Zygmunt Krzywicki „Wiktor”
Nazywam się Zygmunt Krzywicki, urodziłem się 21 stycznia 1927 roku w Warszawie, pseudonim „Wiktor”, strzelec Zgrupowania „Chrobry II” 3. kompanii i kompanii rezerwowej.
- Co pan robił przed 1 września1939 roku?
W tym czasie byłym uczniem szkoły powszechnej zgromadzenia kupców miasta stołecznego Warszawa. Jestem wychowankiem tej szkoły, bo zacząłem od pierwszej klasy szkoły powszechnej i skończyłem w tej szkole pierwsza licealną. Gdy wybuchła wojna miałem ukończoną szóstą klasę szkoły powszechnej i już zostałem przyjęty do gimnazjum. To była sześcioklasowa szkoła powszechna zgromadzenia kupców, gimnazjum i liceum mieściło się w tym samym budynku, to było na Prostej 15, róg Waliców. Teraz na miejscu tego budynku jest nowy budynek z urządem pocztowym. Cały okres po wybuchu wojny spędziłem w oblężonej Warszawie, razem z matką, ojcem, siostrą mieszkaliśmy na Chłodnej numer 8. Mama pracowała w szpitalu Dzieciątka Jezus, w kancelarii. Początkowo po pracy wracała do domu i potem z samego rana znowu szła. Tak było do 8 września, kiedy szpital został zbombardowany, mimo specjalnych oznaczeń, że to jest szpital, nie stanowiło to jednak dla Niemców przeszkody. Zbombardowali budynek główny i dwa mniejsze. Wtedy moja mama uciekła wraz z wicedyrektorem z bombardowanego szpitala, dostała się na ulicę Chłodną i potem już chyba nie chodziła do pracy.Ojciec przed wojna pracował w Banku Polskim na ulicy Bielańskiej. 5 września został ewakuowany wraz z bankiem na wschodnie rubieże Polski, to były specjalne konwoje kolejowe. Przewożono tam złoto i eksponaty Funduszu Obrony Narodowej. Przed wojną rozpoczęto akcję zbiórki pieniędzy na FON, który przeznaczony był na zakup broni, karabinów maszynowych. To się odbywało na specjalnych uroczystościach, z udziałem przedstawicieli wojska i tak dalej. To wszystko było zapakowane w workach, zaplombowane, włożone do krytych wagonów i tak to sobie jechało na wschód. Całe szczęście, że nie zostały zbombardowane i mój ojciec dostał się do Równego, tam zaproponowano mu dalszą trasę na Zaleszczyki i Rumunię wraz ze złotem i skarbami FON. Przerwa trwała dwa albo trzy dni, ale w tym czasie przyszła wiadomość, że wojska sowieckie przekroczyły wschodnią granicę Polski i posuwają się w głąb. Wówczas kierownictwo tego transportu rozwiązało umowę o pracę z pracownikami, każdemu wypłacono trzymiesięczna pensję, a banknoty, które zostały spalono komisyjnie w Równem. Ojciec, mając forsę, wraz z kumplami kupił konika wraz z małym wozem i do Warszawy. 2 czy 3 października ojciec zjawił się w Warszawie z wozem załadowanym kapustą, która po drodze kupił, tu sprzedał, rodzina też miała od razu coś do jedzenia.
- Czy uczestniczył pan w konspiracji?
Uważam, że w konspiracji byłem od 1941 roku. Dlatego, że Niemcy zamknęli szkoły wyższe i średnie, gimnazjów nie było, liceów nie było. Polacy powinni czytać i pisać i dla Niemców to było wystarczające. Jak się okazało, że mam sześć klas szkoły, to kierownictwo odetchnęło i powiedzieli: „To weźmiemy jeszcze siódmą klasę”. Liczyli na to, że po kampanii francuskiej wojna się zakończy i nie będzie straty roku. Skończyłem siódmą klasę, która miała program pierwszej gimnazjalnej. Teraz dokąd? Był cały szereg uczniów, którzy znani byli kierownictwu szkoły, bo chodzili tak jak ja, oświadczono, że otwieramy szkołę na zasadach kompletów, ale będziemy wykładali program gimnazjum, a jak trzeba to i liceum. I ja w ten sposób się dostałem. Jak sobie teraz myślę, czym były te komplety, to się zastanawiam, czym one się różniły od konspiracji? Były tajne, były zakazane, za złapanie z książkami szło się do więzienia, a bywało jeszcze gorzej. Poza tym, w grupie tych osób tworzyła się więź koleżeńska, wymiana wiadomości politycznych z radia, zacieśniała się ta więź. Niektóre komplety zaczęły się przekształcać w grupy wojskowe wchodzące w skład plutonu czy kompanii. Tak było na przykład ze mną. W połowie 1944 roku, jesteśmy w pomieszczeniu szkolnym, myśmy tam tylko przychodzili, nic więcej. [Dyrektor] Paweł Ordyński mówi: „Krzywicki, wiesz jak sprawy polityczne stoją...”. Ja mówię: „Wiem panie dyrektorze”. „No, trzeba by coś zrobić”. Ja mówię: „Jeżeli chodzi o konspirację, to ja już jestem”. „Tak?”. „Tak, jestem od paru miesięcy w Szarych Szeregach”. „To pogadaj, może w twojej grupce kogoś ci się uda ściągnąć do konspiracji”. Rozmawiałem, powiedzieli mi, że pójdą ze mną. Komplety to była szkoła, która miała pomieszczenia w mieszkaniach uczniów, raz u jednego, raz u drugiego i tak to było robione, żeby za każdym razem u kogo innego się odbywało. Więc ja się śmieję, że konspiracja zaczęła się, jak zaczęliśmy chodzić na komplety. Tam można się było naprawdę więcej nauczyć, jeśli ktoś chciał, niż w szkole. Przepytywania były częstsze, każdy jeśli miał wątpliwości to były one na bieżąco rozwiewane. Miałem znajomych, którzy byli w konspiracji, namawiali mnie, ja mówiłem, że się jeszcze namyślę. Wybrałem kogo innego, wybrałem panią, która w roku 1943 liczyła lat pięćdziesiąt czy pięćdziesiąt dwa i od której przynosiłem do domu gazetki konspiracyjne. Teraz, jak na to patrzę, to okazuje się, że to były gazetki Delegatury Rządu. Jak jej coś mówiłem o innych, to mi powiedziała: „A jakie ty chciałeś?”. [...] „Komunistycznych ode mnie nie otrzymasz, ja nie będę zatruwała duszy ideologią komunistyczną”. To była bardzo dzielna kobieta: Maria Węglińska, pomagała bardzo wielu ludziom zagrożonym z racji ich pochodzenia, ona sama była bardzo zagrożona, a mimo to brała aktywny udział. Jak się potem zorientowałem, już półtora roku przed Powstaniem, ona już była w Biurze Informacji i Propagandy Delegatury Rządu na Kraj. Poprzednio też była, tylko roznosiła paczki z gazetami, a tu już miała funkcję. U niej w łazience był zakamuflowany magazynek z prasą, którą przynosiła, „Biuletyn Informacyjny”, który przynosiła z drukarni i tam wkładała, fachowo założony, ja przychodziłem co czwartek i otrzymywałem „Biuletyn Informacyjny” z datą późniejszą o dzień lub dwa. Należałem do tych, którzy najwcześniej go otrzymywali do rąk. Do niej miałem pełne zaufanie, to była przyjaciółka moich rodziców, bardzo ją szanowaliśmy. Mówię: „Pani Mario, ja chciałbym do jakiejś organizacji”. Ona mówi: „Tak? Dobrze, załatwię ci”. Przyszedłem za tydzień, chodziłem do szkoły na Wilczą [...] tam było takie pomieszczenie, tam żeśmy się spotykali, poza pomieszczeniami uczniów: „Słuchaj przyjdzie do ciebie jegomość i z tobą pogada”. „Kiedy przyjdzie?”. „Jeszcze w tym tygodniu”. Jak powiedziała, tak było. Przychodzi facet, przedstawił się i tak to się zaczęło. Zanim mnie przyjęli, upłynęło kilka miesięcy, bo się tam sprawdzało kto, co, jak... Nie wiem, czy miało jakiś wpływ to, że ojciec pracował w niemieckim banku emisyjnym na Bielańskiej, był tam kasjerem.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Zanim ogłoszono alarm, ustalono miejsce zbiórki i wybuch zastał mnie w domu. Miałem kontakty, bo prowadziliśmy działalność tak zwanego małego Wawra, małego sabotażu na terenie Warszawy. Były prowadzone szkolenia z zakresu łączności, w których uczestniczyłem i dywersyjna działalność. Uczestniczyłem w rozlepianiu plakatów na pewnym odcinku Warszawy. Inni wcześniej chodzili do kin i tam kapali gazem łzawiącym, aż Polacy uciekali. Obowiązywała zasada, że „Same świnie siedzą w kinie”. Po kilku takich imprezach, głośno się o nich zrobiło i frekwencja zmalała. Szkolenie obejmowało obsługę telefonu polowego, bo zakładano, że w czasie Powstania, będziemy w łączności i będziemy mieli do czynienia z aparatami telefonicznymi. Na tydzień przed wybuchem Powstania była zbiórka na Marszałkowskiej przy Alejach. Tam była szkoła i na ostatnim piętrze, przy sali gimnastycznej cały hufiec harcerski miał taką odprawę. Praktyczne informacje, w co się ubrać, co zabrać, co do jedzenia, jakie buty, jaki garnitur i tak dalej. Potem pogotowie było i czekaliśmy na alarm. 1 sierpnia, o godzinie jedenastej kolega z tej grupki przylatuje i mówi: „Słuchaj, o godzinie trzeciej w budynku takim, a takim, na ulicy Żelaznej”. Dlaczego siedziałem w domu? Kazali siedzieć w domu i nie rozjeżdżać się więc siedziałem. Ale dnia 1 sierpnia kazano mi jechać do „Olka” z wiadomością o alarmie. Razem z nim rozlepiałem plakaty w Alejach Jerozolimskich i Emilii Plater. Ubrałem się i do tramwaju. Tramwaje oblepione niesamowicie, winogrona wisiały. Pojechałem, ale nikogo nie zastałem dlatego, że dwa dni wcześniej była wsypa podczas plakatowania. Zebraliśmy się na rogu Chałubińskiego i Nowogrodzkiej, było nas pięciu i podzieliliśmy się na dwie grupy: dwu i trzyosobową. Myśmy poszli Alejami Jerozolimskimi, Emilii Plater do Noakowskiego, dalej żeśmy nie szli, bo Niemcy byli na Politechnice, tam była budka strażnicza i siedział Szwab. Jak zacząłem smarować ścianę, on wyszedł, no to mówię: „Uciekamy”. Poszliśmy, patrzymy – nie ma go, idziemy z powrotem, smarujemy, on znowu wyszedł. Ja mówię: „Idziemy, nie drażnijmy go”. W tym momencie słyszymy kilka serii z pistoletu maszynowego, ja mówię: „Słuchaj, z tamtej strony, tam gdzie nasi są”. Ta grupka, która poszła od Chałubińskiego do Alej Jerozolimskich, przeszła aż do Placu Zawiszy. Tam był słup ogłoszeniowy, nie zachowali należytej ostrożności, ten słup im zasłonił widok i w pewnym momencie zobaczyli, że się tam zbliżają Szwaby, patrol policji niemieckiej. Jeden z naszych kumpli, od razu wpadł w Nowogrodzką i zaczął uciekać – to oni do niego z pistoletu maszynowego, ale nie trafili, bo to był młody chłopak i szybko biegł. Tam zostało dwóch, pytają ich: „Co to jest? Kto to nalepił?”. „Tamten, który uciekał”. Zabrali ich, obmacali czy mają broń – nie mieli i zabrali na Tarczyńską. Tam zaczęli dokładniej ich przeszukiwać i znaleźli tak zwana pestkę – pocisk do pistoletu. Wzięli ich pod ścianę, że będą rozstrzeliwać. Wysłali równocześnie patrol w okolice słupa i tam znaleziono w pokrzywach pistolet. Ten jeden z kumpli, starszy od nas, był całą noc na szkoleniu wojskowym, był podchorążym. Poszli do wiezienia. Potem jeszcze jedna osoba wpadła, zawiadomiona o tej wpadce, zaczęła krążyć po tym placu, złapali ją. Młodzi ludzie i bez wyobraźni czasem.Ja zostałem, nie bałem się, ale Olek się bał i uciekł z domu wraz z rodziną. Wyobrażał sobie, że przyjdą po niego i zabiorą go, bo tamci wpadli. Zjawiłem się o godzinie trzeciej było nas dziesięciu. Stamtąd, z tej bramy poszliśmy na Żelazną chyba 138, ten dom został spalony, to jest budynek świeżo wybudowany, trochę odchylony przy budynku narożnym Chmielna Żelazna. Wkrótce po trzeciej rozpoczęła się strzelanina z daleka, a potem z bliska.
- Czy pan był wtedy uzbrojony?
Przed Godziną „W” nasz kolega, który wybił się na dowódcę, o pseudonimie „Generał” był energiczny i zaczął kierować. Mówi do mnie: „Weźmiesz prawą rękę na temblak, załóż opaskę, zejdź na dół”. Zszedłem na dół, ale opaskę zdjąłem. Pistolet miałem, mój, to była „piątka” – służyła do zabijania much a nie do walki. Dostałem ją na dwa dni przed Powstaniem. Na całe szczęście długo tam nie stałem, bo zaczęła się w pobliżu domu strzelanina. Zobaczyłem trzech powstańców, którzy paczkę rozszarpywali, w której był karabin. To ja się ujawniłem im. Zajechał tramwaj, powstańcy zaczęli strzelać do niego. Na przednim pomoście stał żołnierz niemiecki w uniformie lotnika, trzymał pistolet. Powstańcy do niego strzelili, zabili go, ranili przy okazji motorniczego. Powstanie to też budowanie barykad – ludzie rzucali przez okna stoły, szafy rozmaite, krzesła i budowało się barykady.My mieliśmy czekać na przybycie do nas łącznika z Ochoty. Ponieważ byliśmy w łączności mieliśmy utrzymywać łączność między oddziałem wojskowym w centrum i ulicą Niemcewicza, konkretnie miedzy Alejami Jerozolimskimi, a Niemcewicza. Jak się okazało, nie doczekaliśmy się dlatego, że Ochota od razu pierwszego dnia została odcięta od Śródmieścia. Tam były dwa duże oddziały: jeden na Tarczyńskiej i drugi w pobliżu Niemcewicza i przedarcie się było niemożliwe. Co robić? Zgłosiliśmy się od razu pierwszego dnia do tworzącego się dowództwa, bo ludność powiedziała nam, że tam są oficerowie i zapisują. Dlatego poszliśmy na ulicę Żelazną, „Generał” wysłał mnie: „Idź ty i zamelduj, że tutaj jesteśmy”. Już wtedy pełno było szkła na ulicy, trochę gruzu widać, mało ludzi, mały ruch. Pytam gdzie jest dowództwo, powiedziano mi, poszedłem tam i skierowano mnie do magla. Patrzę, stoi Szwab, wehrmachtowiec, spojrzałem, nikogo innego nie ma. Wychyla się głowa powstańca: „A wy dokąd?”. „Do dowództwa, tu ten Szwab stoi”. „Jest jeńcem wojennym”. „A nie ucieknie?”. „Nie, ja zaraz wychodzę”. No i rzeczywiście, wyszedł i zabrał go. Niemiec drżał, tak się bał, młody chłopak, miał może dwadzieścia cztery lata, może mniej. Mówię: „No i co, jak się czujesz bohaterze rasy panów?” Musiałem sobie ulżyć. Wszedłem do środka, tam siedziało trzech panów po cywilnemu, zameldowałem nasza grupę harcerską, łączności, ilość osób, i tak dalej. Z Ochoty przyniesiono nam dziesięć tak zwanych „sidolówek”, to były granaty konspiracyjnej produkcji w puszkach, w opakowaniu z płynu do mycia okien, firmy „Sidol”. Zgłosiłem te granaty, kazano czekać. W międzyczasie były okazje do poharatania Niemców. Jak wróciłem, był taki mały, ciężarowy samochód niemiecki, wpadł na barykadę, dostał granatem albo pociskiem. Było ciemno, kolega tam wszedł, mówi: „»Wiktor«, mam prosiaka!” „Dawaj!”. On ciągnie: „Ojej, to Szwab jest!”. Okazało się, że były tam też skrzynki z granatami. Nie wiem dlaczego powstańcy, którzy zatrzymali ten samochód nie zabrali tych handgranatów niemieckich. Wyjęło się je i zameldowało do dowództwa, że są granaty zdobyte. Potem po północy znowu zajechały samochody, duży samochód ciężarowy niemiecki. Nie był zorientowany, jaka jest sytuacja, ale udało mu się uciec, ponieważ coś pękło w pistolecie maszynowym, który był naszym największym skarbem i nic nie można było zrobić. Rzucono benzynę w butelce na plandekę, ona się zaczęła palić, potem wygasła. Szwab wyskoczył, zobaczył, że nie strzelają, to z powrotem, wykręcił tyłem i uciekł gdzie tylko mógł. Gdyby na Placu Starynkiewicza znajdował się uzbrojony w broń maszynową oddział niemiecki, mógłby się z powodzeniem wedrzeć w ulicę Żelazną i ten cały teren. nie wiadomo dlaczego w planach nie uwzględniono w tym miejscu żadnego polskiego oddziału. To, co robili ci oficerowie to robili, bo zobaczyli, że zachodzi taka konieczność, bo nie było żadnej jednostki konspiracyjnej. Myśmy byli jedyni, ale co to – chłopaczkowie piętnasto- siedemnastoletni. Druga rzecz – broń. Magazyn amunicyjny znaleziono. Cały „Chrobry II” to nie jest jednostka konspiracyjna. Tu zebrały się osoby, które szły na miejsce zbiórki znajdujące się na Ochocie i na Okęciu – tam zgrupowanie „Garłuch” miało swoje miejsce zbiórki. Tam się nie dostali, bo zostali za późno zawiadomieni i nie mogli się przedrzeć, bo Niemcy odcięli Ochotę od Śródmieścia. Także tu proszę państwa spotkacie wszystkich z rozmaitych zgrupowań, którzy nie dostali się do swoich jednostek, ochotników, którzy w konspiracji nie byli, zbieranina. To nie stało na przeszkodzie utworzenia zgrupowania największego bodajże w czasie Powstania w Śródmieściu Północ.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Wybuch Powstania spowodował wielki entuzjazm ludności. Ludzie wybiegli na ulice, przynosili rozmaite przedmioty na barykadę. Z okien zrzucali stoły, szafy, krzesła i to wszystko było układane na barykadzie. Od razu pytali, czy nie potrzebujemy czegoś zjeść.
- Czy miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości, którzy uczestniczyli czynnie lub biernie w Powstaniu?
Miałem do czynienia z Rosjanami. Jeden był inżynierem chemikiem, który uczestniczył w produkcji granatów na ulicy Siennej. Po zbombardowaniu tego budyneczku i częściowym jego zniszczeniu został przeniesiony do budynku Gebethnera i Wolffa. Tam stał taki budyneczek w stylu neogotyckim, dziś już nie istnieje, ale to jest gdzieś tak troszeczkę bliżej Marszałkowskiej, tam gdzie teraz księgarnia „Nike”. Ten Rosjanin zostawił w pomieszczeniu, gdzie produkowano granaty swój sowiecki płaszcz, przykrywałem się nim. Słyszałem jeszcze o jednym czy dwóch. Z Ukraińcami... Ludność i powstańcy, gdy zobaczyli w mundurze niemieckim osobę, która władała innym niż niemiecki językiem, to mówiła, że to Ukraińcy. Mogli być to Ukraińcy i byli. Ale tak naprawdę, ci ze skośnymi oczami, to nie byli Ukraińcy. To byli z Azerbejdżanu, z Armenii, żołnierze sowieccy, wzięci do niewoli, których zmuszono do wstępowania do oddziałów walczących u boku armii Führera. Po wojnie okazało się, że było ich dziewięćset tysięcy! Ci, którzy byli Żydami, nie przyznawali się do tego. Przystąpili do Powstania, ale nie przyznawali się. Mój kolega ze szkoły powszechnej, spotkaliśmy się w czasie Powstania – Ryszard Szreter, który był w getcie, potem z niego uciekł. Zaprzyjaźniliśmy się po Powstaniu, we wrześniu go nie widziałem, był ranny. Drugi żyje i jest w Izraelu – Michaeli Jakov. Utrzymujemy sporadyczny kontakt. Żaden Żyd, czy siedział w piwnicy, czy brał udział w Powstaniu nie przyznawał się, że jest Żydem. Kiedyś jechaliśmy tramwajem z Ryśkiem, ale nie utrzymywaliśmy wtedy kontaktów. Jak mnie zobaczył, to na najbliższym przystanku wyskoczył i zniknął. Po wojnie się go pytam: „Rysiek, czemuś ty wtedy uciekł?”. „Bo się bałem”. „Czego się bałeś?”. „Ciebie”. „Dlaczego?”. „Bo ja wiedziałem kim ty jesteś?”. Tym mnie rozłożył, dlatego że miał rację. Były rozmaite sytuacje wydawania Żydów, na tym wydawaniu cierpiała ludność polska, bo jak Niemcy złapali Żyda ukrywającego się u Polaka, to Żyd był rozstrzelany i cała polska rodzina. Ci dwaj Żydzi walczyli oczywiście w Zgrupowaniu „Chrobry II”. Rysiek był w 5. kompanii, był ciężko ranny koło kina „Bałtyk”, bo poszli tam na pomoc do oddziałów, które broniły się przed atakującymi od Powiśla Niemcami. Prawą rękę miał nieruchomą, jeździł samochodem. Dzielny chłopak, dostał się do Anglii, gdzie miał forsiastą ciotkę, skończył szkołę średnią, w Essex na uniwersytecie skończył historię, a potem na innym ekonomię. Od 1948 roku korespondowaliśmy ze sobą. Pierwszy list przyszedł na Sienną 45: „Zygmunt, jeśli żyjesz, odezwij się”.Jeśli chodzi o historię mordu Żydów na Pańskiej. Ten, który dokonał mordu tej rodziny, w celach rabunkowych, został rozstrzelany. Dowódca wyznaczył patrol, w którym był ten facet, poszli w ruiny, jeden wyciągnął pistolet i palnął mu w łeb. Tak się skończyła historia tego morderstwa, ci którzy tego dokonali, ponieśli zasłużoną karę.
- Jak wyglądało pana życie codzienne w czasie Powstania? Żywność, ubranie, noclegi?
Było różnie, każdy z nas przyszedł z jakimś papu. Miałem wielką torbę, w której było jedzenie zabrane z domu, bo kazali zabrać jedzenia na dwa dni. Ci, którzy nie mieli otrzymywali od ludności. Po paru dniach, po zajęciu Dworca Pocztowego, korzystaliśmy z kuchni zorganizowanej przez panie, mieszkanki domów przylegających do naroża Chmielna – Żelazna. Niektórzy przynosili jakieś zapasy i one gotowały. Obiady jedliśmy, ale na długo one nie starczyły. Pamiętam, że gdzieś koło dwunastego już kiepsko było z obiadkami. Potem na nowo z domu coś mi się udało zabrać. Nie miałem naprawdę apetytu, żyło się w napięciu, w stresie i to nie sprzyjało powstaniu apetytu. Im później, tym było gorzej. Bardzo ładnie schudłem, zresztą nie byłem korpulentny, tylko szczupły, ale jak Powstanie się skończyło, byłem już chudy. Spałem tam, gdzie mi przyszło spać, w mieszkaniach prywatnych, Chmielna róg Żelaznej, potem na Pańskiej przy przejściu przez ulicę, którego pilnowaliśmy, w magazynie trotylu na zmianę z kolegą spaliśmy. To nie była ziemia, ale nie było to coś wykwintnego. Bywało i tak, że jak się układało harmonogram magazynu, to okazywało się, że mogę sobie pospać w domu. To znaczy w piwnicy, bo wszyscy siedzieli wtedy w piwnicach.
- Jak atmosfera panowała w pana oddziale?
Różnie bywało, ci powstańcy, którzy pochodzili z konspiracji zachowali dyscyplinę i nie myśleli o wycofaniu się. Ci napływowi powstańcy, jak ich nazywaliśmy, zarówno ci młodsi i starsi, jak zobaczyli, że losy Powstania tak się toczą, jak się toczą, opuszczali szeregi. Były to przykre przypadki, przychodziło się, a kogoś nie ma. „Co się stało? Zabity?”. Mówią, że nie zabity, ale się wycofał...
- Z kim się pan przyjaźnił w czasie Powstania?
U mnie to jest tak, że żeby się z kimś przyjaźnić, to go muszę wypróbować, czy on się na przyjaciela nadaje, a to był za krótki okres. Łączyły mnie dobre kontakty z kolegą Kusocińskim, pseudonim „Justyn”, który już nie żyje. Również z Adamem Zaleskim, przez pewien czas, dopóki nie został ciężko ranny, byliśmy razem i czułem do niego dużo sympatii. Jednak, żeby tak na mur beton to nie. Spotkała mnie jedna wielka przykrość, która odbiła się na całym moim ówczesnym zachowaniu. Miałem aparat fotograficzny, którym robiłem zdjęcia z pierwszych godzin, dni Powstania. Ten aparat, razem z błoną, został mi skradziony i to przez osobę, która była w naszej grupie nie z konspiracji. Doszedł z wianem w postaci karabinu.
- Czy podczas Powstania w pana otoczeniu ktoś uczestniczył w życiu religijnym?
Kto chciał, ten uczestniczył. Były nabożeństwa – 15 sierpnia byłem na nabożeństwie z okazji święta żołnierza polskiego na Siennej 48 bodajże, naprzeciwko domu dowództwa. Sporo tam powstańców przychodziło.
- Czy podczas Powstania słuchał pan radia, czytał pan podziemna prasę?
Tym to się zawsze interesowałem. Radia słuchałem od 1943 roku – BBC, nie u mnie tylko u mojego znajomego, który mieszkał na Siennej 46, przychodziłem i słuchaliśmy radia w godzinach wieczornych. Musiałem uważać, że jak godzina była nocna, policyjna to żeby mnie nie złapali, jak przechodziłem przez ulicę. Gazetki konspiracyjnej w czasie Powstania już nie było, była tylko prasa powstańcza. Naturalnie, jak się człowiek dorwał do takiej prasy, to czytał z wielkim zainteresowaniem. To był na przykład „Biuletyn Informacyjny”. To nie przychodziło regularnie, ale jak doszło to bractwo czytało, bo chciało wiedzieć co się dzieje.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Wiadomość o zamordowaniu tej rodziny żydowskiej, wiadomość o zamordowaniu ze sztabu „Chrobry II” takiego starszego sierżanta, który był tak zwanym granatowym policjantem w czasie okupacji. Pobierał od rodzin aresztowanych pieniądze, które miał dostarczać do wiezienia, coś kupować i przekazywać, a tego nie robił. Przyszli tacy dwaj: „A to ty jesteś!”. On zaczął uciekać, była gonitwa na Siennej 45 po podwórzu, po mieszkaniach na parterze, w końcu go złapali i rozstrzelali na rogu Twardej i Siennej, bez sądu. Przykre było to, że ukradziono mi ten aparat, a ja miałem pełno błon i mogłem każdego dnia pstrykać, ile by wlazło.
- Pana najlepsze wspomnienie?
Musiałbym się namyślać. Była radość pierwszego i drugiego dnia Powstania. Trzeciego dnia stałem z „Kajtkiem” na rogu Żelaznej, gdy bractwo poleciało zdobywać Dworzec Pocztowy, nie trzeba go było zdobywać, bo był opuszczony przez Niemców, ale tam lecieli. Mówię: „Słuchaj »Kajtek«, nie ma sensu tu stać, widzisz co się dzieje. Słyszysz artylerię sowiecką?”. „Nie, już przestali strzelać”. Artyleria dawała o sobie znać 30, 31, 1, 2 ale 3 ustała, bo Powstanie wybuchło i nie trzeba było już strzelać. Ten moment był dla mnie przykry, bo wyczułem [o co chodzi]. Politycznie byłem nieźle wyrobiony. Pochodzę z rodziny o tradycjach niepodległościowych, patriotycznych. Potem szkoła, która wychowywała w duchu patriotycznym. Gdzie, od 1938 roku, od czasu zajęcia Czechosłowacji przez Niemców codziennie czytałem dokładnie, miałem dziesięć lat, gazety to znaczy „Wieczór Warszawy”, poza tym było radio i jego się słuchało, ale ja wolałem gazetę. W ten sposób człowiek sobie wyrabia pogląd na sprawy, między innymi polityczne.
- Co się działo z panem od zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
Po upadku Powstania, pytanie – co robić? Iść do niewoli, czy nie? Spotkałem moją znajomą, której organizacja odbywała u nas spotkania. To był Konwent Organizacji Niepodległościowych, polityczna organizacja. Powiedziałem sobie: „Ja nie pójdę!”. Spotkałem się z nią: „Mały, co z tobą?”. „Nie wiem, nie chcę iść do niewoli”. „Pamiętaj, żołnierz musi być zdyscyplinowany i w tym wypadku żołnierz idzie do niewoli!”. Jak ona mi tak powiedziała, a liczyła trzydzieści lat, według mnie już była stara, ja miałem siedemnaście, trzeba było do tego z uznaniem podchodzić. Postanowiłem pójść do tej niewoli. Najpierw zbiórka na Grzybowskiej, potem przez Żelazną, Chłodną, aż do Ożarowa na piechotę. Człowiek był już tak skonany, że jak przyszedł na salę, gdzie stały maszyny, leżało pełno słomy, to rzucił się i na nic nie miał chęci. Stamtąd następnego dnia zawieziono nas do Lamsdorfu czyli Łambinowic. Był to obóz przejściowy, w którym na pewnych blokach zostali zgromadzeni oficerowie i podchorążacy, a w drugim szeregowi i podoficerowie. Tych żołnierzy było chyba półtora tysiąca, oficerów było mniej. Powoli rozsyłano do obozów stałych. Byłem w Lamsdorfie niecały miesiąc. Mi przypadł obóz w Mosburgu, w Bawarii. Tam byłem jakiś miesiąc. Potem znalazłem się na tak zwanym
Arbeitskommando. Oficerów do prac nie brali, ale szeregowych tak i wylądowałem w Monachium, tam bawiłem się w literata, to znaczy miałem miotłę i zamiatałem ulice na przykład Königsplatz. Była zima, pieściło się szyny, żeby tramwaje mogły jeździć, potem awansowałem, bo jak ktoś przyszedł i prosił kogoś do pomocy, to on zawsze mnie wysyłał, nie wiem dlaczego. Po bombardowaniu trzeba było do Szwabki pójść i jej pomóc w odgruzowaniu mieszkania. Ona ładowała do kubła, a ja zanosiłem do śmietnika. Potem pracowałem u profesora Politechniki, profesora Norkauera. Miał ładny, parterowy domek, z ogrodem. Pani profesorowa potrzebowała ogrodnika, ja się nie zgłaszałem, ale tam był prawdziwy ogrodnik i pokazał na mnie, że ja też, nie wiem co on sobie upatrzył we mnie...Nieźle było u tego profesora, partyjniaka z NSDAP. On jeszcze w ostatnich dniach tego przeklętego systemu nosił okrągła odznakę NSDAP. Rozmawialiśmy i nawet nie wykazywał zdziwienia rozmową ze mną, bo ta, u której wynosiłem gruz w pewnym momencie mówi: „Odpoczniesz, masz tu papu”. Ja siedziałem, rozglądałem się i mówię: „O, widzę, że ma pani popiersie Beethovena”. „A tak”. „A tu?”. „Mozart”. „A tu?”. Myślałem, że Mendelssohn, ale nie chciałem mówić, bo Mendelssohn był Żydem, przeszedł na chrześcijaństwo... Ona mówi: „A skąd ty to wiesz?” – bardzo była zdziwiona. „Interesuję się muzyką”. „Na instrumencie jakimś grasz?”. „Nie, ale interesuję się muzyką”. „Jakiego kompozytora lubisz najbardziej?”. „Beethovena”. To był okres, kiedy przepadałem za Beethovenem. „A jaki utwór lubisz?”. „Piątą symfonię”. Jeszcze o inne rzeczy mnie pytała i patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Nie tylko ona, spotykałem się potem również, że patrzyli w rozmowie ze mną, jak na jakiegoś raroga. Profesor rozmawiał ze mną po ludzku, nie widziałem u niego zdziwienia, że rozmawia z Polakiem. Widać był oświecony, mimo że był w NSDAP.
- Jak się odbyło pana wyzwolenie?
Musiałem mieć zawsze informacje, co się dzieje. Radia nie było przecież w obozie, gazety czasami można było dostać, ale nie mieliśmy zaufania. U profesora Norkauera siedzieliśmy z dziesięć dni, poczęstowano nas obiadem. Była tam Niemka, w naszym wieku, ona wszystko robiła. „Pracujesz u profesora?”. „Tak, a wy?”. Musieliśmy o sobie opowiedzieć. „Tak, mam brata, on jest w SS, ale on jest w orkiestrze!”. Gwałtownie to powiedziała. Ja nie mówiłem, że jak jest w SS to dla mnie nie jest żołnierz, tylko bandzior, ale ona już musiała prostować. Dobra, niech jej będzie w orkiestrze – myślę sobie – to ja już wiem co to jest. Pani profesorowa z nami nie rozmawiała, ale czasem zamieniała zdanie albo trzy, profesor ze mną rozmawiał, jakie mam wykształcenie, co zamierzam studiować. Była ładna pogoda, po obiadku widzę – profesora i profesorowej nie ma, a odbiornik stoi. To był koniec kwietnia. Wiedzieliśmy już z gazet i wiadomości pokątnych, że Amerykanie przecięli front i idą na wschód. To ja do aparaciku, siadłem grzecznie i czekałem na „bum, bum, bum, bum, bum”. I doczekałem się, po czym były „Die Nachrichten”, wysłuchałem. Stało w nich to, że jakieś sześćdziesiąt kilometrów od Monachium już jest dywizja amerykańska i idzie na miasto. Gdy ja tak zamyślony siedzę przy radiu, otwierają się drzwi i wchodzi pani profesorowa. Ja nie zauważyłem, ale ona w takim pokoiku sobie spała czy coś robiła, ale tam szedł drucik z radia, gdy ja nastawiłem radio, to ja wysłuchałem i ona wysłuchała. Uciekłem, mówię do kumpla: „Do roboty, bo mnie nakryła”. To już nie były te czasy, to byli ludzie inteligentni, wiedzieli, że to już jest koniec, mimo przynależności do NSDAP zdawali sobie sprawę, że to jest kwestia przegrana i pogarszać swojej sytuacji nie było sensu. Idziemy, przechodziliśmy koło prowizorycznego obozu Anglików. Zatrzymaliśmy się i mówię: „Słuchaj, dywizja amerykańska jest sześćdziesiąt kilometrów od Monachium. Jutro, pojutrze mogą wejść!”. „Eee, tyle razy żeśmy to słyszeli”. „Naprawdę, jutro, pojutrze będziesz tu miał swoich kolegów!”. Przyszedłem, chłopakom powiedziałem, że słuchałem wiadomości i że Amerykanie są niedaleko. Okazało się, że za dwa dni się zjawili. Kierownictwo tego obozu było w dobrej komitywie z nami, ci co mieli uciec bojąc się, że dostana wnyki od nas ulotnili się, a został tylko dowódca i jego zastępca, a z nimi były dobre stosunki. Z niektórymi strażnikami też dobre. Samochód zajechał pod szkołę, w której trzymano nas, greckich partyzantów, sowieckich jeńców, tam byli żołnierze z armii Berlinga, którzy w bitwie pod Lenino przeszli na stronę niemiecką. Chłopcy byli w pobliżu, a oni do nich po polsku. To byli Słowacy, Amerykanie słowackiego pochodzenia i nasi nie mieli problemu w porozumiewaniu się z nimi. Przyszedłem – akurat pytali: „Jak was traktowali Niemcy, kierownictwo?”. „Dobrze”. „A reszta?”. „Różnie, byli dobrzy, byli źli, ale ich nie ma, pouciekali”. Kazali ściągnąć komendanta i zastępcę. Przyszedł komendant, który był od strzelców górskich, miał szarotkę, nazywaliśmy go „Szarotką”. To był chłop bawarski, ciężko się z nim było dogadać, bo przeważnie mówił dialektem bawarskim. Jego zastępca był wiedeńczykiem, z tym można było sobie pogadać, on w zasadzie miał z nami do czynienia. Powiedzieli, że byli komendantami, nie denerwowali się, bo nie było z naszej strony żadnych wystąpień przeciwko nim. Słowak mówi, żeby zabrali swoje rzeczy i zeszli na dół. Któryś ze Słowaków miał pójść z nimi, myśmy stali: „Słuchajcie, to były równe chłopy te Szwaby. Puścić ich. Byli dla nas dobrzy, nie wygłupiali się to niech sobie idą”. I znowu na mnie: „Idź z nimi i puść ich”. Dobra, idę. Wiedeńczyk mówi do mnie: „Słuchaj, nie chcę iść do niewoli”. „Szarotka” się odzywa: „Ja też nie”. „A gdzie pójdziecie?”. „Tu do domu”. Okazało się, że wiedeńczyk miał przyjaciółkę w domu w pobliżu i tam się chcieli zatrzymać. „A jak wyjdziecie?”. Wymyśli, że przez okno w ubikacji wyskoczą „A broń gdzie?”. „Zostanie”. Poszli do siebie, zabrali, co mieli zabrać i wyszli, a ja byłem u siebie w pokoju i jakieś porządki sobie robiłem. Po pół godzinie wyszedłem: „Jak poszło?”. „No, ustaliliśmy, że ich puszczamy”. Jest pierwsza niedziela po wyzwoleniu, ładna pogoda, ptaszki śpiewają, kwiatki kwitną. Leżę sobie w pokoju, wpada kumpel: „Chłopaki, »Rudy« przyszedł!”, szło o tego komendanta, który miał na imię Rudolf, mówili na niego „Rudy”. Był dobry, nie przebijał nam puszek konserwowych, do czego był zobowiązany, przebijał tylko jedną. Było tam kilku takich łobuzów, na przykład folksdojcz łódzki, na dzień przed wkroczeniem Amerykanów do Monachium powiedziano nam, żeby być ostrożnym i czujnym, bo chodzą rozmaite pogłoski co do jeńców. Była pogłoska, że jest rozkaz wykończenia wszystkich jeńców. Potem żeśmy śpiewali hymn narodowy, a ten sukinkotek, miał karabin i zaczął strzelać nad naszymi głowami. Wbiegliśmy z powrotem do szkoły, ale niestety uciekł i się więcej nie pokazał. Natomiast ten wiedeńczyk, po mszy przyszedł, chłopcy na ławce przed wejściem siedzieli: „Słuchajcie głodny jestem, nie mam co jeść, dajcie mi coś!”. Kolega przeleciał pokoje i zbierał jedzenie dla „Rudego”. Dla nas najlepiej było dać po jednym papierosie i do widzenia. On więcej nie potrzebował, nie palił, ale to było coś. Za papierosa amerykańskiego można było dużo dostać w tym czasie. Był zadowolony, dostał trochę konserw z serem, co kto nie lubił dał mu. Uzbierał paczkę papierosów, mógł je na czarnym rynku sprzedawać. Do kraju wróciłem w połowie lipca 1945 roku, jako cywil wracający z pracy u bauera. Umówiliśmy się z mamą, babcią i siostrą, że w Częstochowie spotykamy się u brata mojej matki. Tam wysiedliśmy. Potem się człowiek postarał o przeniesienie do Warszawy.
- Czy był pan represjonowany przez komunę?
Po powrocie powiedziałem sobie, że jeżeli Ameryka i Anglia nie może sobie dać rady z komuną, to niech nie liczą, że ja ich poskromię. Nie uczestniczyłam w żadnej akcji opozycyjnej tutaj. To nie znaczy, że byłem mile widziany, dlatego, że miałem tą nieostrożność, albo ostrożność, że podawałem, że byłem w AK i brałem udział w Powstaniu. W Ministerstwie Gospodarki Komunalnej, gdzie pracowałem, szefowa kadr przeczytała: „Co było z tym Powstaniem?”. „Wybuchło Powstanie, poszedłem do Powstania”. „Ile mieliście lat? Aha, mieliście siedemnaście lat, to nie wiedzieliście, co robicie”. Przyjęli mnie. Mijal, w przeciwieństwie do innych, nie był wrogo nastawiony do akowców. Dopóki on był nic złego nam się nie działo. Po jego odejściu sytuacja zupełnie zmieniła się. Pierwszą pracę starałem się dostać w Ministerstwie Odbudowy w biurze prawnym. Skończyłem studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Znajomi powiedzieli, że czyjś mąż jest dyrektorem gabinetu ministra, więc to da się załatwić. Napisałem, poszedłem do niego, wiem żona mi mówiła, rzucił okiem i mówi: „No dobrze, to my pana zawiadomimy”. On już nie żyje, a ja odpowiedzi jeszcze nie otrzymałem.
- Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego jeszcze nikt nie powiedział?
Nie wiem, czy ono było celowe czy nie. Mam kumpli, my się drapiemy w lewe ucho, w prawe ucho i zastanawiamy, czy ono było celowe. Tu nic nie mogę powiedzieć. Uważam, że my, Polacy wykazaliśmy wielki hart ducha, patriotyzmu. To, czego żeśmy dokonali, miało wpływ na ustosunkowanie się Zachodu do Związku Radzieckiego. Niektórzy autorzy zachodni nawet uważają, że zimna wojna zaczęła się od Powstania Warszawskiego. Tu komuna pokazała swoje ząbki i, że nic jej nie obchodzą alianci, tylko jej własne interesy.
Warszawa, 9 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama