Jadwiga Bielesz „Waligóra”

Archiwum Historii Mówionej

Jadwiga Bielesz, z domu Grudzielska, pseudonim „Waligóra”, urodzona w Warszawie.

  • Do jakiego oddziału pani należała?


Batalion „Parasol”.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?


Mieszkałam w Warszawie. Przeżyłam całe oblężenie Warszawy w 1939 roku w Warszawie, wszystkie, że tak powiem, okropności i całą gehennę, która się wiązała z oblężeniem Warszawy i potem okupację też prawie całą w Warszawie.



  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?


Wybuch wojny – przede wszystkim ciekawość, strach, co to będzie, jak będzie. To było wielkie [przeżycie].Przedtem, pustki w sklepach, już nie można było nic dostać, zaciemnienie, tramwaje zaciemnione jadące, w ciemnych ulicach, okna pozaklejane, no i strach. Ja wtedy mieszkałam na ulicy Natolińskiej koło Placu Zbawiciela, a potem jak się już zaczęło, to już niestety były wszystkie okropności, które były związane z oblężeniem.



  • Czym zajmowała się pani w czasie okupacji?


Byłam dzieckiem. Przed wojną miałam trzecią klasę gimnazjum skończoną, czyli musiałam zrobić małą maturę, potem dużą maturę i potem miałam szkołę ogrodniczą drugiego stopnia. [Przez] pierwszy rok była oficjalnie przez Niemców dozwolona, a potem niestety zamknięta i znowu na kompletach musiałam kończyć, czyli miałam dwa lata tej szkoły rolniczej zrobione.

  • Jaki wpływ wywarła na panią pani rodzina i szkoła?


Szkoła, przede wszystkim szkoła. Przed wojną to była świetna szkoła sióstr w Szymanowie. To była szkoła, która miała i tradycje ogromne i przekazała nam naprawdę… Wszystko dobre, co mogła przekazać, to przekazała. Rzeczywiście [to] była świetna [szkoła]. To były trzy lata, które spędziłam w Szymanowie. Potem […] maturę też robiłam u sióstr Niepokalanek, tylko na kompletach, ale to już były raczej bardziej dorywcze kontakty, nie było to, powiedzmy, całodzienne oddziaływanie i wszystko to, co płynęło z tego życia tam w Szymanowie.



  • A rodzina?


Moja rodzina była bardzo dziwna, bo częściowo pochodziła z Wielkopolski, znaczy ziemiaństwo wielkopolskie, a ze strony mojej matki to była Łódź. Znaczy to była właśnie, można powiedzieć, finansjera łódzka. To było ciekawe skrzyżowanie tych dwóch… Wychowywani byliśmy z bratem bardzo patriotycznie.



  • Miała pani starszego brata czy młodszego?


Starszego o półtora roku, który właśnie mnie wprowadził do „Parasola”.

  • W jaki sposób to się stało?


Tak się stało, że on już od 1943 roku, był w Batalionie „Parasol”, na początku to był Agat -Pegaz - Parasol i miał grono kolegów, którzy go do tego wciągnęli i był zaangażowany bardzo, mnie wciągnął dopiero w lutym 1944 roku. Ponieważ ja przedtem i uczyłam się i dom musiałam prowadzić, troszeczkę pomagać w domu, poza tym wyjeżdżałam na praktyki rolnicze, tak że też nie byłam cały czas w Warszawie. W związku z tym tak naprawdę do „Parasola” mogłam przystąpić dopiero w marcu 1944 roku.

  • Pamięta pani w jaki sposób to się obyło?


Nie pamiętam, po prostu poszłam na jakąś odprawę, tam mnie zaakceptowali, wiedzieli, że ja jestem siostrą… mój brat miał pseudonim „Nunu”, wiedzieli że jestem siostrą „Nunu”, przedstawiłam się, od razu pseudonim „Waligóra”, bo byłam jak na tamte czasy bardzo wysoką dziewczyną o niespotykanym wzroście, czyli od razu przylgnął do mnie ten pseudonim i od razu się wciągnęłam w pracę i różne zajęcia tego plutonu.

  • Czym pani się zajmowała?


To była intendentura. Ale co było? Broń – przenoszenie broni, rozkazów, ale to nie pamiętam, oprócz jednego takiego bardzo zdecydowanego przewiezienia broni z Placu Narutowicza na [ulicę] Chłodną, gdzie [to] było rzeczywiście bardzo niedobrze opakowane, jakaś duża broń i tramwajem musiałam to wieźć… to specjalnych przygód takich nie miałam, nie powiem żebym miała jakieś takie nadzwyczajne przygody. Dopiero właściwie dla mnie cała konspiracja, życie „Parasolowe” zaczęło się podczas Powstania.



  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

 

Wiadomość [o wybuchu Powstania] przyszła do domu, wtedy mieszkaliśmy na ulicy Radnej. Miałam od razu polecenie, żeby zawiadomić koleżankę, która mieszkała na Żoliborzu, brat mój, właściwie nie bardzo już wiem, gdzie pojechał, do kogo pojechał, ale ja pojechałam na Żoliborz. I tam Powstanie rozpoczęło się wcześniej. Godzina „W” miała być o godzinie siedemnastej, a tam jakaś była wpadka, po prostu zaczęła się strzelanina, już o godzinie szesnastej, już zaczęło się, można powiedzieć, Powstanie. W związku z tym, rodzice tej koleżanki absolutnie nie chcieli jej puścić, mnie też nie chcieli puścić. Mówili, zostań, gdzie będziesz [szła]… Ale mnie się wydawało, jak nam wszystkim, że Powstanie będzie trwało, dzień, dwa dni, trzy dni no i jak to...? "Ja nie będę w Powstaniu? Wykluczone, nie ma mowy!" Nie pozwoliłam się zatrzymać. Pamiętam, że przez wiadukt gdański z podniesionymi rękoma, bo tam już Niemcy byli z karabinami, przeszłam do Śródmieścia, z tym, że już nie trafiłam na swój punkt kontaktowy. Kolega brata mieszkał na ulicy Siennej, [więc] poleciałam do niego, jego nie zastałam, a tam już była bitwa o "PAST-ę". W związku z tym przyłączyłam się do tych oddziałów. Zostałam przy tej "Paście" na Zielnej.

To było pierwszych parę dni. Stale się dopytywałam - gdzie „Parasol”? Gdzie „Parasol?” W końcu ktoś mi powiedział, widzieliśmy ich na Starym Mieście. Więc odmeldowałam się, poleciałam na Stare Miasto i rzeczywiście na Freta znalazłam „Parasol” przy kościele świętego Jacka i od tej pory już oczywiście byłam w „Parasolu” wcielona do trzeciej kompanii, gdzie dowódcą był porucznik Lot i z nimi już całe Powstanie przeżyłam.

  • Spotkała pani brata?


Nie. Właśnie brat mój miał inne usposobienie jak ja. On był taki i spokojniejszy i jakiś może mniej przedsiębiorczy. Spotkał po drodze oddział „Chrobrego”, tam się zameldował i tam został, już nie myślał o szukaniu swojego oddziału i w „Chrobrym” został całe Powstanie. Spotkaliśmy się dopiero w obozie, gdzie z kolei ja go znalazłam, bo znowu ja go szukałam. znalazłam go w Langwasser pod Norymbergią i tam żeśmy się spotkali dopiero.

  • Czy miała pani kontakt z resztą rodziny?


Żadnego… Nie, przepraszam, jak po Starówce przeszłam do Śródmieścia i byłam na Tamce w Pałacu Książąt Ostrogskich, a mama moja mieszkała wtedy na Radnej, przyszła do mnie zawiadomiona przez pocztę harcerską, z tym że na drugi dzień miała przynieść mi coś z ubrania i nożyczki, bo wtedy miałam ogromne warkocze, długie warkocze, ale uważałam, że koniecznie je trzeba będzie obciąć. Pamiętam wtedy taki głos spod okna, młodego chłopca, naszego łącznika, [który] mówi proszę tego nie robić, ona ma takie śliczne warkocze. Rzeczywiście tak się stało, bo na drugi dzień czy w nocy, Niemcy następowali na Powiśle i moją mamę i babcię, które razem mieszkały… już musiały opuścić [dom], poszły na tułaczkę, i już do mnie więcej mama nie przyszła. To było jedyne spotkanie podczas Powstania.

  • Była pani sanitariuszką w czasie Powstania?


Byłam raczej łączniczką.

  • Jak wyglądała pani służba?


Potem połączył się razem sanitariat z łącznością, że właściwe trzeba było wszystko robić. Ponieważ byłam dziewczyną bardzo mocną, wysoką, silną to moim zadaniem było wynoszenie rannych spod obstrzału… po prostu zanoszenie rannych do szpitalików, ale trzeba było w międzyczasie i opatrzyć i zrobić [opatrunek]. Potem przekazywanie rozkazów… To było właściwie zadanie łączniczek.

  • Czy była pani w jakiś sposób uzbrojona?


Nie. Nie byłam uzbrojona, bo za mało broni było, żeby dziewczyny jeszcze były uzbrojone, to myśmy przecież mieli bardzo znikome ilości.



  • Pamięta pani może reakcje ludności cywilnej na rozpoczęcie Powstania?


Na rozpoczęcie nie, natomiast pamiętam jedną rzecz, która mnie wtedy dopiero... uświadomiłam sobie… Jak już mieliśmy się przebijać ze Starówki do Śródmieścia i wtedy szliśmy piwnicami… weszliśmy do piwnicy na ulicy Długiej i szliśmy do miejsca skąd był atak przewidziany. Tam dopiero pierwszy raz zobaczyłam ludność cywilną, którzy siedzieli w piwnicach z ogarkami świecy, z dziećmi. Dopiero wtedy zrozumiałam, jakie to dla nich jest trudne i rzeczywiście tragiczne. Myśmy też narażeni byli na to samo co oni, ale myśmy walczyli przynajmniej z bronią w ręku… w każdym bądź razie działaliśmy. A oni byli skazani… byli bezbronni zupełnie. To wtedy miałam pierwszy i jedyny kontakt z ludnością cywilną.

  • Czy byli państwo przyjmowani życzliwie?


Życzliwie. Wtedy tak, absolutnie życzliwie. Nawet w jakiś sposób zachęcano – chłopcy, brońcie nas… Nie było żadnych ekscesów, żadnych nieprzyjemnych [sytuacji], nie spotkałam się z czymś takim.



  • Chciałam się jeszcze zapytać o życie codzienne w czasie Powstania, o takie sprawy jak jedzenie?


Właśnie. To były takie rzeczy, że ja nie pamiętam, przez cały czas… absolutnie… choćby mnie ktoś nie wiem co mówił, nie pamiętam czy ja w ogóle cośkolwiek jadłam… Gdzie spałam, jak spałam? Wiem, że jak wracaliśmy na kwaterę to człowiek się gdzieś tam położył, w ubraniu oczywiście, zasnął czekając na pobudkę, żeby znowu został obudzony. A jeżeli chodzi o jedzenie, ja naprawdę nie pamiętam żadnego jedzenia…

  • A czas wolny?


Nie było czasu wolnego. Cały czas człowiek był nastawiony na to, że za chwilę, jeżeli gdzieś położył się, że za chwilę zostanie poderwany znowu do akcji. To było bezustanne czuwanie.

  • Gdzie państwo nocowali?


Przede wszystkim w Pałacu Krasińskich, potem jak Pałac Krasińskich został podpalony, to przenieśliśmy się do Archiwum Sądu Najwyższego. To były dwa miejsca, w których ja… to były moje miejsca zakwaterowania.

  • Jaka atmosfera panowała w pani oddziale?


Wspaniała. To znaczy, że była niesamowita koleżeńskość, jeden za drugiego by… dzisiaj to brzmi jak przesada, ale życie oddawał i by oddał bez najmniejszego wahania. Jeżeli się wiedziało, że ktoś jest gdzieś ranny czy zamroczony, to nie było takiej siły, która by człowieka powstrzymała, żeby jemu nie pomóc, nie wyciągnąć skądś, żeby mu nie uratować życia, jeżeli to było możliwe.

  • Czy przyjaźniła się pani z kimś w swoim oddziale?


Nie mogę wymienić kogoś, z kim bym się przyjaźniła w sposób szczególny. Dla mnie cała trzecia kompania, to byli jednakowi moi przyjaciele, towarzysze broni…

  • Czy uczestniczyli państwo w życiu religijnym w czasie Powstania?


Nie przypominam sobie… Były pogrzeby, były śluby, były dwie koleżanki, które podczas Powstania zawarły związek małżeński. Pamiętam te śluby, pamiętam pogrzeby gdzie ksiądz był. Ale nie pamiętam tego, żeby były jakieś spowiedzi… Tego nie pamiętam.

  • Czy czytali państwo podziemną prasę?


Skąd. O tym nie było nawet mowy. Właśnie w tym Archiwum Akt Dawnych, wzięłam książkę, spojrzałam się na książkę – co to jest? Czy to można czytać w ogóle? Żeby w ogóle można mieć kontakt z książką… Tak jak w ogóle nie było liści na drzewach, domów nie było, drzew nie było, książek nie było… Prasy nie było, o tym nawet mowy nie było. Przecież Starówka to była wieczna walka… cały czas było zdobywanie, obserwowanie… Szło się na placówkę, wracało się i znowu się szło, i tak dalej. O czytaniu nie było mowy nawet najmniejszej.

  • Czy prowadzili państwo dyskusje na tematy polityczne, na temat Powstania?


Zupełnie nie… Tylko pamiętam taką historię, że byliśmy w Pasażu Simonsa wtedy i był z nami dużo starszy od nas kolega, nazywał się Rebe i to już było pod koniec naszej bytności na Starówce i on wtedy bardzo pesymistycznie, bo czekaliśmy stale na pomoc ze strony wojsk radzieckich i on tak bardzo pesymistycznie wtedy powiedział… nie chciał nas, młode dziewczęta wystraszyć, ale już wiedział i jednak coś takiego powiedział, co nas zastanowiło i co nas wprawiło w taki [pesymizm]. Ale on tak od razu stonował swoja wypowiedź, żeby nas więcej nie zastraszyć. To pamiętam jedną taką rozmowę z Rebe, która miała miejsce wtedy.

  • To była wypowiedź, on wątpił w pomoc?


Tak. On wątpił w skuteczność. Wiedział, że to się skończy tragicznie.



  • Czy pamięta pani żołnierzy innych narodowości niż niemiecka?


Tak. Był jeden doktor „Turek”, to był Żyd, był wyswobodzony z „Gęsiówki”, pełnił funkcję lekarza.

 

I mieliśmy jeńców niemieckich też.

  • Pamięta pani kontakty z nimi?


Nie. Pamiętam, że oni byli zgromadzeni w sali, trzeba było ich pilnować, używało się ich czasem do przynoszenia wody, do jakichś prac… Ja nie znałam niemieckiego, kontaktu takiego jak rozmowy to absolutnie nie było.

  • W jakich warunkach mieszkali jeńcy?


Mieli wydzielone jedno pomieszczenie przy nas, to była salka… Też w rozbitym domu oczywiście. W takich samych [warunkach mieszkali] jak my, bo też byli narażeni na bombardowanie, na obstrzał, na wszystko to, co i my.



  • Czy spotkała się pani z przypadkami zbrodni wojennych na ludności cywilnej w czasie Powstania?


Nie. Absolutnie.

  • W jaki sposób przebiegały walki później na Starówce, kiedy się miał już ku końcowi ten okres?


Cały czas to było tak… Myśmy mieli przede wszystkim walki w ruinach getta, nasza kompania, czyli to było po prostu morze gruzów, z tym, że różna konfiguracja była… czy jak tam się szło na jakieś wysunięte placówki, gdzie trzeba było donieść rozkaz. Kawę żeśmy nosiły w takich kubłach, to się szło przez gruzy, wspinało się na górki, żeby dotrzeć do tych najbardziej wysuniętych pozycji. To było to. Potem w Pałacu Krasińskich i w Ogrodzie Krasińskich, gdzie początkowo mieliśmy swoją kwaterę. Pałac przechodził właściwie z rąk do rąk, raz Niemcy nam odbierali, raz myśmy znowu ich wypierali, tak, że to było takie przechodzenie z rąk do rąk.

  • Była pani ranna w Powstaniu?


Byłam ranna.

To było już ostatni dzień Powstania na Starówce, była próba przebicia się do Śródmieścia. Właśnie wtedy, jak żeśmy szli piwnicami, bardzo długo, to było bardzo zawiłe dojście i potem czekanie. Czekanie, parę godzin czekania w napięciu, co będzie dalej? W końcu, już nad samym ranem, sygnał: „Trzecia kompania, szykuj się!”. Więc trzecia kompania ruszyła do ataku. Było tylko bardzo wąskie wyjście… Już szarzało, ale jeszcze było ciemno, pojedynczo można było wychodzić. I teraz, nie wiadomo, co przed nami? Jakieś ruiny, prawdopodobnie tam Niemcy naprzeciwko, ale właściwie nie było żadnego rozeznania, ale oczywiście HURRA! Naprzód! I lecimy. Rzucili się chłopcy do ataku, a mnie kazano udać się na prawo, takie były też ruiny domu, ściana nie wypalona za mną, tam miałam przykucnąć i przekazywać rozkazy od tych wysuniętych placówek. I tam do świtu dotrwałam. Aż w pewnym momencie, wiadomo było już, że się załamało to przebicie, że chłopcy zaczęli się wycofywać, bo był rozkaz do powrotu i wtedy uderzył granatnik w tą ścianę za mną i posypały się odłamki na mnie, leżącą na tych gruzach. Schowałam się w takim zaułku, ale to nie pomogło.

Myśmy mieli ubranie – panterki, spodnie niemieckie takie z grubego filcu i buty niemieckie też, gruba skóra, wojskowe niemieckie buty z cholewką. Te odłamki przebiły te buty, także właściwie bólu nie [czułam], uderzenie, krew zaczęła wyciekać z tej cholewy, więc wiedziałam, że jestem ranna. Przeskoczyłam przez korytarzyk, wiedziałam, że tam jest gdzieś punkt opatrunkowy, skoczyłam, dziewczyny tam już były, [zobaczyły że] jestem ranna, więc opatrzyły mnie. Pierwsze opatrunki mi założyły i potem już nic nie wiem, co się działo cały dzień, to było rano.

  • Jakie obrażenia pani odniosła?


Miałam zgruchotaną piętę i druga noga - pół stawu skokowego też miałam strzaskane. Najgorsza to była ta jedna noga, gdzie miałam pięty porozrywane. Potem, co się działo, to właściwie nie bardzo pamiętam. Po prostu widocznie już byłam taka niewyspana, że sobie drzemałam, leżałam, aż wieczorem, bo [wypadek] był rano o świcie, wieczorem biorą mnie na nosze, ja mówię: „Co jest?” – „Wycofujemy się, niesiemy ciebie do szpitalika.” To się nazywały szpitale, ale to były po prostu miejsca, gdzie się nosiło rannych, gdzie leżeli jeden koło drugiego, na barłogach, na papierach jakichś, bez okien, bez światła. Miałam taką wizję jakąś strachu, obawy - tak jak się nie bałam przez całe Powstanie, ale tego się bałam.

Powiedziałam „Nie, błagam was, ja nie zostanę, ja idę z wami.” – „No, jak pójdziesz, tymi nogami pójdziesz kanałami?” – „Pójdę z wami kanałami.” Zawołali lekarza, był doktor „Maks” i mówi tak: „Ja ci nie mogę ani pozwolić, ani zabronić, pamiętaj, że w kanałach ci nikt nie pomoże. Jeżeli chcesz – idź. Ja ci ani nie pozwalam, ani nie zabraniam.” Mówię: „Pójdę.” Wtedy chłopcy, moi koledzy przynieśli mi, oczywiście miałam tylko opatrunki, przynieśli skarpety takie jakieś, porozcinali skarpety od tyłu, wsadzili na nogi, zawiązali czymś, bez butów, o włożeniu butów oczywiście nie było mowy… właściwie chyba mogę powiedzieć, może jestem jedyną osobą, która boso przeszła przez kanały. Bo rzeczywiście w kanałach oczywiście te skarpety popłynęły, w tej wodzie w tych nieczystościach wszystko popłynęło, czyli właściwie na boso przeszłam przez kanały. Ale żyję pomimo wszystko.

  • Jak pani pamięta to przejście kanałami?


Najgorsze to było czekanie. Myśmy siedzieli pod ścianą na ulicy Długiej, powiązani byliśmy liną, i czekaliśmy na wejście do kanału. I raz po raz było hasło: „’Parasol’, szykuj się!” I „Parasol” wstaje i już jest gotowy, cisza, nic. Znowu siedzimy. Ja już potem nie miałam siły wstawać. Także, już potem siedziałam, czekałam… aż prawie o świcie dostaliśmy się do kanału. Czyli to zejście po tych klamrach i wejście do kanału [wspominam] raczej makabrycznie. Kanał jest obły, śliski, woda, nieczystości, nie można postawić kroku inaczej jak tylko środkiem, bo się człowiek obsuwa zaraz. Poza tym nawet na mój wzrost, niski, trzeba było iść pochylonym. To było naprawdę bardzo ciężkie przeżycie. Ale siłą woli człowiek to jakoś przetrzymał, przeżył. Jak wyszłam na Nowym Świecie, przy Wareckiej, to już nie było mowy, żeby nawet kroku zrobić.

Tam już wzięli na nosze i od razu zanieśli mnie na Tamkę do Pałacu Książąt Ostrogskich.

  • Czy wszyscy pani koledzy z oddziału wyszli z kanału?


Tak, znaczy ta partia, bo jeszcze została taka osłonowa grupa, która jeszcze walczyła, jeszcze się broniła. Ale ranni… to już wyszli. To był już koniec sierpnia. Jeszcze mała grupa osób została, kolegów, którzy potem jeszcze opuścili Starówkę, ale to już były takie naprawdę resztki. Myśmy już wyszli, raczej cały oddział już wyszedł wtedy.

  • I gdzie wtedy została pani zabrana, na Tamkę?


Na Tamkę, tak, ale z tym, że za parę dni, wtedy jak mama moja przyszła, to od razu tej samej nocy znowu zaczęli przelatywać przez tę salę powstańcy – „Wycofujemy się! Niemcy nadchodzą! Kto może, kto ma siły niech [idzie], bo Niemcy za chwilę tu będą!” Więc znowu się zwlekłam z tego posłania, ktoś mi jakieś kule podał, już nie było nikogo. Pamiętam tą noc, księżyc świecił, noc, a ja przez Nowy Świat – kuśtyk, kuśtyk, kuśtyk. Dotarłam aż do barykady, aż przez Aleje Jerozolimskie i tam już opadłam z sił, usiadłam w bramie i siedziałam. Chciałam iść na Czerniaków, bo wiedziałam, że „Parasol” jest na Czerniakowie, ale nie doszłam. Jacyś chłopcy mnie zauważyli, bo ja byłam w panterce, [chłopcy] nie z „Parasola” – „Koleżanko, co z tobą?” Ja mówię: „Idę na Czerniaków, tylko nie wiem, jak się tam dostać.” – „Ty? Na Czerniaków?” Przecież widzieli moje nogi obandażowane. „Nie! Mowy nie ma!” I zaczęli się naradzać, gdzie mnie umieścić. To jak ja już wiedziałam, że na Czerniaków nie dojdę, to mówię: „Mam ciotkę na Hożej, to zaprowadźcie mnie na Hożą.” I tak przez barykadę pod Alejami Jerozolimskimi jakoś żeśmy przeszli i dotarłam na Hożą do mojej ciotki. […]Ona mieszkała na parterze, była jadalnia, pokój przejściowy - jak to w tych starych domach było, kanapa, na kanapie mnie umieścili, ciotka była na dole w schronie. Pusty dom, ja na tej kanapie sobie [siedzę]… bardzo mi dobrze było na tej kanapie. I raptem… A dom stał jeszcze, cały dom stał, jeszcze szyby w oknach, jeszcze normalnie było. W ogóle, jak się przyszło do Śródmieścia i zobaczyło się, że są szyby w oknach, że są liście na drzewach, że ludzie chodzą normalnie, nie kryjąc się, to było przeżycie niesamowite... W każdym razie pocisk z działa kolejowego [uderzył] w ten dom, bęc, domu nie ma. Gruz posypał się, wszystko mnie tam zasypało. Znowu ciotka uprosiła, jacyś ludzie wpadli tam – „Żyje pani?” Mówię – „Żyję.” Porwali mnie stamtąd i zanieśli do piwnicy. W piwnicy deska do prasowania […] na tej desce do prasowania sobie leżałam. Gorączka czterdzieści stopni, już troszkę zakażenie się wdawało, w końcu postanowili, że mnie zaniosą do następnego szpitalika, do następnego domu Hoża 13. Tam opieki żadnej. Leżenie na ziemi, smród, bo okienko od ubikacji zbite, wody oczywiście nie było, zatkane wszystko. Tam było niesamowicie. Stamtąd po jakimś czasie przenieśli mnie na Śniadeckich do szpitala i stamtąd już wyszłam do [obozu]… Tam już było lepiej, warunki były możliwsze i stamtąd już wywieźli nas do Niemiec.

  • Czy w czasie tych ostatni dni, które spędzała pani w szpitalach słyszała pani jak przebiegają walki?


Nie. Jak byłam na Hożej, to do mnie nic nie docierało […]

Właściwie już wtedy nie walczyli na Śródmieściu, a na Śniadeckich to był okres kapitulacji… Widziałam tylko przez okienko, bo leżałam w piwnicy, jak żołnierze, koledzy, wychodzili tam koło Politechniki [na] Śniadeckich, tam broń oddawali, także ja ich widziałam jak wychodzili. I brat wtedy mnie znalazł. Odnalazł mnie wtedy brat, bo nie był ranny i dowiedział się przez Hożą i jeszcze się z nim spotkałam wtedy na Śniadeckich. Ale on poszedł do niewoli.

  • A kontakt z ciotką pani straciła?


Nie. Potem ją spotkałam dopiero jak wróciłam do Polski. Ona też wyszła z ludnością cywilną, opuściła Warszawę.

  • Jak pani pamięta moment kapitulacji?


Jak się Powstanie skończyło, to zupełnie nie było wiadomo, co z nami zrobią.Wojsko już wyszło, ludność cywilna też. Widziałam jeszcze przez to moje okienko, jak Niemcy chodzili…, podpalali jeszcze stojące domy. Początek października, nic się nie dzieje, nie wiadomo, czy przyjdą nas powystrzelają, czy co zrobią. W końcu, 10 października podjechały samochody, zawieźli nas na dworzec, do wagonów bydlęcych wsadzili i wywieźli do Niemiec.



  • W jakich warunkach przebiegała podróż?


Leżenie na ziemi, może tam jakieś garstki słomy były. Bez jedzenia, bez wypuszczania... Nie wiem jak to długo trwało.

Potem nas wyrzucili na stacji, taka stacja się nazywała Jakobstal.Pamiętam taką historię. Deszcz padał, wynieśli mnie z tego [wagonu], leżałam na nasypie buzią, że tak powiem, do nieba, nie chciałam się ani odwrócić – „Pada to pada, niech tam sobie pada.” Po prostu było takie osłabienie czy zniechęcenie. Pamiętam ten moment leżenia na nasypie bez chęci schronienia się w jakiś sposób.Potem nas zanieśli przez punkt kontrolny, gdzie byli Niemcy. I straszne oburzenie Niemca, [że] ja miałam te spodnie niemieckie, panterki już nie miałam, ale miałam te spodnie. Mówię – „Dobrze, ja mogę zdjąć, tylko, że ja nic innego nie mam.” Oczywiście wyszłam tak bez niczego, bez najmniejszego [ubrania], bo jak leżałam w szpitalu, to nie miałam możliwości zaopatrzenia się w nic. Jakoś w końcu przepuścili, że w tych spodniach niemieckich mogłam przejść do obozu.

  • Czy była pani z kimś znajomym w obozie?


Potem spotkałam koleżankę z mojego oddziału, która była ranna w rękę - Władka Dziakowska. Była ze mną w baraku. Opiekowałam się nią w pewnym [stopniu]… Ja leżałam, ale ona z kolei, ponieważ miała rękę zranioną, to ja pomagałam jej w różnych czynnościach życiowych.

  • Jakie warunki panowały w tym obozie?


Głód przede wszystkim. Po pierwsze, myśmy byli wycieńczeni. Jak szłam do Powstania, to ważyłam z osiemdziesiąt kilo, a w obozie to już nie wiem ile, w każdym bądź razie bardzo mizernie wyglądałam. Pluskwy [były] niesamowite, to były baraki brudne, prycze piętrowe. Pluskwy to tak sobie upodobały, że jak człowiek leżał, to na twarz spadały, co chwila. Szczury. Początkowo to głód. Nie było paczek żadnych. Dostawaliśmy tylko wieczorem kawę czarną, oczywiście ekstrakt jakiś i bochenek chleba, nie pamiętam… to była malutka kromka chleba, do tego łyżeczka margaryny albo pasty śledziowej, albo marmolady czasem. I to miało być na śniadanie i na kolację. Oczywiście zaraz się natychmiast zjadało, a rano znowuż była tylko kawa, taka lura, wiec czekało się znowu na ten obiad. Pamiętam taką rzecz – leżąc na tej pryczy już od godziny dziesiątej, jedenastej już nie spuszczałam oka z tej ścieżki. Wiedziałam, że wcześniej nie przyjdą, jak o dwunastej, ale człowiek tak wypatrywał: „Może już idą z tą zupą?” Ale ta zupa to była – szpinak cały z korzeniami, z liśćmi, jakaś tam brukiew, jak trafił się jakiś ziemniak, to było już wielkie święto, także nie można się było tym specjalnie najeść. Potem, jak zaczęły przychodzić już paczki pierwsze z Czerwonego Krzyża, potem od rodzin ewentualnie, to już zaczynało być dużo lepiej, ale początki były bardzo trudne.

  • A pani rodzina wiedziała?


Oczywiście. Myśmy mogliśmy wysyłać listy, więc wysłałam list do mojej ciotki i przysłała mi paczkę. Pamiętam, że była wtedy tam i cebula, coś do smarowania chleba, to było dla nas miłe.

 

  • Jak długo przebywała pani w obozie?


Do wyzwolenia. Obóz został wyzwolony w maju. Myśmy się zakładali, kto nas wyswobodzi, czy Anglicy, czy Rosjanie, bo to było między Dreznem a Lipskiem. Oczywiście, w międzyczasie były bombardowania Lipska, bombardowania Drezna, więc żeśmy oglądali, nawet nasz obóz trochę oberwał, ale przeżyliśmy do maja. Oswobodzili [nas] Rosjanie. Ja [leżąc] na pryczy zobaczyłam, za obozem właśnie drobne koniki, Rosjanie [jechali] na tych konikach… wiedziałam, że to będą Rosjanie. Oni się bardzo obozem zaopiekowali, ale w sposób niezbyt racjonalny. Zaczęli nam dawać zupę z kotła, to bardzo dużo ludzi odchorowało mocno, bo żołądki były nieprzyzwyczajone. Myśmy dopiero odkryli, że… bo to był obóz dzielony na nasz obóz, jakieś dwa baraki jeńców z 1939 roku, Włosi, Francuzi i potem się okazało, że był ogromny obóz jeńców rosyjskich. Ci to byli w potwornych warunkach. Oni byli naprawdę... Po wyzwoleniu, Francuzi i Włosi szybko się wyewakuowali i były wolne baraki. Myśmy tych Rosjan przywoziły tutaj bliżej i nieraz poszło się tam, zabrało się parę osób, wróciło się i znowu parę dni żyło… […] Tam zostało czterdzieści tysięcy Rosjan na cmentarzu w… obóz Zeitheim się nazywał.



  • Czy wróciła pani później do kraju?


Nie. Był organizowany wyjazd do kraju. Na razie niezbyt oficjalny, ale już się w każdym bądź razie zbierali. Jedziemy do kraju. Ja miałam ogromny dylemat – czy wrócić do kraju, czy szukać brata? Dostałam list w międzyczasie od brata i wiedziałam, że jest gdzieś koło Norymbergii. Wiedziałam, że on jest taki raczej mało zaradny. Uważałam, że jestem za niego w jakiś sposób odpowiedzialna, że go muszę znaleźć i ewentualnie, że razem wrócimy. Zebrała się nas taka grupka osób, nieduża i pod drutami… oczywiście, nie biorąc nic ze sobą, wybraliśmy się w kierunku Elby. Szliśmy dwa dni chyba i dotarliśmy do mostu. Z tym, że po jednej stronie byli Rosjanie, po drugiej byli Amerykanie. Jak się dostać? Cały czas udawaliśmy Francuzów, mieliśmy takie malutkie naszywki, jeszcze mam do tej pory taką malutką naszyweczkę, że jesteśmy Francuzami wracającymi do kraju, bo inaczej nie można było tego usprawiedliwić. Na moście rozegrała się niesamowita scena, koleżanka po francusku zaczęła rozmawiać z tym wartownikiem rosyjskim, oczywiście nie mogła się dogadać. On poszedł do budki, do jakichś swoich władz, a myśmy w międzyczasie szmyrgnęli przez most. W połowie mostu już tam byli Anglicy, złapali nas tam w połowie mostu i już byliśmy po tamtej stronie. Także taka była historia. Potem szczęśliwie znalazłam brata i potem już razem żeśmy tutaj byli.

  • W którym roku pani wróciła do Polski?


Wróciłam w 1946 roku. Z obozu w Langwasser pojechaliśmy do Murnau, ponieważ wiedzieliśmy, że z Murnau można do generała Andersa się dostać, takie były plany. Ale to już było za późno, już nie można było. W pewnym momencie kiedyś wyczytałam ogłoszenie: „Osoby, które mają maturę, chcą się zapisać na studia, mają się udać do takiego baraku zapisać się tu i tu”. Oczywiście, zapisaliśmy się z bratem i czekamy. Czekamy tydzień, dwa tygodnie, trzy tygodnie. W końcu ja mówię: „Nie, to jest coś [nie w porządku], pójdziemy się dowiedzieć.” Poszłam się dowiedzieć – oczywiście: „Trzeba czekać, będzie zorganizowany transport specjalny, pojedziecie tam do Belgii.” Trwało to znowu jeszcze jakiś czas, ja mówię: „Nie, to za długo trwa.” I postanowiliśmy na własną rękę pojechać do Belgii. Mieliśmy przyjaciół takich oficerów „wrześniaków” tak zwanych – „No, co wy, dzieci myślicie pojechać sobie tak? To niemożliwe.” Ja mówię: „Jedziemy.” Jakiś samochód jechał do generała Maczka i myśmy się zabrali. Pojechaliśmy do Hannoveru mając ze sobą, koledzy dali, marek parę, ale nie wiedzieliśmy, jaką to wartość przedstawia. Czy za te marki to można, powiedzmy, wypić szklankę herbaty, czy przeżyć miesiąc? W Hannoverze jesteśmy na dworcu, czekamy, co się będzie działo. „Czy jakieś pociągi jeżdżą do Belgii?” – „Tak, za godzinę czy za dwie godziny będzie jakiś wojskowy pociąg.” - „No, to świetnie”, to czekamy. Przyjechał wojskowy pociąg, angielski, to myśmy do pierwszego lepszego wagonu się władowali, byliśmy już mundurach, bo myśmy dostali mundury angielskie. Nie wiedzieliśmy wtedy, że są specjalne wagony, czy przedziały dla kobiet, żeśmy się władowali do [jednego wagonu], ci zrobili nam miejsce i pozwolili nam [usiąść]. Potem, w międzyczasie, jakieś jedzenie zorganizowali, wszystko bardzo pięknie. Przyjechaliśmy do Brukseli. Jedziemy tramwajem, znajdujemy się w samym centrum Brukseli i nie wiemy teraz, noc, gdzie się ruszyć, co zrobić ze sobą. Ktoś widział, że jesteśmy w mundurze „Poland” – „To idźcie do town majora” To poszliśmy. Papiery miałam…, mieliśmy rozkaz wyjazdu z Murnau, to mnie dał przydział do najbardziej luksusowego hotelu w centrum Brukseli. Po tylu miesiącach… był specjalny hotel dla pomocniczej służby kobiet, dla angielskiej oczywiście, dali pokój, prześcieradła, czerwony dywan, ciepła woda, no w ogóle niesamowita historia.

  • I rozpoczęła pani studia tam?


I tam rozpoczęłam studia. Był ośrodek studiów i tam się zapisałam, dali mi skierowanie do rządu, gdzie rozpoczęłam studia.

  • Czy po powrocie do kraju była pani w jakiś sposób represjonowana?


Nie. Wróciłam do Łodzi i kończyłam studia w Łodzi. […] Tam była różna młodzież, w bardzo różnym wieku, od bardzo młodych osób do [osób w] bardzo zawansowanym wieku, bo ci którzy przerwali kiedyś studia – kończyli. Bardzo pozytywnie ten okres pamiętam.

  • A co w pani życiu zmieniło Powstanie? Jak na panią wpłynęło?


Trudno powiedzieć.

  • Na pani osobowość?


Na osobowość tak, na pewno. Przede wszystkim - odpowiedzialność za siebie. Do Powstania to ja byłam jeszcze właściwie… znaczy nie byłam już dzieckiem, bo byłam właściwie dorosłą osobą, ale to wtedy było inne wychowanie zupełnie. Byłam bardzo uzależniona od rodziny, od domu, nie mogłam podejmować żadnych decyzji samodzielnie, a tutaj raptem zaczęłam być sobą. Zaczęłam decydować o swoim życiu, o swoim postępowaniu, w sposób zupełnie niezależny i wolny, ale jednak rozsądny.

  • Czy ma pani jakieś miłe wspomnienia związane z Powstaniem?


To jest złe określenie – najmilsze, nie można powiedzieć, że to były najmilsze, to było w ogóle cudowne… Dla mnie to były cudowne chwile właśnie tego braterstwa, tych niesamowitych przyjaźni. Przecież myśmy nawiązali takie znajomości, taką przyjaźń, którą do dzisiaj kontynuujemy. Ten miesiąc nas tak zjednoczył, że do dzisiaj się przyjaźnimy, bywamy u siebie, lubimy się. To świadczy chyba o tym, co Powstanie w nas zostawiło, że się tak świetnie czujemy w swoim towarzystwie. My się nawet lepiej czujemy ze sobą, jak w swoich własnych rodzinach. Rodziny kochamy, ale tak naprawdę dobrze to się czujemy w swoim towarzystwie, gdzie możemy sobie powspominać i gdzie się znamy już tyle lat. To może nie są najmilsze chwile, ale to są najistotniejsze chwile, bym powiedziała.

  • Dziękuję bardzo.



Warszawa, 23 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel
Jadwiga Bielesz Pseudonim: „Waligóra” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion "Parasol" Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter