Romana Kilarska „Olcha”
- Gdzie i kiedy się pani urodziła?
28 stycznia 1929 roku urodziłam się w Łodzi.
- Jaki był pani pseudonim podczas Powstania?
W Szarych Szeregach dziewczynki, które należały do danego zastępu, zwracały się do siebie po imieniu. Myśmy nie miały pseudonimów. Nasza zastępowa była naszą kuzynką. Bardzo często mówiłyśmy, że idziemy do cioci, jak żeśmy szły na zbiórkę. Drużynowa to była babcia. Pędziłyśmy do babci. To były pseudonimy naszych druhen. Czego uczyłyśmy się na zbiórkach...
- A jaki pani miała stopień w Szarych Szeregach?
Jak przyjechałam do Warszawy z [Płyćwi], to okolice Skierniewic, miałam pseudonim z AK, tam, gdzie mój ojciec był komendantem obwodu. Myśmy byli tam zaprzysiężeni. I właściwie cała moja praca była związana z [Płyćwią] i jej okolicami.
„Olcha”. To były Skierniewice, [Płyćwia], Lipce Węgowskie...
- Jak pani pamięta swoje życie przed 1 września 1939?
Pochodzę z rodziny wojskowej. Ojciec mój był oficerem Wojska Polskiego. Beztrosko. Miałem dużo koleżanek, podobno pisałam ładnie wypracowania. Nauczyciele mnie lubili za to, chwalili.
- Jak pani wspomina nauczycieli?
Bardzo dobrze. Może dlatego, że podbudowywano mnie i przed wojną, i w czasie wojny komplementami. Czasami wierszyk jakiś napisałam. Radośnie. Wszystko było jakimś zawaleniem się, ale nie od razu. Początkowo to była radość, że nie idziemy do szkoły 1 września. Ale ona krótko trwała. Do momentu, kiedy trzeba było uciekać. Ojciec mój jako oficer musiał się ukrywać i to w czasie wojny, i po wojnie. Ciągle był poszukiwany i nawet uwięziony. Wojna, potem trzy lata pobytu... Od czasu do czasu wyjeżdżałam do [Płyćwi], do komendanta okręgu. Przydawałam się. Coś trzeba było zawieść sąsiadom, jakąś gazetkę, jakieś opakowanie do sprzętu wojskowego. To mała dziewczynka podskoczy szybciutko i nikt nie zauważy. A dzieciaki w [Płyćwi] były wyjątkowo mądre. Bo rodzice też należeli do organizacji, więc dzieci mało mówiły na ten temat. Widocznie miały zakazane w domu. Tam też było bardzo miło, w [Płyćwi], do momentu kiedy aresztowali „kapitana Pąchalskiego”, czyli kapitana Rutkowskiego. Był rzeczywiście kapitanem, ale nazwisko było inne. Myśmy myśleli, że to pan Pąchalski, a to pan Rutkowski.
- Pąchalski był pseudonimem tak?
Tak.
- Kiedy pani wstąpiła do Szarych Szeregów?
To był 1941 rok, kiedy przyjechałam, a kapitan Pąchalski został aresztowany i cała rodzina musiała się usunąć, dla bezpieczeństwa. Więc przyjechałam tu, do Warszawy, gdzie ciocie moje mieszkały. Było małe dziecko i trzeba było z nim na spacery chodzić, a że miałam starszą kuzynkę i ona należała do Szarych Szeregów, to momentalnie mnie wciągnęła. Druhna mojego zastępu mieszkała na Filtrowej — okolica kościoła świętego Jakuba. Zbiórki, spotkania, praca na Rakowieckiej w świetlicy, w Parku [Dantyszka]. Chodziłyśmy bawić się z dzieciakami, opiekować się nimi. Na zbiórkach uczyłyśmy się piosenek, uczyłyśmy się bandażować, robić zastrzyki na własnych nogach, co czasami było radosne. Podpowiadano nam, że może dojść do zbrojnego wystąpienia i wtedy spotkamy się w kościele świętego Jakuba albo pod domem na Filtrowej. Niestety nie doszłyśmy tam. Naprzeciwko [był] dom akademicki. Tam Niemcy mieli swoje koszary. Znaleźć się na tym terenie było niemożliwością. A że miałam taką możliwość i wiedziałam o tym, że jest szpital na Radomskiej, gdzie moje wujostwo pracowało (byli farmaceutami), wobec tego udałyśmy się z kuzynką do tego szpitala. Wracam, bo pani pytała jak życie wyglądało przed wojną, a ja przeskoczyłam do wojny. No więc — szkoła, jakieś osiągnięcia, stopnie...
- A w czasie wojny przyjechała pani do Warszawy bez rodziców?
Tak, zostałam tutaj przywieziona. Ojciec się w okolicach ukrywał. Cichutko siedziałam. Zostałam zameldowana, bo byłam posądzana o bycie Żydóweczką. To zameldowanie ciągle mi ginęło. Ciocie mnie uprzedzały, że mam mieć to zawsze przy sobie.
- Zameldowana była pani u cioci?
Tak, u cioci mnie zameldowano. Powód był — dziecko. Trzeba było się nim zająć. Zajęłam się, chodziłam na spacery. W okolicach mieszkała pani Chotomska i było bardzo wesoło. No cóż... Powstanie — wyobrażaliśmy sobie jakim to będzie wielkim wydarzeniem...
- Porozmawiajmy jeszcze o tej sytuacji przed Powstaniem. Ile miała pani lat, jak wstąpiła do Szarych Szeregów?
Nie miałam szesnastu lat, piętnaście.
Tak.
- I na czym ta działalność polegała? Jakaś konspiracyjna już wtedy?
Harcerzy? Myśmy były przygotowywane do konkretnej pracy, przede wszystkim w szpitalu. Uczyłyśmy się bandażować, zastrzyki robić, przenosić rannych. Jak zachować się w czasie obstrzału Niemców. A właściwie Grójecka była już pusta. Niemcy uciekali wtedy. Ale cofnęli się potem. Wrócili. Zamieszkali w koszarach i utrudniali nam dojście gdziekolwiek.
- A zetknęła się pani z działalnością konspiracyjną innych osób w czasie okupacji?
Obwód mojego ojca — ja tam wszystkich znałam. Zastanawiam się, jak to było możliwe, że dorośli udostępniali nam... Żadne z nas nie miało jeszcze dwudziestu lat, a ojciec nas zatrudniał. Gazetki woziliśmy do Płyćwi, do pana „Pąchalskiego”.
Nie. W Koluszkach mieszkałam. To granica pod Łodzią. Bardzo często jechaliśmy na gapę, bo nie było za co. Dzieciaki obładowane tymi gazetkami. Podróżowaliśmy. Trzeba było jakieś rozkazy przewozić od pana kapitana dla mojego ojca i informacje od ojca dla kapitana. Mieliśmy codziennie kontakty z tymi, którzy walczyli. Ja pytałam starszych kolegów moich braci, jak to jest, że tamci są w lesie i oni walczą. Oni mi tłumaczyli, że nie chodzi tylko o walkę, ale żeby wytwarzać wśród Polaków odpowiednią atmosferę, żeby nie upadali na duchu, że wojna się skończy. I rzeczywiście to pomagało. Teraz rozumiem, że nie chodziło tylko o strzelanie w lesie. Jeżeli była akcja, to myśmy coś wiedzieli: że albo gdzieś tory wysadzają, bo Niemcy przewożą towary albo amunicję, czy że jakąś Żydówkę trzeba było odprowadzić do leśniczówki, czy oddać wieśniakom pod opiekę. Myśmy wiedzieli i mieliśmy buzie pozamykane. Właściwie potem kontakty z tymi kolegami urwały się. Mieliśmy zabronione, żeby nie opowiadać ani o sobie, ani o nikim.
- Z kolegami sprzed wojny, tak?
Tak. Podorastaliśmy w międzyczasie. Rodzice niektórych kolegów należeli też do organizacji. To taki kontakt był. W momencie kiedy organizacja została wykryta, to straciłam kontakt ze wszystkimi i zostałam w Warszawie. I tu zetknęłam się z innym, ciekawym, pełnym emocji życiem. Harcerstwo. Ja zawsze chciałam być harcerką. I jeszcze Szare Szeregi... Moja starsza kuzynka należała i to już w ogóle było wspaniałą rzeczą. I co dzień nowe piosenki i zbiórki, i korpusy.
- A tutaj z jaką konspiracją się pani zetknęła?
Wiedziałam, że wujostwo wychodzi segregować lekarstwa. Wujek był farmaceutą, ciocia też. Dla mnie to było normalne, ale potem kuzynka powiedziała, że to do Powstania i że jak chcę, to ona mnie tam zaprowadzi, zapyta rodziców czy się zgodzą i będziemy przygotowywać bandaże i sortować lekarstwa. Wiadomo, że Polacy potrafili zorganizować trochę lekarstw. Za dużo nie dało się wynieść, bo to była fabryka lekarstw, w której pracowało wujostwo Klawego. Pan Klawe pilnował swoich dóbr. Ale wynosili, bo jednak były te lekarstwa. Potem przenoszone były do szpitala. Niemcy mieli najpierw szpital w szkole i zostawili, bo też w popłochu uciekali. Potem myśmy mieli. Przenieśliśmy z Radomskiej na Białobrzeską te lekarstwa. Tam pracowałyśmy do momentu wybuchu Powstania razem z siostrą. Przypominam sobie takie momenty jak ranni — przeważnie mężczyźni, młodzi ludzie, którzy uprawiali sport, ranni w nogi — opowiadali, jak to wojna się skończy, a oni znów będą brali udział w zawodach sportowych. Ale minęły trzy doby, bo trzy doby był ten szpital i zostali wszyscy spaleni. Taka radość krótka.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Gdzieś tam na ulicy spacerowałam, nie pamiętam. Między Filtrową, a parkiem. Bo tam chodziłyśmy się bawić z dzieciakami. Potem szybko wróciłyśmy do schronów, aż do momentu, w którym nastąpił jakiś kontakt z rodziną. Wtedy dowiedzieliśmy się, że Powstanie i potem przeszłyśmy. Właściwie ja tylko, bo kuzynka też należała do tego hufca, ale gdzie ona miała punkt — nie wiem. Ja wiem, że miałam być albo na Filtrowej, albo w kościele świętego Jakuba. Tam nie doszłam, ale doszłam do wniosku, że jak nie tam, a tu jest szpital... Wniosek od razu wyciągnięty. Może dlatego, że przedtem pracowałyśmy tam i dlatego przeniosłam się do szpitala. Ku zaskoczeniu rodziny. Jak myśmy to zrobiły? Przecież obstrzał trwał. Przeszłyśmy.
- Którego to było dnia Powstania?
To był początek. Chyba drugi dzień Powstania.
- I przeszła pani do tego szpitala i tam...
Tam od razu było dużo pracy dla nas. Podawałyśmy, przynosiłyśmy, wszystko, co trzeba było robić, to robiłyśmy. Ta praca zamykała się w trzech dobach. Potem szpital został zaatakowany i trzeba było pospiesznie przenosić rannych. Trzeba było przez ulicę przenosić. I tak się zdarzyło, że zginął nasz kolega i ja wtedy zobaczyłam, czym jest Powstanie. Przeszedł pierwszy, myśmy z siostrą przechodziły, niosły jakieś nosze, coś jeszcze. Strzelono do niego. Na początku myślałam, że on tylko ranny jest. Zaczęła się tragedia. Szpital był oblężony. Jak robiło się szaro, trzeba było rannych przenosić na Radomską. Pomagałyśmy na ile nam sił starczyło. Już zaczął się strach. Co się działo potem? Z tego szpitala nikt z chorych nie ocalał. Wszyscy zostali spaleni. Potem chodziłam tam i pytałam co się stało. Jedna z profesorek tej szkoły powiedziała mi, że oni zostali wszyscy spaleni. To po jakimś czasem dopiero. Trochę orientowaliśmy się, że oni z chorymi sobie postępują tak, jak uważają za stosowne. Wymordowali ich i koniec. To była chyba Radomska 18. Po drugiej stronie.
- [Przenosiliście] do mieszkania?
Nie trzeba było wszystko znieść do piwnic. Piwnice zamienione w schrony. Poprzedzielane workami z ziemniakami. Pozabezpieczane, kryjówki porobione . Tam ich Niemcy też dopadli. Czego tam szukali? Chyba chcieli się rozprawić z mieszkańcami tych domów, a trafili na rannych Powstańców, więc oni wszyscy zostali spaleni, piwnice zostały wypalone. Myśmy mieszkali na Radomskiej trochę dalej i stamtąd nas wygarnęli. Zieleniak się zaczął. To jest osobna historia.
- Jak po zdarzeniu ze szpitalem wyglądała pani działalność?
Wyniosłyśmy bandaże z siostrą, jakieś krople uśmierzające ból, żołądkowe, nabrałyśmy sobie to wszystko w torebkę i uważałyśmy że to wszystko przeniesiemy. Trochę się nam udało. Na Zieleniaku opiekowałyśmy się rannymi chłopcami. Oni nie mogli swobodnie chodzić, bo Ukraińcy od razu ich wybijali. Ściągali obuwie, bandaże. Było słychać tylko strzały z oddali. A to podawało się kawałek bandaża, a to coś z żywności. Siostry Czerwonego Krzyża informowały nas gdzie jaki chłopiec z Powstania jest, co mu trzeba podać, jakie lekarstwo. Tam przechodziłyśmy i podawałyśmy. Kiedyś na śniadanie polecono mi żeby zanieść cebulę, ja cebuli nie lubiłam, ale zaniosłam. Chłopiec głodny był. Tam zetknęłam się jeszcze z ludźmi, konkretnie z panią, która straciła córkę. Od Radomskiej do Zieleniaka — to jest krótka droga — prowadziła małą dziewczynkę i Ukrainiec strzelił i zabił. Dziecko było wyjątkowo ładne i ładnie ubrane. Rozmawiałam z tą matką. Matka podbiegła, żeby coś pod nią podłożyć, no to strzelił do matki. Rozmawiała ze mną z ręką podwiniętą na temblaku. Ranna. Zapytałam co się stało z Marysią. „Marysia to już nie żyje” — powiedziała.Co na Zieleniaku... Trzeba było w kącie siedzieć, zwłaszcza dziewczyny, bo tam szaleli Ukraińcy. Tragedia, bo myśmy nie wiedzieli, co nas spotka. Czy myśmy się bali? Nie, młodzież się nie boi. Myśmy sobie sprawy nie zdawali, że oni nas mogą tam wykosić. Pamiętam momenty, kiedy kazali siadać, mężczyźni zdejmowali czapki z głów. Oficer SS odczytywał co dalej nas spotka. Mieliśmy wszyscy jechać do pracy. Zieleniak to straszne przeżycie. Na Zieleniaku [było] ileś tysięcy ludzi zgromadzonych bez żadnych środków do życia. Żeby to była jedna doba, ale około tygodnia oni nas tam trzymali. Kłopoty niesamowite, np. toalety wykopane, krępujące ludzi doły. Prócz tego od czasu do czasu ktoś docierał z Ochoty i informował o tym, co się dzieje na mieście. O tym, że chłopcy są mordowani dowiedziałam się dopiero w Pruszkowie, w Warszawie nic nie wiedziałam na ten temat.
- Czy zdarzyło się pani, być uzbrojoną?
Z bronią miałam do czynienia jak pomagaliśmy ojcu w AK, bo ją przenosiłam. Ja wiedziałam co przenoszę i jak to mam przenieść, do czego to służy. Tak, bo przecież na zbiórkach druhna przynosiła nam przeróżne maszyny i myśmy wiedziały do czego służą, żeby nie siebie postrzelić czy koleżankę, ale żeby we właściwym kierunku strzelać. Byłam zorientowana co to za broń i do czego służy. Prócz tego na zbiórkach uczyłyśmy się zabiegów lekarskich, musztry. Sąsiadka z naprzeciwka — bo na Filtrowej wchodziło się do druhny przez korytarz, to były studnie takie wysokie — przez okno zaobserwowała sąsiadka, że jakieś wojskowe ćwiczenia się odbywają. Ale myśmy nie były przestraszone. Nasza druhna też była odważna, bo nawet jakby ktoś doniósł, a przecież tam Niemcy obok stali w tych domach akademickich, byłoby raczej nieciekawie. Jeśli idzie o broń to, tyle co na zbiórkach.
- Wróćmy jeszcze do Powstania. Co się później działo?
Później, ukrywaliśmy się, jak długo można było. W piwnicach na Radomskiej.
Nie. Niemcy wchodzili, wyszukiwali i kto nie wyszedł sam, to strzelali, więc po jakimś czasie , półtora tygodnia, nie dłużej , nie mieliśmy ani wody, ani żywności, przyszedł Niemiec i wszystkich wyprosił. To był tydzień, jak nas wyprowadzili na Zieleniak. Stamtąd do Pruszkowa, przez Okęcie byliśmy prowadzeni, do kolejki Pruszkowskiej. Nie wiem czy pani wie, kolejka Pruszkowska przechodziła w okolicach Włoch, przecinała tory w bok. Do Pruszkowa nas odwieźli. Dopiero w Pruszkowie myśmy byli zmaltretowani okropnie. Pruszkowianie zajęli się nami. I też przychodziły siostry Czerwonego Krzyża i podpowiadały co, gdzie, kiedy. Hale Pruszkowskie były bardzo wysokie, bardzo chłodne. W dzień było bardzo gorąco, w nocy zimno. To było nie do wytrzymania. Tam umówiły nas z grupą Pruszkowian i przeskoczyliśmy przez mur, uciekłyśmy po prostu.
- Wróciła pani do Pruszkowa?
Zobaczyłam, że mają ataki, jakieś dziwne wtedy dla mnie, a to była chyba epilepsja, nie wiem, tak się nazywa? Różnie Niemcy reagowali — strzelali do tych ludzi rzucających się, jakaś rozpacz i tłumy. Było tak mało miejsca, że człowiek człowiekowi na głowie siedział. Ciągle transporty dochodziły z Zieleniaka, bo okazuje się, że takim punktem zbornym był Zieleniak. Z Zieleniaka transporty były przerzucane do Pruszkowa. I tam Pruszkowianie urządzili nam ucieczkę i dowiedzieliśmy się, że zwożona jest z Warszawy, z Ochoty młodzież męska i w Żbikowie są mordowani. Nigdy nie byłam w Żbikowie. Nie poszła[by]m , a powinnam... Może pójdę kiedyś.
- Ile była pani w Pruszkowie?
Ze trzy doby, musieli ludzi posortować, poprzydzielać do wozu. Ludzie im uciekali. Też mieli życie skomplikowane. Wystarczająco im życie komplikowali miejscowi, bo znali przejścia , bo to w warsztatach kolejowych się odbywało , znali przejścia i przeprowadzali. Od czasu do czasu, przychodziła siostra Czerwonego Krzyża i informowała ile osób zostanie wyprowadzonych i z którego miejsca. No i tak uciekaliśmy stamtąd. Już nie było co robić. Zupełnie.
Nigdzie nie wolno było wychodzić, bo śmierć. Niemcy strzelali do warszawiaków. Warszawiacy to od razu pod płotek. Stanowiliśmy taką grupę: trzy ciocie, wujek, kuzynki dwie, ja i jeszcze kilka osób. Byliśmy umówieni na godzinę, doszliśmy do murku jakiegoś i skakaliśmy, jak dla mnie było dość wysoko. Po drugiej stronie nas łapali i momentalnie odprowadzali. Schroniliśmy się w izbie u kuzynki wujka. To była jedna izba, ciasno niezwykle Nie można było wyjść, okna otworzyć, bo od razu sąsiedzi orientowali się, że właścicielki tego mieszkania nie ma, a ktoś tam jest.
- To było w Pruszkowie jeszcze?
To już było w Pruszkowie. Czy wrócić jeszcze, bo najwięcej przeżyć spotkało [mnie] na Zieleniaku?
- Porozmawiajmy jeszcze o tamtym momencie. Czy zetknęła się pani z aktami przemocy popełnionymi przez wojska nieprzyjacielskie?
Przede wszystkim to hulali Ukraińcy. Mieliśmy jednego Afrykańczyka na Ochocie. Na tej krótkiej trasie. Ja nie widziałam, tylko ta pani której zabili córeczkę powiedziała mi... Myśmy się zawsze śmiali z Murzynka, a ta pani powiedziała mi, że on nie żyje, że ten sam Ukrainiec zastrzelił Afrykańczyka. No i Niemcy wymuszali pokorę. Oficer przyjechał: „Wszyscy siadać! Czapki z głów” — do mężczyzn. I oczywiście krowy nad głowami. Taki dziwny rzęch wydawały. Dlaczego krowy? Bo to głos podobny do ryku krowy. I dopiero potem uderzenia w jakieś trwałe punkty. Rozbijane te domy były. Myśmy sobie wyobrażali, że będzie moment, kiedy oni nas uśmiercą wszystkich. Strasznie dużo ludzi było na Zieleniaku i każdy transport... Ten Pruszków był chyba ostatecznością dla nich. Musieli rozładować wszystkich. Z Okolicznych ulic spędzono warszawiaków. Prócz tego, że człowiek jest zawstydzony, brudny, głodny, trzeba było do toalety jakoś dojść. Tam kobiety, mężczyźni zgromadzeni wokół tych dołów. To było wszystko przykre...
Żadna. Ale zauważyłam, że ci ludzie z Ochoty dalszej organizowali się. Mieli zardzewiałe puszki i gotowali w nich jakieś posiłki, woda parowała gdzieś tam. Jak to robili — nie wiem. To było targowisko, więc chyba krany odkryli tam. Gotowali sobie herbatę, zorganizowani byli bardziej niż my. W nocy było bardzo zimno, a w dzień były straszne upały...
- A jak wyglądała kwestia ubrania?
Żadne. Jakieś palto, które potem się przydało, żeby dziewczynę nakryć, żeby jej nie dopadł Ukrainiec, palto w ostatniej chwili porwane w schronie. A tak, to ani żywności, ani ubrania. A woda... Tej wody też było tak mało, że trzeba było trochę wypijać tylko, bo trzeba było rannym dać...
Gdzieś tam krany były. Dla wtajemniczonych. Bo tam było targowisko. Zieleniak teraz to jest malutki placyk, a kiedyś był ogromny. Tam gdzie w tej chwili szpital jest, był kiedyś Zieleniak ogromny.
- A jak się spało w nocy? Przykryte jakimiś płaszczami, tak?
Pod płaszczami, z kuzynką na głowie, która mi życie bardzo utrudniała, z malutką dziewczynką. Ciocie siedziały jeszcze starsze panie na nas, byłyśmy dwie strzeżone. W dzień nie można było się poruszać. Przychodziła siostra, mówiła, że tu i tu jest chłopiec, bardzo krwawi, to zanieście. I myśmy biegły z siostrą, przemykałyśmy się. Widziałam jak rozbierał młodego mężczyznę Ukrainiec. Buty kazał zdejmować, kurtkę. Jaka ona była , nie pamiętam, ale zagarnął. Też taki młody człowiek, jak i ten którego rozbierał. To są już takie wnioski teraz, wtedy to tylko widziałam, że dopadli Stacha czy Mirka i kazali mu buty... Bo [myśmy] na ogół się znali. Młodzież się szybko poznaje w takich sytuacjach.
- Jaka była atmosfera wśród młodzieży?
Bardzo serdeczna. Pomagałyśmy. Swoje oddawałyśmy. Tam byśmy nie miały trochę cukierków. Fabryka cukierków na Woli została przez Niemców opuszczona dość wcześnie i mieszkańcy Woli w workach poprzenosili sobie słodyczy, bo tak to nie wiem jak by było. Ci słabsi umierali. Starsze panie, staruszeczki czy ranni.
- Z kim się pani przyjaźniła.
Miałam siostrę starszą, która była dla mnie wzorem, która mi imponowała. A tam na Zieleniaku... Czy bezsens? Nie, myśmy dalej były radosne. Człowiek nieświadomy jest radosny. Może to dobrze było, bo jeszcze takie płaczące dziewczyny ciocie miałyby koło siebie, to by było nie do zniesienia. Było naprawdę źle, już gorzej... No, jeszcze gorzej mieli ludzie. Już potem myśmy godzili się z tym, że oni nas na Zieleniaku wszystkich wykończą. Podszedł duchowny. Kazał nam klękać, namaszczał nas, przygotowywał na śmierć. Myśmy klękały, całowały stułę. Ludzie od razu się organizowali. Dostawali to, co dla nich najcenniejsze, trochę lekarstw i przygotowanie duchowe. I jakieś godzenie, po jakimś czasie zaczyna się godzić. Taki młody człowiek nie bardzo, bo nie wierzy. Mieliśmy liczne przykłady. Kolega z nami przechodził. Wszyscy go lubili. Jedynak, pseudonim „Bedzik”. I zginął między Białobrzeską i Radomską na bardzo krótkim przejściu. Myśmy przeszli. Czasami wspominam jeszcze i przeżywa się.
- Pani mówi, że był jeden Afrykańczyk?
Tak na Ochocie.
- A czy jeszcze ludzie innych narodowości.
Ja nie miałam kontaktu, myśmy tylko cieszyli się, że Murzynek jest na Ochocie. Żydóweczka była, na Radomskiej. Wszyscy wiedzieli. Ale nie wolno było ani słowa na ten temat. W tym czasie kiedy przyjechałam do Warszawy, to pułkownik Langer przyjechał i zamieszkał na tym piętrze co moja ciocia. Przywiózł jakieś ważne wiadomości, może na temat Powstania. Niemcy wykryli go i na klatce schodowej rozstrzelali. Dlatego jak ja potem przyjechałam, byłam pilnowana, żeby zameldować się od razu, żeby nosić to zameldowanie. A ono mi ciągle ginęło. Ja nie wiem. Gdzieś położyłam i wiecznie szukałam.
- Patrząc z perspektywy czasu, jak pani pamięta żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Jak ja ich wspominam, pamiętam? Teraz gdybym znalazła się w klasie, to powiedziałabym, że linia przebiega nie równocześnie z granicami, ale w poprzek narodów. Wszędzie są ludzie dobrej woli i wszędzie pełno podleców. Widziałam siostry Czerwonego Krzyża niemieckiego, jak przyniosły staruszkę na Zieleniak, bo rodzina zostawiła ją. Była już niepełnosprawna, poprzykrywali ją i ukryli, ale ona jęczała. Siostry zajęły mieszkanie po tym pułkowniku, który został rozstrzelany. Siostry dostały to mieszkanie. I one ją przeniosły. Byliśmy zdziwieni, jak zobaczyłyśmy, że one przytaszczyły [ją] na ten Zieleniak. Rodzina miała z nią potem kłopoty, ale jednak była matka z nimi, to była matka takiej starszej pani. Ta linia jednak dzieli ludzi inaczej. Nie zgodnie z granicami. My wiemy najlepiej na ten temat, jak bardzo lubimy czasami, bo widzimy, że są ludźmi. Zetknęliśmy się z tym, że pomagali Niemcy. Sami byli przerażeni tym, co rozpętali. Pamiętam — na Grójeckiej oni uciekali. Samochody załadowywali, podśpiewywali sobie .Pojechali. Raptem wrócili się. Zamieszkali i rozpoczęła się akcja. A myśmy mieli to nieszczęście i szczęście może, że Ochota padła pierwsza. Nie stanowiliśmy już zaplecza dla następnych dzielnic. Potem Wola. To, że nie mamy szans — właściwie skąd mieliśmy to wiedzieć?
- A kiedy przebywała pani z rówieśnikami, z Szarych Szeregów i z rówieśnikami po prostu, to o czym się wtedy rozmawiało?
Nigdy nikogo nie spotkałam. Tylko z kuzynką wspominałyśmy, że koleżanki mojej siostry w pierwszym dniu zginęły, że Maja i Krysia zginęły. Tyle do nas docierało.
- Docierała do pani podziemna prasa wtedy?
Tak, oczywiście. Przecież ja byłam zatrudniona przy oddziale ojca swojego, przy sortowaniu gazetek. Pamiętam hasła z tych gazetek. To chyba ze Słowackiego: „Anioł wolności musi do nas wrócić, na czerwonych skrzydłach Pioruna.” Nie wiem z czego... Potem sprawdzę. Krągły znaczek był „PN” i tyle chyba, Polska Niepodległa.
Nie. [Były] jakieś części, potem mi bracia powiedzieli, że to były części do radia, ale one miały być przeniesione do leśniczówki, żebym, broń Boże, nie chwaliła się, że mam radio w domu. Nie słuchałam radia. Tylko na placu Narutowicza słuchałam, nazywano szczekaczkami te głośniki, ale był grany hymn. „Jeszcze polska nie zginęła” — to było coś niesamowitego. Polski hymn... Na placu Narutowicza był targ, to był plac targowy. W tej chwili jest zajezdnia.
Jakieś linie przechodzą. Kiedyś targ i te szczekaczki, jakiś kościół. I Filtrowa — tam, gdzie biegłam na spotkania z druhną. Bo myśmy jeszcze i śpiewały na zbiórkach, brałyśmy udział w konkursach, pisałyśmy piosenki. Ja też napisałam piosenkę. Szukałam w kalendarzach, to tylko cytat znalazłam z mojej piosenki. To był cytat z autora, z klasyki. „Bronić będziemy ojczystych swych twierdz, jak dawni orężni rycerze”, a dalej to już dopisałam, „w potrzebie staniemy jak jeden mąż, harcerki, harcerki . ” Spotkała pani gdzieś taką piosenkę. Przejrzałam tutaj, tylko cytat znalazłam.
- Wracając do Powstania... Jaki jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Jak widziałam, że zabijali. To jeszcze tutaj zawsze mnie bolało w brzuchu. To chyba moment, kiedy został zastrzelony „Bedzik”, jak żeśmy przechodzili.
I wina taka, że jakbyśmy nie przechodzili, to on by żył. To było okropne. I spotkanie z matką tej dziewczynki, jak stała, płakała, osłabiona, ranna w rękę, bo on ją postrzelił.
- Matka, której córka została zabita?
Tak, to pani która mieszkała na Białobrzeskiej, naprzeciwko tej szkoły. Wszystko się działo między Grójecką, Radomska, Częstochowską, z drugiej strony kościół św. Jakuba. Jaka tam jest ulica — nigdy nie pamiętam. Kopińska. Stamtąd wędrowałyśmy na Rakowiecką i Filtrową. To było dopiero wstrząsem okropnym. Nie ma tej dziewczynki, zastrzelony kolega, taki najbliższy, z którym jeszcze niedawno rozmawiałyśmy.
- Kolega zginął przy przenoszeniu rannych, tak?
Tak. Grupa była taka, że on wyszedł pierwszy ze szkoły na Białobrzeskiej na Radomską. Tam jest bardzo krótkie przejście, tuż, tuż. Wtedy trzeba było przeciągać już tych mężczyzn. Bo to nie byli chłopcy, to byli panowie, co dyskutowali ciągle jak będą w piłkę grali, jaki sport będą uprawiali. Trzeba było ich poprzenosić i pochować z tego szpitala, a nie zostawiać na pastwę Niemcom. Najpierw zginął nasz przewodnik „Bedzik”, a potem to już nie wiem, co się stało. Komu udało się przejść, ten został ukryty na Radomskiej w piwnicach, obstawiony ziemniakami. Dużo pomogły — Niemcy wpadali i rzucali granaty...
- A pani najlepsze wspomnienie z Powstania? Co zapamiętała pani pozytywnie?
Nie ma takich, bo widziałam jak wkoło umierają ludzie. Wstyd, głód, brud i zawód wielki. To, co było dla nas radosne — bo to była wielka radość — że Powstanie się zaczyna. To jest nie do opisania w ogóle i nie do utrzymania młodzieży w domu. A tak się zakończyło, w takim niedługim czasie... Bo to było chyba tydzień, półtora najwyżej, jak nas wszystkich zgarnęli do Pruszkowa. A w Pruszkowie rzeczywiście — Golgota.
- Pytałam o pani najlepsze wspomnienie z Powstania.
Nie mam takich, bo potem, jak już wróciłam w okolice gdzie mój ojciec działał, to już też tylko były strzały. Łapanie Powstańców i też trzeba było się kryć. A potem był koniec.
- Kiedy pani wróciła w okolice domu rodzinnego?
Po dłuższym czasie, bo nie wolno nam było wychodzić z domu w Pruszkowie — wtedy naraziłybyśmy całą rodzinę.
- Po zakończeniu Powstania, tak?
Nie pamiętam tego momentu, jakieś wagony towarowe — tak transportowali Polaków, ale nie pamiętam już tego.
- Do końca wojny, do maja 1945 roku, gdzie pani spędziła czas? W Pruszkowie?
Nie, potem, po czterech tygodniach się trochę wyciszyło. Wróciłam do ojca. Mój ojciec działał dalej. W miarę, jak mi nerwy na to pozwoliły, pomagałam. Byłam nerwowo spalona, bałam się wszystkiego. Najchętniej to bym w piwnicy zamieszkała. Bałam się, jak strzał usłyszałam — zdawało mi się, że Powstanie. Dostawałam histerii ze strachu. A tam, u boku braci i ojca, od czasu do czasu komuś się pomogło.
Jak jakaś Żydówka w lesie siedziała, trzeba było jej jeść zanieść, jakiś ubiór, coś ciepłego, bo to jesień była chłodna, wybierałyśmy się do lasu. Spalskie lasy w tych okolicach. Wybierałyśmy się, żeby coś zanieść. Czasami jakieś gazety dotarły do ojca, to brałyśmy [udział] z kuzynką. Zresztą ona później wyjechała ze swoimi rodzicami. Osiedliłam się w Koluszkach. Tam do gimnazjum chodziłam.
- Gazetki pani kolportowała, tak?
Nie było odwołania. Tata powiedział, że trzeba, to niosło się. Ja miałam dużo młodszego brata, który przenosił gazetki, przewoził do Płyćwi. Zresztą najczęściej na gapę jeździł. I tak to po trochu wojna się kończyła. Kiedyś tylko zdziwiłam się, bo jakiegoś szmatławca niemieckiego dorwałam, przepraszam, znalazłam i przeczytałam, i byłam oburzona. Był taki artykuł, że za Powstanie odpowiadają wszyscy, że to jest sprawa zbiorowa i wszyscy powinni być ukarani. Byłam przerażona. Myślę: „Tam karali, to i tu będą karać...” I ci, którzy układali takie piękne piosenki: „Żołnierz drogą maszerował”, że za propagandę... Odpowiadają wszyscy i za piękne piosenki, i za piękne wiersze. I oni wykopali mogiły tym młodym ludziom. Tak się Niemcy tłumaczyli.
- Pani prowadziła wtedy dom?
Nie byłam w stanie, [byłam] nerwowa okropnie, ale coś tam robiłam w domu, jak trzeba było pomagałam rodzeństwu.
- A ojciec się ukrywał do końca wojny?
Tak. Tatuś mój miał wyjątkowe szczęście, bo do końca wojny wszyscy ojca znali, że to ten pan oficer, który kopał z nimi rowy, więc sąsiadka sąsiadce mogła [powiedzieć] i już Niemcy ojca mieli. Prócz tego w czasie wojny było dla mnie najtragiczniejsze, gdy Polacy przychodzili. Policjanci polscy przyszli i ojca aresztowali. Ojciec potem wyniósł się z tych okolic na stałe — to chodziło o życie. Ojciec ukrywał się w czasie wojny, a po wojnie nie chwalił się, kim był i też ukrywał się.
- A pani bracia pomagali ojcu? Mówiła pani, że młodszy brat...?
Młodszy brat — tak. On był bardzo dzielny. Z tym, że jak wypełniał ankiety... Bo należał do organizacji, myśmy należeli — byliśmy zaprzysiężeni. To wszystko były dzieci, to było bardzo niebezpiecznie. Nie wiem, jakby się każde z nas zachowało, gdybyśmy dostali od Niemców. Ale dzielnie, prawdopodobnie dzielnie. Co się jeszcze działo? Potem wojna, koniec wojny. Poszłam do gimnazjum. Skończyłam filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Czterdzieści kilka lat uczyłam w Warszawie.
Przede wszystkim miałam kontakty z dorosłymi. Podobno nie stwarzałam konfliktów. Trzeba było zawsze się wyciszać, żeby nie dochodziło do konfliktów między dorosłymi. Przy placu Szembeka jest liceum dla dorosłych. Ostatnie piętnaście lat przed emeryturą tam pracowałam, a tak to w różnych szkołach pracowałam czterdzieści pięć lat.
- Czy pani była represjonowana?
Byłam o tyle, że młodzież jest nieobliczalna i kiedyś — pamiętam, już do gimnazjum chodziłam — coś nie tak powiedziałam. Była jakaś uroczystość szkolna, szkoła była zawsze obstawiona milicją. Usłyszał to milicjant i oczywiście zabrał mnie. Wyszedł dyrektor. Miał mnie odprowadzić gdzieś. Powiedział, że ja sama nie pójdę, że jeżeli [już], to on też weźmie w tym aresztowaniu udział. Ja nic takiego nie powiedziałam, powiedziałam tylko, że śmierć frajerom... To są takie powiedzonka młodzieżowe przecież. No, to mi wtedy powiedziano, kim to ja nie jestem, jakim wrogiem tej szczęśliwej rzeczywistości. I wtedy rzeczywiście miałam kłopoty. A ojciec mój bardzo długo miał kłopoty. A potem się tak zdarzyło, że nawet uczyłam córkę tego pana, bo po maturze też uczyłam. Ale jaka gorliwość... Zaskakuje czasami.
- A ojciec pani był represjonowany bardzo długo?
Tak, przez wszystkie okresy. Wojna zaczęła, wiadomo — kto miał sąsiadom kopać schrony. Ojciec plany pisał, to kopano. Potem w czasie wojny, komendant okręgu, pan „Pąchalski”. Ojciec był stopień niżej, był komendantem obwodu. Tylko najbliżsi znali. Ukrywał się, ale sąsiedzi wiedzieli, że tutaj można dostać gazetkę, porozmawiać z panem Chybińskim dowiedzieć się czegoś rzeczowo. A ojciec był jakiś taki nieustraszony, że wprowadził do organizacji dzieci swoje. Przecież myśmy byli dzieciakami. Potem, po wojnie musiał uciec, bo przyszli ojca aresztować. Ktoś przyszedł do gimnazjum, żeby ostrzec, a my ojca, że musi uciekać. Ojciec dzięki temu żył.
- Gdzie pani ojciec uciekł wtedy?
W Justynowie był u rodziny naszej sąsiadki zaprzyjaźnionej. To też miejscowość pod Łodzią. Pamiętam ojca z matką tam odwiedziłam kiedyś. Potem do Zgierza się przeniósł i tam siedział przez kilka tygodni. A potem przyszła odwilż i mógł wracać, ale już schorowany, zmęczony bez pracy. Bo jak?
- Na koniec chciałabym pani spytać, czy jest coś takiego na temat Powstania, czego nikt do tej pory nie powiedział i pani chciałaby powiedzieć?
Nie wiem, co już było powiedziane... Na ogół to byli ludzie bardzo dzielni. Wiadomości na ten temat zebrałam przecież z bogatej literatury. Ludzie walczyli, ludzie konali, byli prześladowani. Najbardziej tragiczny pobyt był w Pruszkowie. Tam było beznadziejnie, tam były wagony. Wiadomo było, że Niemcy lada dzień zaczynają wywozić. Jak się ratować? Ale gdzie wywozić? Czy do obozu karnego, czy do pracy? Oni opowiadali nam, że do pracy, co oczywiście było nieprawdą. Więc po tych trzech dobach podpowiedziano nam, że Pruszkowianie będą udostępniać ucieczkę i żeby być tu, w okolicach. To pewnie siostry, polskie siostry Czerwonego Krzyża. Jedna siostra nawet chciała mnie przeprowadzić przez przejście, bo ja raczej robiłam wrażenie dziewczynki, a nie panienki szesnastoletniej. Przeprowadzić przez przejście, oficjalnie wziąć za rękę. A ponieważ moja siostra bardziej dorośle wyglądała, więc moi rodzice podjęli decyzje, że ja to nie, ale Mirka przejdzie. Mirka przeszła szczęśliwie i nam się też udało uciec szczęśliwie. Najgorsze było dojście do muru, bo przecież Niemcy i pełno psów Niemców. Trzeba było dojść niepostrzeżenie, żeby nie narazić Pruszkowian i nie spalić miejsca, którędy można było uciekać. I człowiek się wtedy wszystkiego bał. Potem już przejście przez sam Pruszków. To było rzeczywiście wielkim ryzykiem, ale nam się szczęśliwie udało. Przeszliśmy. Potem dowiedzieliśmy się, że te strzały, które słyszeliśmy od strony Żbikowa, to zostali wybici chłopcy z Ochoty. To żeśmy się załamali, bo dwaj moi cioteczni bracia tez należeli do podchorążówki. Ale oni jakoś nie dali się złapać. A tutaj chłopców wyłapali od razu. Ochota dlatego od razu legła i nie ubezpieczyła następnych dzielnic.
Warszawa, 2 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Karolina Błońska