Tadeusz Jaroszewski „Wrona”
Do Armii Krajowej zacząłem należeć od października 1942 roku. Mój przyszły dowódca, a jednocześnie kuzyn, uregulował tą sprawę. Powiedział: „Zdasz maturę, to będziesz z nami współpracował”. Rzeczywiście, złożyłem przysięgę w październiku, a od 1 listopada zacząłem uczęszczać do Szkoły Podchorążych Artylerii. To trwało dokładnie rok.
- Co działo się z panem przed wojną?
Przed wojną byłem uczniem gimnazjum, początkowo gimnazjum imienia Jana Zamoyskiego, a później Wojciecha Górskiego. To były prywatne gimnazja. Mieszkałem w Aninie. Moi rodzice mieli dom, nawet z basenem. Mój ojciec był przemysłowcem i powodziło mu się, zdaje się, nienajgorzej, biorąc pod uwagę ilość samochodów, która przeleciała przez nas.
- Jaki wpływ na pana wychowanie wywarły rodzina i szkoły?
Jeżeli chodzi o szkołę, to nauczyłem się trochę łaciny i uważam, że to jest bardzo pożyteczne dla języka polskiego. Jeżeli chodzi o rodzinę, to niewątpliwie okres długiego pozbawienia Polski niepodległości wpłynął na to, szczególnie jeszcze na koniec zwycięska wojna z bolszewikami, że wszyscy byliśmy wychowani w duchu patriotycznym i nie mogliśmy po prostu patrzeć na to, co się dzieje, tylko musieliśmy działać.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Przez radio dowiedzieliśmy się 1 września, że wybuchła wojna. Ojciec mówi: „To jedziemy. Ciebie odwiozę do szkoły, a ja pojadę do pracy. Zobaczymy, co się dzieje”. Na ulicy Grochowskiej nagle bombardowanie. Niemcy robili nalot i kompletnie zawaliły się dwie kamienice na Grochowskiej, tak że trudno było nawet przejechać. To były pierwsze moje odczucia wojny. Później szkoła była otwarta, ale już było wiadomo, że Niemcy na to nie pozwolą, więc nasz wychowawca powiedział: „Słuchajcie, szkoła musi wykonywać polecenia niemieckie i zdaje się, że z naszej szkoły nic nie będzie”. I rzeczywiście, kilka dni później pozamykali wszystkie szkoły prywatne i zresztą państwowe też. Tak że zostaliśmy właściwie bez możliwości kształcenia. Trzeba było się kształcić we własnym zakresie.
- Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?
Od października 1942 roku.
- Czym pan się wówczas zajmował?
Pierwszy rok podchorążówka, a później byłem tak zwanym podoficerem broni. Mieliśmy magazyny broni, przeważnie w prywatnych mieszkaniach. Nie było dużo broni. W jednym mieszkaniu była skrytka, gdzie było kilkanaście pistoletów i to wszystko. Ale trzeba było zmieniać mieszkania, ludzie byli strasznie przeczuleni na tym punkcie, wydawało im się, że ktoś ich szpieguje.
Kiedyś trzeba było szybko zabrać bagaż i musieliśmy jechać na nowe miejsce tramwajem, bo akurat nie było wolnego samochodu. Mój dowódca miał odbezpieczony pistolet w kieszeni, rękę na spuście, a ja miałem paczkę z bronią w tramwaju. Gdyby jakiś Niemiec czy nawet jakiś Polak zainteresował się, co tam jest, to on natychmiast wali w łeb. Tak było umówione. Na ogół to nie była bardzo nerwowa praca, może bardziej denerwowali się ci, w mieszkaniach których były magazyny broni. Mieliśmy kilka takich stałych mieszkań, ale co jakiś czas się je zmieniało. Później było Powstanie.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
Byłem na punkcie zbornym na ulicy Czeczota. To jest mała uliczka, która wychodzi od Odyńca i wchodzi do Odyńca, takie półkole, półksiężyc. Tam miałem mój punkt zborny i tam rozpoczęliśmy Powstanie. W niedzielę, to było dwa dni przed Powstaniem, dostałem telefon od mojego dowódcy. Oczywiście to były rozmowy szyfrem. Chodziło o to, że mam się stawić właśnie w niedzielę u państwa Balingerów na ulicy Filtrowej 81. To wszystko było zaszyfrowane. Mieliśmy taki kod. Powiedziałem ojcu: „Tatusiu, muszę iść na Powstanie, bo wybucha”. Ojciec ze łzami w oczach powiedział jedno: „Synu, wróć”. Poszedłem, bo to było w Aninie, a Niemcy już wysadzali tory kolejowe od Otwocka do Dworca Wschodniego. Niemcy już wysadzają, znaczy, że wycofują się, to dobry moment na Powstanie. Szedłem tam okrężnie, żeby nie spotkać Niemców. Doszedłem do Filtrowej.
- Jak wyglądała pana służba w czasie Powstania? W jakich warunkach pan walczył?
Pierwszego dnia atakowaliśmy artylerię przeciwlotniczą na Polu Mokotowskim. Miałem tylko chyba z cztery albo pięć granatów, a nie miałem żadnej innej broni. Wyrzuciłem, zdaje się, dosyć celnie te granaty. Wiem, że dwa działa zostały kompletnie zniszczone, a reszta, może się nadawały do naprawy, bo trudno było trafić granatem tak celnie. Niemcy robili dość duży ostrzał. Było trudno tam podejść. Wyrzuciłem granaty, wycofałem się na punkt, na który miałem się wycofać i to był pierwszy dzień Powstania. Później nasz pluton został mianowany plutonem do zadań specjalnych. Mieliśmy za zadanie obserwację całego otoczenia Mokotowa i co ciekawe, mieliśmy drużynę trzech ludzi – jeden profesor matematyki, dowódca, porucznik Waldemar Nowiński, który matematycznie badał, jak można przejść przez niemieckie linie. Oni co noc przechodzili przez niemieckie linie i nawiązywali kontakty z Węgrami, którzy stali gdzieś koło Zalesia. Obserwowali i zdawali nam nawet sprawę z tego, jakie jest uzbrojenie w danym momencie, gdzie są działa, gdzie są czołgi. My obserwowaliśmy zwykle z dachów domów na wszystkie strony i mieliśmy zawsze przy sobie gońca. Jeżeli było coś niepokojącego, goniec leciał natychmiast do dowódcy.
9 sierpnia skończyłem dwadzieścia jeden lat i siedziałem na domu róg parku Dreszera, Odyńca i Puławskiej. Patrzę, startują cztery sztukasy, ale w innym kierunku lecą, jakoś zawracają. Myślę, cholera, niebezpiecznie się robi, bo widzę, że lecą w moją stronę i nagle widzę, jak bomby wylatują spod skrzydeł, a bomba leci po paraboli. I trafiły dokładnie w mój dom. Takie mi urządzili „pełnolecie”, a ja pobiłem chyba rekord szybkości, bo w ciągu kilku sekund byłem już w piwnicy. Dom był do połowy zwalony, a piwnice i parter ocalały, tak że miałem szczęście.
Później musieliśmy od czasu do czasu chodzić na Sadybę. Sadyba była oddzielona, to była wyspa powstańcza. Musieliśmy utrzymywać z nimi łączność, to znaczy zanosić im rozkazy. To były nocne wyprawy, bo trzeba było przejść przez linie niemieckie, ale jakoś się udawało. Przeważnie dwóch nas szło. Później, kiedy Pułk „Baszta” miał strasznie ciężkie boje na rogu Woronicza i Puławskiej, to z moim kolegą chodziłem im pomagać. Jak już zakończyłem swoją służbę, w różnych porach, dlatego, że w nocy nie było tych obserwacji. Czołgi podjeżdżały blisko. Mieli wyszkolonych chłopaków, którzy potrafili tak genialnie działać, że poza zasięgiem obstrzału podchodzili do czołgu, rzucali wiązkę granatów w gąsienicę, następował wybuch, gąsienica urywała się i czołg mógł się tylko kręcić. Jedna gąsienica nie dawała rady przemieszczać czołgu. Myśmy wtedy czekali. Były dwa warianty: albo Niemcy wyjdą z kopuły i podniosą ręce do góry, wtedy trzeba było ich wziąć do niewoli albo zaczną uciekać, to wtedy jak kaczki żeśmy ich sprzątali i koniec. Tam właśnie starałem się chłopakom pomóc. Boje Pułku „Baszta” były strasznie krwawe. Dom to były już ruiny. Oni siedzieli i trzymali te ruiny prawie do końca Powstania.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotykanych w walce albo wziętych do niewoli?
Jeżeli chodzi o niewolę, to wzięliśmy do niewoli Niemca, lotnika czy z obrony przeciwlotniczej, tłusta morda, ohydna. On cały dygotał, tak się bał. Miałem pewną satysfakcję, że takie wielkie bydlę i dygoce przed nami. Mieliśmy jeńców w pewnym domu w piwnicy. To było obóz, więzienie dla jeńców.
Później, po kapitulacji Mokotowa, widziałem tych jeńców, których też wyprowadzili. Oni mieli napisane z tyłu na koszuli czy na kurtce wojskowej wielkie „N” – Niemiec. Kiedyśmy po kapitulacji doszli do Pruszkowa, to tam była przystań na kilka dni, to ci Niemcy chodzili i szukali między nami. Zetknąłem się z nimi w jeszcze jednej okazji. Mianowicie sztukasy zbombardowały willę na Mokotowie, w której mieszkał profesor Loth. Oczywiście, profesor Loth zginął, zginęła jego córka, żona naszego oficera, Helena Lothówna. Wzięliśmy Niemców, żeby odgruzować i wyciągnąć zwłoki. Oni starali się, jak mogli, ale nasz wachmistrz od czasu do czasu chciał im napędzić strachu i ustawiał ich pod ścianą, szykował pistolet maszynowy do akcji. Mieli strasznego „pietra”, że ich rozstrzelamy. Nie byłem zachwycony tymi wydarzeniami. Powiedziałem wachmistrzowi, że tak nie należy robić. Później w Pruszkowie ci jeńcy z tym samym „N” chodzili i szukali. Szukali komendanta obozu, widocznie on im dawał w kość. Ale miał obwiązaną głowę, całą w bandażach, żeby go nie można było poznać. Oni go wreszcie rozpoznali, wielka radość wśród tych Niemców. „Jest, jest!”. Myśleliśmy, że go rozstrzelają. Wyobraźcie sobie państwo, że nie. Zwolnili go i poszedł do niewoli razem ze mną. Niemcy uznali, że Niemcy, którzy dostali się do niewoli, nie są warci tego, żeby ich komendanta zastrzelić.
- Czy miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości uczestniczących czynnie albo biernie w Powstaniu?
Miałem z jednym Francuzem, który przypadkowo znalazł się na Mokotowie, nie wiem, jakim sposobem. Nie miał żadnego przeszkolenia wojskowego, ale usiłował coś tam robić. Myśmy go jakoś zatrudniali. Nigdy nie walczył na pozycji żołnierza, ale obierał kartofle. To był jeden Francuz, a poza tym nasza grupa, która chodziła przez linie niemieckie i czasem odwiedzała Węgrów, przyprowadziła do nas dwóch Węgrów. Oni wiedzieli, którędy można chodzić. Z Węgrami można było się dogadać ewentualnie tylko po niemiecku. To były jedyne spotkania z obcokrajowcami.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Ludność cywilna była niesłychanie życzliwa i pełna chęci pomocy. Panie gotowały nam zupy, panowie zgłaszali się do kopania rowów. Trzeba było kopać rowy, na przykład przez Puławską. Jeżeli ktoś próbował przebiec przez Puławską, to natychmiast snajper go zastrzelił. Trzeba było kopać rowy i sypać jeszcze wały, więc ludzie cywilni z największą radością pomagali nam w kopaniu i wszystkich robotach, jakie były. Pamiętam, był Józef Węgrzyn, znany aktor przedwojenny. Mieszkał właśnie na Mokotowie, miałem z nim kontakt. Zagrzewał nas do boju bardzo przekonywująco. Ludność cywilna wspaniale się zachowała, ale niestety, było strasznie dużo ofiar, bo Niemcy bombardowali domy. Straszne ilości ofiar były wśród ludności cywilnej.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania – chodzi mi o żywność, ubranie, noclegi, kontakty z najbliższymi?
Kwaterowaliśmy na ulicy Krasickiego 25 u profesora Skrzywana. To był profesor SGH. Tam mieliśmy dziewczynę z Wojskowej Służby Kobiet, która nam gotowała. Jak wracałem po drugiej służbie, tam gdzie pomagałem „Baszcie”, to kiedyś usiadłem na schodach i zasnąłem. Rano profesorowa Skrzywanowa schodzi po schodach, patrzy, a ja śpię. Mówi: „Synu kochany, dlaczego ty śpisz na schodach?”. Mówię: „Padłem, po prostu padłem, nie wytrzymałem”.
Myśmy tam prawie cały czas byli, ale jak trzeba było się wycofać za park Dreszera, to była rzecz wyglądająca dość tragicznie. Niemcy pokryli takim ogniem artyleryjskim Park Dreszera, że myślało się, że mysz się nie przemknie. Mówię do mojego dowódcy, to był mój kuzyn: „Adamie, jak my tu przejdziemy? Przecież nie ma sensu”. A on mówi: „Słuchaj, mamy do wyboru albo iść albo za godzinę przyjdą tu Niemcy i nas rozstrzelają. Więc, co ma być? Wybieraj!”. „Idę”. Skoczyłem do pierwszego leja, zobaczyłem zwłoki kobiety bez głowy. Myślę sobie: „Och, niedobra wróżba”. To był jeden wielki ogień artyleryjski, wybuchy za wybuchami. Wyobraźcie sobie, że przez Park Dreszera przeszedłem. Przeszedłem na drugą stronę, za ulicę Odolańską, gdzie już było spokojnie i cicho.
- Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Tak, oczywiście. Były msze. Śpiewaliśmy wszyscy „Boże, coś Polskę”, nawet w obozie jenieckim, jak śpiewaliśmy „Boże, coś Polskę”, to Niemcy, wachmani, stawali na baczność, bo myśleli, że to jest hymn Polski, tak to śpiewaliśmy. Msza była co niedzielę. Chodziłem do komunii, do spowiedzi chyba nie. Grzechów specjalnych nie miałem, bo zabicie Niemca nie było grzechem, wydaje mi się. Tak że to życie religijne było i na naszym terenie byli bardzo intensywnie działający księża.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
W pierwszej połowie sierpnia byliśmy pewni zwycięstwa, ale pod koniec sierpnia już przestaliśmy wierzyć, że możemy zwyciężyć i że możemy wyjść z życiem. Dlatego nie starałem się unikać śmierci. Uważałem, że nie ma już szans wyjścia w tej chwili. Od czasu jak Niemcy sprowadzili Dywizję Pancerną „Hermann Göring”, dywizję SS, to wiedziałem, że szanse na wyjście są małe, tylko trzeba się modlić. I przeżyłem.
- Czy podczas Powstania miał pan okazję czytać podziemną prasę albo słuchać radia?
Nie. Radia chyba nie słuchałem, ale prasa dochodziła do nas.
Nie pamiętam, ale wiem, że nawet kanałami nam przynosili ze Śródmieścia prasę, bo myśmy chyba na Mokotowie nie wydawali żadnej prasy. Radia słuchałem przypadkowo, gdzieś będąc u kogoś, bo radioodbiorniki wolno było mieć wtedy.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?
Chyba przeskok przez Park Dreszera. Nie widziałem nadziei na to, że można przejść, a Bóg chciał, że przeszedłem.
- A czy były jakieś dobre wspomnienia?
Tak, słynny nalot stu siedmiu latających fortec amerykańskich 18 września. Mój przyjaciel, który był ze mną w czasie Powstania, później wyjechał do Stanów Zjednoczonych i był historykiem 320 dywizji bombowej. Tam nawiązał kontakt z lotnikami, którzy byli nad Warszawą. Wszystko wspaniale odtworzył. Brał dokumenty na temat tego lotu, angielskich dokumentów jest bardzo mało, niemieckie dokumenty. To był lot z Włoch nad Warszawę i lądowanie w Połtawie na Ukrainie. Dlatego to trwało dopiero od 16 września, bo Stalin nie chciał się zgodzić, żeby Amerykanie tam lądowali. One miały taki zasięg, że nie mogły już dalej lecieć. W końcu, jak zorientował się, że Powstanie nie ma szans na powodzenie, to zgodził się na lądowanie w Połtawie.
- Po kapitulacji Mokotowa trafił pan do obozu przejściowego w Pruszkowie?
Tak.
- A następnie został pan wywieziony.
Do Sandbostel, Stalag X B.
- Jak długo pan tam przebywał?
To była ciekawa sprawa, ponieważ to był ogromny obóz. Były tam wszystkie narodowości. W pewnym momencie Niemcy zaczęli przywozić tam więźniów z obozu koncentracyjnego. Opróżnili połowę obozu i myśmy wyszli z wózkami szynowymi pchanymi przez nas, chodziło o to, żeby się trochę przejść, nie siedzieć tylko w baraku. Mnie jako kaprala podchorążego już nie obowiązywały prace obozowe, ale na ochotnika chodziłem. Patrzę,
vis á vis idą jakieś szkielety w pasiakach, trzymają się pod ręce, bo by upadli i krzyczą: „Niech żyją Polacy!”. Zorientowali się, że my jesteśmy Polacy.
Tam były straszne rzeczy. To było tylko przez ulicę, dwa rzędy drutów. Dostawaliśmy już paczki z Genewy, gdzie były sardynki, konserwy, zaczęliśmy im rzucać te sardynki. Wystarczyło, że zjedli jedną puszkę sardynek, natychmiast umierali. Nasz polski dowódca obozowy powiedział: „Słuchajcie, musimy im nagotować jakiegoś ryżu z mlekiem i tylko to im dawać. Nie wolno im rzucać żadnego mięsa, bo oni padają”. Wysłaliśmy grupę z wanienkami z zupą do nich. Jak weszli do latryny, to pełno trupów tam było, bo oni umierali.
Mój znajomy niestety zaraził się tyfusem i umarł. Już takich głupstw nie robiliśmy, żeby im rzucać pudełka z sardynkami, tylko dawaliśmy im to, co trzeba było. Wtedy mnie wywieźli trzydzieści kilometrów dalej do obozu w Westertimke. Anglicy już wchodzili, wiedzieliśmy, że są już w Westertimke. Obozy już zajęli. Podjechały niemieckie czołgi, zaczęły strzelać do naszych baraków. Przez dach wpadł pocisk, rozerwał się nad moim dobrym znajomym, oczywiście z niego zostało tak jak sito, od odłamków, jeszcze kilku zginęło. Niemcy już się wycofali, przyszli Anglicy. To był dla mnie koniec wojny i początek szczęścia.
- Kiedy i w jaki sposób wrócił pan do kraju?
Namiętnie słuchałem radia, już jak byli Anglicy. Słuchałem różnych komunikatów i nagle słyszę: „Tadeusz Jaroszewski”, mój ojciec, „poszukuje żony i córki wywiezionych do Westfalii”. Usłyszałem taki komunikat, czyli moja matka i moja siostra były w Westfalii. Po tym, następnego dnia przenieśli nas do innego obozu w Stade, to koło Hamburga. Anglicy nas przewieźli do innego obozu. Tam były inne warunki, dużo lepiej. Mieliśmy swoją restaurację, kazali Niemcom nas obsługiwać. To już były inne warunki. Wybrałem się, myślę sobie: „Będę jeździł po ośrodkach, gdzie są » dipisy «”,
displaced person po angielsku –osoby, które były wywiezione do pracy. Jeździłem z dziesięć dni albo dwa tygodnie od obozu do obozu. Anglicy bez przerwy jeździli samochodami, więc mnie podwozili, gdzie chciałem. Nigdzie nie znalazłem. Wróciłem do obozu w Stade. Dwie godziny potem przyjeżdża moja siostra Mirosława Jastrzębska z doktorem Zbozieniem jego samochodem. Doktor Zbozień siedział w Oświęcimiu, a później był w innym obozie koncentracyjnym. Radość wielka. Moja matka mieszkała w Greven, gdzie była cała polska dzielnica, to była piękna willa na ulicy Andersa w Greven. Mieszkała z doktorem Zbozieniem, z jego żoną.
Postanowiliśmy, że wrócimy statkiem [w marcu 1945 roku]. Wróciliśmy do Gdyni statkiem. W Gdyni zobaczyłem ruskich sołdatów w nieobrębionych płaszczach, strąki wiszą. Coś okropnego. Myślę sobie: „Boże, w co ja wdepnąłem znowu!”. Takie były okoliczności mojego powrotu. Trzy dni jechaliśmy statkiem. „Macklemburg” się nazywał.
- Czy był pan później w jakiś sposób represjonowany za swoją przynależność do Armii Krajowej?
Nie. Byłem dość dobrym specjalistą, jeżeli chodzi o klimatyzację i Niemcy Zachodnie zainteresowały się moją osobą i przysłali prokurenta, który zwrócił się do mojego dyrektora. Prosił, że zechciałby mnie zatrudnić. Dyrektor oczywiście się zgodził, ale przez Pol-Serwis, żeby to było oficjalnie, urzędowo. Oni się oczywiście zgodzili. Zacząłem pracować u Niemców. Częściowo robiłem dla nich projekty w Warszawie, a częściowo tam. Miałem swoją grupę projektową. Niestety, nie miałem możliwości doboru tych ludzi. Faktem jest, że w tej grupie zawsze było kilku „ubowców”. W ogóle otaczali mnie „ubowcy”, nie represjonowali mnie, tylko mnie pilnowali. Zawsze miałem koło siebie „ubowca”, to wszystko jedno, mogła być dziewczyna, kreślarka, tak było, czy jakaś technik, ale „ubole” strasznie mnie pilnowali.
- Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego być może nikt do tej pory jeszcze nie powiedział?
Niczego złego o Powstaniu nie powiem. Sam fakt, że Rosjanie wstrzymali ofensywę, żeby przeczekać aż Powstanie upadnie, że z Warszawy nie będzie kamień na kamieniu, to spowodowało, że oni doszli tylko do Berlina, a nie do Paryża, bo mogli dojść do Paryża, gdyby Powstania nie było. A może inne też, myśmy byli tak naładowani, to moja żona mówi, nienawiścią do Niemców, że trudno było, jak widzieliśmy odwrót armii niemieckiej przez Warszawę, przez Most Poniatowskiego. Niemcy tacy zabiedzeni jadą na wozach, furmankach, samochodach. Uważaliśmy, że to jest najlepsza pora na Powstanie, ale niestety Stalin zrobił wszystko, co mógł, żeby zniszczyć Warszawę i Powstanie. Żeby nie mogło odnieść zwycięstwa.
Warszawa,28 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska