Edward Duchiński „Leliwa”
Edward Duchiński, urodzony 30 września 1922 roku w Grodzisku Mazowieckim, pseudonim „Leliwa”.
- Do jakiego oddziału pan należał?
Różnie. Zaczynałem w Grodzisku, gdzie było Zgrupowanie „Bażant”. Stamtąd zostałem przeniesiony na Wolę, gdzie byłem w szkole podchorążych w klasie porucznika „Jaskólskiego”. Potem przeniesiono mnie do Puszczy Kampinoskiej, a stamtąd przedostałem się na Żoliborz i tam dostałem się do Zgrupowania „Żaglowiec”, to jest 21. Pułk Piechoty „Dzieci Warszawy” w 8. Dywizji Piechoty Armii Krajowej.
- Czy miał pan jakiś stopień?
Zaczynałem Powstanie jako kapral podchorąży, awansowałem dopiero później. W tej chwili jestem porucznikiem Wojska Polskiego.
- Proszę powiedzieć, co pan robił przed wojną, gdzie pan chodził do szkoły?
Skończyłem państwowe gimnazjum numer XXVI w Pruszkowie, potocznie zwane „Cyrk Barana” albo „Sing sing”. Liceum kończyłem w czasie okupacji, od 1940 do 1942 roku, to była wtedy szkoła zawodowa chemii drugiego stopnia. Tam byli wszyscy wykładowcy z Politechniki, tak że jak potem byłem na Politechnice, to miałem niektóre rzeczy zaliczone. Maturę zdawałem w 1942 roku i już wtedy była podstawa do przyjęcia mnie do szkoły podchorążych. Takie przepisy były przed wojną, że do szkoły podchorążych szli minimum maturzyści. Teraz jest podobno inaczej, przyjmują tylko z wykształceniem wyższym.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Pana ojciec został aresztowany w 1940 roku.
Tak, został aresztowany 6 kwietnia 1940 roku, a zamordowany w 1941 roku, to był chyba ostatni dzień lutego, bo 1 marca do Oświęcimia miał przyjechać szef gestapo na inspekcję. Oświęcim był czynny chyba od grudnia albo od listopada 1940 roku, a przedtem ojciec był w Oranienburgu i w Dachau.
- Pana matka została wtedy z panem i z dwójką pana braci?
Z młodszym bratem, bo starszego brata nie było, był internowany w Rumunii. Potem uciekł z obozu, dostał się do Armii Polskiej we Francji. Tam mieli kłopoty w Marsylii, bo w to wszystko wtrąciła się żandarmeria francuska. Ich przyjechało tam chyba ośmiuset, ale potem przyjechali z rządu polskiego i wszyscy wstąpili do Armii Polskiej. W następnym roku uczestniczył w całej kampanii francuskiej od linii Zygfryda na północy do Bordeaux. Spóźnili się do Bordeaux, skąd mieli statkiem przepłynąć do Anglii, ale ponieważ mieli trudności na pierwszej linii, bo musieli walczyć i z lewa, i z prawa, i z przodu, tak że spóźnili się cztery godziny i już nie mogli dostać się na statek, bo statek już był w Gironde, kawał drogi od Bordeaux. W następnym roku został przez Niemców wywieziony do Linzu w Austrii, stamtąd też uciekł i przyjechał do Warszawy. Nie wiem, w jaki sposób. Mało nie wpadł na Dworcu Głównym, bo przyjechał bez pieniędzy, skakał do tramwaju i akurat wpadł na żandarma i ten mu kazał zapłacić karę, a on nie miał pieniędzy, ale ktoś z pasażerów zapłacił za niego. Potem tutaj włączył się konspirację. Mieszkał razem z żoną na ulicy Stępińskiej, myśmy mieli tam wykłady szkoły podchorążych. Mieliśmy trzy lokale, na Waliców i na Woli, gdzie jest szpital chorych na płuca. Tamten lokal był już prawie za Warszawą, był bardzo wygodny, dlatego, że to były domki. Wejście mieliśmy od strony podwórka, ale w pokoju, w którym mieliśmy wykłady było z tyłu okno, które wychodziło na gospodarstwo rolne, tak że jakby było niebezpieczeństwo, to można było oknem uciec w pola i jakoś się uratować. Nie ma śladu po tych domkach.
Młodszy brat, który był cztery lata młodszy ode mnie, zaczął wtedy gimnazjum w jakiejś szkole handlowej w Grodzisku. Potem zaczął pracować. Nie wiedziałem, że był w oddziałach harcerskich. O jego śmierci dowiedziałem się dopiero 23 albo 24 grudnia, jak byłem w szpitalu armii francuskiej na terenie Niemiec. Dostałem list od mojej matki, że Janek poległ na Starym Mieście. Ktoś, kogo wywozili z Warszawy, wyrzucił kartkę w Grodzisku i ta kartka dotarła do mojej matki. Matka wtedy była sama. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że on był w Powstaniu Warszawskim, ale po przyjeździe dowiedziałem się, w jakich oddziałach. Jest dokumentalna książka i tam jest jego nazwisko, że był w Batalionie „Gustaw”, kompanii „Gertrudy”, z tym, że „Gertruda” miała olbrzymie straty i tych kilku, którzy zostali, przenieśli do plutonu „Anny”. 13 sierpnia został ciężko śmiertelnie ranny i został pochowany na Kilińskiego, potem został ekshumowany na cmentarz.
- Proszę powiedzieć, kiedy pierwszy raz zetknął się pan z konspiracją?
Z konspiracją zetknąłem się w 1940 roku, chyba w maju, bo jakiś czas potem chyba mieliśmy przysięgę. To był Związek Walki Zbrojnej na terenie Grodziska. Wiem, że to było w sklepie spożywczym, to było święto, więc sklep był zamknięty i kilku nas wchodziło od tyłu do tego sklepu, gdzie był jakiś oficer, który przyjął od nas przysięgę. Potem wysyłali mnie z jakimiś meldunkami do Milanówka, trzeba było to mieć w butach i zjeść, jakby zatrzymali. Potem wsypywaliśmy trochę piasku do wagonów kolejowych, piasek się zagrzewał i to się zapalało, ale kilkaset kilometrów dalej. Jak już byłem w oddziale na Woli, pracowałem w polsko-niemieckiej firmie. Niemiec, który miał firmę to był nasz starszy kolega z gimnazjum, którego rodzice byli Niemcami. Jego matka uczyła niemieckiego. Wyrobił mi tak zwany
Durchpassierschein, czyli mogłem jeździć po Generalnej Guberni. Jeździłem na przykład w Góry Świętokrzyskie. Była taka miejscowość, gdzie moje stanowisko uratowało mi życie. Jeździłem tam, potem chodziłem trzy kilometry dalej do lasów, gdzie żeśmy mieli ćwiczenia. Ta stacja, to był tylko piętrowy budynek, na piętrze mieszkali kolejarze, a na dole były urzędy. Nie było parkanów. Tam się dojeżdżało. Chodziłem do karczmy naprzeciwko, gdzie zostawiali mi wiadomość, czy można iść, czy nie, wchodziłem tam na chwilkę i wychodziłem. Szedłem po przeciwnej stronie. W Koluszkach przesiadałem się w kierunku Kielc. Jak dojeżdżałem, to widziałem, że już nikogo nie było w pociągu. Byłem tym zaskoczony, a ponieważ nie byłem miejscowy, więc nikt mnie nie uprzedził. Wysiadłem na stacji i widzę, że na stacji stoi kilka ciężarowych samochodów i dwóch żandarmów chodzi i pilnuje. Wyszedłem, poszedłem do karczmy, trzasnąłem drzwiami i słyszę: „Po co pan przyjechał?”. Wychodzi taka starsza pani i mówi: „Panie, co pan zrobił, pan tu przyjechał? Niech pan zobaczy, jak pociąg odejdzie”. Okazało się, że po drugiej stronie była pacyfikacja wsi, żandarmi zabijali wszystkich, palili, ale to było bardziej z prawej strony. Myślę sobie: „Straszna rzecz, nie mogę tutaj zostać”. Pociąg odszedł, miałem lekką torbę, myślę sobie: „Pójdę wprost na tych żandarmów”. I poszedłem. Oni mnie nawet nie zaczepili, przeszedłem obok nich, przeszedłem przez tory, szedłem dalej wolniutko, nie spiesząc się i wlazłem w krzaki. Tam już szybciej pokonałem te trzy kilometry. Przyleciałem do tego, który nas tam przyjmował, on też mówi: „Po coś przyjechał? Przecież oni zapowiedzieli, że jak znajdą tutaj kogo obcego, to całą wieś spalą”. Mówię: „Gdzie są wszyscy?”. „Wszyscy uciekli do lasu, zabrali krowy, wszystko, a ja zostałem, bo ktoś musi pilnować”. Pani w lokalu powiedziała mi jeszcze, że od razu zabili takiego chłopca, którego przezywaliśmy „Rudy”, który też dostarczał materiały. Tam wszystkich zabijali. Gospodarz mówi do mnie: „Słuchaj, zostaniemy tutaj, położymy się pod oknem, żeby nikogo nie widzieli i jakoś tu przesiedzimy”. Było już trochę widno, pukanie do okna, tamten się przeraził, patrzymy, przyszedł „Rudy”. Okazało się, że jego tam złapali, a ponieważ widocznie mieli informacje, że on ma jakieś informacje, to wzięli go i żandarm zaczął go gdzieś prowadzić. Zapytał żandarma czy może wziąć elektryczny piecyk do grzania. Żandarm uśmiechnął się i mówi: „Weź”. To wziął. Jak odeszli od tej całej gmatwaniny, to on uderzył go tym w twarz i zaczął uciekać. Doleciał do takiej górki, zrzucił z siebie ku, oni strzelali w ku, a on przyszedł do nas. Potem już nie miałem z nimi kontaktu. Jak wracałem przez Skarżysko Kamienną, to po drodze był obóz Żydów, których strasznie męczyli. Przesiadałem się w Skarżysku Kamiennej, wracałem do Warszawy. Miałem tam różne przygody. Raz spotkałem swojego kolegę z liceum, który wracał z Tomaszowa Mazowieckiego. Zauważyłem go, jechał pociągiem razem ze mną, ale był jakiś gruby. Usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Przed stacją przesiadkową okazało się, że żandarmi szli i coś sprawdzali. Podeszli do niego, a on miał mięso, wędliny pod płaszczem. Ten żandarm od razu go wziął. Widziałem, że jeszcze siedząc i coś upuścił, jakąś paczuszkę i kopnął to pod ławkę. Jak go zabrali, to wziąłem tę paczkę do kieszeni. Była to nieduża paczka, poczekałem jak go zabrali do żandarmerii. Po jakiejś godzinie wyrzucili go, był pobity, zabrali mu te wszystkie rzeczy i wracamy do Warszawy. Odprowadziłem go do domu na Marszałkowskiej, gdzie mieszkał, mówię: „Słuchaj, zostawiłeś to, jakieś pudełko”. Mówi, że gdyby oni to znaleźli, to byśmy się już nie zobaczyli. Okazuje się, że był w oddziale informacji wojskowej, kierowanej przez profesora fizykochemii Politechniki Warszawskiej, który dawał nam prywatne lekcje chemii fizycznej. Okazało się, że przewoził materiał.
- Proszę powiedzieć, czy pamięta pan dzień wybuchu Powstania?
Mieszkałem w Grodzisku. Przyjechałem do Warszawy, bo miesiąc przed mieliśmy odprawę wszystkich członków szkoły podchorążych. Powiedzieli, że może być jakaś akcja, do której będą potrzebni wszyscy żołnierze. „Proszę być w stałym kontakcie”.
- Wtedy był już pan po szkole podchorążych?
Tak, myśmy skończyli w maju. 1 sierpnia przyjechałem do Warszawy. Najpierw pojechałem do mojego brata, który miał domek na Stępińskiej […] Dowiedziałem się, że nie ma żadnych wiadomości. Pojechałem na Waliców. Mieliśmy miejsce w dużej cztero- czy pięciopiętrowej kamienicy. W środku, na trzecim piętrze był lokal, w którym też mieliśmy zajęcia. Dojechałem tam, ale nikogo nie zastałem. Dojechałem na ulicę Płocką – boczna od Górczewskiej. Tam, gdzie mieszkał „Zbycho” – Zygmunt Jabłoński. Dowiedziałem się, że mamy się spotkać w Górcach po lewej stronie, w gospodarstwie, które ma cztery drzewa. Dojechałem tam tramwajem, odszukałem cztery drzewa i od razu spotkałem mojego dowódcę, porucznika „Jaskólskiego”, to był jego pseudonim, zameldowałem mu się. Okazało się, że wszyscy, którzy tam przyszli, leżeli na polu. To było wczesne popołudnie, godzina pierwsza, druga. Porucznik zapytał się mnie, czy umiem się obchodzić z koniem. Z koniem umiałem się obchodzić, bo dobrze jeździłem. Mówi: „Zaprzęgnij konia do wozu i pojedziesz po broń”. Zaprzęgłem konia. To był wóz resorowiec na jarzyny. Dobrze zrobiłem, bo poprosiłem ogrodnika, właściciela wozu, żeby mi dał kilka skrzynek z resztkami warzyw. Poukładałem to w resorowcu i pojechałem. Porucznik „Jaskólski” powiedział mi, żeby pojechać na Górczewską, gdzie w pewnym miejscu będzie stał chłopak, zatrzymać się tam, wymienić hasła i tam dostanę broń. Rzeczywiście pojechałem, spotkałem chłopaka, wymieniliśmy hasła, wjechałem i dostałem broń w postaci dwóch skrzynek. Skrzynki położyłem na dnie, a na nich położyłem skrzynki z warzywami. Wracałem drogą obok linii tramwajowej. To była droga wiejska. Wtedy zobaczyłem, że przed zakrętem w prawo jadą dwa ciężarowe samochody z Niemcami w mundurach lotniczych z bronią. Jechali w kierunku Warszawy. A ja miałem na obronę dwie „sidolówki”, które dostałem wcześniej. Przed wojną w „sidolówkach” była substancja do mycia okien. Zrobili z tego granaty, z tym, że trzeba było odkręcić zakrętkę, wypadał wtedy taki sznurek, który trzeba było wyciągnąć i po czterech sekundach następowała detonacja. Trochę było żelaznych kawałków, żeby raziły, ale nic nie raziło. Miałem to w kieszeni i jak zobaczyłem Niemców, że jadą, to myślę sobie, że rzucę granaty i będę uciekał, ale oni mają samochód i karabiny. Zjechałem z drogi, żeby ich puścić, oni jechali wtedy już dość wolno, patrzyli na mnie i na ten wóz. Widocznie jarzyny ich trochę uspokoiły i pojechali dalej. Wszyscy zgrupowani, którzy widzieli to zajście, nawet nie mogli interweniować, więc obserwowali, jak ja z tego wyjdę. Potem przyjechałem, oddałem broń, amunicję, granaty i tak się to skończyło. Dwie czy trzy osoby tam jeszcze przywoziły, ale w tych samych ilościach, a koncentracja była sto pięćdziesiąt albo dwieście osób. Przewiezienie broni przeze mnie jest opisane, tylko bez szczegółów, w książce „Rapsodia Żoliborska”.
- Proszę powiedzieć, do czego miała służyć broń, którą pan przewoził?
Broń miała służyć do ataku na lotnisko na Bemowie. Potem miejscowi nam powiedzieli, że w przeddzień, czy dwa dni wcześniej przyjechała duża grupa wojska niemieckiego w lotniczych mundurach. To była prawdopodobnie obsługa naziemna. Nie przypuszczam, żeby to byli lotnicy. Było ich około sześciuset, z których grupa dwudziestu i dwudziestu pięciu osób jechała w kierunku Warszawy. Plan akcji polegał na tym: wzdłuż tej drogi jechał tramwaj i skręcał w prawo, w kierunku lotniska, a przed lotniskiem była zwrotnica i tam miał stać pracownik tramwajów, udając remont albo czyszczenie zwrotnicy. My, oczywiście uzbrojeni, mieliśmy zatrzymać tramwaj, który jechał w tamtym kierunku, poprosić, żeby wysiedli jadący, i sami jechać w kierunku lotniska. Podobno potem, już na prostej, miał jechać jak najszybciej tak, żeby on mógł przerzucić zwrotnicę. Mieliśmy skręcić na lotnisko, rozbić bramę z drutu kolczastego i wyjechać za bunkier, który był na początku. Bunkier z tyłu można było zaatakować, ale z przodu byłoby już ciężko. Mieliśmy się dostać do tego budynku. Powiedzieli nam, że wzdłuż na parterze jest olbrzymi korytarz, po bokach są pokoje. Na tym korytarzu jest zawieszona broń, więc pierwsza rzecz to było zabrać tę broń. Na to, żeby ich zaatakować, to trzeba by mieć dużo broni. Dowódcy zdecydowali, że ataku nie będzie, bo byłoby tam dużo strat. Dowódcy zdecydowali, że mamy się wycofać do Puszczy Kampinoskiej. Już wtedy było wiadomo, że tam jest grupa porucznika „Doliny”. Przedtem był „Góra” potem „Dolina”, to był porucznik cichociemny, nawiasem mówiąc, szkolony również przez mojego wuja w Anglii, w dywizji desantowej. W Puszczy Kampinoskiej była duża grupa, chyba z półtora albo dwa tysiące, nie wiem, bo myśmy potem cały czas stali w Wierszach. Wiersze potem zostały całkowicie zniszczone. Mieliśmy się wycofać i wycofaliśmy się. Pod wieczór zjedliśmy co nieco, bo od rana nic nie jedliśmy.
- Pamięta pan dokładną datę, kiedy pan z kolegami przeszedł do Puszczy Kampinoskiej?
Pierwszego wieczorem. Poszliśmy. Ciemno, deszcz rozpadał się strasznie, każdy był mokry. Doszliśmy do Izabelina, gdzie mieszkańcy przyjęli nas bardzo grzecznie, odnieśli się do nas bardzo przychylnie, trochę nas nawet nakarmili. Oni mocno ryzykowali, bo gdyby tam Niemcy weszli, to skąd się wzięło stu pięćdziesięciu czy dwustu ludzi na strychach. Część miała broń, ale niewiele. Dowódcy, jak się okazało, pojechali do „Doliny”, który wyraził zgodę, żebyśmy do niego przyszli. Mieli masę broni, amunicji, tak że potem do Warszawy tośmy szli obładowani bronią i amunicją. Nasza grupa doszła do Wiersz i tam zakwaterowaliśmy się. Spało się tam pod wozem. Mieliśmy kilka akcji, jedna akcja była pod Leoncinem. Nie powiodła się. Potem pod Zaborówkiem była nieprzyjemna historia, dlatego że Niemcy zdjęli posterunek „Doliny”, który był na drodze do Leszna. Tam wzięli trzech ludzi z bronią, którzy widocznie zasnęli. Dowództwo dowiedziało się, że trzymają ich w piwnicy w jakiejś zagrodzie przy szosie. „Dolina” zdecydował, że trzeba ich odbić. Poszliśmy tam, żeby wybadać, jaka jest sytuacja. Już było ciemno, tam przenocowaliśmy. Rano leci czołg, więc trzeba było się wycofać. Okazało się, że Niemcy przyjechali tam po świnie. Porucznik „Dolina” nie zostawił swoich żołnierzy, posłał jeden oddział kawalerii. Zaatakowali Niemców i zabrali tych trzech żołnierzy, którzy już byli mocno pobici i z powrotem przywieźli.
Mieliśmy jeszcze przyjmowanie broni z alianckich samolotów. Raz byłem na takim przyjęciu broni w Puszczy Kampinoskiej. To było bardzo ciekawe. Porucznik „Dolina” miał kontakt radiowy. Pewnego dnia dostaliśmy rozkaz, żeby iść na pole, każdy dostał latarkę. Myśmy byli z bronią, pole obstawili wszystkimi żołnierzami. Powiedziano, że: „Jak będzie rozkaz, należy zapalić latarki i skierować w górę”. Okazało się, że leciały samoloty, to był duży teren, wiedziały, gdzie miały zrzucać. Tych zrzutów było bardzo dużo, pięćdziesiąt furmanek. Z tym, że oni byli w kontakcie nie tylko z Anglią, ale i z samolotami. Tak, że jak samoloty się zbliżały, dawali znać i wtedy mogliśmy to robić.
Pamiętam (nie brałem w tym udziału), że raz Niemcy przywieźli „ukraińców” i dali rozkaz zaatakować oddziały „Doliny”. Okazało się, że tylko nieliczni „ukraińcy” wrócili. „Dolina” to był bardzo zdolny porucznik. Miał kłopoty z radziecką partyzantką, chcieli go zlikwidować. […] Dostał kiedyś zaproszenie od dowódcy grupy radzieckiej, ponieważ planowali jakąś działalność, żeby przyszedł i uzgodnią, czy może weźmiemy w tym udział. Był tak specjalnie wyszkolony, wiedział, że coś tutaj jest niedobrze. Powiedział do jednego ze swoich zastępców: „Ja nie pojadę, ty jedź, powiedz, że ja mam tutaj akcję i nie mogłem pojechać”. W momencie, kiedy jego zastępca pojechał, to „Dolina” został zaatakowany przez Rosjan, a tamtego zabili. Oczywiście ocalił wszystkich, ale od tej chwili mieli na pieńku. Porucznik „Dolina” dostał w Polsce karę śmierci właśnie chyba za to. Cały czas jego działalnością było atakowanie Niemców. Potem sam został zaatakowany pod Jaktorowem. Tę historię opowiedzieli mi ci, którzy dostali się do niewoli. Niemcy już po Powstaniu zaczęli ich atakować. Nas już nie było, byliśmy w Warszawie i był koniec Powstania. Cała grupa „Doliny” szła w kierunku Jaktorowa. Mam wrażenie, że tu popełnili pewien błąd. Powinni byli wysłać jakąś grupę saperów i zaminować kolej. Tę, która idzie przez Jaktorów. Jak ich Niemcy zaatakowali, bo szli w kierunku torów kolejowych i wjechał pociąg pancerny, który nas codziennie ostrzeliwał w Warszawie. Oczywiście nie ma siły, żeby atakować pociąg pancerny z karabinem. „Dolina” z całą kawalerią poszedł dalej w kierunku Grodziska, przekroczył tory i poszedł w Góry Świętokrzyskie, ale tylko z kawalerią. Natomiast piechota walczyła i dostali się do niewoli. Część z nich przywieźli do nas do obozu i oni mi to opowiadali. Tam zginął major, który dowodził. To wszystko, jeśli chodzi o tamte sprawy.
15 sierpnia zapowiedzieli, że idziemy do Warszawy, ochotnicy. Zebrało się sporo, bo około dziewięciuset. Dali nam broń. Miałem swoją broń, dostałem automat, włoski Moschetto, piękny, ale ciężki, na dwieście metrów nikt nie przeszedł. Miałem bardzo ciężką amunicję i granaty. Inni mieli pociski przeciwpancerne. Miał nas prowadzić taki znający całą drogę. Wymaszerowaliśmy z Wiersz i szliśmy w kierunku Izabelina. Z tym, że mijaliśmy wsie, w których stali Węgrzy, którzy byli z nami w kontakcie, tylko, że nie wychodzili już na drogę. Myśmy im machali ręką i oni nam też. „Dolina” z nimi pertraktował, żeby się przyłączyli do nas, ale nie bardzo chcieli. Byli bardzo sympatyczni. Zaczęło się od tego, że kiedyś nasz patrol idąc, zobaczył w jednej zagrodzie wojskowe konie i zabrał je. Okazało się, że to były konie węgierskie. Węgrzy przyszli, żeby oddać im konie. Tak się zaczął cały kontakt. Oni się spotykali, urządzali jakieś przyjęcia. Węgrzy nas przepuścili, pomachali ręką, a myśmy szli dalej. Było powiedziane, że nie mamy prawa strzelać i trzeba iść tak, żeby wejść w granice Warszawy, jak już będzie ciemno. Dlatego, że Niemcy nie mogą się dowiedzieć, ilu przyszło i jak uzbrojonych. Pogoda była piękna, świeciło słońce. Jak myśmy szli, to niektórzy byli jeszcze bardziej obciążeni bronią i amunicją, a mnie i „Zbycha” porucznik „Jaskólski” dał do ochrony. Jak żeśmy doszli do Powązkowskiej, już było ciemno, tam już były spalone domy. Musieliśmy obwiązać buty szmatami, bo tam było porozbijane szkło, a jak się idzie ze szmatą na butach, to nie robi się hałasu, a jak butami, to hałas jest, a tu przecież szło dziewięciuset ludzi. Okazało się, że ten, który nas prowadził, dość lekkomyślnie wprowadził nas dalej w ulicę Powązkowską, jakieś dwieście czy trzysta metrów przed bunkrem. Bunkier był na Powązkowskiej po prawej stronie. Tam było jeszcze za czasów przedwojennych terytorium wojskowe. Niemcy to zajęli, na rogu zrobili duży bunkier i od czasu do czasu puszczali rakietę. Wtedy, kiedy wypuści się rakietę, to człowiek musi się zatrzymać, bo ten, który puszcza rakietę zauważy ruch, ale nie zauważy człowieka, który stoi. Od razu trzeba się zatrzymać, jak rakieta zgaśnie wtedy idziemy. Dalej już nie mogliśmy iść, więc skierował nas na lewo przez jakieś pola do Elbląskiej. Doszliśmy na koniec Słowackiego, oczywiście po cichu i stając co raz, bo rakieta oświetlała. Całe szczęście, że dopiero tam złapał nas ostrzał, który podobno pochodził z jakiejś szkoły na Marymonckiej. Ale nie wolno było strzelać, więc zrobił się popłoch. Ale przyspieszyliśmy. Potem byliśmy ze „Zbyciem” wyznaczeni na tył, żeby osłaniać. […] Doszliśmy do Placu Wilsona, nikt nas nie zaczepił, nikogo nie było. Na Placu Wilsona dopiero się zatrzymaliśmy, zaczęli rozdawać nam kwatery, oddawaliśmy broń. To już był 16 sierpnia. Dostałem kwaterę u takiej pani na Mickiewicza.
Po przyjściu z Puszczy trzeba było się trochę ogarnąć, bo w Puszczy różnie było z myciem, trzeba się było myć w studni, a czasami nie było mydła, więc trzeba było się myć jakimś proszkiem. Czasami człowiek w ogóle się nie mył, spał pod wozem, czasami w jakimś pomieszczeniu. Ale tam było sporo ludzi, więc kwatery były trudne. Mieliśmy wszy. Jak przyszliśmy do Warszawy, to bardzo się nami zajęli ludzie na Żoliborzu. To byli wspaniali ludzie, bardzo nam pomogli. Panie brały od nas koszule i prasowały na gorąco, żeby to wszystko wyniszczyć. Myśmy się mogli wykąpać i trochę przespać. Tam byliśmy chyba cztery dni, do 20 [sierpnia].
„Zbychowi” i mnie kazano przyjść na odprawę. Powiedzieli, że będzie atak na Dworzec Gdański. Okazało się, że pierwszy atak był powierzony właśnie porucznikowi „Jaskólskiemu”, który miał go prowadzić. Porucznik „Jaskólski” wyznaczył mnie i „Zbycha” na patrol rozpoznawczy. On miał do nas zaufanie. Patrol rozpoznawczy jest taki, że albo on zabije albo jego zabiją, nie ma innego wyjścia. To był chyba 21 [sierpnia], już nie pamiętam. Wyszliśmy wieczorem, za nami były całe oddziały. Kazali nam iść, powiedzieli: „Tu na wprost jest duży bunkier i trzeba go zniszczyć, bo tam są linie kolejowe. Jedna linia kolejowa zakręca do Instytutu Chemicznego, a druga idzie z Dworca Gdańskiego dalej”. Ze „Zbyciem” idziemy pierwsi obok siebie w pewnej odległości, za nami, jakieś cztery, pięć metrów idzie trójka z karabinem maszynowym, to był „Adamowicz” i „Karaczun”. Oni byli od „Doliny”, znali świetnie rosyjski. Potem był porucznik „Lott”, cała grupa, potem porucznik „Jaskólski”. To było trochę rozrzedzone. Szliśmy po spalonych barakach. Był straszny szum. Myśmy nie wiedzieli, jak to jest daleko. W pewnym momencie słyszymy po rosyjsku
Stoi, kto idziot? Okazało się, że tam byli Rosjanie, mieli czarne czapki okrągłe i czerwone denka, i mundur niemiecki. Oni byli z tej armii, która się przytulała do Niemców. „Adamowicz” wrzeszczy
Niczewo, czort popa niesiot i koniec, zaczęła się strzelanina. Oni otworzyli ogień, nasi otworzyli ogień, a myśmy musieli tam dojść. Padliśmy na ziemię, zaczęliśmy do nich strzelać. Jest ciemno, nie wiadomo, gdzie strzelać. Oni wyrzucają czerwone rakiety, bo czerwone wskazują, gdzie należy strzelać. Jak wyrzucą czerwoną rakietę, to widzę, gdzie się ktoś rusza. To trwa. Potem bunkier zaczyna strzelać. Widzimy, że są już ranni, rzucają granaty, ale to wszystko przenosi przez nas. Pierwszym odłamkiem granatu dostał podchorąży Kruk, ale brał jeszcze udział w walce. Ale dalej były straty. Myśmy znów podczołgali się troszeczkę do tego bunkra i znów rakieta, widzę, gdzie, kto się rusza. Zaczynają strzelać zza Dworca Gdańskiego, z Instytutu, z Traugutta, z dawnego rosyjskiego, carskiego bunkra. Potem zaczynają strzelać z Cytadeli, w ogóle robi się tragedia. Jeszcze raz podskoczyliśmy. „Zbycho” widział, co się dzieje. Podciągnąłem się, kropnąłem dwa granaty, jeden mi się udało tam rzucić, skoczyłem, poślizgnąłem się na czymś, automat i bunkier przestał działać, ale to trwało. Na wszelki wypadek rzuciłem jeszcze ze dwa granaty, wycofałem się stamtąd. Okazuje się, że tam nie był jeden bunkier, ale z pięć małych bunkrów dalej i to wszystko grało. Zaczęliśmy zbierać rannych, to czasami były tragiczne sytuacje. Jeszcze przedtem, jak myśmy się trochę cofnęli, usłyszeliśmy gwałtowny głos porucznika „Jaskólskiego”: „Do natarcia!”. Podrywam się ze „Zbyciem”, podrywa się Kruk, „Adamowicz”, Grzesiuk, porucznik „Lott”, porucznik „Jaskólski” i koniec. Z taką liczbą ludzi nie można atakować, więc zaczęliśmy zbierać rannych, z tym, że tamten dalszy ogień już był wyżej. Ogień z bunkra był niski i trzeba było bardzo uważać. Zebraliśmy trochę rannych. Reszta, ci, którzy mogli iść, to się wycofali, bo okazuje się, że po pierwszych rannych, patrol sanitarny, dziewczyny wyskoczyły gwałtownie zza domu i chciały lecieć na pole walki. Oczywiście wszystkie zostały zabite serią, bo tam strzelali bez przerwy. Potem jak żeśmy ściągnęli rannych, trochę zabitych, wycofali nas. Były duże straty. Okazuje się, że w nasze wejście, które zrobiliśmy, jak wyciszyliśmy ten bunkier, zostało skierowanych koło siedemdziesięciu młodych ludzi, żeby się dostać na Stare Miasto przez Stawki. Widocznie ten dowódca może był nie bardzo doświadczony, bo oni jak się przebili przez lukę, którą myśmy tam zrobili, to doszli do wniosku, że trzeba się zatrzymać i odpocząć na Stawkach w remizie tramwajowej. Niemcy na to czekali, bo jak oni tam weszli, zamknęli ich ogniem i wszystkich wybili. Stamtąd wrócił tylko jeden. Mieliśmy poważne wątpliwości, kto to jest. On to opowiadał. Natomiast nas wycofano. Próbowano jeszcze tam coś robić, ale w tym czasie wszedł pociąg pancerny i znów był ogień. Nie tylko broń maszynowa, ale też pociski artyleryjskie. Pociąg pancerny niszczył nam codziennie jakiś kawałek domu. Tak się skończył atak na Dworzec Gdański. Dlatego ocaleliśmy, bo wszystkie pociski przechodziły nad nami. Jak rzucali granaty, to rzucał za nami i tam wybuchały, tam robiły szkody. Natomiast jak się nosiło rannych, to człowiek był mocno zakrwawiony. Jak przyszedłem na swoją kwaterę, to było już nad ranem, otworzyła mi pani, która tam mieszkała, to ręce załamała, myślała, że jestem tak ranny, a ja byłem tylko mocno zakrwawiony. Przespaliśmy się i koniec było z tym. Podobno próbowano jeszcze raz, już nas nie brano, bo to był strasznie zdziesiątkowany oddział. Takich jednostek się później nie używa, bo to jest niedobre.
Później zostaliśmy skierowani na obronę odcinka od Placu Inwalidów ulicą Mickiewicza w kierunku dworca do [ulicy] generała Zajączka, w prawo generała Zajączka do pierwszej przecznicy. W rogowym domu na ulicy Mickiewicza przy Placu Inwalidów była kwatera porucznika „Jaskólskiego”. Cały pluton został tam skierowany. Jego zastępca, porucznik „Lott” był też w narożnym domu na rogu Mickiewicza i Zajączka. Byłem już wtedy dowódcą drużyny, miałem dziesięciu żołnierzy i miałem prawy odcinek podzielonej na dwie części ulicy generała Zajączka: od ulicy Mickiewicza do następnej. Jedna część – prawa, była moja, a lewą bezpośrednio dowodził porucznik „Lott”. Zajęliśmy tam trzy wille, zmieniliśmy obrońców żoliborskich, których było tylko trzech i to tylko z pistoletami. Myśmy byli wtedy uzbrojeni. Miałem na tym odcinku dziesięciu żołnierzy, porucznik „Lott” miał więcej i oczywiście obstawę miał porucznik „Jaskólski”. Z tym, że to była bardzo stanowcza wojna. Jak tam przyszliśmy, to zobaczyliśmy, że ci ludzie, Rosjanie, którzy byli w mundurach niemieckich, chodzili sobie po Dworcu Gdańskim spokojnie, po torach. Po trzech dniach wykopali rowy łącznikowe, bo nie opłaciło się im chodzić wysoko, mieli dużo strat. Myśmy też musieli wykopać, ale od wewnątrz. Było codzienne ostrzeliwanie. Z tym, że ja dysponowałem w drużynie erkaemem, obsługa jego to był „Adamowicz” i „Karaczan”, sam miałem automat i karabiny, mauzer belgijski ze zrzutów, „Zbycho” też miał automat, więc mieliśmy broń, amunicję, tak że byliśmy dobrze uzbrojeni. Z drugiej strony był porucznik „Lott”. Będę mówił tylko o naszym odcinku, bo tam przychodziłem od czasu do czasu, poza tym nie wychodziłem na Żoliborz, bo nie mieszkałem na Żoliborzu, nie miałem tam znajomych, nie miałem po co chodzić. Cały czas byłem na generała Zajączka. Między nami a Dworcem Gdańskim była przestrzeń, jakieś dwieście metrów, to były ogródki działkowe, z których nikt nic nie zbierał, ale nie mogliśmy tam zaatakować, bo część tych ogródków od strony Dworca była zaminowana. Trzeba było najpierw podczołgać się tam, odminować i potem dopiero atakować. Nie wiem, czy to by się opłaciło. W każdym razie nie mieliśmy takiego rozkazu. Natomiast korzystaliśmy z tych ogródków działkowych. Miałem u siebie takiego starszego żołnierza, kaprala „Księżopolskiego”, to był oczywiście pseudonim, który zakładał chustkę na głowę, zakładał sweterek, spódnicę i wychodził z koszykami. Mógł dostać ostrzał z Cytadeli, która strzelała wzdłuż generała Zajączka. Rzadko tam ostrzeliwali. Wychodził w południe, kiedy jest największe słońce. Mówił, że wtedy najlepiej zbierać warzywa, pomidory. Oczywiście gotował nam to, miał smykałkę do tego. […]
Kiedyś były zrzuty ze wschodu nad Warszawą. Jeden zrzut spadł na środek przestrzeni od bloku porucznika „Lotta” do Dworca Gdańskiego. Spadochron poszedł trochę dalej. Trzeba to zabrać, tylko nic nie można wziąć, bo albo oni strzelają albo my strzelamy. Nie można wyjść, trzeba czekać do wieczora. W końcu oni coraz rzucali białą rakietę, oświetlali to i strzelali. Jeden z żołnierzy od porucznika „Lotta” mówi: „Ja do tego pójdę”. Powiązali jakieś liny, on przywiązał sobie tę linę do paska i ciągnął czołgając się. W momencie, kiedy jest rakieta, to on się zatrzymuje. Doszedł do tego wielkiego, okrągłego pakunku, odciął spadochron, przywiązał linę i delikatnie się cofnął. Zaczęli to ściągać, Niemcy zaczęli strzelać. Okazuje się, że opłaciło się. W tej przesyłce były cztery przeciwpancerne PIAT-y, była amunicja. One nawet z czołgami mogły się spotkać.
- To były zrzuty ze wschodu?
Tak, myśmy mieli trochę zrzutów ze wschodu. Na moim terenie zrzucili raz, ale amunicję rosyjską, a myśmy nie mieli broni rosyjskiej, myśmy mieli broń zachodnioeuropejską. To było w workach. Worek zahaczył o rynnę, przerwał się i to się wszystko wysypało, ale to była amunicja do karabinów. Musieliśmy wykopać wewnątrz, nie od strony ulicy generała Zajączka, dół o wymiarach dwa metry na metr i głębokości co najmniej jednego metra i nakryć to białym prześcieradłem. Chodziło o to, żeby tam wejść z lampą karbidową lub latarką jak będą zrzuty i oświetlać. Tam cała część była tymi dołami pokryta. Ale tylko raz żeśmy zapalili, przyleciał jakiś samolot i zrzucił bombę. Ale to był jeden przypadek. Potem już zaprzestali.
Któregoś dnia przychodzi do mnie porucznik „Jaskólski” i mówi: „Słuchaj, będziesz dawał mi znać, będzie ostrzał artyleryjski Dworca Gdańskiego, dogadaliśmy się z »za Wisłą«, nawet po polsku” – widocznie był tam jakiś oddział polski. Rzeczywiście, o którejś godzinie słyszę gwizd, detonacja daleko za dworcem. Daję poprawkę, poleciał łącznik, za parę minut gwizd, mniej więcej w środku między nami a dworcem, detonacja. Znów dałem poprawkę. Trzeci gwizd za jakieś dziesięć, piętnaście minut, trafienie w Dworzec Gdzański. Mówię: „Akurat trafił”. I to był ostatni. Więcej strzałów nie było. Okazało się, jak żeśmy rozmawiali w obozie, to porucznik „Witold”, który był szefem porucznika „Jaskólskiego” powiedział, że oni mieli kontakt, ale po trzecim strzale ktoś zabronił strzałów, prawdopodobnie rosyjska artyleria, bo to była polska artyleria. To byłaby pomoc, a przecież pomocy od nich nie mieliśmy. […]
Ostrzał był prawie codziennie, przyjeżdżał pociąg pancerny, myśmy nie mogli dojść do torów kolejowych, żeby zaminować, tylko on przyjeżdżał, oddawał kilka strzałów, burzył nam jedną ścianę i odjeżdżał. Pociąg pancerny, który też na początku zadziałał i który później skierowali pod Jaktorów, to był pewno ten sam. Potem to już był atak. W przeddzień poddania się od rana był ostrzał naszych stanowisk, artyleryjski i granatników. Gdzieś w południe zaczął się atak. Z tym, że atak nie szedł wprost na nas, bo tam było zaminowane, tylko szedł wiaduktem z prawej strony i lewą stroną w kierunku szkoły, tam już nie było tych ogródków, więc prawdopodobnie nie było zaminowane. Myśmy widzieli to albo z lewej, albo z prawej strony i żeśmy to ostrzeliwali, nasz ostrzał był trochę efektywny. W końcu któryś czołg nas ostrzelał z prawej strony. Pierwszym zabitym był „Księżopolski”, który stał na stanowisku, więc musiałem go ściągnąć, dostał odłamkiem w głowę. Od razu był nieprzytomny, to już był koniec. I zaczęło się. Oni nas nie atakowali. Potem jak chciałem przetransportować „Księżopolskiego”, żeby go pochować, nie wiedziałem, że będzie permanentny atak. Ponieważ nie atakowali mnie bezpośrednio, tylko boki, było małe prawdopodobieństwo, żeby skręcili. Poleciałem do porucznika „Lotta”, to było jakieś pięćdziesiąt metrów i mówię, że mam jednego poległego, trzeba będzie go ściągnąć. W tym czasie zlatują chłopcy z pierwszego piętra i mówią: „Tankietka idzie z wiaduktu, nie wiemy, co robić”. On mówi: „Rozbić granatami”. Okazało się, że w tej tankietce było pięćset kilo trotylu. Zaczęli rzucać granatami i nastąpiła eksplozja, ale tak potężna, że wydmuchnęło szafę wypełnioną workami z piaskiem, która zasłaniała wejście do budynku z ulicy Mickiewicza. To był „goliat”. „Goliaty”, jak mi potem powiedzieli, podczas tej wojny były używane w dwóch miejscach, w Powstaniu Warszawskim i w zdobywaniu Sewastopola. Nigdzie indziej nie były używane, to jest potężna broń. Kierowali go nie radiem, tylko był drut kontaktowy i z czołgu kierowano. Dobrze, że oni zniszczyli tego „goliata”, bo zniszczyli go na środku ulicy, bo jakby go Niemcy podstawili pod dom, to dom by nie istniał.
Potem wróciłem do siebie, to już było południe. Wysłałem dwóch, żeby przynieśli mi trochę amunicji i żeby zorganizować przeniesienie poległego. Nie ma nikogo, w końcu przylatuje dwóch: „Kamień” i jeszcze jeden, mówi: „Panie podchorąży, po lewej stronie nie ma już nikogo, Niemcy są, trzeba uciekać”. I już nie mamy drogi rowami łącznikowymi do ulicy Mickiewicza, tylko muszę lecieć górą, nie mogę zabrać ze sobą poległego. Położyłem go na tapczanie. Wtedy wyleciał Janek i Czesiek z karabinami, wylecieli „Adamowicz”, „Karaczun” i „Zbycho”, ja ostatni. Krzyczę na nich: „Nie lećcie po prawej stronie, bo mogą was postrzelić”. Wszyscy skręcili na lewo, ale tu są ogródki przy willach. Chcieliśmy lecieć skosem do porucznika „Jaskólskiego”. Wszyscy lecieli po lewej stronie, Janek poleciał po prawej, bo tam było wygodniej lecieć. Dobiegamy tam, a on się przewraca. Krzyczę do niego: „Co ci jest?!”. Mówi: „Dostałem w nogę”. Wszyscy polecieli, doczołgałem się do niego, to było jakieś kilka metrów i miałem go ciągnąć do bramy. Dociągnąłem go do bramy i spotkałem cywilnych ludzi, mówię: „Słuchajcie, pomóżcie mu trochę, bo on nie może chodzić, a ja nie mogę go dźwigać, bo mam broń”. Oni mówią: „My się nim zaopiekujemy”. To był narożny dom. Tam w czasie Powstania była duża barykada. Podziękowałem im, poleciałem dalej, patrzę, nie ma barykady, zupełnie rozbita. Myślę: „Muszę przelecieć”. Wychylam głowę, patrzę: koło pierwszego budynku stoi czołg, lufa skierowana tutaj. Myślę sobie: „Niedobrze, bo palnie”. Poczekałem, strzelił, to ja wtedy w nogi na drugą stronę, poślizgnąłem się, upadłem, podczołgałem się, wskakuję w bramę, a tam już czekają na mnie, żeby mnie poczęstować serią. Tam byli nasi, którzy myśleli, że to już Niemiec. Byłem w cywilnym ubraniu, więc zrezygnowali ze strzałów. Poszedłem tam, oni czekali. Tam było wejście do komunikacji rowów łącznikowych na całym Placu Inwalidów. Zszedłem do tych rowów i poszedłem za naszym oddziałem. Myśmy zostali skierowani do narożnego domu na placu Inwalidów Wojennych, Mickiewicza i Alei Wojska Polskiego. Tam byli wszyscy, potem zaczęli się cofać, bo Niemcy zaczęli zajmować miejsca. Przylatuje do mnie porucznik „Lott”, mówi: „Prawdopodobnie zajęli szkołę. Weź karabin maszynowy i poleć tam”. To było po prawej stronie, trzeba było polecieć sto, dwieście metrów i zobaczyć. Poleciałem tam, patrzę, stoi czołg, stoją w mundurach polowych. Ponieważ to też było odległe ode mnie jakieś sto metrów, myślę sobie, że trzeba pójść i się im „zameldować”. „Zameldowałem” się seriami z karabinu i wróciłem czym prędzej, musiałem uciekać. Nie wiem, nie znam skutków tego, ale skutek chyba był. Wróciłem, a Niemcy już zaczęli zajmować lewą stronę Alei Wojska Polskiego. Przyleciałem do tego domu, wszedłem do piwnicy, gdzie żeśmy stali, tam jeszcze czekali na mnie „Kamień” i „Zbycho”, już wszystko odeszło, bo musieliśmy się cofać. Zobaczyłem, że czołg stoi już na środku placu, więc trochę do niego postrzelaliśmy, ale z karabinu do czołgu nie warto, trzeba mieć przeciwpancerne działo. W końcu przylatuje jakiś i mówi: „Panie podchorąży, do boku panu weszli”. Ten dom był kawałeczek w Alei Wojska Polskiego i tu podobno weszli. Wyskoczyłem, rzuciłem granat, który się odbił, poleciał na mnie, schowałem się, wybuchł, ale zdążyłem. Cofnąłem się. Okazuje się, że na zajętym sąsiednim budynku naprzeciwko Niemcy ustawili już stanowisko karabinu maszynowego. Ten budynek był tak ustawiony, że mogli ostrzeliwać. Dostałem wiadomość: „Wycofać się”. Jak się wycofać? W ten sposób, że trzeba wyjść z klatki i przelecieć do drugiej, gdzie już nie sięgał ostrzał i tam się schować. Tylko jak? Rzucaliśmy granat między koniec budynku a następny budynek. Jak rzuciliśmy tam granat i wybuchł, to zakurzyło i wtedy w ten kurz się wskakiwało. Ale to jest moment, ułamki sekund. Powiedziałem „Zbychowi”: „Leć pierwszy”. Podskoczył. Mówię do „Kamienia”: „Leć ze mną”. Rzuciłem dwa granaty, jak zakurzyło, wyskoczyłem, poleciałem, on się zawahał, dostał całą serię, został. Nie mogłem do niego podejść, bo leżał, ale nie ruszał się, został zabity. Nie mogłem się podciągnąć, bo karabin maszynowy działał z pierwszego piętra. Tam zginął „Kamień”, bardzo odważny żołnierz, pochodził z Wiersz, ale nie znam jego nazwiska. Przesunąłem się dalej. Cały dzień szliśmy mieszkaniami, piwnicami. Z tym, że myśmy ostrzeliwali Niemców, jak szli ogródkami. Później okazało się, że mieli pięćdziesiąt procent strat w dwa dni, a myśmy mieli dziewięćdziesiąt procent strat w sześć tygodni. Nad ranem doszliśmy na Plac Wilsona, skierowali nas na ulicę Krasińskiego.
- Proszę powiedzieć, gdzie dokładnie była barykada?
Barykada była na ulicy Mickiewicza, dziesięć, piętnaście metrów od Placu Inwalidów od strony południa, Dworca Gdańskiego. Wejścia bram z jednej i z drugiej strony Mickiewicza były naprzeciwko, tak że można było iść barykadą właśnie w te bramy. Przeleciałem tam i akurat trafiłem w bramę i tu też wleciałem w bramę. Prawdopodobnie ktoś tam był zabity, poślizgnąłem się i upadłem. Tak się dostałem na Plac Inwalidów.
- Później szedł pan ulicą Krasińskiego?
Dostaliśmy obronę północnej strony bloku na Krasińskiego. Strona południowa to jest park.
To już chyba był ostatni dzień września, już była wtedy kapitulacja. To było na rogu Dziennikarskiej. Ten blok zupełnie nie istniał po naszym pobycie. Naprzeciwko nas w parku była górka i drzewa. Jak myśmy przyszli, to tam już siedzieli Niemcy, park był zajęty. Widać było ich głowy, więc myśmy na nich polowali, oni prawdopodobnie na nas. Zajęliśmy cały blok. Obrona bloku prowadzona przez porucznika „Jaskólskiego” była podzielona na trzy części. Patrząc w kierunku naszego wroga, od lewej strony był podchorąży „Chrobotem”, ja miałem środkową część, a prawą stronę, nie pamiętam, jak się nazywał dowódca, to był dosyć duży pluton. Jak zająłem środkową część, rozlokowaliśmy się. Tam było bardzo wygodnie, dlatego, że okno od łazienki było dość wysoko, więc można było stać w łazience, obserwować i od czasu do czasu wystrzelić. Raz usłyszałem straszny gwizd i strzał. Okazało się, że sąsiednią ścianę po lewej stronie trafił pocisk, prawdopodobnie to był pocisk z czołgu. Rozwalił ścianę, osypał mnie piaskiem. Za chwilę słyszę na klatce schodowej metalowe uderzenia. Wychodzę, patrzę, leży pocisk. Okazuje się, że uderzył w klatkę schodową, ale nie przodem. Myślałem, czy to nie jest pocisk z opóźnionym zapalnikiem, ale to po prostu był gorący niewypał. Myślę sobie: „Przelecieć czy nie?”. W końcu trzeba coś zrobić, przeleciałem, nic nie słyszę, bo to mnie trochę ogłuszyło. Nie ma detonacji, wchodzę z powrotem, w porządku. Trudno mi powiedzieć, jak to było w czasie, mogło to być trochę rozłożone, ale cała rzecz odbywała się w ten sposób. Za chwilę widzę, że mam jakiś dymek przy oknie i słyszę takie: „prr, prr, prr”. Wszedłem do piwnicy, w której były okna, patrzę, a to jest gąsienica od czołgu i rusza się, a więc ktoś odsuwa ten czołg. Ale ponieważ to jest małe, więc na pewno to jest „goliat”. Wyskoczyłem, zebrałem wszystkich chłopaków, wrzasnąłem. Nie ma „Henia”, nie wiem, gdzie poszedł, krzyczę, nie ma. Wyskoczyliśmy, lecę z tamtej strony, na środku stoi porucznik „Jaskólski” i krzyczy: „Mam »goliata« pod nogami!”. Mówię: „Ja też!”. Ten z prawej strony też mówi, że ma „goliata”. Jak to, trzy „goliaty”? To był duży dom, olbrzymi. Na to „Jaskólski” mówi: „Opuścić dom i czekać na wybuch, wtedy dopiero zaatakować”. Wyskoczyliśmy wszyscy po kolei z naszych stanowisk, zebraliśmy żołnierzy i do porucznika „Jaskólskiego”. Kazał nam zając stanowiska przy sobie i czekać na eksplozję, bo z „goliatem” nie ma co walczyć. Po jakimś czasie nastąpiła eksplozja. Jak opadał dym, to okazało się, że stały tylko mury od naszej strony do pierwszego piętra, nic nie było. Niemcy już otworzyli olbrzymi ogień z broni maszynowej, tak że myśmy nie mogli nawet wyjść. Cofnęliśmy się na ulicę Tucholską i tam żeśmy się „rozparcelowali”. Niemcy zajęli ruiny, trochę stało z lewej strony przy Dziennikarskiej, gdzie zaczęli już instalować broń maszynową. Myśmy się cofnęli, bo tam były garaże, a na Tucholskiej były domki jednorodzinne. […] Wycofaliśmy się i trzeba teraz się bronić. Cofnęliśmy się na ulicę Dziennikarską, bo tam była koncentracja. Do mnie i do „Zbycha” odezwał się „Jaskólski”: „Macie zabezpieczyć Tucholską”. Tucholska ma gdzieś połączenie z Placem Wilsona. Dostałem niemiecki maszynowy karabin dosyć duży, bardzo celny, były dwa magazyny na amunicję. Poszedłem. Ponieważ te domki jednorodzinne miały przed sobą jakieś pięć metrów ogródka czy trawnika i potem był parkan oparty na podstawie. Wszedłem i podczołgałem się pod tę podstawę, tak że miałem z tego ochronę. Ustawiłem sobie karabin. Tam od czasu do czasu widziałem na Tucholskiej, jak niemieccy żołnierze, nie wiem, jacy, bo to było daleko, przepędzali ludzi. Jak przepędzili ludzi i szli dalej, to ja ich „witałem”, oni już wtedy uciekali. Nie wiem, czy to było dobre, czy nie, ale kazali się bić, to biłem. To trwało chyba sporo czasu, chyba do drugiej albo do trzeciej, może godzinę, półtorej, może dwie, na zegarek wtedy się nie patrzy. Od czasu do czasu rzucali do mnie granatem, ale te granaty wybuchały dalej. Po jakimś czasie „Zbycho” woła: „Chodź, już wszystko jest”. Cofnąłem się tak samo i stanęliśmy znów tyłem do siebie, oparliśmy się plecami, mieliśmy automaty i tak staliśmy. W pewnym momencie gdzieś nastąpiła duża eksplozja, coś gwiżdże. On w końcu mówi: „Słuchaj, dostałem”. Mówię: „Mnie też mokro w spodniach”. On mówi: „Dostałem w ramię, ale coś nie mogę ruszyć”. Mówię: „Pokaż, co tam jest”. Patrzę – dziurka, wkładam – palec czerwony, mówię: „Dostałeś, rzeczywiście”. A on mówi: „Wiesz, ręką nie mogę ruszyć”. Ja mówię: „No to będziesz musiał iść na opatrunek. Ja tutaj też mokro mam”. Okazuje się, że też dostałem, jakiś odłamek utknął mi w mięśniu. Musiało być to bardzo daleko.
On potem odszedł, ja zostałem. Potem była jakaś awantura, bo była propozycja poddania się. Cały nasz oddział nie chciał się na to zgodzić, chcieliśmy do końca walczyć. Potem przyszedł jakiś oficer od dowództwa i przekonał nas, że trzeba się poddać, dlatego że przejście na drugą stronę Wisły nie zostało zrealizowane, jakkolwiek było uzgodnione. Oni mieli podobno dać nam zasłonę naszego brzegu, bo tam były umocnienia niemieckie i myśmy tam mieli nasze oddziały... Niektóre oddziały żoliborskie prawdopodobnie atakowały, ale oni powiedzieli, że nie było pogody na to i oni sobie puścili te chmury na swoją stronę, a nie na naszą. I tak się skończyło. Potem się zrobiło ciemno, byliśmy już na odprawie i mieliśmy iść oddać broń. Ustawiliśmy się chyba na ulicy Krasińskiego i idziemy. Broń mamy. Jak żeśmy weszli na Plac Wilsona, to już weszliśmy w korytarz Niemców i czołgów. Oni spokojnie, my spokojnie... Doszliśmy do jakiegoś placyku, nie wiem gdzie to jest, nieduży, był cały otoczony czołgami i mieliśmy oddawać broń. Tą broń żeśmy najpierw zniszczyli, tak żeby nie była do użytku i żeśmy zaczęli oddawać. Powiedzieli nam, że jeśli po oddaniu broni znajdą u kogoś albo broń, albo materiał wybuchowy, albo coś tego rodzaju, to ten zostanie rozstrzelany na miejscu. W tym czasie, kiedyśmy oddawali, zaczyna się ostrzał znad Wisły, ale taki od czasu do czasu. Po całym oddaniu broni ustawiliśmy się w kolumnę i skierowali nas na Powązkowską na Wolę. Wtedy nasilił się ostrzał zza Wisły. Okazuje się (jak się potem dowiedziałem), że od strony Cytadeli był oddział AL-u i ten oddział walczył razem z nami, ich było może ze czterdziestu, z tym, że oni byli od Cytadeli i ich połowa zginęło (nas dziewięćdziesiąt procent zginęło, a ich chyba połowę). Wtedy [...] wezwano dowódcę AL-u i mówią: „Pan wie, co robią z AL-owcami?”. „Wiem, rozstrzeliwują”. „To ma pan tutaj dwadzieścia legitymacji akowskich i proszę wypełnić waszym ludziom, żeby oni poszli jako nasze oddziały. Nic wam nie zrobią”. On to wziął. [...]
Rozpoczął się niegroźny ostrzał artyleryjski, który pozwolił na przepłynięcie łodzi z praskiej strony Wisły, po siedmiu, czy ośmiu członków Armii Ludowej, którzy walczyli w Powstaniu Warszawskim. Między innymi był tam późniejszy członek Biura Politycznego, Komitetu Centralnego – [Zenon] Kliszko. Ich zabrali na drugi brzeg, natomiast nas doprowadzono do wojskowej części magazynów na ulicę Powązkowską, w której mieliśmy być zatrzymani. Jak nas doprowadzili, to nas podprowadzili pod wielką halę, może magazyn, kilkadziesiąt metrów, ale parterowy, otworzyli szeroko drzwi i myśmy tam weszli. […] Zamknęli nas i myśmy spali na betonie, nic tam nie było. Rano otwierają się drzwi, warta stoi, wchodzi taki w mundurze niemieckim, to był ich podchorąży i czystą polszczyzną, bez żadnego zająknięcia zaczyna z nami rozmawiać. Niemiec jak mówi, to ma swój niemiecki akcent, jak mówią ludzie z Poznania, też mają akcent, ten nic, czysta, gładka polszczyzna. Jeden z naszych mówi: „Skąd się pan tak nauczył?”. A on mówi: „W szkole podchorążych w Grudziądzu”. Zaczął z nami rozmawiać. Myśmy odpowiadali bardzo oględnie, prawdopodobnie chciał się czegoś dowiedzieć, a myśmy nie chcieli powiedzieć. W końcu dowiedział się, z jakich jesteśmy ugrupowań. Mówimy: „Armia Krajowa”, a tych trzech mówi: „Armia Ludowa”. „No to pójdziecie ze mną”. I wyprowadził ich. Po jakimś czasie seria, koniec. Inni, co z nami byli w obozie, wrócili do Polski. Jak otworzyli całe drzwi tego magazynu, patrzymy, a tu idą „w oddali” dwa zespoły po trzech Niemców z ciężkim karabinem maszynowym i ustawiają te karabiny naprzeciwko drzwi. Mówimy: „Nie załatwili nas tam, to teraz tutaj nas wszystkich załatwią”. A oni ustawili broń i stoją, czekają. To jest odległość jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów. Bardzo się tym zdenerwowaliśmy, bo przecież ostatecznie trzeba było walczyć do końca. To trwało jakiś czas, podjeżdżają ciężarówki. Załadowali nas na dwie ciężarówki. To jest jedyna grupa, która została wywieziona z Warszawy samochodami do Pruszkowa. O tym nikt nie mówi, a myśmy jechali samochodem. Jak żeśmy stamtąd ruszyli, to porucznik „Lott” mówi do mnie: „Może wywiozą nas tam, gdzie pożegnają”. Myśmy dojechali do Wolskiej, tu było wszystko spalone, zrujnowane. I tak nas dowieźli do Pruszkowa, gdzie nas wysadzili do oddzielnego baraku. Jak się dowiedziałem, to prawie żaden oddział z Powstania nie był wywieziony samochodami. Zastanawiam się, czy to były samochody okazyjne, czy specjalne. Wiem, że dowódca, który kierował natarciem na Żoliborz, powiedział dowódcy Żoliborza, że nigdy nie miał takich strat, pięćdziesiąt procent. Z naszego oddziału z Puszczy Kampinoskiej, który liczył dziewięćset pięćdziesiąt żołnierzy do niewoli dostało się osiemdziesięciu sześciu.
- Do kiedy był pan w Pruszkowie?
W Pruszkowie byliśmy chyba dwa, albo trzy dni i czym prędzej nas stamtąd wywieźli. Podstawili pociąg ciężarowy. „Zbycho” dostał wysokiej temperatury, opiekowałem się nim, musiałem ogolić, karmić. Zabrali go do wagonu osobowego jako rannego, a mi tylko obwiązali ranę. Wsadzili nas do zamkniętych wagonów towarowych, z tym, że okienka były zakratowane drutem kolczastym, można było wyglądać, ale wyjść już nie można było. Każdy wagon miał na górze przybudówkę, w której siedział wartownik. Pociąg ruszył, przed wieczorem dojechaliśmy do Skierniewic, gdzie zatrzymali, puścili na boczny tor i doładowali, bo okazało się, że w Skierniewicach też mieli jeńców wojennych. Tak nas dowieźli aż do Altengrabowa, stalag XI A. Okazało się, że to był karny stalag, to znaczy były to dwadzieścia cztery stajnie. W każdej stajni było tysiąc ośmiuset jeńców. Były trzy części i w każdej było sześćset osób, były trzypiętrowe prycze, więc na każdym piętrze było po stu, po jednej stronie było trzysta, po drugiej stronie było trzysta, to jest sześćset. […] Dowieźli nas do Altengrabowa i nie dali nas wtedy do zasadniczego obozu, do którego dali żołnierzy i podoficerów. Nas, oficerów i podchorążych przetransportowali do Groß Lübars, to było trzy kilometry dalej. Okazało się, że byli tam francuscy podoficerowie. Można się już było z nimi dogadać. Zakwaterowali nas tam i trzymali trzy dni. Okazuje się, że potrzebne to było do wywiezienia żołnierzy, którzy z nami przyszli, na roboty. Według konwencji haskiej mają prawo zatrudnić żołnierzy, ofiarować pracę podoficerom, ale podchorążym i oficerom nie wolno nawet zaproponować. A oni nas zmusili do pracy. To był ładny obóz parterowy, drewniane baraczki, dość szerokie ulice i w środku w ulicach od czasu do czasu była przykryta rura i tam coś brzęczało. Myśmy pytali Francuzów, co to jest. „Nie przejmujcie się, pod obozem jest fabryka amunicji”. Po trzech dniach, a było nas wtedy bardzo mało, przemaszerowaliśmy do Altengrabowa do miejsca, gdzie lokowali karną kompanię. Ale myśmy nie byli w karnej kompanii, chodziło o to, że byliśmy ogrodzeni drutem kolczastym, nie mieliśmy kontaktu z całym obozem. To też była stajnia, trzy elementy, w ostatnim była karna kompania, w środku był areszt, pierwszy, nie wiem, do czego służył. W areszcie siedziałem kilka dni w następnym roku, bo odmówiłem wykonania polecenia.
- Pan był w obozie do końca wojny?
18 listopada wywieźli nas, pięćdziesięciu podchorążych, do Magdeburga. Tam się rozchorowałem, już nie wytrzymałem tego, wyżywienie było straszne. Konwencja haska mówiła, że żołnierz wzięty do niewoli musi dostawać zasadniczą rację żywnościową – taką, jak żołnierz, który służy w armii. Oni zrobili tak, że zasadnicza racja żywności dla żołnierza niemieckiego była minimalna, ale mieli masę dodatków, a dodatki już nie wchodziły w konwencję. Tak, że oni byli najedzeni, a myśmy dostawali niewiele. Rano była beczka, w której były jakieś ciepłe zioła, więc można było się napić, to nie była herbata, dostawało się pół litra, może trochę więcej i czekało się do obiadu. Przywozili znów beczkę zupy, była albo z burakami, ale jak się znalazło buraka albo kawałeczek kartofla to był sukces, bo głównie to była woda, czasami były pokrzywy, z których też robili zupę. Potem dostawaliśmy na dwadzieścia cztery godziny tak zwany suchy prowiant, chleb, który był albo na osiem, albo na dziesięć, albo na dwanaście osób. Dostawało się półkilogramową paczkę margaryny na trzydziestu dwóch, jedną konserwę na szesnastu, raz na tydzień dużą łyżkę cukru. I to chyba wszystko. To się zjadało na raz i czekało się na następne, bo tego nie było bardzo dużo.
- Czy w Magdeburgu był pan do końca wojny?
Nie. 18 listopada wywieźli nas do Magdeburga, tam 4 albo 5 grudnia dostałem się do szpitala obsługiwanego przez lekarzy Armii Francuskiej. Tam mnie zawieźli, bo już nie chodziłem. Oni mi uratowali życie. Tam byłem do 17 stycznia, wtedy, kiedy Magdeburg przestał istnieć, bo było bombardowanie. 17 stycznia z małej salki, gdzie mnie trzymali, przenieśli mnie do sali ogólnej, gdzie było sporo jeńców. Tego dnia trzeba było iść do schronu. Schrony to były wielkie nasypy i w środku były dwie duże piwnice, bo to było prawdopodobnie po starym browarze. Były takie dwie. W pierwszej chowali się Niemcy i w niej eksplodowała bomba, tam nikt nie został, a nas trzymali w drugiej. Potem nas wywieźli z powrotem do obozowego szpitala w Altengrabowie. Ale to był końcowy mój pobyt w Magdeburgu. Po przyjeździe do Magdeburga zaprowadzono nas do wielkiego magazynu, z którego była wydzielona część, około jednej ósmej, w postaci sali, do której było normalne wejście, bo wejścia do magazynów były bardzo szerokie. Tam były żelazne prycze, nie drewniane jak w obozie, gdzie spaliśmy na drewnie bez jakichkolwiek miękkich materacy, czasami to było nieprzyjemne, a tutaj były żelazne prycze z materacami. Byliśmy zaskoczeni, że tak dobrze nas tam przyjęli i poczęstowali bardzo dobrą zupą. Prowadzili nas środkiem ulicy, a wachmani szli po trotuarach. Tam był wydzielony pokoik dla wachmanów. Żeby się myć, musieliśmy wyjść na zewnątrz drzwiami z drugiej strony, nie tymi drzwiami, którymi wchodziliśmy, i obok toru kolejowego. To wszystko było na wysepce na rzece Łaba (Elba). Przy ścianach były na zewnątrz krany z wodą i misa, gdzie można się było umyć. Ale ta przestrzeń, w której mogliśmy załatwiać wszystkie sanitarne rzeczy, była cała otoczona bardzo gęstą siatką z drutu kolczastego, ściany i sufit, tak że wyjść stamtąd było bardzo ciężko, chociaż trzech uciekło. Zabrali moją mapę i uciekli pociągiem. Tam był jeszcze rozkład jazdy. Jednego zabili, jednego przenieśli z powrotem do obozu, jeden dostał się do Krakowa. Zgubili się w Berlinie i nie wiedział, w który pociąg wsiąść i wyszedł zobaczyć rozkład jazdy. Mieszkaliśmy w tym dużym pomieszczeniu. Mieszkałem tam dwa tygodnie. O piątej rano nas budzili, o szóstej wymarsz do roboty i wracaliśmy o szóstej po południu, dwanaście godzin pracy. Prowadzili nas do dzielnicy przemysłowej i tam usuwaliśmy to, co zostało po nalotach na torach kolejowych. Najczęściej wyciągaliśmy szyny, które były strasznie ciężkie. Jestem wysoki,
Arbeitführer (nadzorca pracy) dawał do grupy kilku niższych, ja musiałem dźwigać. Potem kazał ładować szyny lub kawałki szyn na wózek na torach kolejowych, sam na to siadał, a myśmy pchali to dwa do trzech kilometrów. Pamiętam, raz szliśmy rano i mijaliśmy parkan wysoki na trzy metry, na górze była jeszcze siatka z drutu kolczastego, gdy mijaliśmy wjazd, tam było pusto, były jakieś baraki i była brama też z drutu kolczastego. Przeprowadzali nas tam rano, myśmy szli potem dalej. Któregoś dnia zbliżamy się do tego obiektu, słyszymy jakieś odgłosy, charczenie, szczekanie i jakieś krzyki. Dochodzimy do tej bramy, patrzymy, coś czy ktoś leży na ziemi i pies doskakuje, łapie i gryzie, a obok stoi esesman z pistoletem. Okazuje się, że to było
Arbeitskommando obozu koncentracyjnego. Wachmani nas od razu popędzili i za chwilę słyszymy strzał i cisza. Esesman kogoś szczuł psem, widziałem to na własne oczy.
W szpitalu miałem bardzo przyjemną rzecz. Dogadywałem się z Francuzami, przychodził od czasu do czasu kucharz, z którym nie mogłem się dogadać, bo pochodził z południa. To tak, jak u nas góral nie porozumiałby się z Kaszubami. Pytał się, kto ja jestem. Byłem wygłodzony, chory i kiedy mogłem jeść, to codziennie przynosił mi miskę czekolady z bardzo dobrą soczewicą. Podbudowałem się tym. Okazuje się, że ten francuski kucharz dostał się do niewoli w 1940 roku i Niemcy wywieźli go do jakiegoś obozu w poznańskim, gdzie spotkał się z Polakami, którzy mu pomagali. Jak się dowiedział, że jestem Polakiem, a było nas dwóch Polaków w całym szpitalu, w którym było około dwustu chorych, to codziennie przynosił mi to do jedzenia.
- Tylko dwóch Polaków było w szpitalu?
To był szpital dla jeńców wojennych. Lekarzami i sanitariuszami byli Francuzi. Jak tam się dostałem, to mnie od razu wzięli, miałem wysoką gorączkę, coś mi robili, nawet nie czułem. Potem przenieśli mnie na łóżko, usiadł przy mnie sanitariusz. Leżałem płasko, co głowę podniosłem, to on mi ją kładł. Tak leżałem chyba dwadzieścia cztery godziny albo więcej. Byłem nieprzytomny. Drugi Polak przyszedł z lekarzem Francuzem, stanęli i rozmawiają, w końcu odeszli. Potem bardzo zaprzyjaźniłem się z tym Polakiem, mówię: „Co wyście z tym lekarzem mówili?”. A on powiedział: „Tak żeśmy się zastanawiali, że jakbyś umarł, to nie mamy takiej wielkiej trumny, jak byśmy cię zmieścili”. Strasznie mnie namawiał, żeby nie wracać do Polski.
Najpierw weszli do nas Amerykanie, mam na myśli obóz jeńców wojennych. Już po kapitulacji Niemiec Kanadyjczycy polskiego pochodzenia dojechali do nas, przywieźli wszystko: konserwy, słodycze i wiele produktów do jedzenia. Potem, na drugi dzień przyjechało czterdzieści ciężarowych samochodów amerykańskich i wywozili Amerykanów, Anglików, Francuzów, Belgów, Holendrów, potem wojska kolonialne. Myśmy mieli już amerykańskie mundury. Przyleciał do mnie mój kolega jeszcze ze szpitala, mówi: „Słuchaj, ja ich znam, chodź ze mną, wyjedziemy na zachód. Kto nas zaczepi? Mamy amerykańskie mundury, pojedziemy razem z nimi”. Mówię: „Przecież nie mogę, bo matka jest sama – dostałem taką wiadomość – ktoś się musi nią opiekować”. On pojechał. Tego samego dnia przyjechali Polacy z Kanady, a potem wjechały czołgi sowieckie, bo to było po tej stronie Elby. I koniec, nie ma wyjazdów, wyjazdy są tylko tam, gdzie oni wskażą. Komendantem obozu został sowiecki pułkownik. Naprzeciwko dwudziestej czwartej stajni mieliśmy stajnię, w której byli Rosjanie – ci, którzy podobno złożyli wniosek o wstąpienie do armii niemieckiej. Oni byli zupełnie inaczej traktowani przez Niemców, chodzili do pracy, dobrze dostawali jeść. Jak weszli Rosjanie, w trzy dni ich nie było, nie wiem, co z nimi zrobili. Rosjanie, którzy byli z nami, nienawidzili tamtych.
- Proszę powiedzieć, czy po wojnie miał pan jakieś problemy z tego powodu, że był pan w AK?
Miałem proces w rejonowym sądzie wojskowym, ale to był fragment. Dostałem dwa lata w zawieszeniu na dwa lata.
W 1948 roku.
Rosjanie weszli, więc musieliśmy wyjść, powiedziano nam: „Idziecie piechotą”. To był Altengrabow, okolice Magdeburga. Któregoś dnia zdecydowali, że będziemy szli, żeśmy wyszli. Do tego czasu chodziliśmy tylko po obozie. Wyszliśmy całą grupą, szliśmy bocznymi drogami, mieliśmy iść do autostrady i autostradą do Polski. Wyszliśmy wszyscy piechotą, ale pod koniec drugiego dnia już wszyscy jechaliśmy na rowerach, które leżały, nie wiem, kto rzucał. Też sobie wziąłem rower i jechałem. W obozie spotkałem kuzyna, razem jechaliśmy. Autostrada była wysoko, był las, za autostradą byli Rosjanie, w lesie byli Niemcy, oddział SS i walczyli, a myśmy w pewnym momencie wjechali w to. Całe szczęście, że autostrada była wysoko, czym prędzej żeśmy się stamtąd wycofali. Doszliśmy do Frankfurtu nad Odrą. Tam na granicy powiedzieli nam, że Rosjanie robią rewizję, a myśmy mieli amerykańskie mundury, więc żeśmy to ominęli, pojechali wzdłuż rzeki, wjechali na most. Było nas czterech, resztę wszystkich ograbili. Dojechaliśmy na drugą stronę i tam patrzymy, że na stołku stoi młody Polak w mundurze, potem okazało się, że milicjant i kieruje samochodami. Podjeżdżamy do niego, byliśmy głodni, mówimy: „Słuchaj, macie tutaj jakąś jadłodajnię?”. Mówi: „A wy z AK? To uciekajcie stąd, bo was zamkną i dodał, że dzisiaj otwierają jadłodajnię tutaj w partii, idźcie, może zjecie obiad”. Myśmy tam poszli, zjedliśmy obiad i na rowerach pojechaliśmy do pierwszego miasta, gdzie dochodził pociąg, bo do Frankfurtu nie dochodziły pociągi, trzeba było jechać trzydzieści kilometrów. Podstawili takie platformy wyładowane częściami stalowymi, myśmy tam wsiedli. Myślę sobie, że może mi ktoś ukraść rower, to zdjąłem łańcuch. Dojechaliśmy do terenu poznańskiego, zatrzymali pociąg, Rosjanie się pokazali i zaczęli chodzić. Zobaczyli u mnie rower. Jeden z nich zabrał rower, wskoczył, przewrócił się, ale pociąg już ruszył, nie mogłem zabrać z powrotem, ale łańcuch miałem. Dojechałem do Błonia, wysiedliśmy z kuzynem i przyszliśmy do mojej matki do Grodziska Mazowieckiego. Byłem w domu. Starszy brat też był, został wywieziony z Warszawy razem z żoną.
- Jak zginął pana starszy brat?
Nie zginął. Był w 1939 roku powołany do wojska, coś transportował, miał obstawę. Pierwszą podróż miał do Lwowa. Początkowo jechał samochodem, potem musiał jechać końmi. We Lwowie dostał wiadomość, że musi dostarczyć paczki do Zaleszczyk. Miał masę potyczek, z jednej, z drugiej strony. Dostał się do Zaleszczyk. Po przekroczeniu granicy komuś oddał te paczki. Nigdy nie mówił na ten temat. Internowali go Rumuni do obozu w Tirgu. Próbował stamtąd uciekać, przenieśli go do Califatu, skąd uciekł do Jugosławii, potem do Grecji, tam wsiedli na statek. Takich jak on uciekało więcej, zebrała się grupa siedmiuset czy ośmiuset osób, wsiedli na statek i przyjechali do Marsylii. Tam obskoczyli ich francuscy żandarmi, bo oni wszędzie kontrolują tak jak policja i chcieli ich zaangażować do Legii Cudzoziemskiej, bo obcokrajowcy, nie mają tutaj nikogo. Awantura była nie z tej ziemi, w końcu Polacy powiedzieli tak: „Owszem, zgadzamy się, ale w stopniach takich, w jakich jesteśmy tutaj”. Odpowiedź była, że: „Nie, tylko jako żołnierze, stopnie możecie sobie robić dopiero w Legii Cudzoziemskiej”. Ale nikt tam nie zdobędzie wysokiego stopnia, tam oficerami byli tylko Francuzi. W końcu przyjechali z rządu polskiego we Francji i zabrali ich wszystkich do Clermont-Ferrand, gdzie tworzyła się armia polska, do której wstąpił mój brat. To był chyba jeszcze 1939 rok. W 1940 roku przetransportowali ich na linię Zygfryda, ich dywizja była cały czas w walce z Niemcami. Niemcy tam obeszli i oni przez cały czas musieli się cofać. Mieli się cofać do Bordeaux, gdzie mieli wsiąść na statek i dostać się do Anglii. Cofali się, spóźnili się cztery godziny. Musieli mieć trzy fronty, z prawej, z lewej i z przodu, Francuzi oddalali się od razu, nie walczyli. Miał jakiś żal do Francuzów, bo kazali im płacić nawet za wodę ze studni, nie dali inaczej się napić. Francuzi ich internowali w obozie Keys. W 1941 roku Niemcy zajęli południową Francję i oni przekazali ich Niemcom. Powiedzieli, że tu jest internowany oddział Polaków z armii polskiej. Niemcy zaczęli wywozić prawdopodobnie nie do obozów koncentracyjnych, tylko do jakichś obozów jenieckich. Ale to był transport chyba nie bardzo pilnowany, bo jak wieźli brata do Austrii do Linzu, to uciekł. Mój brat znał bardzo dobrze języki, skończył szkołę nauk politycznych, wydział administracji. Uciekł stamtąd i przyjechał do Polski. Nie wiem, jak mu się to udało, ale udało się. Przyjechał tutaj, włączył się w pracę konspiracyjną. Jak do niego przyszedłem w dzień Powstania, to nie mieli wiadomości. Mieszkał na rogu Podchorążych i Stępińskiej, naprzeciwko były oddziały niemieckie. Od razu pierwszego dnia Niemcy to zajęli, tak że on nie mógł już nigdzie wyjść. Jego z żoną wywieźli, psa zabili. Mieli tam taki domek, teraz stoi tam duży blok. Wywieźli go w Góry Świętokrzyskie, tam siedział gdzieś na wsi. Dobrze, że go dalej gdzieś nie wywieźli. Dopiero po odzyskaniu niepodległości przyjechał do matki. Przyjechał do Warszawy, ich dom stał, ale pusty, wszystko było rozebrane. Potem pracował tam, gdzie się dało, ostatnio pracował w resorcie zdrowia, w wydawnictwie lekarskim. Potem zmarł.
- Już po wojnie, oprócz wezwania do sądu, gdzie pana skazali na dwa lata, czy był pan represjonowany?
Miałem zaświadczenie, że się skończył okres i jestem wolny.
- Pan w końcu nie poszedł do więzienia?
Nie, bo to był wyrok w zawieszeniu.
- Nie dowiedział się pan nigdy, za co to było?
Moi rodzice mieli posiadłość w Grodzisku, gdzie mieszkali. W sąsiedztwie, jak się później okazało, mieszkał pierwszy sekretarz KPP i on bardzo się interesował, gdzie są Duchińscy. „Byli i ich nie ma”. Szukał mojego młodszego brata. Matka powiedziała: „Niech pan jedzie na Powązki”.
- Jakby miał pan po latach ocenić Powstanie Warszawskie, to co by pan chciał powiedzieć o Powstaniu?
Że jakby było drugie, to poszedłbym, nie zastanawiałbym się. W każdym powstaniu Duchiński brał udział: i w listopadowym, i w styczniowym. Ja to samo. Jeśli teraz byłoby powstanie, oczywiście z konkretnym zadaniem, nie bronienia komunistów, tego bym nie robił.
Warszawa, 23 luty 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch