Jan Sosnowski „Stefan”, „Oskar”
Jan Sosnowski, urodzony 9 VI 1929 rok, pseudonim w „Szarych Szeregach” - „Stefan”, a w Armii Krajowej - „Oskar”. W „Szarych Szeregach” walczyłem w grupie „Wawer”, a w czasie Powstania Warszawskiego i w czasie konspiracji w 115 plutonie, 3 zgrupowaniu, dowódcą był „Konrad”.
- Jaka była pana droga do konspiracji, bo był pan bardzo młodym chłopcem, gdy to wszystko się zaczęło?
W czasie okupacji mieszkałem na Gocławku. Jeden z kolegów mieszkający dwa domy dalej był drużynowym w harcerstwie w „Szarych Szeregach”. On zwerbował mnie i kolegę mieszkającego obok. Tak się zaczęło w „Szarych Szeregach”. Będąc w „Szarych Szeregach” odbywaliśmy ćwiczenia w lasach podwawerskich, niedziela czy sobota, już nie pamiętam dni. Robiliśmy tak zwany mały sabotaż, malowanie na przejściu podziemnym dworca Anin - „Polska Zmartwychwstanie”. Potem w kinie „Apollo” na Placu Trzech Krzyży żrące środki rozrzucaliśmy po futrach, to było tylko dla Niemców. To była druga akcja, a trzecia akcja to przenoszenie różnych rzeczy, nie wiedzieliśmy jakich. Skąd? Dokąd? - to też w ostatniej chwili się dowiadywaliśmy. Takie czynności były w „Szarych Szeregach”. Po skończeniu szkoły podstawowej rozpocząłem pracę w fabryce, która nazwana była popularnie przed wojną „Dzwonkowa”, a w czasie okupacji był to niemiecki zakład zbrojeniowy. Tam dostać się to był duży sukces. Dlaczego? Dlatego, że dostawało się dokumenty tak mocne, że Niemcy złapanych wypuszczali. Między innymi tym się kierował mój ojciec, że załatwił mi zatrudnienie w tych zakładach. W fabryce pracowało w tym czasie dwa tysiące osiemset, może trzy tysiące osób, z czego dużo młodzieży i nie przesadzę jak powiem, że osiemdziesiąt procent młodzieży, to byli członkowie Armii Krajowej. Tam z kolei jeden z kolegów, drużynowy, żyjący do tej pory, Zbigniew Zieliński zaproponował mi wstąpienie do Armii Krajowej. Ponieważ wtedy miałem piętnaście lat, a werbunek do Armii Krajowej odbywał się od lat szesnastu, dodałem sobie rok i zostałem przyjęty do Armii Krajowej, złożyłem przysięgę na Kobielskiej w mieszkaniu konspiracyjnym.
- Czym się pan zajmował w zakładach?
Byłem uczniem na ślusarza narzędziowego, czyli miałem zostać ślusarzem narzędziowym. Na osiem, pięć dni przed Powstaniem dostaliśmy rozkaz stawienia się w lokalu konspiracyjnym Tamka 40. Tam zostali zgrupowani wszyscy chłopcy mieszkający na prawym brzegu Warszawy. Po dwóch dniach czy trzech, ale chyba jednak dwóch, zostaliśmy zwolnieni z lokalu konspiracyjnego i każdy udał się do swojego miejsca pobytu, podając adres. Z tym, że był warunek, że ci co mieszkali na prawej stronie Wisły nie mieli prawa opuszczenia lokalu, tam zostali, natomiast ci, którzy mieszkali na lewym brzegu Wisły udali się do miejsc swego stałego pobytu. W tym czasie zatrzymałem się z rodzicami u rodziny na Madalińskiego, z uwagi na to, że rodzice się bali, że jak front będzie szedł ze Wschodu to będzie niebezpiecznie. Na Madalińskiego 57, nie ma tego domu obecnie, 1 sierpnia zjawił się goniec, w granicach godziny dwunastej - w tym czasie spałem - i zawiadomił, żeby o siedemnastej być na Solcu pod wiaduktem. Była narada rodzinna, bo to i ciotka i babka i różne wujenki – rodzina przed wojną liczyła dziewięćdziesiąt dziewięć osób na Mokotowie, to była olbrzymia ferajna – radzili się – powiedzieć czy nie powiedzieć. W końcu matka zadecydowała, że powiedzieć. Obudzili mnie, wyszedłem stamtąd, to była godzina trzynasta.
- Inne osoby z pana rodziny też uczestniczyły w Powstaniu?
Nie, tylko siostra cioteczna, która potem poszła do Oświęcimia. Była godzina piętnasta, jak się dostałem na Szarą, róg Czerniakowskiej do ciotki. Ciotka biedna nie miała co jeść, ale miała jajka. Dała mi osiem surowych jajek. Z Szarej dostałem się pod wiadukt. Dalej już nie można było iść, bo Niemcy ostrzeliwali z góry, z wiaduktu. Zebrała się dosyć potężna grupka ludzi, część postanowiła pójść do szpitala. W szpitalu na Solcu stali Niemcy.
Polski szpital, wtedy zajmowali go Niemcy, tam tylko byli żołnierze niemieccy. Z rękoma podniesionymi do góry doszliśmy do szpitala, tam nas Niemcy wzięli do środka, trzymali ze dwie, trzy godziny i puścili. Ponieważ wiedziałem, gdzie jest punkt zborny, bo z Tamki nas wypuścili, to ulicą Dobrą na Tamkę dostałem się do chłopaków. Tam już czekali.
Tak, ale to było już po siedemnastej. Jak byłem u ciotki, to już się zaczęły strzały na górze, była piętnasta, jak już było słychać strzały. Tu już spotkałem kolegów wszystkich, których należało. Dostaliśmy po dwa granaty, pistolet to co drugi dostał. Dowódca drużynowy, który był jednocześnie instruktorem od broni w czasie okupacji i znał broń, to dostał „szmajsera”. Właściwie cała noc nam zeszła na niczym. Polacy byli gościnni, ludzie wokół byli gościnni, bo nas częstowali, czym chata bogata. Potem przeszliśmy na Smulikowskiego. Tu już była normalna odprawa, przydziały i rozpoczęliśmy działalność w grupach wypadowych. Polegało to na tym, że trzeba było kogoś wesprzeć, gdy gdzieś Niemcy atakowali, ewentualnie było wyjście rozpoznawcze. Były tory kolei średnicowej, po której chodziły niemieckie pancerki. Trudno opowiadać teraz wszystko szczegółowo, jak to było w czasie Powstania, w każdym razie Powiśle było na pewno najspokojniejszym miejscem z całego Powstania Warszawskiego, bo dopiero 4 września rozpoczął się atak dywizji Hermann Göring na Powiśle. Pancerka stanęła na wysokości Dobrej i Solca, kanonierka na Wiśle i Niemcy szli od mostu Kierbedzia. Trzymaliśmy domy wzdłuż Solca, ale już widać było podchodzących Niemców. Długo na pewno nie utrzymalibyśmy się tam. Przyszedł rozkaz odwrotu. Wycofaliśmy się przez Ogrody Kazimierza, to jest Zakon Świętego Kazimierza, który do tej pory jest na Tamce, na skarpie i przez ogrody wycofaliśmy się na Pierackiego. W ogrody byli wcelowani Niemcy, granatniki, pociski. Tam nastąpiła masakra, mnóstwo kolegów poginęło w czasie odwrotu. Przeszliśmy na ulicę Pierackiego, obecnie Foksal. Zatrzymali nas na barykadach, jedna barykada była w poprzek ulicy Pierackiego, obecnie Foksal, a druga wzdłuż ulicy Poprzecznej, nie pamiętam, jak ona się nazywa w tej chwili. Na jednej z barykad w kierunku na pałacyk Zamoyskich zostaliśmy rozkazem zatrzymani, żeby bronić dojścia. Po dwóch dniach i jednej nocy wycofaliśmy się na Zgoda 4, 5 albo Przeskok 5 a Zgoda 4, bo to był przechodni dom. Tam nastąpił okres psychicznego załamania, bo nie wiadomo było, co robić. Było wiadomo, że Powstanie upadnie. Były plany, żeby się przebijać na Mokotów, inni znowu uważali, że na Puszczę Białowieską. Ale całe szczęście, że dowódca był przytomny i zapędził nas do roboty, to znaczy wysłał nas na działania, na akcję. To uratowało morale wojaków, bo jak się człowiek czymś zajmie, to wtedy nie myśli o tym, co się dzieje wokół niego. Tutaj byłem do końca Powstania do 5 października. 6 nastąpiło wycofywanie pieszo do Ożarowa. W Ożarowie, w dawnej fabryce kabli na betonie nas trzymali dwa dni i trzy noce. Załadowali w pociągi towarowe po czterdziestu ośmiu, pięćdziesięciu w wagonie, nie dając ani pić ani jeść. Tak nas dowieźli do Fallingbostel pod Hanowerem, do obozu jeńców.
- O obozach jeszcze porozmawiamy, ale chciałbym wrócić do Powstania. Wspomniał pan atak na Uniwersytet 4 września. Przez ten cały czas do 4 września, jak mijał czas, dostawał pan zadania? Mówił pan, że Powiśle było spokojne, jak pan pamięta ten czas?
Ono było spokojne w porównaniu ze Starym Miastem czy Wolą czy Mokotowem, ale zupełnie spokojne nie było z uwagi na to, że Niemcy atakowali od strony Mostu Kierbedzia i tam ciągle trwały walki. Ponieważ byłem w tak zwanej drużynie wypadowej 115 plutonu, to było tak, że w akcji byliśmy dzień i noc, a nieraz i dłużej jak trzeba było, potem wracaliśmy na Smulikowskiego. Tu następował odpoczynek i znowu gdzieś nas wysyłali. Na przykład Niemcy atakowali od strony Mostu Kierbedzia, a wzdłuż Drewnianej broniliśmy całego odcinka, nie tylko my, bo i chłopcy z Elektrowni, z ósmego zgrupowania na Konopczyńskiego. Tam był atak czołgów, ostrzeliwali nas i Niemcy atakowali. To były takie, my to nazywaliśmy w tym czasie „wypady”. Potem był wypad - tak jak mówiłem, rozpoznanie szpitala Czerwonego Krzyża na dole - tragiczny dla jednego z kolegów, pseudonim „Złom”. Niemcy atakowali od strony mostu średnicowego i wzdłuż Czerwonego Krzyża, bo Czerwonego Krzyża idzie równolegle do torów kolejowych, a potem zakręca pod kątem stu osiemdziesięciu stopni w kierunku wiaduktu. Atakowaliśmy wzdłuż wiaduktu, wzdłuż ulicy Czerwonego Krzyża przy domach. Niemiec, strzelec wyborowy, usadowił się na górze na wiadukcie. Kolega, który zatrzymał się pod kupą gruzu, ale głowa mu wystawała, dostał w sam hełm, w czoło. Został zabity. Utarczka z Niemcami trwała półtorej do dwóch godzin. Niemcy wycofali się na górę z powrotem do tunelu. Potem jeszcze dwukrotnie nas atakowali, ale to były potyczki, to nie było na śmierć, na życie, jak na Starówce, jak się teraz słyszy. Tym niemniej na tym nam czas schodził. Rozsyłali nas po wszystkich punktach, tam gdzie trzeba było, gdzie były newralgiczne przypadki ataku Niemców.
- Czy były momenty bezpośredniego zagrożenia życia?
Było to, o czym mówiłem – atak dywizji Hermann Göring od Mostu Poniatowskiego. To było raz, a drugi to był moment atakowania Niemców, jak już padło Powiśle, wzdłuż Solca.
- W tych akcjach miał pan broń?
W tych akcjach miałem broń. Ciekawe – drugi atak na uniwerek. Pierwszy był w pierwszych dniach września, nie pamiętam dokładnie daty, może 5, natomiast drugi atak na uniwerek był 27 września, mogę się mylić, ale tak to pamiętam. Zgrupowani byliśmy w domach mieszkalnych vis a vis uniwerku od Oboźnej. Tam byli chłopcy z VIII zgrupowania i z III, nasze grupy wypadowe. Skoszarowani byliśmy w piwnicy. Od strony Oboźnej były okna na wysokim parterze. Z okien trzeba było skakać. Ciekawy był przypadek, bo mieliśmy tak zwane „filipinki” – granaty, które miały ucho, tak jakby koniec widelca opuszczony na granat. To miało taką tendencję, że jak była słaba zawleczka, to zawleczka wychodziła, on się otwierał i groził wybuchem. Byliśmy skoszarowani, czekaliśmy na rozkaz ataku będąc w piwnicy, może cztery na trzy metry, może cztery na cztery, a nas było tam przecież pełno. Jeden z kolegów miał w chlebaku granaty, sięgnął ręką i mówi: „Słuchajcie, filipinka mnie się odbezpieczyła!” Wszyscy porażeni, wiadomo - tyle osób, „filipinka” wybuchnie! Wszyscy padli, na szczęście „filipinka” nie wybuchła. Nastąpił rozkaz ataku. Wyskakiwaliśmy przez otwarte okna wysokiego parteru. Po drugiej stronie były zasieki z drutów kolczastych i brama wjazdowa na uniwerek. Pod bramą były założone w nocy przez chłopców długie miny drewniane z ładunkami wybuchowymi. Miny wybuchły, ale brama stała. W momencie wybuchu skakaliśmy – taki był rozkaz. Którzy wskoczyli pierwsi, zaplątali się w druty kolczaste, zasieki kolczaste. Pozostali przy zasiekach zalegli, a Niemcy z góry rzucali granaty i ostrzeliwali. Masakra była niesamowita. Nie przesadzam, ale to mi się wryło w pamięć, że krew ciurkiem spływała. Między innymi jeden z kolegów, porucznik jeszcze z września, zginął i pięciu innych kolegów. Ja miałem tylko przestrzelony hełm i obcasy, na szczęście. Potem jeden, drugi, trzeci zaczęliśmy odskakiwać do otwartej bramy, bo ktoś otworzył bramę od posesji, gdzie skakaliśmy. Wpadliśmy w otwartą bramę. Tak się załamał atak na uniwerek. Słynny „Kubuś” – samochód pancerny zrobiony przez powstańców - szedł od strony Krakowskiego Przedmieścia, ale dostał z granatnika dwa pociski i został unieruchomiony, automatycznie musiał się wycofać i cały atak się załamał.
- Czy miał pan problemy, żeby się wydostać z miejsca ataku?
Problem był taki, że Niemcy ostrzeliwali, a strzelali pociskami świetlnymi. To było po południu, już robiło się szaro. Widać było odpryskujące pociski świetlne. To robiło wrażenie, ale wtedy człowiek nie myśli o tym, tylko jak się wycofać. Będzie ranny czy zabity – to w ogóle sobie z tego nie zdaje sprawy. Muszę powiedzieć to, że mając piętnaście, szesnaście lat, to człowiek w tym wieku nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, absolutnie nie. Co innego teraz, to by sobie zdawał. Tym się cechuje młodzież – dobry żołnierz to młody żołnierz. To był najmocniejszy akcent Powstania.
- Poza walką, jak pan pamięta czas całego Powstania, na czym jeszcze upływał, jak nie był pan w akcji?
Jak nie byłem w akcji, to przede wszystkim trzeba było wyspać się. Spaliśmy na noszach, bo nie było łóżek, bo Związek Nauczycielstwa Polskiego to było biuro, biurowe pokoje. Nosze były porozkładane i na noszach spaliśmy. Jak się człowiek wyspał, to potem mu się jeść zachciało. Kuchnia była czynna, prowadzona przez Polki, kuchnia nawet dobrze zaopatrzona.
Były jeszcze zapasy konspiracyjne. O, ciekawostka! Między Mostem Poniatowskiego a mostem średnicowym, przy moście średnicowym wchodziło się przez wejścia, zaułki od Czerwonego Krzyża, był tam magazyn żywnościowy Armii Krajowej. To był teren niczyj, po którym chodzili i Niemcy i my. Z olbrzymią obstawą od strony niemieckiej, od strony Mostu Poniatowskiego, chodziliśmy do magazynów i stamtąd wyciągaliśmy: boczki, słoninę, kaszę, mąkę. Stamtąd było gros żywności.
- Starczyło na całe Powstanie?
Nie, nie na całe Powstanie. Pod koniec sierpnia, początek września to właśnie z tych zapasów korzystaliśmy. Brakowało bardzo cebuli, pomidorów. Były poletka ostrzeliwane stale przez Niemców, ale młody, to odważny, szedł i to rwaliśmy. Każdy dla swojej drużyny starał się coś wykombinować.
- Oprócz wysypiania się pamięta pan inne formy spędzania czasu, wśród przyjaciół?
Jeszcze muszę powiedzieć, że poza wypadami, niebezpiecznymi akcjami, były tak zwane warty na placówkach, bo całe Powiśle było otoczone punktami. Na punktach trzymało się warty, drużyny się zmieniały i cały czas było niebezpieczeństwo, że Niemcy mogą atakować. To były tak zwane placówki.
- Co ile się państwo zmieniali na wartach?
Człowiek miał karabin, albo karabin maszynowy, w zależności od punktu jak i ważności punktu i obserwował przedpole – Niemcy idą, czy nie idą, atakują czy nie atakują - na pozycyjnych stanowiskach.
- Jak długo trwała warta, ile godzin?
Dzień, noc, jeszcze dzień, różnie w zależności od tego, czy były wolne zasoby ludzkie, żeby można było się wymienić. To nie było ciężkie i trudne. Natomiast jeszcze przejdę do pobytu w Śródmieściu. Zajęliśmy stanowiska na gruzach Poczty Głównej, w tej chwili jest tam bank, a od strony Nowego Światu wzdłuż Wareckiej atakowali Niemcy. Niemcy zalegli w budynku przylegającym do Poczty. Z gruzów wykurzyliśmy ich stamtąd granatami. Poza tym była placówka w szkole imienia Górskiego. Na Górskiego przed wojną było gimnazjum, liceum i tam trzymaliśmy placówkę do końca. Górskiego pod trzecim - ten budynek wciąż stoi - palił się w tym czasie, jak ja tam byłem. W tym czasie nastąpiły pierwsze rozmowy kapitulacyjne z Niemcami, a po naszej, drugiej stronie były oddziały SS i oddziały generała Własowa – kolaborantów rosyjskich, białoruskich, którzy walczyli po stronie niemieckiej. Niemcy zaaranżowali spotkanie z nami. Oni mieli alkohol pod tytułem kordiał – nie znacie firmy, a to był bardzo dobry kordiał Barczewskiego. Próbowałem już po wojnie. Mieliśmy kordiał, bo sklep Pakulskich był rozbity i tego było pełno, a oni przynieśli żywność. Był poczęstunek, spotkanie bez podawania rąk. Oni już mówili, że po Powstaniu nie będziemy się męczyć. To było przyjazne spotkanie z wrogiem.
- Ile osób w tym uczestniczyło?
Z naszej strony było pięć osób. Obserwowałem to, nie brałem w tym udziału. Natomiast brałem czynny udział, bo miałem niezabezpieczony karabin na plecach i nie wiem, czy w zdenerwowaniu czy coś, pociągnąłem i wystrzeliłem. Wszyscy konsternacja, bo strzały blisko, z odległości dziesięciu metrów. Opieprzyli mnie, ile wlezie, zdarza się, to humorystyczny moment. Jeszcze drugie świadczy o tym, jak byliśmy zmęczeni, bo głód był straszny. Ze Zgoda, do Haberbuscha to jest Grzybowska przy Prostej – to był kawał drogi. Były doły, wyrwy, nie było ulic, przez gruzy człowiek się musiał przedostawać. Chodziliśmy do Haberbuscha po jęczmień i po żyto. Jęczmień kręciliśmy na młynkach i jedliśmy, bo nie było co jeść.
Zmielony. Głód był niesamowity. Tłuszcz skombinowała babka. Okazało się, to był pokost. Usmażyła placków na pokoście z mąki – to było straszne. Znowu humorystyczny moment, bo zauważyłem kota na Zgoda 4, który się błąkał. Z kolegą, lekarzem ginekologiem, zasadziliśmy się na kota i złapaliśmy. Już nie pamiętam, który przerżnął mu gardło. Kot nam się wymknął bez głowy, ale złapaliśmy go, oprawiliśmy. Ponieważ w czasie okupacji chowaliśmy króliki, to mieliśmy wprawę jak oprawiać kota. Wszyscy się z nas nabijali. Mieszkaliśmy, stacjonowaliśmy w pomieszczeniach, normalnych lokalach mieszkaniowych. Na drzwiach rozciągnęliśmy kota, oprawialiśmy go. Wszyscy się nabijali, że kota... Ale jak potem zaczęliśmy smażyć kota na gęsim smalcu, to wtedy było pełno amatorów: „Daj kawałek.” Kot poszedł. To było z trochę weselszych przypadków. W czasie transportu do obozu w Fallingbostel, tam były na każdym kroku dokładne rewizje. Tam była straszna nędza, nie było co jeść. Wpędzili nas do baraków, w których były tylko gołe deski, żadnych sienników, nic. Z góry chmara pluskiew, dosłownie zgarnialiśmy z siebie pluskwy. Całą noc nikt nie spał, ale nie można było nic poradzić. Rano byliśmy popuchnięci od pluskiew. Po tygodniu wyczytali nas, załadowali transport i grupę sześciuset skierowali do Dorsten w Westfalii, do innego obozu. Tam też była nędza, jedliśmy proso gotowane, też była bieda. W obozie na początku lutego zapytali, kto chce iść pracować na ochotnika do baera, na rolę do niemieckiego gospodarza. Zgłosiłem się, nie tylko ja, bo grupa piętnastu. Przepędzili nas pieszo stamtąd pod Rheinberg, wieś Eversael i tam zaczęliśmy pracować u chłopa na roli. Już było dobrze, bo było co jeść. Potem z powrotem transport do środka Niemiec, bo front się zbliżał. Uciekliśmy pod Bielefeld, na własną rękę przyjechaliśmy do obozu macierzystego.
To był marzec, bo pędzili nas osiemset kilometrów, tylko nocą. Z tym, że w nocy bombardowało lotnictwo alianckie, trzeba było się dobrze chować. Poza tym o głodzie szliśmy osiemset kilometrów. Pod Bielefeld uciekliśmy z kolegą, bo nie mieliśmy siły dalej iść. Wróciliśmy na stację, ale stacja była obstawiona. Szczęście – spotkaliśmy Polkę, która nas doprowadziła na tyły dworca, pokazała który wagon i weszliśmy do wagonu. Rzeczywiście wagon został podczepiony i pojechaliśmy do Hanoweru spod Bielefeld. Ale znowu problem, jak się w Hanowerze dostać na pociąg do Fallingbostel, znowu dworzec obstawiony. Poszliśmy do Feldgendarmerie - to polowa żandarmeria wojskowa z blachami na piersiach - i powiedzieliśmy, że transport był rozbity przez naloty i chcemy do Fallingbostel do obozu. Jeden kazał poczekać, to czekamy. Przyszedł alarm lotniczy, to wpadł następny Niemiec i wyrzucił nas stamtąd. Nie było co robić. W pewnym momencie podchodzi do mnie kobieta i czysto po polsku powiada: „Słuchajcie panowie, może macie trochę mleka w proszku, bo mam dziewczynkę.” Była z dziewczynką, chyba czteroletnią. „Nie mam co jej dać jeść.” Mówię: „Dobrze, ale to pani nam pomoże, bo pani zna niemiecki, bilety potrzebujemy do Fallingbostel.” - „To wam to załatwię.” Dałem jej mleko, ona po jakimś czasie przyszła, przyniosła nam bilety do Fallingbostel. Wróciliśmy do Fallingbostel. Tam, jako uciekinierów, przydzielili nas do karnej kompanii, od razu, z miejsca. Miałem ostatni garnitur. Jak wychodziłem z Powstania Warszawskiego miałem trzy na sobie. Dostałem czwarty, ładny brązowy garnitur, to mi zdjęli i dali zgniłozielone ciuchy wojskowych kałmuków. Oni mundurowali degeneratów sowieckich do swoich. Było całe dochodzenie, osobno nas przesłuchiwali, a my byliśmy umówieni, co do tego, że atak był z góry, że rozbity transport, jak uciekliśmy. W karnej kompanii trzymali nas tydzień, a potem jeszcze trafiliśmy do zamkniętego miejsca, składającego się trzech baraków, też karna kompania. Ale w tej karnej kompanii już do nas przyszedł przedstawiciel obozu, Polak i dostaliśmy z miejsca po dwie paczki Czerwonego Krzyża, a paczka miała pięć kilo. Tam było wszystko. Dwie paczki „bejruckie”, wschodnie to były same słodycze. Tam zaczęło się już eldorado. Dostaliśmy nowe angielskie mundury i po tygodniu przeszliśmy już normalnie na obóz. 8 kwietnia podjechały czołgi angielskie, oswobodziły obóz. Potem był okres, że szabrowaliśmy, co się dało: gęsinę, rowery, a potem motory, które znajdowaliśmy u Niemców w słomie. Na motorach zaczęliśmy zwiedzać Niemcy. Wiedzieliśmy o tym, że nasze koleżanki z AK zostały zamknięte w obozach pod granicą holenderską – Oberlangen i Niederlangen. Trzeba jechać do dziewczyn. Zało nam benzyny, ale w Kloppenburgu widzieliśmy, że jest polskie lotnisko 131 „wingu” lotniczego. Tam zajechaliśmy, przyjęli nas z otwartymi ramionami. Mieli pierwsze spotkanie z młodymi chłopakami. Było nas czterech. Koledzy byli starsi ode mnie o dwa lata.
Czterech na czterech motorach jechaliśmy. Tam nas gościnnie przyjęli, mundury mieliśmy nowe, więc nie można było brać lotniczych mundurów. Mówimy: „Musimy jechać.” - „Nie musicie jechać.” Zaprowadzili nas do samochodu, w którym było wszystko - i kuchenka gazowa i łóżko. Przyszedł kapitan i powiada: „Słuchajcie, dzisiaj mamy święto 131 „wingu”, będzie Orliński, pewnie słyszeliście, będzie Bajan, jeszcze paru będzie, to przyjdźcie. Bez żadnych zaproszeń, po prostu w baraku będzie, przyjdźcie.” Poszliśmy tam. Pierwszy raz się spotkałem z tak zwanym angielskim bufetem. Nastawione było jedzenia: szynka, ciastka. Widziałem ciastka, a ciastka bardzo lubiłem i lubię, ale nie mieliśmy odwagi. Oni zajęci sobą, rozmawiają, piją drinki, ale w końcu podeszliśmy do sierżanta. „Bierzcie, chodźcie chłopy.” Objedliśmy się tam, ile wlezie. U nich gościliśmy przez dwa dni. Dali nam benzynę, załadowali na motory, popatrzyli na motory, wyregulowali je i pojechaliśmy do Niederlangen, do Oberlangen. Tam były Polki. Osobiście zaprzyjaźniłem się z miłą dziewczyną, która pracowała na kuchni. Jadaliśmy z drugiej strony na kuchni, też już było dobrze. Do Oberlangen przyjechali żołnierze z drugiego korpusu, służbowo oczywiście, cztery samochody. Pamiętam, sierżant trochę zaciągał, był po Syberii, Sybirak ze wschodu, zapytał: „Co wy tu robicie chłopaki? Przecież idźcie do Andersa.” - „Tak, ale jak się dostać?” – „To wy się pytacie, jak się dostać?” Wyciągnął mapę sztabową. „Bierzcie ołówek, papier i piszcie. Pojedziecie po takich miastach” - i po kolei nam wyliczył: Augsburg, Murnau – „Do Murnau się musicie dostać, a z Murnau odchodzą transporty do drugiego korpusu.” To nam w to graj. Jeszcze po drodze Anglicy nam zabrali motory. Spod Kloppenburga bez motorów autostopem jechaliśmy do Oberlangen. Autostopem stamtąd przez całe Niemcy spod granicy holenderskiej do Murnau dojechaliśmy. W Murnau z kolei zapisy, transporty, biurokracja. Transport odjeżdżał dwa razy w tygodniu, pełno ludzi, trzeba było zapisać się na listy, czekać. Wpadliśmy na pomysł, że jak samochody wyjeżdżają, to można wskoczyć. Tak zrobiliśmy. Samochody wyjeżdżały, to w ostatniej chwili wskoczyliśmy, podali nam ręce, pojechaliśmy. Z tym tylko, że oni mieli wyżywienie, a my nie mieliśmy nic, ale darowali nam po drodze. Przez Weronę do Predappio, a Predappio to miejsce urodzenia Mussoliniego. W Predappio w szkole zostaliśmy trzy dni, a potem jeszcze był obóz, do którego przychodzili kupcy z różnych oddziałów i dobierali sobie żołnierzy. To było w Sant Georgio. Mnie się podobały czarne berety, bo czarny beret wydawał mi się twarzowy. Trafiłem do II Warszawskiej Dywizji Pancernej, II Pułk Artylerii Przeciwpancernej. Tu spędziłem półtora roku. Wyznaczyli mnie na szkołę podoficerską i na szkole podoficerskiej w czasie ćwiczeń w Apeninach... Oczywiście było ostre strzelanie i z czołgów, już po przeszkoleniu komandoskim, trzymiesięcznym, pobieżnym, ale co trzeba było, to nam wcisnęli... Jeszcze miałem przygodę, bo nie miałem wystarczająco dużo lat, a byłem w wojsku - oszukałem, dwa lata przecież sobie dodałem, miałem nie dziewiętnaście, a siedemnaście. Stanąłem do raportu, do dowódcy dywizjonu i przyznałem się. „To niedobrze. U, niedobrze z tobą kochanieńki. To ty pójdziesz do cywilnego obozu.” Całą noc nie spałem. Była godzina druga, przychodzi sierżant Sybirak i powiada: „Ty się nie przejmuj, jutro jedziesz ze mną, przepiszemy cię na ochotnika i nie ma sprawy, bo masz już siedemnaście lat, będziesz ochotnikiem.” Kataklizm, który mi groził, że pójdę do obozu karnego, minął. W międzyczasie napisałem podanie do gimnazjum i liceum przy V Kresowej Dywizji Piechoty w Modenie o przyjęcie. Zapomniałem potem o tym. Jak już zbliżał się koniec szkoły podoficerskiej, to przyjechał łącznik z rozkazem, żebym się stawił w ciągu czterech dni w Modemie w gimnazjum. Zostałem tam przyjęty. Zrobili dla mnie ekstra egzamin, pobieżny, jeszcze nie było końcowych egzaminów. Zdałem egzamin i pojechałem do Modeny. W Modenie dostałem się od razu do drugiej klasy, bo na kompletach w czasie okupacji miałem pierwszą klasę zaliczoną. Wierzyli mi na słowo. Był lekki sprawdzian i rozpocząłem naukę w drugiej klasie liceum V Kresowej Dywizji Piechoty. We wrześniu nastąpił wyjazd do Anglii, cała szkoła została ewakuowana do Anglii. 2 września byliśmy w Neapolu, zaokrętowanie było 4. Już nie pamiętam którego, ale dwa, trzy dni płynęliśmy do Liverpoolu. w Liverpoolu rozmieścili nas w byłych obozach amerykańskich wojsk desantowych. Amerykanie byli skoszarowani na terenie Anglii, po nich zajęliśmy miejsce. Tam nie było co robić, pilnowaliśmy obozów. Szkoła w międzyczasie rozpoczęła naukę, więc nas wszystkich zakwaterowali i rozpoczęły się lekcje na barkach z blachy. Zimno było jak cholera. W międzyczasie następowała rejestracja polskich żołnierzy w Ambasadzie Warszawskiej, bo ci którzy zdecydowali się, że wyjadą do Polski, to byli tam rejestrowani. Szkoła została zawieszona w próżni, nie wiadomo było, co będzie. Zgłosiłem się na wyjazd do kraju. 17 maja 1947 roku wróciłem do kraju. Ciekawostka jeszcze taka, że każdy z nas dostał osiem arkuszy papieru A4, duże formaty i tam było wszystko, co się robiło od urodzenia, jak się śmiała prababcia, jak miałem osiemnaście lat . Potem, jak się okazało, to szło za mną, bo gdziekolwiek nie podawałem, że byłem w Armii Krajowej czy u Andersa, to oni mieli dokumenty w ręku, trochę mi to przeszkadzało w karierze.
- W dokumentach pan wszystko napisał?
Wszystko było zapisane i to właściwie koniec.
- Jak pan wrócił do kraju, co pan zaczął robić?
Zacząłem się uczyć w trzeciej klasie gimnazjum na Kawęczyńskiej. To była szkoła dla dorosłych. Pierwszy rok nie pracowałem, a drugi rok, ponieważ ojcu nie było za lekko, rozpocząłem pracę w Zjednoczeniu Przemysłu Surogatów Kawowych i Namiastek Spożywczych na Nowym Świecie 64 w charakterze referenta. W międzyczasie zdawałem na Szkołę Główną Służby Zagranicznej na Wawelskiej. Zdałem egzamin, bo angielski miałem jako tako opanowany, poziomu tych, co ze mną zdawali nie obawiałem się, egzaminu z wiedzy o Polsce współczesnej też. Zdałem na dobry. Rozpocząłem naukę. Na drugim roku wezwali mnie na górę. Siedział „cichociemny” – gdzie byłem, co robiłem? Chciałem zorientować się, mniej więcej, o co chodzi. „To nie, to napisz.” Jak mam napisać, to już napisałem wszystko. Jak napisałem Armię Krajową i Andersa, to mnie wyrzucili ze szkoły. Ponieważ skierowali mnie na SGPiS - obecna szkoła handlowa na Rakowieckiej - na Wydział Planowania Finansowego, to mnie to zupełnie nie odpowiadało, zrezygnowałem. Zostałem z maturą.
- W kolejnych latach, jak pan próbował znaleźć pracę, czy spotkał się pan również z represjami?
Tak, zacząłem pracować w ORBISIE w turystyce krajowej w biurze obsługi ruchu turystycznego. Nas tam było osiemnastu. Na osiemnastu siedmiu było akowców, dwóch było z lasu, a reszta z konspiracji, lepsi ode mnie, bo starsi. „Bezpieka” się do nas dorwała. A ORBIS to było coś takiego – jak zlikwidowali szósty departament Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, to wszystkich Żydów, pułkowników, majorów dali do ORBISU na dyrektorów, między innymi majora Gruda z „bezpieki”. Potem był dziennikarzem: „Blasków sportu cienie, czyli Gruda na antenie.” Dziobaty był, on był szefem „bezpieki” na Łódź, pułkownik Krakowski, szef „bezpieki” na Wrocław – takie towarzystwo tam było – Dorlich, Żyd, który prowadził kadry. Była komórka „bezpieki”. Zabrali się za nas. Byliśmy zgrani. Robota nam szła dobrze, jak nie było co robić, to szliśmy na plażę opalać się. Przed przyjściem – to był róg Alej Jerozolimskich i Brackiej, tam jest ORBIS w dalszym ciągu – kolega podchodził i pytał: „Stemplowali przepustki dzisiaj na plaży?” Dobrze nam się działo. Jeden drugiego krył. Mieliśmy różne obsługi wycieczek, zjazdy, kongresy, robiliśmy Kongres Obrońców Pokoju. To była ciekawa robota, a ponieważ byliśmy zżyci, zgrani to nam się dobrze pracowało. Ale bezpieka się do nas dorwała i zaczęli nas wzywać po kolei. Wezwali mnie, nie powiem, że nie się nie denerwowałem. Oni wszystko o mnie wiedzieli. Proponują współpracę. Mówię: „Nie nadaję się, jestem za nerwowy.” - „To się namyślcie.” Schodzę markotny, a Jurek Kuczyński, który żyje do tej pory, który był w lesie i przeszedł gehennę „bezpieki” na Pradze, mówi: „Nie denerwuj się, idź na dół.” A na dole mieliśmy piwnicę, tam był sprzęt turystyczny, koce. Wchodzę, a tam już czterech. Lufa na stole stoi, wóda, zakąska. „Nie przejmuj się, my też to przeszliśmy, wypij.” Zaczęli nas po kolei wyrzucać. Mnie też to spotkało, wyrzucili mnie z ORBISU, przez pół roku nie mogłem znaleźć roboty. Wpadłem na genialny pomysł - nie byłem w partii, skąd! - poszedłem do Komitetu Warszawskiego w Aleje Jerozolimskie i trafiłem na człowieka rozsądnego i mówię mu, o co chodzi, że roboty nie mogę znaleźć. „A gdzieś szukał ostatnio roboty?” - „W << Centrogalu >>, bo w handlu trochę siedziałem i trochę się na tym znam.” - „Poczekaj.” Wezwał szefa kadr, a to był też policjant emerytowany, gruźlicę miał. Powiedział: „On ma dostać taką opinię, że jak znajdzie robotę, to ma pracować, bo inaczej to ci mordę zbiję. Zobacz, on jest wściekły, on jest doprowadzony do wszystkiego, po co mu psujesz? Odszedł od was? W porządku, ale on musi pracować.” Faktycznie dali mi dobrą opinię, miałem sprawę nagraną w „Centrogalu” na Mokotowie i tam zacząłem pracować. To się tak skończyło, potem już się nie czepiali, miałem spokój.
- Proszę na zakończenie o refleksje o Powstaniu. Jak pan z perspektywy myśli o Powstaniu?
Na ten temat: i rozmowy i własne przemyślenia... Doszedłem do wniosku - nie wiem, czy to słuszne - ale wydaje mi się, że jednak tak, że gdyby nie Powstanie, to biorąc pod uwagę to, co się działo z oddziałami Armii Krajowej na terenach „wyzwalanych” przez Sowietów, to wszyscy żołnierze Powstania Warszawskiego skończyliby na Syberii. Tego jestem pewien. To faktycznie była trudna sytuacja, bo z jednej strony rozpocząć Powstanie przy takim przygotowaniu, jakie było, a było bardzo nędzne, jeśli chodzi o zaopatrzenie w sprzęt, w broń – to była tragedia i niepewność. Ale z kolei pewność była taka, że Rosjanie wszystkich spacyfikują i wywiozą, chociażby przykład, co zrobili w Wilnie… nie tylko w Wilnie. Mój przyjaciel Kuczyński, który był w lesie po zamachu na Kutscherę, musiał zostać, bo był w obstawie, ewakuowany do lasu. Jego oddział otoczyli Niemcy – to naoczny świadek – dowódców wezwali na odprawę, a wszystkich otoczyli czołgami i spacyfikowali. Nie to, że zamknęli. Po prostu ich rżnęli. Kilkunastu udało się uciec, między innymi jemu. To samo byłoby z nami, a mieli czas, środki, możliwości. Jak z Rembertowa pchali całe transporty na Syberię, to co to jest pięćdziesiąt czy trzydzieści tysięcy żołnierzy? Nic. Moje zdanie – to było jedyne wyjście. Tak, to część młodzieży została uratowana, wyjechała do niemieckich obozów, przetrwała, przeżyła wojnę, część została na zachodzie i to na dobrych stanowiskach. Ale ocaleli, nie zostali wymordowani przez kacapów.
Warszawa , 19 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk