Teofila Rumun „Stokrotka”
Rumun Teofila, z domu Jaroszyńska, pseudonim „Stokrotka”; byłam w „Kilińskim” przez cały okres konspiracji i Powstania.
- Jak zaczęła się wojna, była pani młodą dziewczyną…
Miałam dwanaście lat.
- Kiedy pani weszła do konspiracji?
Nie tak szybko. Weszłam do konspiracji dopiero w 1943 roku, wprowadzona przez koleżankę mojej siostry.
- Zatrzymajmy się na 1 września 1939 roku. Proszę opowiedzieć swoje wrażenia.
Niewiele ich mam, dlatego że my już 6 września wyjechaliśmy z Warszawy. Wylądowaliśmy przed wejściem wojsk rosyjskich w Łucku. W Łucku zostaliśmy do lutego i w lutym przez zieloną granicę wróciliśmy do Polski z tego względu, że moja najstarsza siostra miała gruźlicę i była w sanatorium w Otwocku. Nie udało nam się jej zabrać i została. Wszyscy staraliśmy się jak najszybciej dostać do Warszawy, [żeby] zobaczyć, co się z nią dzieje. Przeżyła, znajomi się nią zajęli i dała sobie radę w tym czasie.
- Kiedy państwo wróciliście?
W marcu 1940 roku.
- Już trwała okupacja, już okupant wprowadził swoje porządki. Jak to wyglądało?
Muszę powiedzieć, że z tego okresu [niewiele pamiętam]. Wiem, że nie było radia. Ale te początki w Warszawie raczej są zatarte [w mojej pamięci]. Chodziłam do szkoły bardzo blisko. Mieszkaliśmy na Wolskiej, szkołę miałam na Woli, ale blisko, tak że po Warszawie nie chodziłam, więc trudno mi z tego okresu cokolwiek powiedzieć.
- Nie było jakichś drastycznych wydarzeń?
Nie było wydarzeń drastycznych.
- Przejdźmy do konspiracji, do której pani weszła w 1943 roku. Jak to się odbyło? Kto panią wprowadził?
Koleżanka mojej starszej siostry, Lucyna Krupska. Miałam dwie siostry. [Lucyna] była szkolną koleżanką średniej siostry. Ponieważ średnia moja siostra w czasie okupacji zachorowała na gruźlicę i wyjechała do sanatorium, ja zostałam w domu. Któregoś pięknego dnia Lucyna mi zaproponowała, czy nie chciałabym wstąpić do konspiracji. Ona próbowała w kilku miejscach, ale jakoś jej nie odpowiadały te różne grupy polityczne, z którymi się zetknęła.
W kilku. Powiedziała mi „Wiesz, co, ta ostatnia jest zdaje się bezpartyjna i jestem z niej zadowolona. Czy chcesz?”
- Jaka to była organizacja?
W czasie Powstania dowiedziałam się, że to było AK.
Zgodziłam się.
Naturalnie, składałam przysięgę. To wszystko było bardzo wzruszające i piękne. Moją przysięgę składałam gdzieś koło Alei Jerozolimskich, w prywatnym domu. Było nas kilka, ale już nie pamiętam, kto był.
- Kilka osób składało przysięgę jednocześnie?
Tak. Było trzech czy czterech panów, chyba jeden był księdzem. Bardzo to było wzruszające i piękne. Wiem, że jak wyszłam, to zaczął prószyć śnieg i było ślicznie. Byłam naturalnie w bardzo podniosłym nastroju.
- Pamięta pani mniej więcej treść przysięgi?
Nie, absolutnie nie.
- Na czym polegały zajęcia w konspiracji? Jak się kontaktowaliście?
Na pierwszym spotkaniu, poznałam moją późniejszą patrolową, Lilka zapytała się nas, co chcemy robić. Było kilka możliwości. Można było zostać „peżetką”, można było zostać siostrą Czerwonego Krzyża, można było być gońcem. Zdecydowałam się zostać sanitariuszką. Ponieważ Lilka, o ile dobrze pamiętam, była studentką medycyny, dawała nam wykłady z anatomii i jak się opatruje rany. Przez cały rok przychodziłam na zbiórki i cały czas się uczyłyśmy i zdawałyśmy egzaminy. To nie tylko była nauka, ale i zdawałyśmy egzaminy. W 1944 roku latem zaczęłyśmy pracować w szpitalu raz w tygodniu. Uczyłyśmy się już praktyki, robienia zastrzyków.
- To było tak zorganizowane, że miałyście wstęp do szpitala, żeby móc praktykować?
Tak. Mieliśmy siostry, które nam pomagały, pokazywały. To było bardzo dobrze zorganizowane. Niewiele z tego skorzystałam, dlatego że już w sierpniu wybuchło Powstanie, więc to był miesiąc czy dwa miesiące.
Sama praktyka.
- Jak wyglądało spotkanie z rzeczywistością?
Z pierwszym moim rannym? Było tragiczne. On próbował [zatknąć] sztandar polski na PKO, które było przy Marszałkowskiej róg Świętokrzyskiej i dostał [postrzał] karabinem maszynowym na wysokości brzucha. Jak koledzy znieśli go z tej kopuły, popatrzyłam, widać było szereg maleńkich dziurek i bardzo niewiele krwi. Nie wiedziałam, co z tym zrobić. Ponieważ był lekarz na dole, zbiegłam. Lekarz powiedział „Zostaw.”
Żył. Najtragiczniejsze było to, że przy nim była jego żona, więc było bardzo dużo płaczu. Położyłam mu opatrunek ze względu na żonę, nie ze względu na niego, żeby wiedziała, że cośkolwiek robimy. Ale on w bardzo krótkim czasie zmarł. To było dziesięć, może dwanaście pocisków, które się dostały w [okolice] pasa [i uszkodziły] żołądek.
- W takim razie jesteśmy już w trakcie Powstania, ale proszę opowiedzieć o pierwszym dniu sierpnia.
Pierwszy sierpnia był fantastyczny. Do tej pory uważam, że 1 sierpnia to był właściwie najpiękniejszy dzień Powstania. […] Nocowaliśmy w jakimś księżowskim mieszkaniu w Śródmieściu [z 31 lipca na 1 sierpnia].
Tak. Trzy dni przed Powstaniem nocowałyśmy gdzieś w mieszkaniach. Rano 1 sierpnia przyszła do mnie Lilka i mówi „Czy możesz pójść do mojego mieszkania, dlatego że kolega przychodzi po dokumenty. Dokumenty są tu i tu. Jak przyjdzie, daj mu te dokumenty i czym prędzej wracaj na róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej”. Tam był punkt zborny. Faktycznie, przyszłam tam, było dość dużo ludzi, dużo chłopców, dużo dziewcząt. Nasz sierżant „Drucik”, szef kompanii, który był zawodowym żołnierzem, jak wszedł na punkt zborny, popatrzył na nas i powiedział: „Co ja z tą kupą dzieci będę robił?”. To była jego pierwsza opinia.
Na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Zdaje się, że tam był klub łowiecki.
Jakaś prywatna organizacja. Gdzieś koło godziny trzeciej wychodziła pierwsza grupa chłopców z dwiema sanitariuszkami. Sanitariuszki na ochotnika, ale ja nie miałam odwagi. Po pewnym, dość krótkim czasie, druga grupa wychodziła. Też były sanitariuszki na ochotnika, ale ja też nie miałam odwagi, dlatego że wszędzie strzelali. Uważałam, że jest bardzo niebezpiecznie. Ale jak już trzeci raz [wychodzili], pomyślałam, że jeżeli stąd nie wyjdę, to nie ma mowy, żebym kiedykolwiek wyszła. I zdecydowałam się i to było fantastyczne. Przebiegliśmy przez ulicę ze Świętokrzyskiej. Weszliśmy do podwórka i widziałam pierwszych trzech, albo czterech jeńców.
- Już koledzy zdążyli wziąć pierwszych jeńców?
Tak, pierwszego dnia wzięliśmy [jeńców], jedną kobietę i dwóch albo trzech [mężczyzn]. Oni się znaleźli w windzie.
Umundurowani. To byli oficerowie, bardzo porządnie, elegancko wyglądający. Zatrzymali się między piętrami. Naturalnie była rozmowa między nimi a dowódcą. Dowódca przekonał ich, że opór nie ma sensu, że muszą się poddać. Z miejsca mieliśmy trzech albo czterech. Jedna to na pewno była Niemka. Byli koledzy, którzy mieli obstrzał na Marszałkowską, żeby zdobywać auta, w szczególności benzynę dostawać. Muszę powiedzieć, że rannych nie mieliśmy. Natomiast pod wieczór z jakiejś kawiarni przyszła jedna z pań, kelnerka, z olbrzymią tacą kanapek, z winem. To było fantastyczne. Pierwszy dzień był taki. Mieliśmy i jeńców i jeszcze w dodatku ludność cywilna nas bardzo radośnie przyjęła. Potem tam zostaliśmy. Znalazł się lekarz, który zaczął organizować szpital w podziemiach budynku PKO. Tam były dwa piętra pod ziemią.
- Później ten szpital został zbombardowany?
Tak, potem został zbombardowany.
- Jak wyglądały kolejne dni? W pierwszych dniach sierpnia na pewno było więcej udanych akcji.
Naturalnie. Jeszcze tej samej nocy przekonali jednego Niemca i poddał się, tak że mieliśmy czwartego. Piąty był ranny. Jeżeli chodzi o nas, to chyba nikt nie był ranny. Nam się właśnie udało.
- Jak liczna była wasza grupa?
Po zdobyciu Poczty Głównej przenieśliśmy się do niej. To było około pięciuset żołnierzy, to były dwie duże kompanie, druga i trzecia.
- To miejsce postojowe było tam dość długo?
Tak, do zbombardowania Poczty. Poczta została zbombardowana na początku września.
- Jak pani pamięta kolejne ważne akcje, na przykład atak na PAST-ę?
Bardzo dobrze pamiętam. Było kilka akcji na PAST-ę. Ja byłam w tej ostatniej. Po raz pierwszy widziałam w użyciu miotacz płomieni, który na mnie zrobił fantastyczne wrażenie. Chodziło o to, że dół PAST-y był już spalony, ale góra, w której siedzieli Niemcy nie. Chodziło o to, żeby podpalić wyższe piętra i im się udało.
- Przedtem wpompowywano tam ropę.
PAST-a to są potężne mury. One się wypalały. Niemcy widocznie potrafili gasić czy wstrzymywać ogień, żeby nie dostał się na następne piętra. Dwa czy trzy piętra były spalone, a wyżej siedzieli Niemcy. To też było fantastyczne. Mieliśmy jeńców, już [nie byli] tacy eleganccy, [byli] brudni, [mieli] nogi szmatami poowijane, naturalnie z rękami do góry. My wszyscy bardzo to przeżyliśmy. Dla nas specjalnie, dla „Kilińskiego” to był wielki i dobry wyczyn.
- Czyli pani kontakt z nieprzyjacielem był, można powiedzieć, komfortowy. Pani widziała ich w roli pokonanych.
Tak. Bardzo rzadko słyszę od koleżanek, że miały kontakt z jeńcami. Muszę powiedzieć, że miałam jeszcze jeden kontakt z jeńcem niemieckim, który został ranny w nogi. Cztery sanitariuszki go niosły [z jednej części Poczty Głównej w drugi koniec].
Nasze polskie. Na noszach była para butów. Byłam bez butów, [a właściwie] miałam buty siostry, w których odpadła zelówka i podwiązywałam ją sznurkiem. Ale to nie był zbyt dobry pomysł, bo sznurki się bardzo szybko przecierały i znowu miałam tę zelówkę klapiącą. Jak zobaczyłam te buty, to był mały rozmiar, pytam się „Koleżanko, czy mogę wziąć buty, bo jestem bez butów?”. Ona mówi „Weź”. I ten Niemiec coś czuł. Przypuszczam, że mając małe nogi, był przerażony, że w ogóle zostanie bez butów. Żal mi go było, ale wzięłam te buty. On jeszcze za mną krzyczał:
Mein Schuhe, mein Schuhe, mein Schuhe . Myślę sobie „Tobie i tak niepotrzebne są, a mnie bardzo”. [To były] niemieckie buty, saperki, służyły mi do końca wojny i w niewoli włącznie.
- Jak wyglądał dzień codzienny? Było ich bardzo wiele.
Było bardzo wiele. Zależało. Mieliśmy punkty, które utrzymywał „Kiliński”. Był dom tuż koło Ogrodu Saskiego. To może była Królewska [nr 16]. To był dom, który Niemcy często atakowali ze względu na bliskość Ogrodu Saskiego, a także dlatego, że to był pojedynczy dom. Na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu mieliśmy nasz punkt, który stale utrzymywaliśmy, to znaczy stale byli żołnierze i stale ktoś był z obsługi sanitarnej. Mieliśmy cały szereg [punktów]. Tak że właściwie rano dostawaliśmy rozkaz, że taka i taka ilość żołnierzy wychodzi z dwiema sanitariuszkami. I albo utrzymywaliśmy ten punkt albo inny. […]
- O każdym dniu decydował rozkaz?
O każdym dniu decydował rozkaz. Moja patrolowa, jeżeli wypadało na mnie, to przychodziła i mówiła „Ty idziesz i ty idziesz”. Już wtedy nie było wyboru czy pójdę czy nie, tylko po prostu to był rozkaz „Idziesz z nimi i koniec”. Wtedy zostawaliśmy w zależności od punktu.
- W szpitalach, w punktach?
Ja w szpitalu nie pracowałam, byłam zawsze przy „Kilińskim”. [Przy drugiej i trzeciej kompanii].
- Czyli robiła pani doraźne opatrunki, to była pomoc natychmiastowa? Nie leczenie?
Nie, nie, nie. Były dwa patrole sanitarne na Poczcie Głównej, czyli było nas osiem dziewcząt, ale bardzo często było trochę ekstra. Te, które przychodziły w okresie Powstania, czasami były kilka dni i potem znikały, ale normalnie było nas osiem starych dziewcząt jeszcze z konspiracji.
- Miejsce postoju było jedno?
Poczta Główna.
- Po wykonaniu akcji wracało się?
Wracało się [na miejsce postoju].
- Zajmowałyście się kuchnią na przykład?
Tak. Były „peżetki”, druga formacja. One gotowały dla wszystkich ludzi na poczcie.
Było bardzo dużo klusek. Ze względu na to, że Niemcy przygotowywali obronę na Poczcie Głównej, skomasowali tam masę jedzenia. Poza tym Poczta Główna miała swoją własną wodę, elektryczność, były nawet prysznice. Można było skorzystać z prysznica i to z ciepłą wodą. To był fantastyczny punkt. Jeden z moich dowódców napisał, ile było ton klusek. Były kluski na śniadanie, kluski na obiad i kluski na kolację. Ponieważ lubiłam kluski, więc mi to zupełnie nie przeszkadzało. Ale na przykład na dzień Święta Żołnierza wszyscyśmy dostali po jednej kanapce z sardynkami, co było unikatem. Były papierosy, były, zdaje się, świeże jajka, cała masa jedzenia. Do zbombardowania poczty nie mieliśmy problemu z jedzeniem. Po zbombardowaniu poczty była rozpacz, że tyle jedzenia zostało w gruzach. Ale już wtedy było za późno na to, żeby myśleć o odkopywaniu. Zresztą poczta była tak budowana, że była ciężka, potężna.
- Ludzkimi rękoma raczej by się nie dało odgruzować?
Absolutnie nie. Jedna rzecz, która faktycznie mi się udała, jak zbombardowali pocztę: właśnie tego dnia przyszłam chyba z Krakowskiego Przedmieścia 16. Inżynierowie orzekli, że najbezpieczniejszy jest korytarz, który szedł w podziemiach Poczty Głównej, który miał fantastyczne stropy i jest to najbezpieczniejsze miejsce. Rano wróciliśmy z Krakowskiego Przedmieścia i nie pozwolono nam spać w naszej sypialni, gdzie mieliśmy osiem czy dziewięć łóżek, tylko wszystkich nas skomasowano do tego korytarza. Włącznie ze mną. Tylko ja miałam szczęście. Przyszedł do nas szef kompanii i pyta „Czy jesteś głodna?”. Mówię „Naturalnie, że jestem głodna”. – „Czy chcesz chleba ze smalcem?”. – „Tak, naturalnie”. – „Chodź, to dostaniesz”. Podeszłam do jego biurka, on mi ukroił chleb, posmarował smalcem i wracając z tę kromką chleba, szłam do korytarza, gdzie zostawiłam swoją torbę sanitarną. Wtedy bomba padła i ten cały korytarz został [zbombardowany]. Tam stu iluś ludzi zostało zabitych. Ich próbowano w nocy odkopywać. Naturalnie nie byłam przy tym, ale był mój szef kompanii. Ponieważ on mieszka w Anglii, myśmy się widywali dość często. On był przy odkopywaniu, dlatego że znał żołnierzy.
- Ten korytarz wcale nie był bezpieczny.
Absolutnie nie. To było jedno słabe miejsce. Bardzo dużo osób tam zginęło.
- Jak wyglądała informacja? Docierały do państwa jakieś wieści, co się dzieje w innych częściach Warszawy?
Tak, docierały. Ale nie zawsze człowiek był na poczcie. Muszę powiedzieć, że nie lubiłam Poczty Głównej, bałam się Poczty Głównej, więc jeżeli miałam okazję, to raczej z niej uciekałam. Wolałam pójść na jakiś wypad czy ochronę jakiegoś punktu aniżeli siedzieć na poczcie.
- To bombardowanie panią tak wystraszyło?
Tak, ja się bałam Poczty Głównej. Ten korytarz to był właściwie jedyny kontakt z resztą Poczty. Ale na szczęście Niemcy wybudowali bunkier na rogu placu Napoleona i ulicy Wareckiej. Wyłupali w murze przejście. To był jedyny punkt, przez który mogliśmy wyjść z tej części Poczty Głównej i przenieść naszych rannych [po zbombardowaniu poczty].
- Gdzie się przenieśliście po zbombardowaniu poczty?
Różnie. Na początku byliśmy rozsypani, a potem na ulicy Widok, [a przed ulicą Widok na ulicy Brackiej]. Ale z tych pięciuset na Widok było zaledwie dwudziestu, może trzydziestu pięciu, czterdziestu chłopców i już tylko my trzy zostałyśmy. Niektóre były ranne.
Dwie koleżanki zginęły na poczcie, jak bomba spadła. Trzecia [„Amazonka”] była ranna w jakimś ataku i była w szpitalu. Zmarła w szpitalu jenieckim. Lucyna też była ranna, Stasia była ranna. Właściwie nas trzy zostały. Została Zosia „Myszka”, Danka „Mała” i ja. Tak że już na Widok było nas tylko trzy.
- Jaki był wtedy zakres działania oddziału?
Już wtedy był ograniczony, dlatego że to już było pod koniec września [poza tym nie miałam mojej torby sanitarnej]. Te punkty, które my utrzymaliśmy, bardzo możliwe, że przeszły w ręce niemieckie. Wiem, że jeden dom oddaliśmy Niemcom, dlatego że był jeden jedyny między gruzami i byłoby go trudno utrzymać, a Niemcy nas ze wszystkich stron atakowali. Tak że nocą wycofaliśmy się. Wtedy już faktycznie nie było stałych zajęć, tylko doraźne. Była na przykład opieka. Bardzo często proszono nas, żebyśmy zajęły się Powstańcem, który leży w szpitalu. Ja to kiedyś zrobiłam. Zdaje się, że to był podporucznik „Szary”, który był ranny w głowę i był nieprzytomny. Trzeba było siedzieć przy nim w nocy ze względu na to, że siostry szpitalne musiały mieć wypoczynek, więc ktoś musiał być od nas, kto siedział przy nim i go pilnował, żeby się nie ruszał. Tego rodzaju zajęcie było. Czasami było zajęcie poszukiwania żywności.
- Bo już się skończyły dobre czasy…
Skończyły się dobre czasy z Pocztą Główną. Głód doskwierał. Jeżeli popołudnie czy wieczór było wolne, ktoś proponował „Słuchajcie, znam rodzinę, której się bardzo dobrze powodziło. Może oni mają coś do jedzenia. Może pójdziemy, złożymy im wizytę i zobaczymy, czy nas nakarmią”. Przeważnie nie, przeważnie nie… My próbowałyśmy dość długo siedzieć [u nich], ale to nie pomagało.
- Zdaje się, że ludzie sami mieli wtedy bardzo niewiele jedzenia.
Jak byłam w osłonowej kompanii, jak ludzie wychodzili z Warszawy, to było dużo jedzenia. Po kapitulacji, jako kompanii osłonowej, Niemcy dostarczyli, niezbyt dużo, ale na przykład mięso nam przywieźli. Myśmy chodzili na Pola Mokotowskie. Dzięki legitymacji z ptaszkiem niemieckim, mogliśmy poruszać się wszędzie po Warszawie. [Ponieważ „Kiliński” po kapitulacji został wyznaczony jako kompania osłonowa (zostaliśmy w Warszawie aż cywile, szpitale i wojsko opuściło miasto) więc raz nawet Niemcy dostarczyli nam mięso z którego Zosia - „Myszka” zrobiła nam fantastyczny obiad. Pierwszy od wielu tygodni.]
- Zdaje się, że tam były pola uprawne.
Tak, tam były ogrody, ogródki. I tam chodziliśmy, tam nawet spotykaliśmy i Niemców, którzy proponowali nam kupno rewolwerów. W szczególności byli bardzo zainteresowani [wymianą] rewolweru za jedną czy dwie kostki masła.
- À propos broni, jak wasz oddział był wyposażony?
Szczerze powiem, że nie miałam z bronią do czynienia. Wiem, że jak wychodziliśmy na patrol, to naturalnie wszyscy byli uzbrojeni. Na początku Powstania, jak wyszła trzecia grupa, z którą ja wyszłam, to zostało dość dużo chłopców i mieli siekierę. To była jedyna broń.
- Czyli wszystko potem było zdobywane?
Tak, to było zdobywane.
- Albo ze zrzutów. Widziała pani jakiś zrzut?
Byłam przy zrzucie raz jeden, kiedy go oczekiwaliśmy [ale wtedy nie było zrzutu].Ale wiem bardzo dobrze, że te zrzuty jednak przychodziły do nas poniszczone. Raczej [mieliśmy] broń zdobyczną. Jak byliśmy w naszym punkcie w Alejach Jerozolimskich róg Nowego Światu, to pierwszego dnia stała ciężarówka, pod którą leżał zabity Niemiec. W kabinie kierowcy był karabin. To był niebezpieczny punkt, dlatego że z Dworca Głównego był obstrzał na całe Aleje. Ale chłopcy zdecydowali, że są i dwa karabiny, i buty, i pas, i jeszcze są jakieś plecaki, więc warto to zbadać, zobaczyć, co tam jest. Poszedł nasz bardzo odważny kolega, „Lot”, o ile się nie mylę. Przyniósł karabin, przyniósł buty, które ściągnął Niemcowi, pas, rewolwer. Przyniósł to, zostawił i poszedł drugi raz zobaczyć, co jest na górze tej lory. Myśmy dopiero potem się zorientowały. Mnie się wydawało, że on był jeszcze na lorze, jak w tę ciężarówkę uderzył pocisk. Było dużo dymu. My byliśmy raczej przekonani, że on [został] zabity. Zjawił się, spodnie mu tylko pękły na pupie. Pierwsza rzecz, to wpadł do bramy i usiadł. Wpadł z plecakiem. Pytam się „Ranny jesteś?”. On mówi „Nie”. – „To czemu siedzisz?”. – „Bo czuję, że mam spodnie podarte na pupie”. I faktycznie miał. W tym plecaku był szampan, który na skutek tych dwóch czy trzech dni bardzo ciepłych, nienadający się pewnie do picia, ale niemniej myśmy go otworzyli. A reszta, wszystko, zostało rozbite pociskiem, włącznie z lorą.
- Jak długo utrzymaliście się na ulicy Widok?
Na ulicy Widok [byliśmy] już do końca Powstania, do kapitulacji. Mieszkaliśmy na Widok aż do wyjścia do niewoli
- Jak wyglądał moment kapitulacji? To było wyjście na zasadach formalnego wojska, jako żołnierze?
Tak. Ponieważ miałam mały pistolet, tak samo go złożyłam na kupie pozostałych, porzucanych karabinów. Muszę powiedzieć, że jak zostaliśmy w Warszawie, to byliśmy dobrze traktowani.
Jeden może taki moment był. Niemcy porobili na głównych ulicach swoje punkty, gdzie było kilku żołnierzy i sprawdzali nasze dokumenty. Można było poruszać się po Warszawie. Było niebezpiecznie poruszać się pojedynczo, więc poruszaliśmy się w grupie, dziesięciu, dwunastu.
- Mówiła pani, że była w kompanii osłonowej aż do 9 października. Jakie było wasze zadanie w tym czasie, kiedy po kapitulacji wychodziła ludność cywilna i inne oddziały bojowe?
My byliśmy kompanią, która dbała o to, żeby ludność cywilna wyszła spokojnie i szpitale wyewakuowane zostały. My zostaliśmy z bronią, byliśmy całkowicie uzbrojeni, więc zostaliśmy po to, żeby tym ludziom dać osłonę.
- Czy rzeczywiście udawało się ich osłonić?
Muszę powiedzieć, że nie byłam przy punktach wychodzenia, dlatego że ulica Widok była dość daleko od tych punktów, gdzie wychodziły osoby cywilne. Osobiście tam nie byłam, ale wydaje mi się, że to było bardzo pomocne. Niemcy odnosili się do nas całkowicie po ludzku. Najlepszy dowód, że dostarczali nam jedzenie. Pierwszy posiłek, który mieliśmy po Powstaniu, był naprawdę fantastyczny, właśnie z ich mięsa, były jakieś kluski, sos, gulasz. Poza tym jeszcze był taki moment, jak my, już po złożeniu broni, maszerowaliśmy z Warszawy do Ożarowa.
Tak. Przechodziliśmy przez Wolę, koło szkoły, która była miejscem postoju kałmuków w niemieckich mundurach. Z Warszawy wyszło nas wtedy osiemdziesiąt jeden kobiet. My [kobiety] szłyśmy na końcu. Jak dochodziłyśmy do tej szkoły, kałmucy zaczęli wychodzić. Ich uśmiechy były przerażające. Zaczęli się coraz bardziej zbliżać. Nie wiem, jakim cudem, skąd, czy to był rozkaz niemiecki, Niemcy zrobili koło nas kordon. Myśmy zupełnie spokojnie przeszły.
- Zapewnili wam bezpieczeństwo?
Oni nam zapewnili bezpieczeństwo. Jak wychodziliśmy z Warszawy, to normalnie co pięć, sześć albo i więcej czwórek, był jeden Niemiec po jednej stronie. Jak przechodziłyśmy, koło szkoły to był prawie jeden koło drugiego. Muszę powiedzieć, że to są te momenty, kiedy człowiek o nich myśli raczej dodatnio, że potrafili w pewnych momentach okazać zdrowy rozsądek i dać nam bezpieczeństwo, co było dla nas bardzo ważne.
- Doszliście do Ożarowa do fabryki kabli.
Droga była tragiczna, bo to był mój pierwszy marsz. Zakończyłam to wielkim płaczem, dlatego że plecak mi się werżnął w ramiona, miałam bardzo ciężkie niemieckie buty. Dla mnie dwadzieścia kilometrów z obciążeniem było bardzo trudne. Muszę powiedzieć, że leżałam na tej słomie i rzęsiście płakałam, wszystko mnie bolało i byłam nieszczęśliwa. I słoma, i ta duża hala, i to otoczenie… To było bardzo przykre.
Chyba dzień albo dwa. A potem stamtąd był transport pociągiem do Mühlbergu. Było nas osiemdziesiąt, to był pierwszy transport kobiet, które dojechały do międzynarodowego męskiego obozu jenieckiego, gdzie ich było kilkanaście tysięcy, czy więcej. To nie był zbyt dobry pomysł, więc nas w krótkim czasie przerzucili do Zeithainu, gdzie był nasz szpital z Warszawy, gdzie byli nasi ranni. To też był szpital międzynarodowy, ale byli tam już Polacy i była obsługa szpitalna.
- Czy mieliście jakieś zadania, zlecono wam coś, czy już byliście tylko jeńcami?
Jeżeli chodzi o nas, o osiemdziesiąt jeden [kobiet], to my byłyśmy tylko jeńcami, dlatego że szpital wyjechał z obsługą szpitalną, czyli ranni mieli siostry, które dbały o nich. Zresztą bardzo krótko tam byłyśmy. Tak że nie miałyśmy żadnego zajęcia. Tam już było właściwie zajęcie się sobą.
- Jak długo zostałyście w Zeithainie? Do końca, do wyzwolenia?
Nie. W Zeithainie zostaliśmy na Boże Narodzenie i Nowy Rok. Nowy Rok celebrowaliśmy tak jak wszyscy inni ludzie. Mieliśmy na Nowy Rok orkiestrę złożoną z koleżanek, niektóre grały na grzebieniach, niektóre grały na kiblach, był bal maskowy. Potem przyszedł Nowy Rok. Po Nowym Roku wyjechałyśmy, nieduża grupka. Do tej pory nie bardzo wiem, jak to było z moim „sierżantem”. Ja go dostałam 4 października, właśnie w Zeithainie.
Mianowana. Ciągle podejrzewałam, że ta moja nominacja była nie ze względu na moje działanie w czasie Powstania, tylko, że będąc sierżantem w niewoli niemieckiej było się zwolnionym z pracy w fabrykach. Muszę powiedzieć, że nigdy tego nie kwestionowałam, nigdy nie dopytywałam się. Przez bardzo długi czas w ogóle nie używałam mojego stopnia, podawałam się jako strzelec. Do tej pory właściwie nie wiem, z jakiego tytułu. W kilka dni po Nowym Roku niedużą grupę sierżantów, było nas może dwanaście, piętnaście, z dwoma czy trzema żołnierzami niemieckimi, pociągami osobowymi przewieźli do innego obozu [Altenburg].
- Jaką drogą dotarła do pani nominacja?
Dostałam ją już w obozie jenieckim. Tam jest napisane, na mojej legitymacji, że rozkazem z dnia 4 października. Czy faktycznie przed wyjściem z Warszawy była nominacja, trudno mi powiedzieć.
- Zapewne. Przecież by nie antydatowali.
Jakoś nigdy nie dowierzałam im.
- Czy rzeczywiście dotarła pani do Oberlangen?
Tak. Potem olbrzymią, bardzo dużą grupą, trudno mi powiedzieć ile wagonów towarowych nas było. Dobrych kilkanaście. Jednym takim wielkim transportem przewieźli nas do Oberlangen.
- Zastały tam panie inne Polki z Powstania?
Mieszkałam w siódmym baraku, ostatnim po lewej stronie. Ile, które, gdzie, trudno mi powiedzieć, dlatego że jak my przyjechałyśmy, ta nasza maleńka grupka, była w otoczeniu nam nieznanym, nikogo nie znałyśmy. Trudno mi powiedzieć, jak one zostały rozmieszczone i ile baraków zajęłyśmy.
- Jak wyglądała organizacja życia w obozie?
Próbowali, dlatego że procentowo było bardzo dużo młodych dziewcząt, ale między nami były też i starsze panie, w wieku czterdziestu lat, ale dla nas w owym czasie to były starsze panie. One próbowały [organizować]. Były wykłady. Jakiś obóz jeniecki wysłał nam nawet patefon i dwie, czy trzy płyty. Ten patefon chodził po wszystkich barakach. Książek niewiele było. Ale próbowano nas zająć. Całe szczęście, to było raptem siedem miesięcy niewoli, więc to był bardzo krótki okres. Większość nas przypuszczalnie nic nie robiła poza rozmową na temat jedzenia, tego co lubi, a czego nie lubi.
- Pamięta pani wyzwolenie obozu?
Tak. Wiem, że jak wybiegłyśmy z baraku, to już czołg jeden rozbił druty i zamykał właściwie jeszcze to wyjście. Już byli żołnierze.
- Wiedziałyście, że to są Polacy?
Tak, tak, absolutnie. Te koleżanki, które pierwsze dotarły, bo ja nie byłam jedną z pierwszych, one dopiero się dowiedziały jak zapytano ich, jakiej są narodowości. Wtedy dowiedziałyśmy się, że to Polacy. Nie byłam taka wartka do wyjścia z baraku, dlatego że mój wygląd zewnętrzny [pozostawiał wiele do życzenia]. Spotkałam znajomego moich rodziców, który popatrzył na mnie i powiedział „Och, Tosiu, jak ty fatalnie wyglądasz”. Ale jak ja miałam wyglądać? Było ciepło, któraś z pań dała mi chłopięce buty, lakierki ze szpicami, miałam jakieś skarpetki, odcięłam spodnie, które były trzy razy większe ode mnie, więc były szerokie, po prostu tylko odcięte nożyczkami, włosy miałam krótko przycięte. Sądzę, że musiałam wyglądać makabrycznie i śmiesznie.
- Dlatego pani nie chciała się pokazać?
Bardzo chciałam. Ja go poznałam od razu i powiedziałam koleżance „Słuchaj, to jest Kazik Ochab”. On był przed wojną w Polsce w randze podporucznika. Zosia, moja przyjaciółka, z którą byłam i w Powstaniu, i w niewoli, mówi „Podejdź do niego, może on nam coś przyniesie do zjedzenia”. Myśmy od kilku dni były na bardzo skromnych [racjach żywnościowych]. Mówię „Zosiu, ja nie mogę”. Wtedy Zosia podeszła do niego i pyta się „Czy pan zna Tosię Jaroszyńską?”. On mówi „Tak. To jest ona”. I wtedy on powiedział „O mój Boże! Jak ty wyglądasz?!”.
- I wszystko, co złe wtedy się skończyło?
Dali nam fantastyczną zupę o godzinie dziesiątej. Po kilku dniach dobrej głodówki wszystko się rozchorowało. Dlatego że zrobili zupę na mięsie z jarzynami, było dużo tłustego, żaden żołądek tego nie wytrzyma. Noc dla niektórych była bardzo tragiczna, bo to było bieganie do ubikacji i z powrotem. Naturalnie, że to był wielki moment. Tylko potem przychodziły różne przykre [wydarzenia]. Tak jak grupa dziewcząt z żołnierzami polskimi wybrała się gdzieś na przejażdżkę i zostali wszyscy zabici przez Niemców. Kilkanaście, dwanaście, osiem… trudno powiedzieć. Po dwóch dniach znaleziono ich zwłoki, które były przeniesione do obozu i złożone u nas. Można było je oglądać. Potem absolutnie zabroniono wychodzenia z obozu. Nie było nam wolno wychodzić z obozu, póki wszystkie drogi nie zostaną oczyszczone z Niemców. A one, dziewczęta pełne entuzjazmu i radości wyjechały z obozu, bo przecież jednak kilka miesięcy siedziałyśmy na tym pustkowiu, [więc] wyjechały na spacer i wszyscy zginęli. To była jedna przykrość. Ponieważ byłam w wieku szkolnym, więc było wypełnianie formularzy, pytano, co chcemy zrobić, czy chcemy się uczyć, czy chcemy pracować, czy chcemy wrócić.
Tak.
Była taka wielka okazja, żeby zobaczyć jeszcze świat za darmo. Absolutnie [nie chciałam wracać]. Zresztą jeszcze wtedy nie miałam kontaktu z rodzicami. W bardzo krótkim czasie nadarzyła się okazja, że mogłyśmy jechać do Włoch. Nie można było zrezygnować.
- Skorzystała pani z tej okazji?
Naturalnie tak.
- Uczyła się pani we Włoszech?
Uczyłam się. Pojechałyśmy najpierw do byłego obozu jenieckiego w Murnau. To był tylko postój, bardzo krótki. Ale tam wyszła jakaś historia między dowództwem. Ponieważ było bardzo dużo polskich oficerów jenieckich, którzy byli po studiach, dużo było profesorów. Nas przyjechała setka dziewcząt. Oni doszli do wniosku, że po co nas wysyłać do Włoch, jak oni mogą tutaj stworzyć fantastyczną szkołę, gimnazjum. Było tam, zdaje się, jakieś nieporozumienie między dowództwem. Koniec końców myśmy zostali w Murnau przez rok.
W czasie okupacji były tylko szkoły zawodowe, ja byłam w szkole handlowej. W Murnau powstało gimnazjum. Zaczęłam się uczyć łaciny i innych przedmiotów, które sprawiały mi dużo trudności, [musiałam] nadgonić i. Ale udało mi się zdać do czwartej klasy.
- Następna klasa była już gdzie indziej?
Wyjechałyśmy do Włoch. […] Zawieźli nas na samo południe do Trani, gdzie powstało drugie gimnazjum dziewczęce. Ale tam byłyśmy bardzo krótko, dlatego że już wyszedł rozkaz wyjazdu do Anglii. Tak że może kilka dni tam byłyśmy, potem była likwidacja tego obozu. Potem trafiłyśmy do następnego obozu, gdzieś koło Werony, gdzie byłyśmy tydzień, może dwa. Muszę powiedzieć, że jeżeli chodzi o naszą opiekę, z każdych okazji korzystali, żeby brać nas na wycieczki. Zwiedziłyśmy to, co było możliwe do zwiedzenia.
- Pierwszorzędnie zorganizowane.
Tak, absolutnie.
Potem była Anglia. Naturalnie też skorzystałam z tego. Ponieważ mogłam pojechać do Anglii, nie chciałam wracać do Polski. To wszystko było za darmo z noclegiem i jeszcze była nad nami opieka pań, które pilnowały, żebyśmy się zachowywały grzecznie i stosownie.
- Proszę opowiedzieć jak wyglądały pani dalsze losy.
Z Włoch transportem kołowym dojechałyśmy do południa Anglii. To był obóz, który nazywał się West Chiltington. Był obsługiwany przez żołnierzy polskich. To był obóz półcywilny i nas, sto młodych dziewcząt. Myśmy wszystkie się tutaj dostały, ta setka, która wyjechała z Murnau do Trani i potem z Trani. Nie byłyśmy w wojsku, więc nie miałyśmy żadnych podstaw ku temu, żeby przyjechać do Anglii, nie byłyśmy rodziną wojskową. Dużo dziewcząt wróciło z Włoch do Polski. Te, które nie chciały, chciały jechać dalej, żeby dostać się do Anglii, my musiałyśmy przyjechać [nie tyle] jako rodzina, bo to trudno już było powiedzieć. Ja przyjechałam jako narzeczona żołnierza, którego w ogóle nigdy nie spotkałam, który dał swoje nazwisko i zgodził się, żebym dojechała do Anglii jako jego narzeczona.
- Pomagali sobie ludzie w ten sposób, żeby urzędy zaspokoić?
Absolutnie tak. Przyjechałyśmy do West Chiltington, przyjechało nas około stu dziewcząt młodych, zdrowych, ładnych, przyjemnych. Muszę powiedzieć, że gro dziewcząt, które brały udział w Powstaniu, było naprawdę na poziomie. Inteligentne, przyjemne, w ogóle miały dużo zalet. Przyjechałyśmy do obozu, gdzie byli żołnierze polscy, którzy przypuszczalnie rozglądali się za żonami. I raptem pierwsze nasze spotkanie z biurem i [pytanie] „Do kogo pani przyjechała?”. – „Do narzeczonego”. Następna koleżanka „Do kogo pani przyjechała?”. „Do narzeczonego”. Było nas bardzo dużo. Ten młody człowiek, który spisywał nasze dane zdenerwował się „Ile wy [macie] tych narzeczonych? Co to, cały transport narzeczonych?”. W istocie, prawie cały transport był. Niektóre były kuzynki z jakiegoś powodu. Ale większość było narzeczonych. Ja też miałam narzeczonego.
- Poznała pani kiedykolwiek tego narzeczonego?
Nie, nie poznałam. Powinnam właściwie. W owych czasach powinnam go znaleźć, napisać i przynajmniej powiedzieć „Dziękuję bardzo za to, że mi pan ułatwił [przyjazd]”.
- Jak się wtedy zorganizowałyście?
Raczej to był okres, gdy Anglia jeszcze miała kartki żywnościowe, nie było łatwo z jedzeniem. My byłyśmy młode, zdrowe. Odczuwałyśmy troszeczkę głód. We Włoszech jak przyjechałyśmy, nie zostałyśmy wciągnięte do wojska, więc nie miałyśmy pieniędzy. Wtedy dojrzewały winogrona, figi. Żeby je zjeść, człowiek musiał je kraść. Byłyśmy dość dobrze zorganizowane. Grupowo wychodziłyśmy na takie polowanie winogron. Część siedziała na zewnątrz, oficjalnie, na płocie, a jedna czy dwie z nożyczkami, czołgając się dochodziła do winogron, cięła je i przynosiła. Potem wszystkie siedziałyśmy i jadłyśmy. W szczególności tak było w Trani. Tam byli ojcowie, zdaje się kapucyni, w brązowych habitach z kapturami na twarz. Te połacie winogron były ciągle przez nich jeszcze [pielęgnowane], oni nad nimi trzymali pieczę. Wiedzieli, że kradniemy i bardzo nas pilnowali, ale to się [im] nie udawało. W obozie w West Chiltington zaczęto organizować normalną szkołę, zaczęły się już [odbywać] lekcje. Dzięki dowództwu przenieśli nas do obozu Stowell Park […], to był zdaje się amerykański obóz, pusty, gdzie zostały otworzone baraki, wstawione łóżka, pościel. I tam się zaczęła już normalna szkoła.
- Ciągle była pani w jakimś obozie. Kiedy zaczęło się normalne życie?
Po wyjściu ze szkoły. Mimo że w szkole nas spało po dwadzieścia kilka w baraku, dbano o nas. Muszę powiedzieć, że dowództwo było fantastyczne. Próbowano nas jak najbardziej organizować. Na przykład w obozie były tylko trzy posiłki, jednak dla nas był czwarty posiłek, było mleko albo kakao i
biscuity wieczorem. Bardzo dbano o nas. Dowództwu należy się i podziękowanie i schylenie głowy.
- Jak pani ocenia z perspektywy lat ten nieprawdopodobny wyczyn całej jednej generacji, że wszyscy powstali?
To, że myśmy powstali to był bunt. Przeciw temu, co się działo w Warszawie, i rozstrzeliwania, w ogóle strzelali, bili, kiedy chcieli…
Tak, to był bunt, absolutnie. To był bunt młodzieży, która widziała, co się dzieje. Przecież cała masa osób dołączała w czasie Powstania do grup wojskowych.
- Nawet ci, którzy wcześniej nie byli w organizacji?
O, bardzo dużo! Bardzo dużo dziewcząt i chłopców, którzy nie byli w AK, czy w jakiejkolwiek organizacji wolnościowej w owym czasie, to wszystko dołączało do grup wojskowych.
- Oceniając to z perspektywy lat, czy uważa ani, że słusznie zrobiliście?
Chyba tak. To był dla nas, dla żyjących, którzy przez to przeszli, to był wielki okres, fantastyczny okres, wspaniały okres, gdzie było i braterstwo broni i wspólna walka.
Prawdziwa solidarność, absolutnie. Muszę powiedzieć, że bardzo przyjemnie wspominam [ten czas], nigdy bym nie zamieniła mojej młodości na młodość moich dzieci.
Londyn, 27 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt