Wanda Klein „Wanda”
Nazywam się Wanda Łuniewska-Klein, urodziłam się 21 grudnia 1925 roku w Radości pod Warszawą; pseudonim, po pierwsze „924” ze względu ma przynależność do Narodowej Organizacji Wojskowej, drugie „Wanda”.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?
Dwa tygodnie przed wojną wróciłam do Warszawy z Niemiec, z Berlina, bo ojciec mój pracował w ambasadzie polskiej w Berlinie. Stąd i moja i mojej siostry, która była razem ze mną w Powstaniu, znajomość języka niemieckiego, która to znajomość parę razy uratowała nam życie podczas okupacji.
Na kompletach tajnych w Warszawie.
A jak byłam mała, to do szkoły podstawowej chodziłam, bo wyjechaliśmy tam w 1935 roku, a więc jeszcze byłam w szkole podstawowej.
- Jaki wpływ wywarło na panią wychowanie rodzinne?
Przede wszystkim uczyli nas zawsze rodzice solidności, solidarności i honoru. Zresztą, będąc w obcym kraju, musiałam być, przede wszystkim, zawsze najlepsza. Nawet jak chodziłam do niemieckiej szkoły, bo też chodziłam, to każde nasze świadectwo było sprawdzane przez konsula, później przez ambasadora polskiego. Nie wolno mi było się nigdzie potknąć, zawsze ta duma, że ja, Polka jestem wśród was, Niemców, też najlepsza.
- Jaki wpływ wywarła na pani wychowanie szkoła?
Tyle różnych szkół było. W Polsce to normalna sprawa. Były to czasy, kiedy jeszcze nie było telewizji, mama moja grała na pianinie, więc często była zapraszana do szkoły na jakieś szkolne przedstawienia. Ona grała, dzieci recytowały coś, czy śpiewały. Także współpraca ze szkołą zawsze była bardzo ścisła. Mama była niepracującą kobietą, bez specjalnego zawodu. Następnie, szkoła w Niemczech, tak jak powiadam, przede wszystkim przez pół roku nie znałyśmy języka, nie odzywałyśmy się w ogóle. Ale jak nauczyłyśmy się przez te pół roku, jak zaczęli mnie brać do tablicy, to okazało się, że byłam, no nie najlepsza, ale trzecia w klasie przynajmniej. Znów ta duma, że my musimy pokazać, że my Polki potrafimy. Dalej, powrót do Warszawy, konspiracja, tajne komplety. Tu już się zaczęło gimnazjum, zaczęło się zbliżanie do matury. Ciężkie miałam życie, bo nie miałam żadnej wolnej pauzy. Przecież już byli Niemcy, a więc niemiecki był językiem wykładowym, były lekcje z niemieckiego. A więc przez wszystkie pauzy stała do mnie kolejka, a ja odrabiałam za wszystkich niemiecki, bo znałam niemiecki. Maturę zdawałam właśnie w 1944 roku na Starym Mieście.
- Czym się pani zajmowała w czasie okupacji przed Powstaniem? Gdzie pani mieszkała?
Mieszkałam na Tamce. Tamka 20, zburzona podczas Powstania. Dwa razy straciłam dom. Pierwszy raz, zanim wyjechaliśmy do Niemiec. To był dom przy ulicy Dzikiej, tuż przy Cmentarzu Powązkowskim. No, zastaliśmy gruzy już po wojnie. Trzeba się było tułać, u rodziny, u znajomych, zanim właśnie to mieszkanie na Tamce ojciec odnalazł. Czym się zajmowałam? Przeważnie politykowaniem. To znaczy, nauczycielka polskiego, która już nie żyje, ukierunkowała mnie w ten sposób, że postawiłam wstąpić do Stronnictwa Narodowego, które to podczas okupacji... więc zaczęły się spotkania, nauki, wykłady. Wykłady przede wszystkim, a jeszcze potem praktyka sanitariuszki w szpitalach warszawskich. To trwało długo, całe półtora roku, czy dwa [lata], w Szpitalu Dzieciątka Jezus, w szpitalu dziecięcym na Kopernika, w różnych szpitalach, jeszcze w którymś, jeszcze chyba na Płockiej... Wszędzie trzeba było się wykazać, trzeba było się nauczyć.
Nie, zresztą, dopiero maturę zrobiłam, także nigdzie nie pracowałam.
- Jakie zajęcie było pani legalnym źródłem utrzymania?
Rodzice. Ojciec po tym pobycie w ambasadzie polskiej, wydzierżawił na Tamce maleńki sklepik i sprzedawał obuwie. I to było wszystko.
O, tak. To było niedaleko domu, więc trzeba było go nieraz zastąpić, trzeba było wypuścić go na obiad.
- Czy była pani w konspiracji?
Tak.
Od 1942 roku, gdzieś tu mam legitymację. Właśnie konspiracja polegała na i kształceniu się politycznym i sanitarnym. Z góry wiedziałam, że moim przeznaczeniem na Powstanie to będzie praca jako sanitariuszka. Poza tym trzeba było wykonywać i inne sprawy. To znaczy towarzyszyć kolegom, którzy mieli jakieś bojowe zadania w Warszawie, udając parę młodzieży rozbawionej, noszenie paczek na Pawiak. Nosiłyśmy. To było śmieszne, bośmy starały się z siostrą utrzymać tajemnicę przed matką, żeby jej nie martwić. A więc te paczki, które potem nosiło się na Pawiak, trzymało się w domu pod wanną, gdzieś tam, żeby rodzice niby nie wiedzieli. Naturalnie, wszystko wiedzieli. Potem dopiero się okazało, że matka z oddali obserwowała jak my idziemy i czy nas nikt nie zatrzymuje, bo przecież tych patroli niemieckich, zatrzymujących na ulicy było mnóstwo.
- Gdzie się odbywały spotkania konspiracyjne?
Różnie. W prywatnych domach. Na różnych ulicach i u nas też, na Tamce, także w wielu różnych mieszkaniach, już nie powtórzę tych adresów, zresztą to zawsze była tajemnica. Stąd nasze pseudonimy numerowane, także człowiek nie znał nawet nazwisk i imion.
To była bardzo duża grupa. Z tym, że myśmy znali tylko swoje numery, nie znaliśmy imion. Na kompletach to bywało tak, że ktoś pilnował na dole, stał na dole. Dał sygnał, że niebezpieczeństwo, że Niemcy na przykład szukają Żydów, którzy pouciekali z getta, więc trzeba było szybko się zwijać i udawać, że się bawimy, że tańczymy, że słuchamy jakiejś [muzyki]. To też trzeba było bardzo dużo udawać, jeżeli chodzi o komplety, bo nie wolno było. Wolno było uczyć się tylko w szkołach gospodarczych. Była taka szkoła i chodziłam do niej. Nazywała się [Szkoła] Gospodarstwa Domowego, czy coś w tym stylu, ale to nieprawda. Niczego mnie ta szkoła z gospodarstwa domowego nie nauczyła. Natomiast pod tą przykrywką odbywały się normalne lekcje. Wszystkie profesorki się narażały bardzo.
- W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją?
Przez cudowną panią polonistkę Halinę Otto. Ona już od dawna była... Co prawda, ona się nie przyznawała, że nas wciągnęła, ale ona nas natchnęła. To było z jej strony, że trzeba walczyć, że trzeba się starać, ta duma, że jesteśmy Polakami. No, wreszcie rzeczywiście, jakoś postarałyśmy się przez szereg koleżanek dobrnąć do tego, żeby nas przyjęto. Składałyśmy przyrzeczenie, przysięgę, no i stałyśmy się konspiracyjnymi pannami.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wróciłam z miasta. Po godzinie 17-ej siedzieliśmy przy podwieczorku. Ja miałam skierowanie dopiero na dzień następny, na 2 sierpnia, także nie wiedziałam, że się zaczęło. Rozległy się strzały na ulicy. Wyjrzałam przez okno, biegli chłopcy pod domem, kryjąc się. No i już zaczęło się strzelanie gdzieś tam, z oddali też już było słychać. No to cóż... Zawsze mówię w liczbie mnogiej, bo razem ze mną ta moja siostra młodsza Alina. Powiedziałyśmy ojcu: „Tata, musimy iść, wobec tego, że się zaczęło, idziemy”. I ku mojemu zdumieniu, ojciec, który nas uważał za dosyć głupie, smarkate, powiedział: „Oczywiście, musicie iść”. Spakował nam na drogę jakiś bochenek chleba, jakieś parę złotych, to znaczy były wtedy inne pieniądze, cos tam jeszcze, już nie pamiętam, w każdym razie każdej z nas, co zresztą siostra od razu gdzieś posiała, a ja trzymałam długo i chleb mi się bardzo przydał. No i poszłyśmy nie najbliżej, do szpitala dziecięcego na Kopernika, tam gdzie miałyśmy trafić. Właściwie to miałam przydział na Wolę, ale tam już nie można było dojść. Na Nowym Świecie była strzelanina. A ten szpital był mi bliski, znałam tam wszystkich no, więc zostałyśmy w tym szpitalu.
Aż szpital zburzono.
- W jakich warunkach pełniła pani tę służbę?
Od pierwszego dnia zaczęła się strzelanina i przed oknami widać było. Tuż obok kościoła Świętego Krzyża, Krakowskie Przedmieście 1, była niemiecka komenda policji. Niemcy strzelali. Trzeba było wylecieć i ściągać powstańców, rannych chłopców raz, że sprzed domu, a trzeba było brać nosze i lecieć na Powiśle. Wtedy były walki o elektrownię i tam było sporo rannych. Trzeba było ich nosić do szpitala. W życiu nie byłam tak zmęczona, jak właśnie wtedy. Po dyżurze, potem, jak już byłam śmiertelnie zmęczona, można było mi lecieć do domu, bo Tamka jest bliziutko, z tym, że naturalnie, wykopami, pod barykadami. Myślałam, że tego nie przeżyję. Przeżyłam. Nazajutrz, już o świcie byłam z powrotem na dyżurze.
- Dużo było rannych w tym szpitalu?
Stopniowo coraz więcej. Były sytuacja tragiczne. Było na przykład tak, że na moich oczach padł chłopiec raniony w udo. Przyniosłyśmy go na górę. Operacja. Doktor Tabeński operował, świetni, cudowni chirurdzy operowali. Jeszcze mieliśmy wtedy eter. Bo później już nie było i trzeba było trzymać rannego i operować prawie, że bez najmniejszej narkozy. Obudził się, już po narkozie, pyta mnie: „Siostro, czy ja mam nogę?” No, więc to powiedzenie jemu, że nie ma już tej nogi, to do dziś pamiętam. To było straszne. I takich momentów przybywało, było coraz więcej.
- Z jak dużym ryzykiem, z jakimi trudnościami wiązała się pani służba?
No, strzelali i do nas. Potem już na Konopczyńskiego, jak część rannych przeprowadzaliśmy, to Niemcy strzelali przez okno, to myśmy uciekały przez drzwi i odwrotnie, oni strzelali przez drzwi, to my uciekałyśmy przez okno. Człowiek na to nie zważał. Tak już był przyzwyczajony do strzelania i tak jakoś nie wierzył w to, że umrze. Poza tym, Powiśle było przez dłuższy okres wolne. Także te flagi biało-czerwone, to uczucie wolności, ten nastrój radości przeważał wszystko.
- Czy miała pani wtedy kontakt z żołnierzami strony nieprzyjacielskiej?
Jeszcze wtedy nie. Ale bywało i tak, że przynosili nam do szpitala jakiegoś Niemca. I traktowałyśmy ich z całą medyczną solidnością. To znaczy, może nie było w tym serdeczności, bo nie mogło być, ale właśnie nas, ponieważ znałyśmy niemiecki, wypychano do tych Niemców i muszę przyznać, że oni nas potem pochwalili. To znaczy, jak Niemcy wtargnęli do szpitala już pod koniec września, i jak chcieli szpital wysadzić w powietrze, grozili nam wszystkim zabiciem, to ci Niemcy się za nami wstawili, powiedzieli: „Nie, oni byli przyzwoici, sanitariuszki były przyzwoite”. Jeden z Niemców nawet powiedział: „Wy się nie macie, czego wstydzić, a ja mam”. Także to powiedzenie też zostało nam w pamięci. Kazali nam tylko wielką flagę czerwonego krzyża na dachu rozłożyć, bo obiecali, że dadzą znać swoim lotnikom, żeby nie bombardować tego szpitala.
- Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych w czasie Powstania, nie tylko przez Niemców?
O, tak, o, tak... Nie na mnie, powiedzmy, ale dookoła. To było straszne. Na przykład, Niemcy wystawili czołg i od strony uniwersytetu jechali w naszą stronę, w stronę szpitala. Ale przed czołgiem poustawiali mnóstwo ludzi, powyciągali ich z domów, które to domy natychmiast spalili. Małe dzieci... Zabijali dzieci. To widziałam na własne oczy i tego im nie zapomnę. Ci ludzi szli, no może nie przez cały Nowy Świat, ale gdzieś do Świętokrzyskiej, i koło nas też szli. Patrzeć na to, jak idą ludzie i Niemcy z ostrą bronią, i ten czołg za nimi, oni jako ochrona czołgu, to też tego nie zapomnę do śmierci.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Cudownie. To tak ludzi łączyło. Ludzie nam znosili jedzenie. Przecież to był szpital dziecięcy. Dzieci wraz z siostrami zakonnymi i z lekarzem, doktorem Stankiewiczem, zostały zniesione do podziemi. Oni mieli swoją kuchnię, swoje leki, swoje środki opatrunkowe. A my właściwie już gromadziliśmy od pewnego czasu środki opatrunkowe w szpitalu, ale jedzenia nie było, a ludzie znosili całe kosze. Całe kosze. To było coś cudownego, jak bardzo chcieli pomagać, jak bardzo byli ofiarni. Nie znam żadnego przypadku jakiegoś niemiłego [zachowania] ze strony ludności. Ludność zachowała się cudownie.
Przez całe Powstanie. Może gdzieś tam coś było niemiłego, ale ja się z tym nie zetknęłam.
- Czy miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości, uczestniczących w Powstaniu, z Żydami?
Nie.
- A z Ukraińcami, Białorusinami?
Och, ci byli okropni, Ukraińcy i Białorusini byli straszni. Na szczęście ja się z nimi jakoś nie zetknęłam.
- A na przykład z Anglikami, Amerykanami, Francuzami?
Nie. Był tylko taki przypadek. Chyba Niemcy, czy ktoś tam, w okolicy zrzucili świnię, jako żywność dla swoich żołnierzy. A mój osiemdziesięcioletni dziadek akurat leżał w szpitalu. Te świnie spadły na naszą stronę, blisko naszego szpitala, więc wiedzieliśmy, cieszyliśmy się, że będzie, co jeść. Ale te świnie kwiczały i dziadek myślał, że to dzieci wrzeszczą. I wołał wszystkich po kolei: „Co te dzieci tak wrzeszczą?”. No i jeszcze dziadek był śmieszny, bo stale mówił o swojej żonie, o babci: „Moja ukochana Jula, co ona sobie myśli, gdzie ona jest”. Także z dziadkiem było sto pociech.
- Jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania? W co pani była ubrana na przykład?
Właściwie powinnam była chodzić w fartuchu i starałam się chodzić w fartuchu. Z tym, że ten fartuch bardzo szybko się brudził. A nie było gdzie się myć, bo wody nie było, wodę trzeba było bardzo oszczędzać. Więc moje szczęście, że byłam niedaleko domu. Wpadałam do domu, przebierałam się w cokolwiek, co się tylko dało. Lubiłam ten fartuch, także może mi tam jakoś mama go prała. W każdym razie byle jak się człowiek ubierał. Nie nosiłam furażerki i nie nosiłam żadnej czapki powstańczej. Jeden krawiec szył właśnie furażerki wszystkim chłopcom z Powstania. Ale my nie nosiłyśmy, gdzieś tam się te włosy spinało.
- Wspominała pani, że odwiedzała rodzinę? To był częsty kontakt?
Coraz rzadszy. Na początku, jak właśnie Powiśle było wolne i można było przez piwnice, przecież tam już były przekopy porobione z dołu do dołu, bezpiecznie przelecieć, to były dosyć częste. Potem już coraz rzadziej. Jeszcze muszę wspomnieć o jednym cudownym momencie, o koncercie w konserwatorium, które było na Tamce. Zrobili nam wspaniały koncert Chopina, śpiewy. „Warszawskie dzieci pójdziemy w bój” nauczyli nas śpiewać. I to było cudowne, to było jakieś takie odprężenie. Przeważnie byłyśmy głodne. Dostawałyśmy przydziały, chleb był dla rannych. Bo to był przydział dla rannych, ale dla nas nie bardzo. Stąd wypady do domu, że może tam jeszcze gdzieś coś się znajdzie do jedzenia. Przeważnie dostawałyśmy jedzenie raz dziennie. Za tona Ordynackiej były duże składy win, więc i ranni dostawali wino, no i my nieraz dostawałyśmy na apelu porannym. Bo tylko to można było dostać. Woda była, tak jak powiadam, ograniczona i zresztą brudna, bo nawet ktoś, kto nałapał sobie całą wannę, no to trudno, żeby zdążył wypić. No, ale wino nie było aż tak szkodliwe.
- Gdzie pani nocowała w czasie tych wszystkich dni, w szpitalu?
Starałam się wyskoczyć do domu żeby, chociaż przespać się jakoś możliwie. Ale najczęściej w szpitalu. Nie zawsze się dawało. Zresztą noce były straszne, niebo huczało, grzmiało, także trzeba było spać na miejscu. Przyzwyczaiłam się spać na podłodze.
- Jaka atmosfera panowała w tej grupie w tym zespole?
Przecież my byliśmy młodzi, także nie byliśmy wcale bez przerwy tacy poważni. Wygłupialiśmy się, śpiewaliśmy, tańczyliśmy, flirtowaliśmy nawet, także nie było w nas jakiejś strasznej powagi. Zresztą byliśmy tacy szczęśliwi. To było jakieś tak zrozumiałe, że wszyscy jesteśmy razem, że nareszcie jest Polska, że nie było czasu na jakieś smutki. No pewno, że człowiek płakał nad tymi, którzy umierali. Śmierć stała się nam dziwnie bliska, była dokoła. Była kaplica blisko, na dole, w jednym z zabudowań szpitalnych. Szereg razy byłyśmy przez księży namaszczane
in articulo mortis, już w obliczu śmierci. Ale jakoś przeżyłyśmy.
- Wspomniała pani, że była ta kapliczka. Jaka to była forma uczestnictwa [w życiu religijnym], były msze odprawiane?
Msze, komunia była. I właśnie to, że ten ksiądz nas jakoś pocieszał i właśnie łatwo nam było umierać, z tym się człowiek godził, śmierć była czymś powszednim, to nie było dla nas jakieś straszne, jakieś przeżycie. To było normalne.
- Z kim się pani zaprzyjaźniła podczas Powstania?
Dużo było przyjaciół, dużo było. Te, które mam tu na fotografii, to przez długie lata były moimi [przyjaciółkami], dopiero niedawno poumierały. Mam z nimi zdjęcia, przyjeżdżały do mnie do Otwocka, bo tam w którymś okresie mojego życia mieszkałam w Otwocku. No to przyjeżdżały. Już tu, na to mieszkanie, to już nie doszły. Zresztą spotykaliśmy się bez przerwy w kościele Świętego Krzyża na uroczystych mszach w rocznicę Powstania, 1 sierpnia.
- Jak się nazywały te osoby?
Loda Wlazło, nasza pielęgniarka dyplomowana, Lena Zagórska, a poza tym dużo dziewczyn. Z tym, że nie wszystkie znałyśmy z imienia i nazwiska. Ale one po trochu, po kolei umierały. Już po Powstaniu, wracając z pogrzebów, znowu robiłyśmy sobie żarty: „No, która następna? Której następny pogrzeb?”.
- Jak duża była to grupa osób?
Oj, ze trzydzieści. Dużo było sanitariuszek. Mało tego, dużo było chętnych, nie wszystkie były nawet te zrzeszone, te wyuczone powiedzmy no, bo nie tyle wykształcone, ile przychodziły z miasta i chciały pomagać. I ludzie pomagali nam, i w noszeniu rannych. Była duża ofiarność. Na przykład taki dom handlowy był, który nam podarował koce, prześcieradła. I ludzie prywatni też znosili koce, prześcieradła. Nawet z tymi Niemcami, których zabrali później Niemcy, to najbardziej nam było żal tych noszy, na których tych Niemców zabrali. Leżeli u nas i Białorusini i Ukraińcy. I to właśnie było ciekawe, że o ile Niemcy wracali do swoich zachowując się wobec nas przyzwoicie, o tyle Ukraińcy i Kałmucy wtedy, w ogóle nie chcieli wyjść ze szpitala, nie chcieli iść do Niemców z powrotem, chociaż byli przecież ich wojskiem no, ale musieli.
- Czy dużo pani przyjaciółek zginęło w czasie Powstania, gdy szło po żołnierza?
Nie. Jakoś myśmy dawały radę, uciekając, chowając się. Zresztą wszędzie były barykady, wszędzie były jakieś przejścia podziemne. Ale były takie momenty. W momencie, kiedy Powstanie, jeszcze się nie kończyło, ale to już był koniec sierpnia, i szpital nasz na Kopernika już był tak bombardowany, tak ostrzeliwany przez tych Niemców, że widać było, że niestety to się skończy. Część rannych, wszystkich chodzących, przeprowadziliśmy na ulicę Konopczyńskiego, niedaleko. A potem, na rozkaz naszego dowódcy, kazał przeprowadzić wszystkich chodzących do Śródmieścia. To był duży bardzo pochód, a nas był z pięć chyba. No, trudno... czekaliśmy przy tych przejściach... A jeszcze nie opowiedziałam jak doszli do nas powstańcy ze Starego Miasta. Jacy byli brudni po tych kanałach, jak ich trzeba było wymyć. Ale to jeszcze w szpitalu na Kopernika.Przejście do Śródmieścia. I tu właśnie oddaliśmy tych rannych do punktów szpitalnych na Hożej, na Piusa, czyli na Pięknej, a same zostałyśmy bez przydziału. I to wtedy trzy dni nie jadłam, i to się też udało. Ale z kolei koledzy znaleźli jakieś magazyny niemieckie, które były pełne kawy zbożowej i jakiejś kaszy. I przynieśli trochę w kieszeniach no, bo jak było inaczej. No i jedliśmy te kawę zbożową z kaszą i też przeżyliśmy.
- Czy podczas Powstania czytała pani prasę podziemną, słuchała radia?
Tak. To było wielkie przeżycie też. Ale to było coraz smutniejsze, niestety, bo potem już wiedzieliśmy, że nie możemy liczyć na żadną pomoc, na żadne jakieś uwolnienie nas, że zostaliśmy sami, że nikt nam nie pomoże, więc to już było coraz gorzej. Poza tym, Niemcy, jak mogli, to niszczyli to.
- Jakie to były rozgłośnie?
To były rozgłośnie, raz, jakieś amerykańskie. A po drugie niemieckie, tak zwane szczekaczki, których się nie słuchało, naturalnie, ale nastawiało się ucha, co tam z nimi się dzieje. Bo Niemców też, raz było pełno, raz wybywali z Warszawy. No, ale później było ich coraz więcej, dorzucili.
- Czy dyskutowali państwo między sobą na temat tych audycji, co się działo, na temat artykułów zamieszczonych w gazetach?
To było szalenie ważne. Gazetki wychodziły. Dzieci małe biegały i rozdawały te gazetki.
Już nie pamiętam. To były niewielkie gazetki, wielkości jednej strony, ale były jakieś wiadomości. Człowiek łaknął tych wiadomości, chciał wierzyć w to, że wszystko się skończy dobrze, że nas wreszcie wyzwolą. Kto? Anglicy. Były zrzuty angielskie i amerykańskie. Właściwie angielskie, bardziej RAF. Z tym, że one nie zawsze trafiały do nas. Były trochę na oślep rzucane i bardzo często trafiały do Niemców.
- Jaki był wpływ artykułów w gazetach na pani otoczenie?
Zależy, co tam było wypisane.
- Czy dyskutowaliście państwo na temat artykułów?
Owszem, dyskutowaliśmy.
- Jakie to były dyskusje, czego dotyczyły?
Przeważnie, co będzie z nami. Wiedzieliśmy, że coś tam się dzieje na froncie rosyjskim. Byliśmy ciekawi, jak to będzie, co z Niemcami, gdzie już są, czy przegrają te wojnę, czy nie. Także to było ciekawe, to bez przerwy się rozmawiało na ten temat. Zresztą to była cała nasza nadzieja, że Powstanie nie będzie trwało wiecznie. Z początku myśleliśmy, że będzie trwało bardzo krótko. Przecież Rosjanie szli, stali już na lewym brzegu Wisły, na Pradze. No, ale czekaliśmy i nic, nie było żadnego oddźwięku z ich strony.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania? Czy to właśnie widok tej ludności, która szła przed czołgiem?
To. No i ten chłopak. Najgorsze. W momencie, kiedy przeprowadziliśmy rannych na Konopczyńskiego, a potem do Śródmieścia, siostra moja została w szpitalu na Kopernika. Zresztą też służyła za tłumaczkę, jak Niemcy już zajęli szpital. Ale ja nie wiedziałam, co z nią się stanie. Ona z kolei już Powiśle było puste, już Powiśle było pełne Niemców, przeszła na Tamkę do naszego domu, gdzie było pełno Niemców, chodzących, rabujących wszystko, co się dało. Ona tylko zdążyła zabrać fotografię jakąś ojca i matki. Wróciła do szpitala, udając, znaczy wtedy cały personel udawał, że jest to szpital czysto dziecięcy, że żadnych powstańców nie ma. No i jednym słowem, im Niemcy dali spokój i ona wyszła razem ze szpitalem. Ja natomiast, jak już w Śródmieściu zrobiło się pusto, i jak było tak właśnie głodno, najgorszy moment [to ten], kiedy usłyszałam, że Powstanie padło. To był moment nie do wiary, to nam się nie chciało wierzyć. My wyszliśmy, znowu mówię w liczbie mnogiej, bo nas było tam parę osób, kolega i koleżanki, wyszliśmy z ludnością cywilną. Pozdejmowaliśmy opaski, mam ją jeszcze do dzisiaj, i wyszliśmy z ludnością cywilną. I to wyjście, i to oddawanie broni, i to wsiadanie do pociągu do Pruszkowa... Wyskoczyłam z tego pociągu. Jakim cudem, to były takie wielkie wagony, nie mam pojęcia, ale wyskoczyłam. Był już zmierzch, ciemno się robiło. W Piastowie, to jest stacja przed Pruszkowem. Wyskoczyłam, wpadłam w jakieś krzaki, w jakieś zarośla. Jak wyskoczyłam z tego pociągu, [to] wpadłam prosto na Niemca. Ale on strzelał gdzieś tam dalej, a ja mu po niemiecku powiadam: „Niechże mnie pan wypuści, ja się spieszę, ja jestem młoda, niech mnie pan puści”. Machnął na mnie rękę i właśnie w te krzaki wskoczyłam. Posiedziałam w tych krzakach. A z domu, w którym paliło się światło, wyszła jakaś kobieta, która widocznie obserwowała tę scenę. W każdym razie zaprosiła mnie do środka. I wtedy, jak zobaczyłam nakryty stół, siedzieli i jedli rosół, to się pierwszy raz rozpłakałam. To był zupełnie inny świat. Świat, o którym już zapomniałam, którego nie widziałam od paru miesięcy, od paru tygodni. Jeszcze opowiem, w momencie, kiedy już padło Powiśle, padło Śródmieście, właściwie skończyło się Powstanie, tylko jeszcze nie wychodziliśmy, to [było] parę dni. Puste domy, puste mieszkania. Chodziliśmy po tych domach, po tych mieszkaniach i szukaliśmy rzeczy nam potrzebnych. Wiedzieliśmy, że jedziemy do obozów. Więc każdy z nas znalazł sobie gdzieś łyżkę, nóż, widelec, kawałek prześcieradła jakiegoś i jakiś kocyk. I to był cały nasz ekwipunek z tej zrujnowanej, opustoszałej Warszawy. I z tym właśnie wychodziliśmy.No, tak jak powiedziałam, wyskoczyłam z pociągu, w Pruszkowie nie byłam. Moi rodzice byli w Pruszkowie. Po jakimś czasie pobytu paru dni u tych kolejarzy, powędrowaliśmy do Milanówka. Tam miałam znajomych. Znów przeżycie było, bo w momencie, kiedy zgłosiliśmy się do nich, przyjęli nas bardzo chętnie, a u nich trwał właśnie koncert. Jedno z nich grało na fortepianie, znowu Mozarta, znowu Chopina. Ale uciekinierów to przyjęli chyba ze dwudziestu czy trzydziestu, więc u nich już osiedliśmy na jakiś czas, zanim znaleźliśmy rodziców, czy też rodzice nas, nie pamiętam już dokładnie jak to było.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Początek, te biało-czerwone flagi na Powiślu, ta wolność, to poczucie wolności po tych czterech latach okupacji takiej paskudnej. Człowiek się stale bał. Nawet te lekcje konspiracyjne. Kiedyś nas nakryli Polacy... Mój Boże... I przetrzymali nas do godziny policyjnej, a potem nas wypuścili: „No to ganiajcie, smarkacze”. Byłyśmy jeszcze uczennicami, byłyśmy smarkate, pędziłyśmy, godzina policyjna, pusta Warszawa, a tu my ganiamy do domu, bo nas przetrzymali. Rodzice, którzy tak strasznie to przeżyli, że godzina policyjna, a nas jeszcze nie ma. To było zdumiewające, wszystko się przeżyło.
- Co najbardziej się utrwaliło w pani pamięci z okresu Powstania?
Radosne, młodzieńcze opowiadania sobie, śpiewy, radość... Radość. Właściwie dominowała radość. I to było jakieś naturalne i zrozumiałe, że nie ma mowy, żeby krytykować Powstanie na żadnym jego etapie. Przez cały czas była duma i radość, że jesteśmy w tym, że jesteśmy wolni.
- Wspominała pani, co działo się z panią po zakończeniu Powstania?
Tułaczka, od znajomych do znajomych, poszukiwanie ciągłe. Było tak, że na wszystkich możliwych bramach wywieszało się, jeszcze nie w Warszawie, tylko u znajomych, wisiało mnóstwo kartek „Taka owaka poszukuje takich owakich”. To było przez znajomych wszystkich, przez szereg osób znajomych. I wtedy sposób się poodnajdywaliśmy, jakim cudem, to nie mam pojęcia. W każdym razie osiedliśmy na wsi w Szymanowie. To była wieś, tam już był spokój. Nie było już [żyć] za co, trzeba było coś robić. Handlowaliśmy. Z tym, że tak, chodziło się daleko dosyć, z piętnaście, szesnaście kilometrów, przynosiło się kaszę, olej, cos tam takiego i handlowało. No i z tego się żyło. Ci gospodarze, u których mieszkaliśmy, pamiętam, młodzi, pani była w ciąży, to też byli dobrzy i sympatyczni, ale nie mogli nas karmić, nas było też parę osób. Staraliśmy się jakoś. Poza tym, handel różnymi pieniędzmi, i niemieckie pieniądze, i polskie, które już właściwie traciły, no i dolary, które stawały się ważne. No, więc kto mógł, to handlował i jakoś tam przeżyliśmy.
- Jak długo tam pani przebywała?
17 stycznia wróciliśmy konnym wozem, na furmance do Warszawy. Jak wjechaliśmy do Warszawy i jak wjechaliśmy na Tamkę, zobaczyliśmy tylko wielką ruinę, bo już nie było naszego domu, nie było nic. Ojciec się przeraził. Bo to już wtedy rodzice nas wreszcie znaleźli po wszystkich znajomych w Milanówku. A my z siostrą powiedziałyśmy: „Tato, nie martw się, wszyscy mamy ręce, wygrzebiemy te cegły, jakieś pomieszczenie sobie [znajdziemy]”. I znalazłyśmy pomieszczenie, w piwnicy, co prawda, ale było już gdzie przenocować. I po trochu, po trochu się zaczynało życie. Odgruzowywanie Warszawy. Całe lata się odgruzowywało Warszawę.
- A co działo się z panią po maju 1945 roku, po wojnie? Była pani w kraju?
Byłam w kraju, w Warszawie. Trochę na Pradze mieszkaliśmy. Na Pragę jeździło się cudownie, zwyczajnymi ciężarówkami. Stał sobie pan przy ciężarówce i wołał: „Na Pragę, na Pragę”. Zabierał na Pragę. Tam, czy coś kupował, czy coś tam. Miałam też znajomych, bo przez ten czas na Pradze mieszkaliśmy. No i dopiero potem się albo wracało albo nie wracało. Także to było wielkie zamieszanie, wszyscy wędrowali, wszyscy się jeszcze poszukiwali.
- Czy była pani represjonowana?
Potem zaczęłam studiować. Zrobiłam rok polonistyki, a potem przeszłam na stomatologię. Dlaczego się zawahałam... Bo to był na polonistyce dobry dowcip, jeżeli kogoś nie było na jakichś ćwiczeniach, to się chórem odpowiadało: „Przeszła na stomatologię”. A dlaczego to zrobiłam? Ojciec mnie przekonał, mówi: „Ty pomyśl, co ty będziesz robiła jako polonistka, co będziesz pisała, co będziesz mówiła”. Przecież Rosjanie byli wszędzie, był nasz PRL. Rzeczywiście pomyślałam, że stomatologia to zawód zupełnie obojętny. Przeszłam, skończyłam studia po czterech czy pięciu latach. Dostałam nakaz pracy do Kielc. Potem spędziłam dwadzieścia lat w Kielcach. Potem przeprowadziłam się do Otwocka. Naturalnie, wyszłam za mąż. Syn się urodził w Kielcach. Jak chodził do szkoły podstawowej, nastały czasy jakieś takie łagodne. I on powiada: ”Mamo, powiedziałem w szkole, że byłaś w Powstaniu, pani powiedziała, żebyś przyszła i powiedziała”. To był pierwszy raz, kiedy można było mówić o Powstaniu. No, więc szłam do tej szkoły zupełnie jakaś przerażona. Przychodzę, myślałam, że będzie to sprawa pięciu, dziesięciu minut. Pytam nauczycielki. Nauczycielka mówi: „Nie, ma pani całą godzinę”. Na tablicy napis: „Witamy miłego gościa”, ktoś kwiatki. O, Boże, co im powiem. Zwyczajnie. Zawsze mówiłam prawdę. Mówię: „Powiem wam o zwyczajnych losach zwyczajnej dziewczyny podczas Powstania”. To było pierwszy raz, kiedy wolno było mówić coś o Powstaniu.
- Nie była pani przesłuchiwana?
Nie byłam przesłuchiwana. Chociaż, ze względu na ten mój nieszczęsny niemiecki, służyłam często jako tłumacz, nawet w Komitecie Wojewódzkim w Kielcach, jak się dowiedzieli. Skąd się dowiedzieli? W Kielcach odbywały się zawody motocyklowe, motocrossy i przyjeżdżali właśnie z NRD, z różnych innych krajów. Ja sobie pracowałam jako stomatolog w przychodni. No i tak pomyślałam sobie, że Niemców załatwię, jeżeli chodzi o tłumaczenie, Anglików załatwię, bo angielski też znałam dość dobrze, ale Francuzów nie załatwię. Siedział sobie na fotelu bardzo elegancki pan. Ja, zamiast wykonywać swój zawód, pytam go: „Proszę pana, zna pan jakiś język?”. On mówi: „Proszę pani, ja byłem ambasadorem we Francji”. [Odpowiedziałam]: „O, to świetnie, bardzo się nam pan przyda, prosimy pana”. I jak przylgnął do tego związku motorowego, współdziałał razem z nami, pracowaliśmy wszyscy chętnie społecznie. Co mieliśmy robić, coś trzeba było robić. To była całkowicie praca społeczna, bez żadnych wynagrodzeń, ale z cudzoziemcami, więc trzeba było jakoś z nimi rozmawiać. […]
- Jeszcze może jakieś wspomnienia z okupacji, z Powstania?
Dużo było różnych zdarzeń takich dziwnych. Jak przyszliśmy do Śródmieścia, jak już zdaliśmy rannych, jak już nie mieliśmy, co jeść, no to pytaliśmy, gdzie by tu można przenocować. I na którejś z ulic, gdzie to było, dostaliśmy zezwolenie na nocowanie, bo to wszystko było bardzo
lege artis, w hrabskim u pani hrabiny, to była Drucka-Lubecka, czy kto inny, już nie pamiętam. Nie to było śmieszne, chociaż pani była bardzo wytworna. Tylko był tam lokaj, który chodził w kamizelce, służył nam, usiłował nam służyć. A spaliśmy na podłodze, wyjmowaliśmy z krzeseł, układaliśmy sobie te poduszki z krzeseł. One się oczywiście rozjeżdżały i tak się spało na podłodze. Ale się spało. Ponieważ jedyna rzecz, którą wlekliśmy ze sobą, a szczególnie Loda Wlazło, to była walizka pełna ligniny, wody utlenionej, tych wszystkich rzeczy, które potrzebował punkt, założyliśmy punkt sanitarny. I ludność przychodziła. No, bo przecież lekarzy nie było, szpitale też już były biedne, nic nie miały. Starałyśmy się być zawsze pożyteczne w jakiś sposób.
U hrabiny to było chyba z miesiąc. Pamiętam jeszcze jedne, że był tam patefon, gramofon. Dla nas to była niesłychana rozrywka. Zakładałyśmy płytę i grał patefon nam „Daj mi tę szkarłatną różę”. Kończyło się na pierwszym zdaniu no, ale było. To do dziś pamiętam. To bawiło nas bardzo. Były momenty i wesołe i przerażające, ale była zawsze jakaś nadzieja i jakiś dobry humor. I wiara w to, że będzie dobrze.W okresie, w którym mieszkałam w Otwocku, znałam szereg nauczycieli, były moimi pacjentkami. Prosiły mnie, żeby przyjść do szkoły i opowiedzieć o Powstaniu. Twierdziłam, że już w tej chwili można sięgnąć po ludzi mądrzejszych ode mnie, ważniejszych, którzy więcej wiedzieli ode mnie, ale im chodziło o zwyczajnego uczestnika Powstania, o żywego powstańca. No, więc chodziłam do tej szkoły. Dopóki chodziłam do szkół podstawowych, to było pół biedy. A potem zaproszono mnie do liceów. To się wręcz bałam, myślę sobie, młodzież dzisiejsza, dosyć złośliwa. Wszystko było w porządku, słuchali w milczeniu. Słuchali, opowiadali. Także bardzo to było przyjemne. Uważam, ze jakoś propagandowo też zadziałałam. Opowiadałam im wszystko tak, jak w tej chwili. Szczerze wszystko, o zwyczajnych losach zwyczajnych ludzi w Powstaniu.
Warszawa, 9 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Oraczewska