to tym, że jak własowcy wpadli do szpitala powstańczego to Niemcy w strzępach mundurów swoich wstali i powiedzieli – my jesteśmy wermachtowcy, zawołajcie tu oficera, a oficerowie powiedzieli – to są ludzie ranni tak samo jak my, oni nam pomagali i dzielili się żywnością. I oficer kazał ich wynieść na górę i przetransportował… Szpital dla obozu był w Pruszkowie, między innymi w szpitalu w Tworkach i niektórzy z nich dostali się do tego szpitala. Inni nasi żołnierze byli leczeni w szpitalu pod Krzywą Latarnią. Nasz lekarz Kolegium „A”, doktor Bogdan Kaczyński był założycielem i organizatorem szpitala razem ze swoją żoną i z naszymi łączniczkami. (...)
- Czy ludność cywilna pomagała? Jak się odnosiła?
Oczywiście. Bez wsparcia ludności cywilnej nie było by mowy.Po pierwsze pełna aprobata naszej działalności, po drugie, co kto miał to [dawał]... pomoc żywnościowa. Do tego stopnia, że nim, żeśmy ruszyli do ataku do Śródmieścia, to nam upiekli po małym bocheneczku chleba, takim jak dwie kajzerki i do chlebaków żeśmy dostali. Dopiero zaczęły się kłopoty jak było wiadomo, że powstańcy będą opuszczać… jak już poszły transporty kanałami, bo doktor Kaczyński chorych, czy rannych żołnierzy, którzy mogli chodzić, z opatrunkami wysyłał kanałami, tym kanałem, który był na rogu Placu Krasińskich, do Śródmieścia. Część tych wyleczonych żołnierzy w Śródmieściu, poszło potem z nami na Czerniaków. (...)
- Czy uczestniczono w życiu religijnym w pana otoczeniu w czasie Powstania?
Były takie sytuacje. Osobiście miałem mało kontaktów, ale koledzy opowiadają, że z ojcem Pawłem, jezuitą, Józefem Warszawskim, bardzo się zaprzyjaźnili.Nasz jeden kolega przebrał się jak był ranny na Starym Mieście w jakieś szaty, sutannę i jak Niemcy go chcieli rozstrzelać to ich żegnał i jakoś go razem z tymi rannymi wypuścili.
- A czy czytał pan podziemną prasę albo słuchał radia w czasie Powstania?
Nie miałem czasu na to. Musiałem się zajmować przede wszystkim kontrolą uzbrojenia i amunicją, rozstawienia posterunków, rozmową gdzie, co i jak, i odprawy. Nawet zaopatrzeniem żywnościowym, to wszystko było, działo się, że tak powiem automatycznie poza mną. Jeden kolega ranny, który był, właściwie on był nie tylko ranny, ale chorował jeszcze na czerwonkę, miał dwóch Żydów, którzy pomagali mu nosić wodę do kuchni naszej i on z pistoletem i w panterce był tym, który uzyskiwał prawo nabrania wody w pierwszej kolejności, bo było to bardzo trudne, i nawet raz obronił te dwa, cztery kubły wody, które oni nieśli przed tym żeby nie zabrali im jacyś, silni, a chcieli od naszych pomocników odebrać [wodę]. (...)
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Miał racje ten, który mówił, że my strzelamy brylantami do morderców, ale innego sposobu nie było. (...)
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania? Czy właśnie ta solidarność?
Najlepsze to było te zdobycie [magazynów umundurowania niemieckiego i magazynów broni]. Wprawdzie mieliśmy siedmiu rannych, ale przecież ich komfortowo zawieźliśmy samochodem do szpitala, w szpitalu czyste łóżeczka, pielęgniarki, lekarze, opatrunki, rany. Jeden był tylko ciężko ranny w brzuch „Olimpijczyk”. (...)
- Co działo się z panem po Powstaniu? Czy był pan w obozie?
Przeprawiałem grupę rannych i sam też z nimi przejechałem się, bo już nie miałem nikogo. Nasze miejsce zajęły oddziały wycofane z Okrąg 2. Chyba nasz transport był ostatni, jaki zorganizowano rannych na Saską Kępę. Na Saskiej Kępie, ludność cywilna, bo saperzy przywieźli nas i wysadzili na nabrzeżu, ale trzeba było się przedostać przez wał a myśmy nie mieli siły, dopiero zaalarmowana ludność cywilna przyszła i pomogła nam się przedostać przez wał. Tych, którzy byli ciężej ranni odtransportowano na Saską 103, gdzie był punkt opatrunkowy polski cywilny i tam udzielili im pomocy. Niektórzy moi koledzy trafili akurat od razu... służba sanitarna Berlinga udzieliła im pomocy i przywiozła ich do Międzylesia albo do Otwocka. Ja jeszcze z tymi jako tako się poruszającymi kolegami, znalazłem się w piwnicy jakiejś willi na Saskiej Kępie. Przyszedł do mnie facet w nocy i mówi: panie poruczniku niech pan schowa ten pistolet i tę panterkę niech pan czem prędzej rzuci, ja panu przyniosę cywilne ubranie niech pan się przebierze, bo akowców do Rembertowa do obozu biorą. Wobec tego tak zrobiłem. Wyszedłem i znowu z jego pomocą pistolet starym zwyczajem zaoliwiony schowałem pod róże, nawet nie umiałem znaleźć potem, bo nie pamiętam gdzie, w którym ogródku. Rano poszedłem na Saską 103, żeby się zorientować, co się z tymi kolegami dzieje i tam spotkałem berlingowców, którzy mieli samochód i wozili amunicję. Ja mówię – Dokąd wy jedziecie? – Mówią – do Garwolina, ja mówię – no to po drodze byście mnie mogli tam podwieźć, ja jestem ranny tutaj jeszcze jest jedna osoba ranna, to moglibyście podwieźć do Świdra, bo ja chciałem w rejon Świdra czy Otwocka. On mówi – dobrze. Wobec tego łączniczkę ranną w nogę wzięli do kabiny szofera [...]. Jak myśmy ruszyli to podniósł się Rosjanin w mundurze z lampasami czerwonymi [na boku] i zatrzymał ten samochód. Wskoczył od strony kierowcy na stopień, jednocześnie była tam regulowszczik – kobieta, która stała na rondzie i dawała rozkazy żeby natychmiast ten samochód się zlikwidował. Słyszę to, bo leże na plandece, częściowo przykryty plandeką, w pobliżu okienka kierowcy, i on mówi – muszę pojechać i odjechał z tym enkawudowcem na stopniu ze trzysta metrów poza rondo. Teraz widzę dziwną sytuację, sierżant z tymi… pepesze im na brzuchu pojechały a kierowca sięga tutaj w tę stronę. Ja myślę sobie pokazuje, że ja jestem na wozie. Tymczasem on miał z tyłu za sobą za głową karabin ręczny zawinięty onucą. Zdjął z takich haków karabin, onucę odwinął, zarepetował i mówi – a ty taki owaki, ty mnie chcesz rewizję na samochodzie robić ja jadę po amunicję. I temu sierżantowi pepesza na brzuchu się przesunęła w kierunku tego enkawudowca – to ten mówi: aa... to jedźcie sobie. I zeskoczył a myśmy pojechali. Jedziemy, i sierżant wali w dach, umówiony sygnał, kierowca się zatrzymuje i mówi musicie tu wysiąść, bo już niedługo jest punk kontrolny, jeżeli on zatelefonował na punkt kontrolny i was tutaj znajdą to koniec z wami. A nam też nie będzie słodko. I wysadził nas do rowu. Nie mamy, co się ruszyć. Jedzie furmanka chłopska, rozwoził nawóz na pole i jak wracał z tego pola bez nawozu, zatrzymuję go, zabierz nas człowieku. Dobra, to chodźcie. Ja mówię – na Saskiej Kępie, byliśmy ranni, cywile. On nas posadził i dojechaliśmy do wioski. W wiosce pełno Rosjan. Wojsko rosyjskie. On nas zatrzymał przed swoją chałupą i miał ganek i w tym ganku miał stryszek z sianem. Drabinę przystawił i kazał mi wleźć tam na górę a kobieta została. Ja [siedziałem] na górze żeby nie czepiali się do mnie. I przyniósł mi kartofle, ze cztery gorące kartofle. To była świetna sprawa, tak mi smakowały. Następnego dnia zawiózł mnie do Świdra. W Świdrze wiedziałem, że na poczcie pracuje nasza łączniczka, i przez nią zostałem poinstruowany jak mamy się zachować. Ona powiedziała takiej pani z RGO, która wydawała skierowania na zakwaterowanie, że są dwie ranne osoby z Saskiej Kępy i nie mają się gdzie podziać, a ona ma pokój wolny, bo dwie siostry się wyprowadziły. Zakwaterowaliśmy się u babci, we dwie osoby w Świdrze, na poczcie za skierowaniem RGO. Potem… ona jako łącznik, przyprowadziła mi łącznika z Otwocka, ten mi pomógł, zebrał informację, co się z moimi kolegami dzieje w Otwocku, nawet chyba jedną osobę dzięki jego pomocy wysłano do Zakopanego. Nie wiem, jakim sposobem. Człowieka tego spotkałem po latach w Warszawie przypadkiem i on mówi proszę pana mnie aresztowali i ja musiałem powiedzieć, że ja z panem miałem kontakt. Ja mówię – co pan narobił? Co to za sens? Jaki pan miał kontakt? Co pan o mnie wiedział. W każdym razie on mnie to powiedział i rzeczywiście, u mnie się taki „Palec Boży” okazał, że ja ze Świdra się wyniosłem do Falenicy, z Falenicy się wyniosłem do Międzylesia i tam u znajomych w Międzylesiu się zakwaterowałem i wobec tego doczekałem tam do 17 stycznia, kiedy front wreszcie ruszył i Niemcy się wyprowadzili z Warszawy. Ja wtedy też wyruszyłem w poszukiwaniu kontaktów na lewym brzegu i jak troszkę się podleczyłem z ran, to w kwietniu ukazały się obwieszczenia mobilizacyjne i wynikało, że jako żołnierz, mój rocznik musi się zgłosić do RKU. Przed pójściem do RKU poszedłem na teren Politechniki zobaczyć, co się dzieje i spotkałem tam Stefana Stefanowskiego.
- Czy był pan represjonowany za udział w Powstaniu?
Ominęło mnie to szczęśliwie. Dzięki profesorowi Stefanowskiemu zostałem zaangażowany na pracownika Politechniki w Łodzi i pojechałem do Łodzi, tam dostałem legitymację numer 4 zastępcy intendenta. Moim zadaniem było wyremontować domy dla profesorów na Kilińskiego. (...)
- Czy uważa pan, że to było potrzebny zryw?
Myślę, że każdy żołnierz Powstania to też jest ten „Palec Boży”, ten który przeżył. Bohaterami byli ci, którzy ginęli. Szczęśliwe zbiegi okoliczności, które każdego z nas spotykały. Jest zadziwiająca rzecz, że jeżeli się rozmawia o jakimś fakcie, który się zdarzył w Powstaniu to każdy inny moment pamięta i inaczej to relacjonuje. (...)
Warszawa, 20 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Bednarek