Danuta Wrona
Jestem Danuta Wrona, z domu Knapp.
- Jak się pani znalazła w organizacji „Honorata”? To była, mówi pani, grupa ewakuacyjna 998?
Tak. Jak się znalazłam? Po prostu mój ojciec pracował z Garlińskim i z Leskim. To wszystko było u nas w domu na Sulkiewicza 12. [Tam było] biuro. Ojciec pewnego dnia mnie zawołał do nich i prosili mnie, czy mogę listy dostarczać. Najpierw była rozmowa, czy ja jestem odpowiedzialna.
To był rok 1941.
- Czyli miała pani siedemnaście lat?
Tak. Dostawałam jakieś grypsy, czy listy, które [były schowane] czy w książce, czy w zapałkach, czy w papierosach, i to przenosiłam, oczywiście pod hasłem. I miałam spotkania. Spotkania w różnych miejscach były: w parku, na ulicy, w bramie, na klatce schodowej, różnie bywało... na przystanku. Niby, że jadę czy coś. W każdym razie, tak jak w konspiracji bywało, żeby się ukryć.
- Długo się pani tym zajmowała?
Do Powstania.
Cały czas, tak. Tylko później już to biuro nie było na Sulkiewicza, bo jak aresztowali Garlińskiego, to myśmy musieli wszyscy uciekać. Pojechaliśmy do Lublina, do mojego wujka, który był adwokatem w Lublinie, a jednocześnie [pracował] jako mecenas w armii podziemnej. Tak, że u niego żeśmy ukrywali się przez pewien czas.
- A w ogóle była zagrożona ta organizacja z powodu aresztowania?
Baliśmy się właśnie, bo nie wiadomo było z jakiego powodu jego złapali. Potem okazało się, że właściwie przez pomyłkę jego wzięli. W każdym razie był w obozie koncentracyjnym, co by nie było był przecież w Oświęcimiu. Po pewnym czasie dostaliśmy wiadomość, że nikt się naszym mieszkaniem nie interesuje, ani nikim [z nas], tośmy wrócili z powrotem.
Chyba 1943. W 1942 roku chyba Garliński [został aresztowany], bo [już] w 1943 żeśmy wrócili [do Warszawy]. Właściwie nas długo tam nie było, myśmy szybko wrócili, może po dwóch, trzech miesiącach. Myśmy długo w Lublinie nie byli. Tak że mógł być nawet ten sam rok .
- Czy jakąś formę działalności wznowiliście?
Tak. Po pewnym czasie zrobili tam, gdzie myśmy mieszkali dzielnicę niemiecką. To było w dół [ulicy] Belwederskiej. To była niemiecka dzielnica później.
- I zabrali wam mieszkanie?
Nie. Tylko pożydowskie mieszkanie dostaliśmy na [ulicy] Ogrodowej 18.
- To w paskudne miejsce pani trafiła.
Właśnie, bo tam robili niemiecką dzielnicę i jak wszystkich wysiedlali, [to dawali mieszkania] po żydowskiej [stronie], jak Żydów wywieźli.Potem w pożydowskim mieszkaniu żeśmy mieszkali i tam dalej była konspiracja.
To samo, wszystko to samo…
- Ciągle był pan Leski też włączony w to?
Tego nie pamiętam, bo już go później nie widywałam na Ogrodowej. Tylko wiem, że u nas był arsenał broni. Mieliśmy mieszkanie w amfiladzie, pokój po pokoju, nie było przejścia z innych [pomieszczeń]. W końcowym pokoju był parkiet i tam ktoś przyszedł, specjalnie zrobił [schowek] i skrytka była pod tym parkietem.
Broń i papiery wszystkie. Jak ojca aresztowali i Kazika i… nie pamiętam jak drugi się nazywał, w każdym razie [jak] tych trzech aresztowali, to Niemcy zapieczętowali nasz dom, nasze mieszkanie.
- I co się z Panią stało wtedy?
Nie było nas w domu. Po aresztowaniu to myśmy wszyscy pouciekali. Jak żeśmy się dowiedzieli, że ojca aresztowali i wszystkich, to żeśmy uciekli i mieszkaliśmy na [ulicy] Piusa XI u naszych bardzo dobrych znajomych, którzy też wszyscy brali udział w Powstaniu i oczywiście [byli] w podziemiu, w konspiracji. Myśmy u nich się ukrywali. [Jak] Niemcy zapieczętowali [mieszkanie], to dobrze, że [do niego] nie zaglądali, nie szukali. A ja wiedziałam, ojciec mnie pokazał kiedyś, że gdyby coś było…taką malutką blaszkę. Pod ścianą stało łóżko mojej najmłodszej siostry i pod tym łóżkiem, jedną deseczkę się wyciągało i potem się wyjmowało i cała ta [skrytka] była. Ci właśnie z konspiracji, jeden się nazywał Olek Sroka mi się zdaje… w każdym razie on i potem jeszcze jeden był pan, dwóch takich panów przyszło do mnie. Wiedziałam, że oni są od nas, z konspiracji, że my pójdziemy tę broń wyciągnąć, żeby w razie czego jak Niemcy przyjdą…
- Mimo że zajęte było już przez Niemców?
Tylko było opieczętowane, ale nie było jeszcze [zajęte]. Poszłam z nimi. Trzech ich było: jeden stał na ulicy po drugiej stronie i pilnował, jeden był jako Niemiec, ubrany w mundur niemiecki, a trzeci był też tam gdzieś... Ja z tym, który był w mundurze niemieckim [poszłam], on zdjął te pieczęcie, weszliśmy, otworzyłam tę skrytkę i żeśmy wybrali wszystkie papiery i całą broń i wynieśli.
Udało się. Dobrze, że stróż, który tam był, był [przyjazny], popatrzył się i udał, że nie widzi. Przymknął oczy po prostu na to, a może nie wiedział, że ten w mundurze niemieckim to jest [akowiec], może myślał, że to faktycznie jest Niemiec. W każdym razie oni to zabrali, ja wyszłam sobie później normalnie, poszłam z powrotem na Piusa XI do domu. Później, w dzień Powstania… znaczy ja nie wiedziałam, bo nie było komu mnie zawiadomić. To był okres właściwie, kiedy było cicho, jak żeśmy [się ukrywali], to nie pracowałam, nie było nic. Jak ojca aresztowali, wyjęli te wszystkie rzeczy stamtąd, [to] jedyny miałam kontakt z „Wigilem” (nie pamiętam jego nazwiska, właściwie to znałam tylko pseudonimy), z nim tylko widziałam się. On pytał się o ojca, powiedzieli, że wszystko robią, co tylko można, żeby ojca uwolnić. Później już się z nikim nie widziałam.
- I nastąpił wybuch Powstania, tak?
W międzyczasie właśnie moi koledzy, którzy wiedzieli, że pracuję też w Armii Krajowej i oni też [pracowali], zapytali mnie, czy bym poszła z nimi, bo muszą broń wybrać. Mieliśmy na Marszałkowską to zanieść. Poszliśmy z taką teczką, tam tą broń [schowaliśmy]. Dwóch chłopców: Andrzej i Feluś Wybrańcowie [się] nazywali, (u pani Wybrańcowej właśnie mieszkaliśmy, jak uciekliśmy, jak ojca aresztowali) i jeszcze jeden kolega, ich było trzech. Jeden szedł, jak żeśmy wybrali tą broń do takiej ciężkiej teczki, każdy z nich miał po pistolecie w kieszeni, [byli] jako obstawa. Niemcy zawsze grupami chodzili w tą i z powrotem, a więc dwóch szło z tyłu z pistoletami, jeden z jednej strony, drugi z drugiej, niby nie znali się, i jeden koło mnie. I akurat szedł patrol niemiecki z karabinami, naprzeciwko mnie. Udawałam, że niby nic nie wiem. Struchlałam, ale było tak powiedziane, że jak mnie złapią to nie tylko… Przede wszystkim mnie by aresztowali, ale chłopacy powiedzieli, że jak [Niemcy] mnie złapią, to będą strzelać do Niemców. To sobie myślę: „Jak oni będą strzelać do Niemców, to oni mogą tak samo zginąć”, więc starałam się udawać jak gdyby nigdy nic. Jakoś udało się, przeszliśmy i oni nas nie zatrzymali. Tak żeśmy donieśli do Marszałkowskiej tą broń, zostawiliśmy. Potem żeśmy szli już do domu, bo ci dwaj Wybrańcowie mieszkali tam gdzie i ja, u ich matki. Jak żeśmy weszli już w ulicę Piusa XI, słyszymy strzelaninę. Myślimy: „Co to jest?” Weszliśmy szybko do domu. Myślę sobie: „Na pewno jakaś łapanka i znowu kogoś tam gdzieś strzelają.” Weszliśmy do domu i tam po drugiej stronie ulicy taki parczek był i tam patrzę, w hełmie z biało-czerwoną opaską ktoś lata, więc wychylam się i krzyczę: „A co panowie robicie?!” „A co? To pani nie wie, że to jest godzina ‹‹W››, że jest Powstanie?” Mówię: „Nic żeśmy nie wiedzieli.” A to była piąta godzina akurat. Staraliśmy się dołączyć do jakiejś grupy, a nie siedzieć w domu. Jak powiedzieli, że jest Powstanie, to trzeba było się gdzieś dostać. Potem jakąś barykadę żeśmy tam wybudowali… Jeszcze przedtem, jak żeśmy byli w domu, patrzymy, idzie grupa ludzi, a za nimi czołg niemiecki i pchali [tych ludzi] przed [sobą]. Wychylam i mówię: „Co państwo tu [robią]?” Oni mówią: „Niech się pani chowa! Niech się pani chowa, bo Niemcy nas [złapali!]” Myśmy szybko tam jakieś butelki z benzyną mieli, sąsiedzi i inni szykowali, a myśmy poszli z kolegami otworzyć bramę. [...] Otworzyliśmy ją szybko i mówimy: „Uciekajcie!” Tyle co się dało, to uciekło. Ci ludzie uciekli i weszli do nas do bramy.
- A co z tym czołgiem później się stało?
Pojechali dalej i reszta ludzi, co nie zdążyła [wbiec], to oni jechali dalej. Ale naprawdę nie pamiętam, co dalej było. Pamiętam tylko ten moment jak z tamtej strony rzucali butelki z benzyną na ten czołg.
- Był jakiś efekt? Zapalił się czołg?
Przypuszczalnie tak, ale nie jestem pewna, może to dalej, bo to było miejsce bliżej Alei Ujazdowskich, tam gdzie myśmy mieszkali, a tam dalej jeszcze byli Polacy, którzy rzucali. Co tam dalej było to nie wiem, bo nam nie pozwolili się wychylać z okna, bo obstrzał był, to można było głowę wychylić i ją stracić.
- Czy wy byliście ciągle jeszcze poza oddziałem?
O ile pamiętam to chyba drugiego dnia Powstania przeleciałam na drugą stronę ulicy. Później oni tam już robili przekopy. Przejścia [były] przeważnie piwnicami, z domu do domu albo jakimiś okopami, żeby przebiec z jednej strony na drugą stronę. Potem się właśnie dostałam do tego kapitana „Mechanika”, na Hożą. U niego pracowałam i dostałam taki rozkaz, właściwie nie rozkaz, bo pytali się, kto na ochotnika chce pójść, bo to jeszcze nie było tych okopów, nie było żadnej osłony, nic. Pytają: „Kto chce na ochotnika?” To mówię: „Ja idę na ochotnika!” Powiedzieli, że muszę przejść, dali mi taką mapkę, przez piwnice tędy, tędy, tędy, i zobaczyć, jakie jest przejście z jednej strony ulicy na drugą w Alejach Jerozolimskich. Miałam przyczepioną latarkę, miałam pasek, kombinezon roboczy na sobie. Jak szłam, [to świeciłam] bo tam było wszędzie ciemno, nie było żadnego oświetlenia, bo przecież gołębiarzy pełno było wszędzie. Przeszłam do Alej Jerozolimskich. Tam mi powiedzieli, żebym uważała, żebym nie zbaczała tylko prościutko tak jak jest, z jednej strony na drugą przeleciała. Tam były takie skwerki i tylko przejścia do bramy były, a tak były trawniki ogrodzone balustradami malutkimi, niskimi. [Mówią:] „Uważaj jak przechodzisz na drugą stronę ulicy. [Biegnij] prosto, ani w lewo, ani w prawo, bo się przewrócisz.” I trzeba trafu, trochę podenerwowana leciałam i przewróciłam się. Przewróciłam się, a latarka mi się zapaliła. Jak upadłam, to przycisnęła się latarka. [...] Szybko ręką zakryłam [światło] i zaczęłam się czołgać do drugiej strony ulicy. Tak że nic mi się nie stało. Dobrze, że miałam tyle przytomności umysłu, żeby ręką zasłonić światło i poczołgać się. Już nie wstawałam tylko poczołgałam się. Jak bym wstała, to na pewno by mnie zastrzelili. W ten sposób powiedziałam im, że jeszcze nie ma [przejścia], że jeszcze nie ma okopów (w tym czasie jeszcze nie było, później zrobili te worki i różne [inne], żeby można było przejść). A gołębiarzy tam była niesamowita ilość.
- I jeśli pani mówiła o Alejach Jerozolimskich, to tam jest bardzo wysoki budynek banku…
Tak. Z tego banku też Niemcy strzelali.
- Czy była pani świadkiem jakichś akcji bojowych?
Byłam [świadkiem] jednej akcji na Poznańskiej. Tam był teatr i w tym teatrze byli Niemcy i zdaje się, że Niemcy przez pomyłkę rzucali bomby. I rzucili bomby tam właśnie. Jak już po tym wszystkim myśmy wyszli, to tam było pełno Niemców, pozabijani niektórzy... A niektórzy to taka masa błota, wszystkiego, z krwią zmieszana.
- Pomyłkowo na własny punkt…
[Na] własny punkt. Tak. Musieli [pomyłkowo], bo w każdym razie ich [pozabijało]. Może i nasi też tam gdzieś zginęli, tego nie pamiętam…
- A na czym polegała wasza akcja?
Myśmy poszli tam zobaczyć, co się dzieje. Znaleźliśmy tych Niemców, tośmy powynosili ich na podwórko i na podwórku leżeli. Jeden jeszcze był taki, który ledwo żył, [był] umierający, ale jeszcze taka masa żyjąca, jeszcze: „
Waser! Waser!” wołał, żeby mu dać. Tam niektórzy mówili, żeby nie dać, a ja mówię tak: „Dam mu wody.” Dlatego, że on był stary, on był w wieku mojego ojca. Mówię tak: „Może mojemu ojcu ktoś też się zlituje i wody da.” Bo ja mówię: „Wiem, że był w Gross Rosen i też nie wiadomo, co się stać może.” I dałam mu kroplę wody. On później zmarł.
- Jak długo wytrwaliście tam? Jak długo dla pani trwało Powstanie?
Do samego końca. To było w październiku…
- Jaka była codzienność powstańcza?
Brak jedzenia… Jedzenia nie było.
Czasami jeszcze gdzieś się dostało [coś do jedzenia]. Na przykład koło nas były ambasady. W Alejach Ujazdowskich było pełno ambasad i te ambasady były puste. Tak, że tam wchodzili koledzy i co się dało, to przynosili. Najwięcej to było alkoholu, bo tam jedzenia wiele nie było, ale alkoholu to było dużo. Tak, że głód wielki był. Czasami gdzieś ktoś jakąś jarzynę drugiemu podał. W tej chwili już nie pamiętam, w każdym razie wiem, że głodni byliśmy. Koty łapali, psy łapali, zabijali, żeby tylko coś zjeść, żeby żołądek czymś zapchać. Ale większość to głodu było. Głód, wielki głód był.
- Czy wiedziała pani, co się dzieje w innych częściach Warszawy?
W Śródmieściu tak. Jeśli chodzi o Żoliborz i tamtą stronę… Czerniaków, to czasami dochodziły wiadomości, że tam jeszcze walczą czy już przestali walczyć. Potem były wiadomości, że przechodzą kanałami do nas ze Starego Miasta. Takie wiadomości dochodziły.
- Warszawa zmieniała się z każdym dniem, prawda?
Strasznie! Strasznie! Pożar. Bez przerwy pożary i gruzy. Gruzy i pożary!
- Czyli te ulice, które znała pani i początkowo były dla pani trasami…
Jak po Powstaniu, już po [wyzwoleniu], wróciłam do Polski pierwszy raz, już jak komuniści tam byli, to przyjechałam raz tam, przyjechałam, żeby rodziców odwiedzić, to w ogóle nie wiedziałam gdzie się w Warszawie ruszyć, nie wiedziałam, gdzie jestem. Zupełnie obce dla mnie było. Zupełnie jak nie to miasto, z którego wyszłam.
- I mówi pani, że była pani wszystkie sześćdziesiąt trzy dni…
Tak, do samego końca, bo później z pułkiem…
- …i jak później kapitulacja wyglądała?
Podpisana została kapitulacja oczywiście…przez „Bora” Komorowskiego...
- Znaczy przez jego plenipotentów… Iranka-Osmeckiego.
Osmeckiego, tak. Przez nich była podpisana kapitulacja, bo już właściwie nie mogliśmy więcej [walczyć], bo ani jeść nie mieliśmy co, ani broni nie mieliśmy wystarczająco, żeby się bronić. Cały czas czekaliśmy, że zza Wisły, z Pragi przyjdą Rosjanie pomóc nam trochę, ta armia Rokossowskiego. A oni zamiast przyjść to jeszcze męczyli tych, co złapali ich tam, po tamtej stronie. Tak, że nie było już innego wyjścia jak skapitulować, żeby uratować resztki tych ludzi, którzy tam jeszcze zostali. Później, zdaje się, że czwartego października już wychodziliśmy, bo to pułkami tam wychodziło się. Siedemdziesiąty któryś Pułk nasz był, ale nie pamiętam który. W każdym razie wyszliśmy i nas popędzili szosą do Ożarowa. Po drodze trzeba było broń zdać, każdy kto miał jakąś broń musiał zrzucać. Niemcy nas pilnowali i zresztą Niemcy nas cały czas eskortowali, na piechotę aż do Ożarowa z Warszawy. Oczywiście pięty i nogi to były poocierane z takiego długiego marszu i z wysiłku. Zresztą ludzie bezsilni właściwie, bo niedokarmieni, ani dożywieni, ani nic, musieli iść na piechotę. Jak do tego Ożarowa [doszliśmy], to była fabryka, w której było pełno wody i troszkę słomy na tym. I myśmy w tej wodzie i w tej słomie musieli spać. Później nas zapakowali w wagony towarowe i zaczęli nas wieźć tymi wagonami. Ile dni wieźli to już też nie pamiętam. Człowiek stracił już rachubę, tym bardziej, że nas przerzucali z jednej linii na drugą, z innych torów na drugie. Bo w dalszym ciągu Niemcy jeszcze byli w czasie wojny. Tak, że tory były zajęte dla nich, dla wojska. Wreszcie nas dowieźli. Najpierw do łaźni nas zaprowadzili, gdzie Niemcy oczywiście zaglądali, do naga kazali się rozebrać i dezynfekowali nas. Włosy, głowę…
Nie, przed obozem. Zanim żeśmy weszli do obozu, dezynfekcja przeszła. Bo oczywiście, co by nie było, to dużo ludzi miało i świerzba, i wszy, bo w takich warunkach nie było ani się gdzie umyć, ani co zrobić. Większość z nas była owszona. Tak, że oni nas pędzlem jakimś maczali, jakiś dziegieć, czy co to było nie wiem, i po głowie, i wszędzie, gdzie ludzie są owłosieni. Tak, że zdezynfekowali, kazali się wymyć porządnie, opryskać. Później jak nas do obozu zawieźli, do stalagu, do Sandbostel, to tam był jeden duży barak... To był stalag numer któryś, już nie pamiętam. To był podoficerski obóz. To jeden barak dla nas zostawili, dla kobiet. Potem jak chłopcy z Powstania przyjechali, to ich wzięli do innego baraku. Też nie wiem czy cały barak, czy po prostu doszlusowali do tych, co tam już byli.
Myśmy tam długo nie byli. Nas specjalnie ani dobrze, ani źle [nie traktowali]. Właściwie ten początek, to nie bardzo pamiętam jak to było. Tylko wiem, że dostałam zapalenia płuc tam i chora byłam. Bardzo wysoką gorączkę miałam i właściwie na pół przytomna byłam …
- Była jakaś opieka lekarska?
W ogóle lekarze byli, przecież w Powstaniu brali udział. Była lekarka, już nie pamiętam jak się nazywała. Nie wiem, chyba przy pomocy Boskiej wyszłam z tego. W każdym razie Sandbostel to przeszłam w półśnie ze względu na chorobę moją, bo większość [czasu] bardzo wysoką gorączkę miałam. Tak, że taka na pół przytomna byłam. A później nas, (wszystkie kobiety, ze wszystkich obozów jakiekolwiek były w Niemczech, na terenie Niemiec) przewieźli do Oberlangen.
Pojechałam pierwszą grupą przed Bożym Narodzeniem, to było w 1944 roku. [...] Przed samym Bożym Narodzeniem, tak gdzieś na jesieni nas zawieźli tam. Byłam w jednej z pierwszych grup. Tak, że myśmy pierwszy barak przy drutach zajmowały. Jak następne grupy przyjeżdżały, to [trzeba było] sienniki słomą napychać, żeby przygotować dla następnej grupy. Później jedna grupa następnej przygotowywała, aż się cały obóz zapełnił. W każdym razie przed Bożym Narodzeniem [już tam byłam]. Pamiętam, jak żeśmy siedziały na tych pryczach, prycze były trzypiętrowe, ja byłam na samej górze, na trzecim. Obozowe warunki to było parę [desek], deski i na tych deskach były sienniki. Ponieważ była zima sroga, a zimno było i opału nam nie dawali (a jak dali to tak troszeczkę, że to ledwo, ledwo), to myśmy te deski, ile się dało z tych prycz wyciągały i paliły. Tak, że była jedna deska pod głową, jedna pod siedzeniem, a jedna pod nogami. Tak, żeby tylko nie wpaść jedna na drugą. I tak żeśmy sobie grzały.
- Słyszałam o kopaniu torfu…
A tak. Byłam na [kopaniu] też i na kamieniołomach, kamienie też były tam. Tak, tak…
- To znaczy zmuszano was tam do pracy?
Nie wiem, po co te kamienie były, ale w każdym razie zbierało się i na takie wózki na szynach [się wrzucało]. Nie wiem, do czego te kamienie im były. Pojęcia nie mam. Może po prostu, żeby nas ukarać czy coś, nie wiem. W każdym razie najgorsze to było, że jak się na chwilę stanęło, to te koła przymarzały do szyn i nie można było później ruszyć tego wózka, to był straszny ciężar.
- Ale słyszałam też…. Powtarzają panie niemal wszystkie, że bardzo dobrze sobie same zorganizowałyście życie w Oberlangen.
Poniekąd. To nie wszystkie tak dobrze [miały], może w niektórych barakach miały lepiej. Te, które z rodzimego obozu przyjechały do nas, to miały już paczki załatwione gdzieś, już paczki im przysyłali, a my jak żeśmy z Sandbostel przyjechały, myśmy żadnych paczek nie miały, absolutnie. Później komendantka Jaga zorganizowała, żeby się dzielić tymi paczkami. Tak, że dostawało się powiedzmy jedną trzecią, czy jedną czwartą paczki, zależy ile było paczek i jaka była [zawartość], jaka ilość paczek była i jaka ilość ludzi do podziału. To zależało…
W paczkach były papierosy, które zawsze na chleb wymieniałam, bo ja [nie paliłam], a te, które paliły to wszystko by dały, żeby papierosy [mieć]. Nawet torf skręcały w jakiś papier, czy w gazetę, czy w coś, żeby palić, te palaczki. Ja nie. Dla mnie chleb był ważniejszy niż papierosy, więc tak: papierosy, masło w puszkach, kawa, herbata to nie pamiętam czy była, ale kawa to pamiętam, potem był kajmak taki, w płynie… taki jak słodkie mleko…
Nie, to nie był miód. To był cukier z mlekiem, tak jak krówki, tylko rzadsze.
Tak. To się nazywał kajmak. Ten kajmak to był wspaniały, to była wspaniała rzecz, bo człowiek nic słodkiego nie miał, a jak dostawał to zupkę z robakami i kromeczkę cieniutką chleba na cały dzień i kosteczkę malutką, cieniutką margaryny, to się było głodnym oczywiście. A zupka to też taka, że niektóre się brzydziły jeść, a ja to mówiłam: „Nie piątek, to mięso można jeść.” Zamykałam oczy i zjadałam z robakami. Na przykład była grochówka, to były malutkie glistki w grochówce. Ale nie można było wybrać, bo nie było co wybrać, bo to było tak gęste jakby zasypane. To człowiek zamykał oczy, to i tak ugotowane było, jadł i koniec, aby tylko żołądek zapełnić. Te, co się z początku brzydziły, jak już wygłodniały dobrze to też jadły. Warunki w obozie były niezbyt przyjemne.
- Podobno urządziłyście sobie jakoś Boże Narodzenie?
Niektóre, tak. Już nie pamiętam, jak to było… Wiem, żeśmy sobie kremy tarły z kawy i z cukru... Ucierało się czy z tego kajmaku, czy z tego mleka, co dawali w puszkach i taki krem był... Tylko co myśmy do tego kremu dały już nie pamiętam. W naszym baraku nie pamiętam żadnego specjalnego urządzania [świąt], tylko pamiętam, że siedziałyśmy i [mówiłyśmy], co byśmy miały w domu. A to byłby makowiec, a to karp w galarecie, a śledziki, a kapusta z grzybkami, a barszczyk z uszkami, a kompot z suszu… wspomnienia. Nasze Boże Narodzenie to były wspomnienia tego, co było w domu. Tak ja pamiętam.
- W naszym Muzeum, w kąciku poświęconym obozowi Oberlangen są pamiątki. Te pamiątki to na przykład monstrancja zrobiona z puszki…
O tak! Z puszki. Niektóre dziewczynki robiły i kufelki, filiżanki, spodeczki… masę rzeczy robiły z puszek. Ja nie miałam smykałki artystycznej niestety.
- Mamy też cały szereg pięknych portrecików kobiecych…
Jedna z moich koleżanek, Maryna Ładno, nie wiem czy ona jeszcze żyje, to była moja wielka przyjaciółka, ale później pojechała do Warszawy i słuch o niej zaginął i korespondencja się urwała. Ile razy jeździłam do Polski pytałam się o nią, nikt nie miał żadnych wiadomości.
- Ona właśnie była taką artystką?
Ona malowała przepięknie! Ona wiersze piękne pisała, malowała. Była bardzo uzdolniona. Jak do mnie pisała listy, to zawsze wierszem. Właśnie moją mamę z fotografii na moje urodziny – ja miałam urodziny właśnie w obozie, 25 marca skończyłam akurat dwadzieścia jeden lat – ona mnie z mojej mamy portretu wymalowała większy portrecik. Ale tak identycznie, że dosłownie przepięknie... Nawet ten portret do dzisiaj mam w domu, przez nią malowany… ołówkiem.
- Czyli ma pani jakieś obozowe pamiątki?
To jest moja mama wymalowana, tego bym nie oddała nigdy. Moja mama nie żyje, a to jest jedyna pamiątka z obozu. Drugą pamiątkę to miałam kawałek płótna, to zrobiłam frędzelki i mereszkę i tą mereszką wyhaftowałam przepiękną serwetkę. I tą serwetkę dałam mojej mamie przy pierwszym spotkaniu.
- Kiedy się spotkałyście i w jakich okolicznościach?
Z rodziną?
Pojechałam do Polski w 1959 roku, czy w 1960, już nie pamiętam…
- Bo po Oberlangen, po wyzwoleniu, poszła pani do…
Pojechałam do Włoch.
- Do Włoch, a potem z 2. Korpusem…
Tak. Z Włoch przyjechałam do Anglii.
- To taka typowa była droga…
Tak. A później jak w Anglii wyszłam za mąż, jak się dzieci urodziły, to po pewnym czasie można było już jechać do Polski. Anglicy dali nam dokument zastępczy i pojechałam na ten dokument z dziećmi. Mąż nie jechał oczywiście, bo był w wojsku, znaczy już z wojska wyszedł, a zresztą [pracował] u „Racala”, w takiej firmie, gdzie właśnie robili dla wojska rzeczy, tajemnice. Tak, że mój mąż nie mógł jechać do Polski. Zresztą nie wiadomo, co by się stało gdyby pojechał, ale już akowcy mogli pojechać w tym czasie, to był chyba 1959 rok…
- Wtedy dopiero spotkała pani matkę?
Wtedy spotkałam mamę i ojca. [Ojca] w Gross Rosen odbili Amerykanie, ale później Amerykanie wycofali się i Rosjanie później to zajęli. Mój ojciec pojechał szukać rodziny do Polski. Nie wiedział, że my jesteśmy [porozdzielani] po obozach. Mieli zawsze umówione, że w razie czego to się spotykają w Sulejówku, u jakichś znajomych, rodziny.
- Odnalazł się z żoną swoją, z pani matką?
Tak. Mama powiedziała, gdzie jest, ojciec się dowiedział i się spotkali. Później rodzice mieszkali w Szczecinie.
- A jak pani przyjechała, to przyjechała pani z tym prezentem od siebie, z tą wyhaftowaną serwetką?
Serwetką, tak, [aby] mamie dać. […]
- Czy swoim dzieciom opowiadała pani…
O tak! Tak!
- …o przygodach konspiracyjnych, o Powstaniu?
Oczywiście.
Tak, jak najbardziej. Najwięcej to mój ojciec, jak w osiemdziesiątym którymś roku, czy w siedemdziesiątym którymś roku przyjechał z mamą, zaprosiłam ich do nas, to córka, mój syn, mój zięć, to wszystko siedziało na podłodze do północy i słuchało, co opowiadał. Tak lubili słuchać jego, jak opowiadał.
- Spisał jakieś swoje wspomnienia?
Garliński opisywał. I „Grota” Roweckiego córka, która zresztą już nie żyje, opisywała też.
- Jak pani widzi tamten okres, jak pani ocenia swoich kolegów, rówieśników, właśnie w tamtym okresie, bo musieli podołać niezwykłym zadaniom?
Tak jak pamiętam, to wszyscy byli dzielni. Nie spotkałam się z nikim, kto by stchórzył, czy powiedzmy bał się gdzieś pójść, czy coś zrobić.
- Robili wszystko to z przekonaniem?
Tak przypuszczalnie jak ja. Tak, że nie mogę powiedzieć nic przeciwko nikomu, bo naprawdę byli dzielni wszyscy. Zresztą mi się wydaje, że wszyscy młodzi nie zastanawiali się nad tym. Wiedzieli, że to dla dobra Polski, dla swojej ojczyzny robią, to specjalnie się może nawet nie zastanawiali nad tym czy boją się, czy się nie boją, tylko robić dla dobra [Polski], dla dobra swoich…
Londyn, 7 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt