Kazimierz Grzybowski „Misiewicz”
Moje nazwisko Grzybowski Kazimierz. Wśród kolegów i znajomych, w środowisku kombatanckim figuruję przeważnie pod pseudonimem „Misiewicz”. Obrałem sobie taki pseudonim i taki utrzymywałem w czasie całej konspiracji. Korzenie kompanii, którą miałem zaszczyt dowodzić wywodzą się z pierwszych miesięcy 1940 roku. Po powrocie z kampanii wrześniowej zaczęliśmy się spotykać z kolegami, opowiadać swoje wojenne przygody, narzekać na naszą niemoc i zastanawiać się, co dalej robić. Oczywiście, to nie miało na razie charakteru ściśle wojskowego, to były spotkania koleżeńskie. Nieraz sobie i kieliszek wypiliśmy. Ale z biegiem czasu, czytając prasę podziemną doszliśmy do wniosku, że trzeba zająć czynną postawę, że nie można siedzieć sobie i rozkoszować się iem zajęcia, że trzeba się zająć konspiracją. Wojna trwa dalej, Francja i Anglia walczą, w tym nasza nadzieja, ale przecież nie możemy tylko polegać na sojusznikach. Tak nasze grono zaczęło się powiększać. Nawiązaliśmy kontakt z pierwszą niepodległościową organizacją, mianowicie z Tajną Armią Polską, tak zwanym TAP-em. Organizował to major Majorkiewicz, bardzo energiczny, zdolny człowiek. Organizacja ta w 1942 roku została wcielona do ZWZ, przestała istnieć jako samodzielna. Z biegiem czasu ilość żołnierzy zwiększała się, ale tych, co służyli w wojsku było mało. Jedni zginęli, drudzy znaleźli się w niewoli, trzeci znowuż ukrywali się gdzieś, wyjechali z Warszawy. Trzeba było sięgnąć po młodzież. Ją zawsze jest łatwo uwieść. Zaczęliśmy werbować wśród chłopców siedemnasto-, osiemnastoletnich. Przez cztery lata okupacji ci chłopcy stali się już prawdziwymi mężczyznami, więc wszystko pasowało.
Wtedy, w roku 1940 miałem dwadzieścia dwa lata, a w roku 1944 - dwadzieścia sześć lat. Długo trwała okupacja.
- Proszę powiedzieć, jak odbywało się werbowanie młodzieży? Jakimi sposobami państwo tego dokonywali?
Rozmaitymi, przeważnie w kręgu znajomych. Jak tylko któremuś z tych młodzieńców zaproponować: „Jak uważasz, co robić? Czy warto walczyć w dalszym ciągu czy kapitulować?” to każdy natychmiast z ochotą pchał się. Nie to, że trzeba było werbować. Oni się sami pchali do organizacji. Po czterech latach, w dniu 1 sierpnia, kompania w liczbie stu dwudziestu ludzi znalazła się na Mokotowie, bo tam został nam powierzony odcinek na rogu Alei Niepodległości i Rakowieckiej. Był to bardzo ciężki odcinek, dlatego że Rakowiecka to było z jednej strony więzienie, które było bardzo wysoko ogrodzone, po drugiej stronie ulicy tak zwane
Stauferkaserne . To był batalion SS wsparty czołgami, główna siła obronna Niemców.
- Jaką funkcję sprawował pan w tej kompanii?
Byłem dowódcą plutonu. Dowódcą kompanii był kolega Figura Antoni, pseudonim „Kord” . Tylko tak się dziwnie złożyło, że w pierwszych minutach jechał na rowerze i dostał postrzał w obie nogi i w obie ręce. Był ciężko ranny. Oczywiście ja, jako dowódca pierwszego plutonu objąłem dowodzenie kompanią. Udało nam się wspaniale.
1 sierpnia. Opowiadam historię 1 sierpnia. Udało nam się w połowie. Więzienie, chociaż było ogrodzone bardzo wysoko, a wszystkie furtki były zamknięte, sąsiadowało z papiernią. Papiernia w Alei Niepodległości była połączona z więzieniem. Pracowali tam więźniowie, robili druki skarbowe, rozmaite rzeczy. Wychodził stamtąd akurat jakiś człowiek i przez papiernię dostaliśmy się na główne podwórze więzienia. Zajęliśmy dom administracyjno-mieszkalny i z jednej strony strzelaliśmy się z tak zwanymi „zwyżkami”. Więzienie miało drugie ogrodzenie, na rogu ogrodzenia były wieżyczki obsadzone przez karabiny maszynowe. Z budynku biurowo-mieszkalnego strzelaliśmy się z tymi „zwyżkami”, a z drugiej strony nawiązaliśmy walkę ogniową ze
Stauferkaserne . Główne uderzenie na
Stauferkaserne szło z Placu Unii Lubelskiej przez koszary wojskowe, przez Pole Mokotowskie. To była wielka klęska. Pole Mokotowskie było zajęte przez artylerię przeciwlotniczą, przez bardzo dużą ilość dział. Mogły one strzelać do góry, jak również strzelać poziomo na określone cele, więc to była masakra. Większa część tych, którzy atakowali od strony Placu Unii Lubelskiej, od Rakowieckiej, zginęła. Zbliża się już godzina ósma wieczór, siedzimy w więzieniu, strzelamy się, ale co dalej? Wtem przychodzi goniec z dowództwa czwartego rejonu, bo Mokotów był podzielony na kilka rejonów. Myśmy walczyli w czwartym rejonie. Goniec przyszedł z wiadomością, że wycofujemy się do lasu. Nie ma sensu walczyć, jesteśmy zbyt słabo uzbrojeni, więc mamy się wycofać w kierunku Lasów Chojnowskich, gdzie on sam udaje się ze sztabem. Zawahałem się. Walka trwa w dalszym ciągu, specjalnych strat nie mam, dlaczego mam się wycofywać? Nawiązałem łączność z pułkiem „Baszta”, najpierw z kompanią „B-1”. Potem zameldowałem się dowódcy, pułkownikowi dowodzącemu „Basztą”, że jestem w więzieniu, strzelam się ze „zwyżkami”, ale nie pokonam, bo jeszcze były żelazne bramy do wewnętrznego dziedzińca. Nie było szans. Troszkę więźniów się wydostało. Liczyliśmy, że powstanie ogólny bunt, który wewnętrznie opanuje więzienie. Niestety, ten bunt się nie udał. Strzelamy się ze
Stauferkaserne , z wieżyczkami, ale co dalej? Okazuje się, że pułk „Baszta” poniósł w pierwszych godzinach wielkie porażki, ogromne straty. Atak na fort mokotowski nie udał się, atak na Wyścigi również. Zajęcie Szkoły Rzemieślniczej na ulicy Kazimierzowskiej nie powiodło się. Walki na ulicy Woronicza przechodziły z rąk do rąk, więc pułkownik Kamiński, dowódca „Baszty”, niemal mnie uściskał. Przyszła mu jedna kompania więcej, z małymi stratami. Ale powziął decyzję: „Wycofujemy się aż na ulicę Odyńca”. Zaczęła się już szarówka poranna, wycofaliśmy się i objęliśmy stanowiska róg Alei Niepodległości i ulicy Odyńca, Aleja Niepodległości do ulicy Goszczyńskiego, a Odyńca do ulicy Czeczota. Tam były moje pierwsze stanowiska. Przez pierwsze dwa dni Niemcy nie atakowali. Walki na Mokotowie jeszcze trwały. Szkoła na Woronicza przechodziła z rąk do rąk, ale na moim odcinku nie było walki. Poświęciliśmy drzewa na ufortyfikowanie się, ścięliśmy je w Parku Dreszera. Po to, aby w razie ataku przez Park Dreszera, potykali się o ścięte drzewa, o gałęzie, które się zaczepiają nawzajem. Na południe mieliśmy wgląd z wysokiego budynku. On później został nazwany Alkazarem. To jest akurat na rogu Alei Niepodległości i ulicy Odyńca. Tam też się obwarowaliśmy. Mieliśmy szczęście, dlatego, że wykorzystaliśmy te dwa dni. Niemiecki atak poszedł wzdłuż ulicy Racławickiej, wzdłuż ogródków działkowych. Wtedy były tam zlokalizowane. Czołg poprzedzał samochód osobowy, jechał z jakimiś dowódcami, potem jechała piechota na samochodach ciężarowych i znowuż na końcu czołg. Zaczęliśmy strzelać, ale nie do czołgów, nie było sensu. Strzelaliśmy do żołnierzy, którzy byli na otwartych samochodach ciężarowych. Na to zaczęli wyskakiwać z samochodów ciężarowych i rozrzucili się tyralierą. Ponieważ mieliśmy doskonały wgląd, każdego na muszce, wyrządziliśmy im wielkie straty. Natomiast jeden z kolegów, podchorąży Skolimowski Adam, saper, mój kolega z gimnazjum, miał granaty angielskie, tak zwane „gamony”. Od drugiej strony ogródków działkowych, niedostrzeżony przeszedł przez nie i zaatakował konwój „gamonami”. Na to wybuchła panika wśród Niemców, zaczęli wskakiwać z powrotem na samochody, część uciekała, zostawiając samochody ciężarowe. Tak udało nam się odeprzeć pierwszy atak. To był naprawdę wielki wyczyn, zupełnie niespodziewany. To była kwestia szczęścia, bo gdyby atak przeszedł przez ulicę Odyńca, to by przepołowił cały Mokotów.
- Proszę powiedzieć bardziej szczegółowo, jakie mieli państwo uzbrojenie dla swojej kompanii?
Tam się dozbroiliśmy. Dzięki temu, że zostawili samochód osobowy, część broni i karabinów, gdy uciekali, bo zostali tak nagle zaatakowali - dozbroiliśmy się.
- A wcześniej, przed tym atakiem?
Było skąpo z bronią. Nie było więcej jak dziesięć, dwanaście karabinów, dwa peemy, ze dwieście granatów i „gamony”, które rozstrzygnęły sprawę. Udało nam się uniknąć tego, żeby Mokotów został przepołowiony. Odparliśmy pierwszy atak, właściwie największy aż do samego 25, 24 września. W ramach reorganizacji kompania została przemieszczona na ulicę Ursynowską. Zaczęła służbę patrolując Aleje Niepodległości z jednej i z drugiej strony, ostrzeliwując patrole niemieckie, które wypędzały ludzi i podpalały domy. Coraz dalej posuwaliśmy się na północ. Przez cztery, pięć dni dotarliśmy i obsadziliśmy odcinek Alei Niepodległości aż do ulicy Madalińskiego. Zdobyliśmy lekkim kosztem, bo tylko jednego zabitego, punkt Aleja Niepodległości 120. To był tak zwany
Stiztpunkt Weichsel - pomocnicze miejsce zbiórki dla 9.Armii, miejsce odżywienia, pierwszego zaopatrzenia. Udało nam się to zdobyć i znowuż trochę broni kapło, tak, że byliśmy dosyć dobrze, nienajgorzej wyposażeni. Jeszcze chcę podkreślić jedną rzecz. Udało nam się w tym samochodzie osobowym znaleźć dwie sztuki broni przeciwczołgowej. To nie były „piaty” angielskie, to była niemiecka broń przeciwpancerna:
Panzerschreck , czyli postrach czołgów, dwie sztuki tego sprzętu. Od razu zorganizowaliśmy drużynę przeciwpancerną, a w tym czasie na całym Mokotowie nie było takiej broni. Drużyna przeciwpancerna dostała samochód i gdzie się pojawiały, zbliżały czołgi, to oni samochodem w to miejsce jechali. W razie zbliżenia -strzelali, bo nie można było strzelać więcej jak na jakieś czterysta, pięćset metrów góra. To była pierwsza taka broń rakietowa, niemiecka. Całe Powstanie znajdowaliśmy się pod ostrym ostrzałem, z każdej broni, z dział, które stały pod fortem mokotowskim, z Pola Mokotowskiego. Z karabinów maszynowych, z działek przeciwpancernych, z granatników, z moździerzy salwowych, co je nazywali „krowami”. Byliśmy pod stałym ogniem i odparliśmy parę ataków. Te ataki nie były mocne. To było prawdopodobnie tak zwane rozpoznanie walką: oni się chcieli zorientować w rozmieszczeniu naszych stanowisk. Dopiero w drugiej połowie września nacisk nieprzyjaciela coraz bardziej się zwiększał. Jak wiemy z historii, do walki o Mokotów włączyły się Dywizja Pancerna i Korpus Pancerny- doświadczeni żołnierze, którzy zostali wycofani z Przyczółka Magnuszewskiego. 23 września punkt obserwacyjny na dachu jednej z kamienic: „Panie poruczniku, prosimy bardzo natychmiast na punkt obserwacyjny”. Jakoś się tam wdrapałem. Zrobiło mi się dosłownie niedobrze. Około pięćdziesięciu, trudno było określić, czy było czterdzieści czy pięćdziesiąt dział pancernych i czołgów, rozwinęło się frontem do nas i rozpoczęło ostrzał. Piechota nie atakowała, tylko ogień coraz bardziej się przybliżał.
Ze strony południowej. Jeszcze nadmienię, że w dniu 15 września zginął w czasie niewielkiego ataku, ale ataku, mój brat, Antoni. Okropnie mnie to dotknęło. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, ale jako dowódca kompanii musiałem się opanować, bo walka trwała. To był jakby mój drugi ojciec, wychowawca.
- On był w tej samej kompanii, co pan?
W tej samej kompanii, był drużynowym, dowódcą drużyny. Pierwszy raz od czasów dzieciństwa zapłakałem - nad jego zwłokami, naprawdę. To był dla mnie tragiczne, nieszczęsne. O ile z pozycją, z kozakami, z żołnierzami liniowymi dawaliśmy sobie radę, to z Dywizją Pancerną, z Korpusem Pancernym nie mieliśmy żadnych szans, bo oni się do nas nie zbliżali na odległość strzału, tylko z odległości kilometra czy półtora kilometra jeden wielki grzmot. Dwie reduty, które były po zachodniej stronie Alei Niepodległości, to jest Aleja Niepodległości 117, 119, zostały zbombardowane. Mało tego, reduta Aleja Niepodległości 117/119 dostała „goliata”, więc z siedmiopiętrowego budynku zrobiła się kupka gruzu wysokości parteru. Bronił nas rów przeciwpancerny, który wykopaliśmy i którego Niemcy nie ryzykowali forsować, bo to był szeroki, głęboki rów przeciwpancerny. Natomiast główne uderzenie szło znów od strony północnej, od strony ulicy Rakowieckiej, od strony Madalińskiego. Musieliśmy się wycofać na linię ulicy Kazimierzowskiej. W tym czasie nastąpiła przerwa w działaniach wojennych. Łaskawie dowodzący generał niemiecki zgodził się na wypuszczenie ludności cywilnej. Były dwie godziny rozejmu. Bardzo dużo cywilów opuściło wtedy Mokotów. Potem, już po tym, wysyłał do dowódcy Mokotowa wziętych do niewoli z propozycjami: żeby się poddać, że będziemy traktowani jako kombatanci. Wtedy, kiedy przyszła już kolej na nas, wiedzieliśmy, że nie da rady wytrwać, że dalsza walka powoduje tylko dalsze zniszczenia i straty w ludziach. Pułkownik Kamiński ciężko ranny wycofał się kanałem do Śródmieścia i nakazał żołnierzom to samo. Ustawiła się długa kolejka. Moja kompania, jak zwykle miała trudne zadanie - osłony do ostatniej chwili wejścia do kanałów. Okazało się to bardzo szczęśliwym rozwiązaniem, bo ci, którzy weszli do kanału, narazili się na utratę zdrowia czy życia, na okropne przygody. Potem nie mogli wytrzymać w kanale, wychodzili, byli rozstrzeliwani przez Niemców – słynne rozstrzelanie na ulicy Dworkowej, gdzie Niemcy rozstrzelali stu czterdziestu ludzi wychodzących z kanałów. To, co miało być dla nas dowodem zaufania, a z drugiej miało nas narazić na wielkie straty, było dla nas szczęściem - nie wchodziliśmy do kanałów. Nad ranem 27 września wyszedł oficer z białą chorągwią na zlecenie majora Szternala, który zastępował pułkownika Kamińskiego. Wyszła delegacja względem kapitulacji. Niemcy przepuścili ich, ale natarcia nie przerwali, więc walka jeszcze trwała, z tym, że w zmniejszonym zakresie. Tak upłynęła noc z 26 na 27 września. Niemcy atakowali bardzo słabo. Przypuszczam, że wtedy ta dywizja wycofała się z kolei na Żoliborz, tak jak się potem dowiedziałem ze źródeł niemieckich. Wojska drugiego rzutu to tam mało co strzelały przez tą noc. Ludność cywilna zaczęła wywieszać białe flagi. Początkowo chcieliśmy się przeciwstawić temu, zrywać je. To znowu spotkaliśmy się z wyzwiskami, z nieprzychylną postawą ludności cywilnej. Niemcy nie przerwali natarcia, więc myśmy przerwali ogień. Niemcy podeszli z bronią gotową do strzału i wołali do wszystkich: „Wychodzić, wychodzić!” Wszystkich oficerów zgromadzili na ulicy Różanej. Tam jest szkoła powszechna, a przed nią jest wykop, ona stoi niżej terenu. Staliśmy, wszyscy oficerowie, na skraju tego wykopu, obmurowanego zresztą, naprzeciw karabin maszynowy i czekaliśmy na decyzję, co z nami zrobić. Gdzieś koło godziny dwunastej przybiegł goniec: „Maszerować na fort mokotowski!” Pod osłoną tych żołnierzy znaleźliśmy się na forcie mokotowskim. Tam von dem Bach miał przemowę, że jesteśmy kombatantami, że już nie mamy się niczego obawiać, że będziemy wywiezieni do obozów jenieckich w Niemczech. Tak się stało. Najpierw odprowadzono nas do Pruszkowa, do wydzielonej hali wojskowej, bo w pozostałych halach była ludność cywilna. Wsadzili nas w pociąg. Najpierw pojechaliśmy do Skierniewic. Ze trzy dni spędziliśmy w ziemiankach w Skierniewicach, a potem załadowano nas do pociągu do północnych Niemczech.
- Zanim jeszcze porozmawiamy o obozie, chciałabym jeszcze tylko kilka pytań zadać z czasów Powstania. Opowiedział pan o wszystkich akcjach zbrojnych. Natomiast poza walką, czy pamięta pan, jak inaczej jeszcze płynął czas, gdy nie musiał pan walczyć? Czy był jakiś czas wolny?
Były rozmaite chwile. Opowiem ciekawostkę taką, która zadziwi wielu słuchaczy. Dostałem meldunek, że na Dolnym Mokotowie, we wspólnym budynku jest duże szambo i że w 1939 roku żołnierze, którzy mieli iść do niewoli, do tego szamba wrzucili karabiny i amunicję. Co robić? Spróbować warto. Zmobilizowaliśmy ludność cywilną, która kubełkami opróżniła szambo, bo nie było „smoków”, które wyciągają szambo. Znaleźliśmy faktycznie około dziesięciu, dwunastu karabinów i skrzynki z amunicją. Skrzynki były w skrzynkach drewnianych wyścielonych blachą i były zalutowane. Łuski były zielone, miedź troszkę skorodowała, ale strzelono raz, drugi. Okazuje się, że lufy, które były zatkane specjalnymi zapadkami, polskie karabiny miały automatycznie zamykającą się na lufie zapadkę. Lufy błyszczały jak nowiutkie. Więc znowu zwiększenie ilości broni, znowu szczęśliwy wypadek. Tylko z amunicją było gorzej, mianowicie mniej więcej co trzeci, co czwarty ładunek nie odpalał. Denerwowało to bardzo ludzi, bo jak to, on celuje, a tu prztyk, niewybuch. Nawet jak był niecelny, to jednak powstrzymywał Niemców przed zuchwalstwem. Tylko z jednym żeśmy ciągle nie mogli się pogodzić. Kolby karabinów tak nasiąkły zapachem szamba, że przykładając do ramienia, dosłownie chciało się rzygać. Ale jednak chłopcy przezwyciężyli się i strzelali z tych karabinów. To takie zabawne trochę jest, ale autentyczne.
- Proszę powiedzieć, czy były takie moment, że nie musiał pan walczyć, miał pan chwilę czasu wolnego, zdarzało się to?
Przede wszystkim w pierwszych dniach, w czasie wypierania z ulic Mokotowa patroli niemieckich zostałem postrzelony w rękę. Trzy dni byłem w szpitalu, po trzech dniach wróciłem na linię. Miałem bardzo dobrego lekarza, doktor Zawadzki. To był lekarz naszego batalionu. Przychodził do mnie na linię i codziennie robił mi opatrunki. Mam jednak sprawną rękę. Tak jak sobie patrzę, to jest to cały zbieg szczęśliwych zdarzeń. Kompania poniosła straty czterdziestu ludzi, więc prawie wszyscy byli ranni, lżej czy ciężej, ale jednak bardzo dużo wyszło z Powstania żywych, chociaż byliśmy na bardzo zagrożonym odcinku. Szczęście sprzyjało. Teraz jak jestem stary, to mówię: „Szczęście, szczęście, Pan Bóg!”
- Czy możemy jeszcze o Powstaniu trochę porozmawiać? Chciałabym jeszcze zapytać o kwestie życia codziennego, jak to wyglądało, czy pan pamięta?
Początkowo cywile godzili się z niewygodami, z którymi się spotykali. Bo jak to: wpadamy do mieszkania, nie pytamy się czy wolno, dopadamy do okien. Z biblioteki zaczynamy robić zasłonę, z książek dajmy na to. Momentalnie robi się zamieszanie, ludność ucieka do piwnic, troszkę się przeciwstawia, ale na ogół godzi się. Dopiero we wrześniu, pod koniec września cierpliwość ludności cywilnej była już wyczerpana. Nie było co jeść. W Śródmieściu obmawiali nas i obmawiają do dzisiejszego dnia: „Byliście głodni? Jak to? Przecież pola pomidorów tam były! Kartofle były!”. Tam był taki ostrzał przedpola, że kto się pokazał na przedpolu, automatycznie żegnał się ze życiem.
- Skąd państwo brali żywność?
Mieliśmy centralne wyżywienie. Pani Kuszelewska-Rajska, zresztą żona generała, utworzyła centralną kuchnię. Każda kompania dostawała przydział chleba. Było kilka krów, zabili ich kilka, było kilka koni na Mokotowie, to zaszlachtowali je i było co jeść. Magazyny „Społem” na ulicy Grażyny były zaopatrzone w drobną soję. Jedliśmy gotowaną soję, soczewicę. Mieli duże zapasy tego. Była częściowo zrobaczała, ale nikt się tym nie przejmował. Robaczki, które pływały po wierzchu, usuwało się łyżką na bok i jadło się z apetytem.
- Starczyło tej żywności do końca Powstania?
Prawie, z tym, że przez ostatnie cztery dni, z powodu silnego ostrzału, nie było sposobu dowieźć tej żywności na linię. Głodowaliśmy, w przedostatnim dniu walki była odprawa oficerów, mówię, że ludzie są głodni, wyczerpani, znerwicowani. To major Szternal pyta: „Cóż ja wam mogę zrobić?” Wyjął pudełko biszkoptów, widocznie zrzutkowych. Mówi: „To wszystko, co mogę wam dać”. Takie pudełko biszkoptów.
- Proszę powiedzieć, czy były takie momenty w czasie Powstania, momenty radości, czy była okazja, żeby wyjść jakoś z walki, gdzieś spędzić czas z przyjaciółmi?
Nie było możliwości wyłamać się. Byliśmy otoczeni podwójnym kołem: po pierwsze otaczającym i walczącym wojskiem, a po drugie wojskami tak zwanej osłony. W każdej walce jest tak, że walczący muszą być pewni swoich tyłów. Na koniec chciałbym jeszcze powiedzieć parę słów o kobiecie, bohaterce Powstania, bohaterce mojej kompanii. To była Ewa Matuszewska. Ona za czasów konspiracji należała do Szarych Szeregów. Była studentką medycyny doktora Zaorskiego, już starszego roku. Zgubiła się w jakiś sposób czy nie dostała wezwania w odpowiednim czasie i dołączyła do mojego punktu sanitarnego. Była naprawdę nadzwyczajną kobietą, dziewczyną. Miała już dwadzieścia cztery lata, nie była taka młoda. Była już doświadczona, w 1939 roku też brała udział w punktach sanitarnych w czasie oblężenia Warszawy. Miała taki u chłopców autorytet, że nikt nie śmiał do niej, wiecie, jak to, nie wszyscy byli inteligentami. Bardzo dużo było chłopców z zupełnie prostych rodzin, więc trudno było od nich wymagać salonowego zachowania, ale do niej się żaden nie ośmielił. Jak 26 września został ostatecznie zburzona reduta Aleja Niepodległości 117/119, w piwnicach zostało jeszcze kilku rannych. Ci, którzy mogli się wycofać, wycofywali się i mówili: „Zostali tylko ciężko ranni”. Dwóch, jeden z nich miał obie nogi urwane. Żołnierze mówili: „Ewa, uciekaj z nami. Punkt już nie jest do obrony, Niemcy już podchodzą tuż, tuż. Zaraz wkroczą do tej piwnicy”. Ona powiedziała: „Nie, ja zostaję”. Została i oczywiście została zastrzelona. W styczniu 1945 roku jej matka ją znalazła, miała jeszcze bandaże w ręce. Więc to jest taka cicha bohaterka, i zarówno moi koledzy z kompanii, jak i z Szarych Szeregów uczcili ją. [...] I właśnie ta pani sprawowała nadzór nad wszystkimi kuchniami, rozdziałem żywności, przydziałami na poszczególne oddziały.
- Przejdźmy teraz do obozu. Wspomniał pan, że został pan wywieziony do Niemiec.
To było chyba gorsze niż Powstanie, głód i zimno.
Lünerburger Heide, to są północne Niemcy, tuż nad morzem niedaleko.
Heide to jest ustronie po niemiecku. Nikt tam nie mieszka, taka pustka: Lünerburger Heide. Były tam baraki pobudowane z drzewa. Tam był właściwie stalag, czyli obóz dla żołnierzy, tych, którzy nie zgłosili się do pracy, nie chcieli pracować dla Niemców. Oni przebywali w tym obozie. Nasi chłopcy też się tam znaleźli. Ze trzy czy cztery baraki wyodrębniono dla oficerów i to nazywało się stalag, ale mieliśmy to samo wyżywienie, co nasi chłopcy, to jest: trzy ziemniaki dziennie, kromka chleba grubości góra dwóch centymetrów i zupa z brukwi, względnie z jarmużu. Tylko raz w tygodniu dostawaliśmy płatki owsiane, ale na wodzie gotowane. Głód był okropny. Ludzie aż nieraz się poniżali, żeby ten go jakoś zaspokoić. Widziałem jednego z oficerów, jak grzebał w śmietniku od kuchni i jadł łupiny od buraków. Wyzwoleni zostaliśmy 30 czerwca, dzień przed 1 maja, przez Anglików. Zaopatrzenie zostało natychmiast zorganizowane i oficerowie zostali wywiezieni na odpoczynek.
- A gdzie zostali wywiezieni?
Wywieźli nas na wieś do Hamburga. Na każde gospodarstwo chłopskie przydzielono jednego oficera. Chłopu mówiono: „Masz go wyżywić, oprać i dać mu pościel, wszystko”. Tak doszliśmy do siebie przez kilka miesięcy. Wróciłem w październiku 1945 roku. Dlaczego? Raz, że mnie wiązały rodzinne więzy - rodzice, siostry i bracia w Warszawie, córka też tam. Nie wierzyłem w trzecią wojnę światową i zaraz w październiku 1945 roku załadowałem się razem z cywilami i wróciłem do Warszawy. Potem, jak to po wojnie, czasy stalinowskie. Miałem szczęście. Skończyłem studia w Akademii Politycznej, czyli Wyższej Szkole Służby Zagranicznej, ale tego nie mogli ścierpieć nasi opiekunowie. Z jednej strony obiecywali góry, że im potrzeba wykształconych ludzi: „Jesteście już prawie absolwentem”, bo wtedy miałem już tylko jeden egzamin zaległy, to było w 1950 roku. A z drugiej strony sprowadzali mnie do piwnicy: „No więc, zdecyduj się: albo, albo”.
- To znaczy, jaki to było wybór?
[...] albo współpraca. Najpierw chcieli dowieść, że Armia Krajowa w dalszym ciągu konspiruje, że pod pozorem opieki nad grobami poległych na cmentarzu wojskowym uprawiamy konspirację, utrzymujemy łączność ze sobą i agitujemy przeciwko rządowi. „Przyznaj się” i „Przyznaj się”, „Przyznaj się, przyznaj się, my i tak wszystko wiemy”. Nie będę się rozwodził nad metodami.
Odmawiałem. O tak. Rano jak szedłem do pracy na ulicy Smolnej, pracowałem w „Hydroteście”, to było godzina przed ósmą. Podchodzi do mnie dwóch facetów, bierze mnie pod rękę. Mówią: „Spokój, tylko spokój. Tylko spokój, bo złamiemy rączkę”. Samochód stał, wsadzili mnie do samochodu, jeden z jednej, drugi z drugiej strony. Zawieźli mnie na ulicę Grażyny. Na ulicy Grażyny, niedaleko Puławskiej były budynki, jakaś fabryka. Podobno tam była octownia i były duże piwnice. I „magiel”, „magiel” był do godziny, że zaczęło świtać, jak mnie wypuścili. Oni już byli zmęczeni, ja już milczałem. Kazali mi podpisać protokół przesłuchania. Musiałem odpowiadać na pytania na piśmie i podpisać zeznania. Wracając się jeszcze, jak wróciłem w październiku 1945 roku, udałem się do Bielany na tak zwaną komisję weryfikacyjno-rehabilitacyjną. Taki był zwyczaj, tak było przed wojną. Z niewoli trzeba było się zgłosić, że wróciłem, w jakich okolicznościach zostałem zabrany, gdzie walczyłem. Odbył się tam taki dialog. Pytają się mnie: „Jaki stopień mieliście?” „Podporucznik”. „A przed wojną, jaki mieliście stopień?” „Kapral podchorąży”. „U nas nie ma tytułu podchorążego i nie uznajemy awansów z czasów konspiracji. Weryfikujemy was jako kaprala”. „Ok. Dobrze. Do widzenia”. „Do widzenia”. Zostałem awansowany dopiero w 1959 roku. Uznali stopień bez żadnych moich przypomnień, bez żadnych moich działań w tym kierunku. Przywrócili mi stopień podporucznika nabyty w czasie konspiracji. To było już po Gomułce, po odwilży pogomułkowskiej.
- Jak długo trwały represje, kiedy się to skończyło?
Represje zmniejszały się powoli po śmierci Stalina w 1953 roku. Pamiętam jak dzisiaj, to było na ulicy Kazimierza. Spotykam znajomego z Funduszu Wczasów Pracowniczych, gdzie pracowałem - radcę prawnego, tamtejszego adwokata. Składa mi życzenia i mówi: „Panie Grzybowski, składam panu najlepszy podarek, jaki mogę darować: wieść o tym, że umarł Stalin”. Radość była rzeczywiście wielka, ale jeszcze trwały represje, dopiero później przyszedł Październik, Gomułka, niebezpieczeństwo interwencji radzieckiej. Mimo wszystko represje zelżały. Jeszcze odsiadywali wyroki skazani na więzienie, ale powoli ich zwalniano. Powoli wracał też jeszcze ostatni rzut repatriantów ze wschodniej Rosji, z gułagów. W 1956 roku można było wiele zarzucić Gomułce, ale jedna dobra rzecz, że zaprzestał terroru. To byłoby wszystko, cóż jeszcze dodać?
- Może coś jeszcze chciałby pan wspomnieć, dodać jeszcze na sam koniec?
Do dziś jest nierozstrzygnięty dylemat, czy opłaciło się Powstanie. Czy powinniśmy byli ponosić takie straty, które i tak niczego nie rozwiązały. Mnie jako uczestnika Powstania często pytają: „Po co właściwie walczyliście? Zburzyliście Warszawę!” Niektórzy złośliwie mówili: „Wyście spalili Warszawę!” Uważam, że honor jest honorem i trzeba go dotrzymać do ostatka. Uważam, że tak czy tak Warszawa byłaby zburzona, spalona. Z Powstaniem czy bez Powstania. Więc lepiej, że została zburzona z Powstaniem, z honorem, niż bez honoru. Niemcy szykowali się robić
Festung Warschau , czyli Twierdza Warszawa. A najlepiej się bronić w ruinach, w piwnicach, w zburzonych gruzach - to jest najlepsza obrona. Oni właśnie do tego dążyli paląc, wysadzając w powietrze budynki, tylko że zostali zaskoczeni manewrem z północy i południa. Nie czołowym uderzeniem, a obejściem Warszawy. Co mogę dodać jeszcze o rzekomej pomocy wojsk, tak zwanych berlingowców, na Warszawę. Rzeczywiście, batalion z wielkimi stratami przeprawił się przez Wisłę, ale to była akcja bez pojęcia. Nawet taki podporucznik, jakim ja byłem, to by na to nie poszedł. Mianowicie: nie ostrzelali, nie rozpoznali punktów obrony Niemców i ci z wieżyczek Mostu Poniatowskiego do przeprawiających się żołnierzy Armii Berlinga strzelali, dziurawili łodzie. Dotarły niedobitki, które wsparły na jeden czy dwa dni troszeczkę obronę Powiśla, ale bez szans. Jeśli chodzi o zrzuty, komuniści twierdzą, że przecież Sowieci robili zrzuty. Widziałem zrzuty sowieckie – worek z sucharami zrzucony bez spadochronu pękał, mieszał się razem z piaskiem. Suchary można było podeptać, bo nic nie można było zebrać. Rusznice pancerne, długie, zrzucone bez spadochronu zwijały się w obwarzanek. To była taka pomoc, żeby było widać, że dostaliśmy, że pomoc radziecka nadchodziła, ale z niej nic nie było. Jestem naocznym świadkiem i mogę zaświadczyć w każdym wypadku, że to było kłamstwo, wielkie kłamstwo. [...]
Warszawa, 29 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk