Tadeusz Janecki
Moje nazwisko Janecki Tadeusz. Urodziłem się 13 marca 1936 roku w Warszawie.
- Proszę powiedzieć, co pan zapamiętał z czasów okupacji? Był pan wtedy bardzo młodym chłopakiem.
Byłem młodym chłopakiem, ale ponieważ mój brat brał później udział w Powstaniu, należał do organizacji, w naszym domu na Tarczyńskiej pod 13 mieszkania 21 odbywały się zbiórki chłopców, szkolenie z bronią. Były u nas magazyny ulotek, Biuletynów, które mój brat między innymi na placu Narutowicza, po mszy, szczególnie w niedziele, kiedy tłum ludzi wychodził, rozrzucał. Mimo policji, chodzili Niemcy – żandarmeria.
- Czy mimo młodego wieku, wtajemniczano pana w sprawy konspiracyjne, a może mimo woli był pan świadkiem działalności brata?
Mimo woli raczej, ale mimo wszystko nawet dzisiaj, z perspektywy czasu, zastanawiam się, że nie było to aż tak bardzo tajnie robione. Sam dziwię się, powiem szczerze, dzisiaj bym podchodził inaczej. Przecież na Tarczyńskiej, gdzie mieszkaliśmy, była szkoła, którą Niemcy ewakuowali, następnie było SS. Dosłownie po drugiej stronie. Mieszkałem pod 13 z bratem, z mamą, a szkoła była pod 8. Esesmani już przewidywali, że będzie Powstanie, prawdopodobnie wywiad wiedział o tym, bo wysiedlili szkołę i zbudowali bunkry. Robili wszystko. Były samochody pancerne, czołgi. Tak że Niemcy byli przygotowani do Powstania.
- Ciekawi mnie, jak wyglądało życie dzieci w okupowanej Warszawie. Naturalną cechą dzieci jest to, że opowiadają i chwalą się tym, co mają w domu. Czy jak pan widział w domu pistolet, który przyniósł brat lub jego koledzy, nie miał pan ochoty pochwalić się tym faktem kolegom?
Tak. U nas akurat był Vis, leżał w bieliźniarce. Zawsze leżał i nawet dzisiaj dziwię się, że brat nie bał się, że pistolet leżał w domu, że ulotki były w domu. Mama robiła awantury, bo była wdową, miała nas dwóch (brat był siadem lat ode mnie starszy) i wiedziała, czym to grozi. Tak że jak był kiedyś przełożony brata, Leszka, zwracała się do niego, że to jest młody chłopiec: „Po co pan go wciąga?”. Mówi: „Proszę pani, moja mama ma tylko jednego syna, a pani ma dwóch”. Taka była argumentacja jego przełożonego. Jeżeli chodzi o konspirację, to powiem szczerze, rzeczywiście mówili: „Idź pobawić się na podwórku!”, kiedy się spotykali. Ale widziałem, że pistolet rozbierali, składali i tak dalej. Tak jak mówię – Vis leżał u nas w bieliźniarce.
- Czy miał pan okazję pobawić się Visem albo chociaż go dotknąć?
Mało tego, przyznam się szczerze, że jak kiedyś nie było mamy ani brata, wziąłem pistolet, na drugim piętrze mieszkałem, włożyłem [za pazuchę] i pochodziłem sobie po korytarzu. Młody chłopak, dziewięć lat prawie, to mi zaimponowało. To było jedyne moje wykroczenie, jeżeli to tak można nazwać.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch Powstania?
Jeszcze może powiem dwa słowa o [okupacji]. Nasz dom to była tak zwana studnia. To był duży dom, dużo ludzi mieszkało. Mieszkała też nasza daleka kuzynka, której rodzice zginęli w 1939 roku od bomby. Trzy dziewczynki ich było. Z Leszkiem chodziła, jak nosił nieraz całą teczkę granatów, pistoletów, zawsze z nim szła. Zawsze mówił: „Pójdę na Powstanie, a ty musisz się mamą opiekować”. Tak się stało rzeczywiście. Często jak Leszek wychodził, przypuśćmy kładł sobie Visa pod Parabelkę i pełna teczka granatów. Mówię: „A po co drugi pistolet tu kładziesz?”. Mówi: „Jak będzie chciał
Ausweis, to mu pokażę
Ausweis”. To była ich młodzieńcza fantazja, odwaga. Do dzisiaj nie wiem, jako człowiek dorosły patrzę na to zupełnie inaczej, a wtedy, po prostu, to byli bardzo wielcy patrioci. Było u nich umiłowanie ojczyzny. Dzisiaj, nie wiem, może i są tacy młodzi ludzie.
- Czy pamięta pan moment, jak brat wychodził do Powstania?
Tak. Rano 1 sierpnia powiedział: „Jest ostre pogotowie, nie wiem, czy wrócę na noc”. Z mamą się pożegnał i ze mną.
- Jak matka na to zareagowała?
Mama poprzednio robiła mu awantury. Jak przyszedł jego przełożony, też do niego się zwracała, ale to nic nie skutkowało. Później ulotki wyniósł. Po awanturze, którą mama mu robiła, już gdzie indziej przetrzymywał. Okazało się, że u stryjka. Stryjek mieszkał w Radości. Po wojnie było znalezione, pod werandą masę ulotek miał pochowane.
- Czy pana mama nie chciała go zatrzymać, żeby został w domu i nie wychodził walczyć w Powstaniu?
W tym dniu nie zdawała sobie sprawy, że jest Powstanie. Nie powiedział wyraźnie, tylko: „Jest ostre pogotowie. Nie wiem, czy dzisiaj na noc wrócę”. Było pocałowanie, pożegnanie i koniec. Później, w czasie Powstania, u nas w bloku mieszkał ksiądz. To był duży dom. Powiedział, że widział brata. Na rogu Wroniej i Chłodnej była barykada. Zwracał się do brata, mówi: „Zostaw to wszystko. Chodź”. Przyznał się mamie, że namawiał go, żeby zostawił [Powstanie]. Ale nie było żadnego argumentu, oni byli tak [ogarnięci] miłością do ojczyzny, nie wiem, nienawiścią do wroga, że nie było żadnej siły.
- Proszę opowiedzieć, jakie były dalsze losy brata.
Dowiedziałem się, że był róg Wroniej i Chłodnej. Dalsze losy się skończyły. Już nic dalej nie wiedziałem. Teraz dopiero, po latach. Mama po wojnie dowiadywała się, czy jest zaginiony. Nigdzie nie miała [wiadomości]. Teraz dopiero, jak przyszły listy wykupione z Niemiec, mam wnuczka, wnuczek [ma] internet. Mówię: „Zobacz Bartuś www.1944.pl”. Patrzy, patrzy, podał nazwisko brata, Lech Janecki, pseudonim „Leszek”, bo myśmy w domu mówili Leszek normalnie, a on był Lech z imienia. Mówi: „Zaraz, bo odsyła mnie do ściany”. Patrzy, że jest. Dopiero teraz dowiedziałem się, że jest na ścianie, że poległ, po tylu latach. Dopiero zwróciłem się do działu kombatanta i pani mi powiedziała, że zginął 15 września, że poległ, ale też nie wiem, gdzie i jak.
- Nie miał pan później żadnych informacji o losach brata, nawet od ludzi, którzy byli w tym samym batalionie?
Nie. Był w Batalionie „Parasol”, w 2. kompani.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądały losy pana i pana mamy w czasie Powstania.
Moja mama była wdową. Było nas dwóch. Tak jak mówiłem, brat się pożegnał, rano poszedł. W międzyczasie ganiałem po podwórku z chłopakami. Było zdarzenie, że któryś z sąsiadów do mnie mówi: „Tadek, masz tu pięćset złotych”. Tak zwane górale, widocznie nie szły. Teraz, z perspektywy lat, wiem. Miałem kolegę Mirka, to mówię: „Chodź ze mną”. Mówi: „Kupcie sobie latarki, a resztę mnie przyniesiecie”. Myśmy „górala” wzięli, jeździliśmy po sklepach wszędzie, ale już nigdzie nie chciał nikt przyjmować w tym dniu, bo to był 1 sierpnia 1944 roku. W momencie [wybuchu Powstania], o godzinie „W”, o siedemnastej byliśmy na placu Starynkiewicza. Przejeżdża motor i krzyczy: „Uciekajcie, Powstanie!”. Strzały. Od Starynkiewicza do Tarczyńskiej jest kawałek drogi. Każdy wpadał, gdzie mógł, do bramy, do sieni. Myśmy wpadli na plac Lindleya. Nawet byłem teraz zobaczyć, który to numer, bo wizualnie wiedziałem, gdzie to jest, a nie parzyłem na numer, nie zwracałem uwagi. To jest Lindleya 14 A. Tak jak ja, wielu ludzi wpadło, starsi, młodsi. Ludzie nas żywili. Dawali nam jedzenie, picie, koce do spania na schodach, na korytarzu. Po trzech czy czterech dniach, już w tej chwili dokładnie nie powiem, dwoje młodych ludzi – przypuszczam, że to para była, byli dużo starsi ode mnie – postanowiło, że wyjdą stamtąd, bo już nie było słychać głośno strzałów, że idą do domu. Mówię: „To też idę”. Mirek, mój kolega, był straszy ode mnie ze trzy, cztery lata, mówi, że boi się, nie pójdzie. Wyglądało to tak, że myśmy otworzyli bramę – do tej pory dom jest, nie był zburzony – dwoje młodych ludzi, ja trzeci, ręce do góry i żeśmy szli przez plac Starynkiewicza do Koszykowej koło Szpitala Dzieciątka Jezus, potem Koszykową przy murze żeśmy szli do ulicy Raszyńskiej. Na Raszyńskiej stał pierwszy patrol niemiecki. Mieli działo przeciwlotnicze. Też budynek do tej pory jest. Zatrzymali nas. Chłopak był straszy, wiedział, mówi, że
nach Hause idziemy. Doszedł do mnie Niemiec, zrozumiałem, że też ma dziecko i suchary mi daje. Człowiek był nauczony, żeby od Niemca nie brać, ale w kieszeń mi napchał wojskowych sucharów. Róg Raszyńskiej i Dalekiej – już musiałem skręcać, żeby Daleką dojść do Tarczyńskiej. Młodzi ludzie: „Do widzenia”. – „Do widzenia”. W prawo, na rogu stali już esesmani uzbrojeni w ręczne karabiny maszynowe, całe taśmy, ale dzieciaka [nie zaczepiali]. Ręce do góry [podniosłem], do Tarczyńskiej dobiegłem w prawo i zaraz pierwsza brama to było trzynaście. Zacząłem walić do bramy, pozamykane. Jak szedłem Daleką, to widziałem w perspektywie, za Grójecką był bazarek w czasie okupacji, paliło się wszystko, dymy. Moje wspomnienia – do bramy wpadłem, dozorca otworzył. Jak zacząłem wołać, że Tadek Janecki, ludzie zaraz się zbiegli: „Co widziałeś? Co tam synciu?”. Ktoś nawet czekoladę znalazł. W czasie okupacji czekolada była w ogóle [niedostępna]. W życiu nie jadłem czekolady w czasie okupacji! Ktoś mi dał kawałek czekolady. Matka najbardziej szczęśliwa, bo tego samego dnia jedno dziecko i drugie [wyszło z domu]. Jeden straszy, to wiedziała, że jest w organizacji, a drugi dzieciak – wyszedł i też go nie było. Tak że najwięcej matka się cieszyła, cała we łzach, w radości. Gorzej matka Mirka, mówi: „A gdzie Mirek?”. Mówię: „Mirek został na Lindleya, nie chciał iść”. Wtedy wszyscy musieli mieć zakryte okna kocami, bo chodziło o to, jak naloty były, żeby nie było światła widać. Matka jak to matka – później mi opowiadała – dochodziła do okna ciągle, dwoje dzieci nie ma w domu, że może któregoś zobaczy i Niemiec strzelił, cholernik, w samą framugę. Po paru dniach zaczęły się naloty, chowaliśmy się do piwnicy. Mama mówi: „Do piwnicy nie będziemy chodzić, bo jak nas zasypie, jak mamy zginać, to lepiej w domu niż w piwnicy”. Tak że myśmy z mamą raczej na naloty nie wchodzili do piwnicy. Później, nie wiem którego dokładnie, czy to był 6 sierpnia, czy który, wpadli Niemcy i: „Wszyscy –
Raus!”. Każdy, co mógł, to łapał. Moja mama po prostu zdjęcia mi dała, miała w woreczku. Dlatego mam zdjęcia brata z Powstania, ze szkoły. Wszystkie zdjęcia zabrała. Halinka, która pomagała bratu w czasie okupacji nosić broń, chodziła z nim na zbiórki, dochowała, że chciała mamie pomóc, jak nas wysiedlali z budynków. Każdy łapał, co mógł, przeważnie powłoczki. Kładli powłoczki na ramię i gnali nas wszystkich Grójecką na Zieleniak.
- Pamięta pan, czy wygnali was Niemcy, czy może Ukraińcy?
Niemcy wygnali nas z Tarczyńskiej, a już od Grójeckiej byli własowcy. Teraz, po wojnie, słyszę – RONA, dla nas to byli Ukraińcy, własowcy. Ubrania mieli koloru khaki, widać było, bębenkowce, pistolety na łańcuszku. To horda była, dzicz pijana, tylko: „Dawaj czasy!” i dziewczyny gwałcić. Halinka, która opiekowała się nami, Helena Wagner – bo każdy z domu bierze najlepsze rzeczy, mimo że było lato, ale i zimowe rzeczy – mama pelisę założyła na nią, coś na siebie założyła, żeby lżej i inne tobołki. Dzikus cholerny, własowiec, już niedaleko było od Zieleniaka, na Grójeckiej zobaczył ją i do bramy chciał wciągnąć, po prostu gwałcić. Jedną ręką pił, drugą pistolet [trzymał]. Wyjmuje pelisę mamy, zdjęła, mówi: „Chcesz to mnie zabij, nie pójdę!”. Jej odwaga mu zaimponowała, mówi:
Eee, uhadi!Na Zieleniak nas wygnali. Na Zieleniaku – muszę powiedzieć, bo nie wiem, czy każdy o tym mówi – tysiące ptaszków, kanarków, na murze. Ludzie wypuszczali. Jak z domu wyganiali, to każdy chciał, żeby stworzenie było wolne, bo wiedziano, że będzie dom spalony, zburzony. Tysiące kanarków, a pod murem rozbite werki zegarków. Zobaczyłem złoty zegarek. Mama mówi: „Rzuć, nie ruszaj!”. Bo oni tylko:
Czasy, czasy! Warszawiacy woleli rozbijać o mur, niż oddać zegarek. Z kolei na Zieleniaku była horda dzika, gwałcili. Mojej mamy rodzonej siostry córkę, szesnastoletnią Krysię. [Siostra mamy] niosła ją na rękach, bo była chora wtedy. Na Zieleniaku wyrwali ją, zgwałcili i zamordowali. Zabili ją na Zieleniaku, straciła życie.
- Czy może pan opisać, jak wyglądał Zieleniak?
Murem był ogrodzony. Mur czerwony, ogromny.
- Pamięta pan, czy były w środku stragany?
Tak. Nawet [pamiętam] zdarzenie: każdy siadał z tobołami, miał coś. Jako młody chłopak kręciłem się, patrzę – babka chyba drewienka musiała na Zieleniaku palić. Patrzę, że sobie wędzi, a głodny byłem. Każdy był głodny, bo w Powstanie byliśmy głodni i zimno nam było, tak samo i tu. Patrzę, że [jest mięso] na patelni, ślinka mi leci, podchodzi Ukrainiec, bo to kawałek babki było zgrabnej, on ją, a ja za patelnię. W ten sposób trochę żeśmy zjedli. Była konina, czerwone mięso, dosyć niesmaczne, słodkie, ale już było co zjeść. A tak, to po prostu ludzie koczowali. Stragany, to ludzie siedzieli, jeden tu, drugi tu. Każdy coś pitrasił, palił sobie. Później, nie wiem, za dwa dni z Zieleniaka nas wygnali przed mur. Mówię: „Nic, tylko będą nas rozstrzeliwać”. Za matkę trochę się schowałem, bo karabiny maszynowe ustawione były po drugiej stronie Grójeckiej. Ważniejszy przyszedł i:
Raus! Wszystkich nas popędzili w kierunku Dworca Zachodniego, a dalej rosło zboże jeszcze.
- Chciałem wrócić do Zieleniaka. Na Zieleniaku było parę tysięcy ludzi. Czy może pan więcej opowiedzieć o sytuacji, jaka tam panowała?
Tak, ciasno było.
- Czy mężczyźni, starsze kobiety bronili młodych dziewcząt przed gwałtami? Czy chociaż próbowali je obronić?
Daję przykład najlepszy, moment, jak dziewczyna smaży koninę, każdy jest zajęty sobą, a on chodzi, i ją po prostu [zabrał]. Nie zdawała sobie sprawy, że idzie ją zgwałcić czy zamordować.
Był budyneczek, murowany. Mieli swój [budynek], jak się wchodziło od Grójeckiej, bramą prosto, po lewej stronie. Do budyneczku wyciągali.
- Czy później zawsze zabijali zgwałcone kobiety?
Ciotka powiedziała mnie później, po wojnie – była wywieziona do Oświęcimia, do Ravensbrück i przeżyła, wróciła – bo nie byłem świadkiem, jak Krysię zabrali, zamordowali. Ciotka opowiedziała, że ją, tak jak nas gnali, tylko w różnych terminach z różnych ulic gnali, tak że myśmy się z ciotką na Zieleniaku nie widzieli. Po wojnie ciotka opowiedziała, że Krysię na Zieleniaku Ukraińcy zamordowali i zgwałcili.
- Proszę opowiedzieć, co się działo z panem i pana mamą po tym, jak znaleźliście się na Dworcu Zachodnim.
Jak żeśmy [szli] na Zachodni, to ludzie wiedzieli, że jak już nas prowadzą, to trzeba uciekać. Dużo ludzi uciekało w zboża, bo rosło zboże. Nawet dzisiaj się zastanawiam, gdzie zboże było, a to było żyto, rosło po prostu na obrzeżach. Ludzie niektórzy uciekali, tylko – pum, pum, pum. Co chwila strzały. Charakterystyczna rzecz: jak żeśmy szli chodnikiem, były wypalone plamy i kształt człowieka. Mówię: „Co to jest?”, pytam się mamy. Okazuje się, że jak kogoś zabili na chodniku, to oblewali benzyną i palili go. Później zostawał ślad na chodniku, charakterystyczny, osmolone, ślad człowieka. To też mnie, jako dziecku, utkwiło w pamięci. Przeżywałem, że był człowiek, już go nie ma, zostaje tylko plama na chodniku. Później do pociągu nas na Dworcu Zachodnim wpakowali i po drodze się musiał zatrzymywać, bo ludzie miejscowi już krzyczeli: „Uciekajcie, bo was wywożą do Niemiec, do obozów!”.
- Czy pamięta pan, jaki to był rodzaj pociągu, towarowy?
Nie, to był osobowy. To był osobowy pociąg, podmiejski, podejrzewam. Ludzie na peronach, jak tylko mogli, wyskakiwali i tylko strzały. Komu się udało, kogo nie trafili, to uciekł. A już później, z obozu w Pruszkowie, to parowozami.
- Czy może pan opisać, jak wyglądał obóz w Pruszkowie?
Ogromne hale są, wielkie. Chyba tam, gdzie parowozy naprawiali. Zależy, kto do której hali trafił. Myśmy byli w jednej z hal, człowiek przy człowieku siedział. Ani załatwić się – to wychodzili niektórzy ludzie, dzieci, płacz, po prostu jeden... Widocznie Niemcy kazali badylarzom, bo przywozili pomidory i brukiew – pamiętam dwie rzeczy, bo jak szedłem, to w pewnym momencie byłem głodny i mdlałem z głodu. Mama mnie brała na ręce dosłownie. Później trochę pomidorów jadłem. Po pomidorach później dostałem, większość młodzieży, w ogóle ludzi, miało czerwonkę. Bo to goły żołądek, pomidory i żółta brukiew, pamiętam jak dzisiaj. Ponieważ mama moja była położną, a ciągle miała nadzieję, że może spotka Leszka, brata starszego, zgłosiła się, dostała biały fartuch, jako Czerwony Krzyż rozdawała żywność i była przy transportach tych, co ładowali do Niemiec. Wtedy mama dawała żywność, co badylarze przywozili pomidory, a ja z tobołami, przerzucali mnie raz w jedno miejsce, raz w drugie. Halę opróżniali, oddzielnie kobiety, oddzielnie mężczyzn, dzieci. Mama szukała cały czas, że może spotka brata. W jednym momencie patrzę, byłem przy murze niedaleko, z tobołami, węgla było nawalone i chodził, nie wiem, czy to
Bahnschutz był, Niemiec z psem wilczurem. Widziałem, że ludzie do niego podskakiwali i dawali mu, podejrzewałem, że złoto czy coś [innego]. Część ludzi wieczorem po węglu przez mur i uciekali w ten sposób. Jak później mama przyszła, mówię: „Mamo, jest taka sytuacja, że ludzie uciekają”. Mama mówi: „Nie, zabije nas jeszcze”. Mówię: „Nie, przecież...”. Mama miała obrączki, bo tata w 1940 roku umarł, miałem Bozię złotą od komunii, mama miała pierścionek. W ten sposób żeśmy się uratowali, żeśmy uciekli z obozu z Pruszkowa.
- Można powiedzieć, że się wykupiliście.
Daliśmy Niemcowi, przekonałem matkę, że bierze i przechodzi dalej. Ludzie [wychodzili] po węglu, pierwszy skoczyłem na toboły, a mama sobie nogę zwichnęła później. Myśmy mieli rodzinę na Żbikówku w Pruszkowie, brat mamy mieszkał, był kolejarzem. Żeśmy do nich od razu stamtąd [przyszli]. W ten sposób myśmy się uratowali, a cała rodzina była wywieziona. Ciotka Hela, której Krysię zamordowali, była w Oświęcimiu, druga ciotka też była w Oświęcimiu. Wujek Kotus nie wrócił z Oświęcimia. Andrzej, Jędrek, syn ciotki, młodszy był, przeżył, wrócił. Dwie ciotki i jeden z moich braci ciotecznych wrócili z obozów po wojnie.
- Czy państwo byliście cały czas w Pruszkowie, aż do momentu wyzwolenia?
Nie. Byliśmy w Pruszkowie, była mojej mamy bratowa i brat rodzony mojej mamy, kolejarz. Ona była nieprzyjemna, powiem szczerze. Powiedziała, że nie będzie się narażać i nas nie będzie trzymać.
- Ludzie się bali. Niemcy szukali warszawiaków.
Bali się, dlatego powiedziała, że nas może trzymać tylko dwadzieścia cztery godziny, nie chce się narażać. Mama mówi: „Dwadzieścia cztery godziny to nie, ale pobędziemy dwa-trzy dni”. Tak było. Wujek był dobry człowiek, spokojny, a ona... Może się bała, mogę ją zrozumieć. Stamtąd poszliśmy na wieś, bo mąż ciotki, co Krysię zamordowali, mieszkał na wsi, w Michałowicach. Żeśmy z Pruszkowa poszli do Michałowic. Gospodarstwo było, miał stodołę, było dużo ludzi, którzy przed Powstaniem akurat nie byli w Warszawie. W stodole mieszkali u niego. Wujek od razu ucieszył się, przygarnął nas. Na wsi to zawsze o jedzenie było łatwiej już. Później, z Michałowic, mama miała znowu siostrę na Okęciu, a Okęcie, mimo że dwa kroki od Warszawy, już byli normalnie ludzie. Tylko warszawiacy byli „bandytami”, ci co mieszkali w Warszawie, a pozostali ludzie już normalnie żyli. Byliśmy później u ciotki na Okęciu.
- Czy na Okęciu nie było żadnych represji związanych z Powstaniem?
Nie, nic. W ogóle wszystkie okolice naokoło Warszawy, Włochy, ludzie normalnie chodzili, nikt nikogo [nie zaczepiał]. Znaczy represje były, łapanki też były. Teraz sobie przypomniałem: sąsiadka, młoda dziewczyna, bocznica była, złapali ją na wywóz do Niemiec, bo nawet wujek chodził, żeby załatwić coś, może ją wyrwać, żeby dać parę złotych. Ale nie udało się. Młodych ludzi też wyłapywali na wywóz do Niemiec. Blanka Baćkowska, pamiętam, też niedawno umarła, złapali ją i nie dało rady jej wyciągnąć, ją też wywieźli. Była bocznica na Okęciu, w kierunku jak jedzie się na lotnisko, bliżej stała „Berta”, słynna armata, która waliła na Warszawę. Bo to maszyna stała, wielka armata, wyło to. Jak waliła, to jeszcze jak byliśmy w Powstaniu, zawsze [szliśmy] wszyscy do piwnicy. Wycie zawsze było słychać, jak leci pocisk, ogromne były. Byliśmy u ciotki na Okęciu aż do momentu wyzwolenia. Jeden dzień przed wyzwoleniem tak wyszło, że poszliśmy do obcych ludzi i spaliśmy na stole. W nocy słyszę wybuchy. Mama mówi: „Bombardowanie”. Mówię: „Nie, to są wybuchy”. Niemcy wysadzali lotnisko i fabrykę „Skoda”. To był dzień przed wyzwoleniem, z 16 na 17 stycznia.
- Czy nie próbowaliście państwo w międzyczasie wrócić na Tarczyńską?
Nie, nawet nikt by o tym nie pomyślał! Nie było żadnej możliwości powrotu do miasta. Jak już ktoś się wyrywał, to cieszył się, że żyje. [W Warszawie] to już był koniec, piekło, śmierć. Nawet przez myśl by nikomu nie przeszło, żeby ktokolwiek mógł wrócić do Warszawy. Tylko całą noc fruwały w powietrze ognie, Warszawa płonęła. Ciągle fruwały, jak to papiery się palą, kawałki latały w powietrzu. U ciotki przeżyłem też desanty aliantów. Ale zrzuty to przeważnie nie wpadały do Warszawy, tylko na Włochy, na Okęcie. Bo z ogromnej wysokości dokonywali zrzutów. Jeszcze pamiętam na motorach Niemcy, jak było niedaleko, widziałem, jak mu spadochron spadał, jak szybko jechali, żeby złapać zrzut. Poza tym nie mówię już o prowincji. Dla nich wojna to była....
- Czym się różniło życie na prowincji pod Warszawą w czasie okupacji od życia w mieście?
Różniło się diametralnie. Po pierwsze myśmy w mieście głodowali i marzliśmy. Miałem odmrożone nogi, bo nie było czym palić, nogi na kuchni trzymałem. Mama robiła co mogła, na ulicy zbierało się kawałki węgla, które spadły z platformy. Mama jeździła na wieś, żeby rzeczy jakie miała swoje wymienić na żywność. Żywność to było po prostu zboże. Po domu, po całym bloku krążył młynek do zboża. Zboże się mieliło, z tego przeważnie była mąka i mieliśmy tak zwane kopytka. Mój brat też robił, bo mama musiała pracować. Była położną, to Leszek robił kopytka. Zawsze mnie trzymał, żebym mu pomagał, a ja uciekałem z domu ganiać jak to chłopak. W kółko kopytka jedliśmy ze zboża, to nas ratowało. Warszawiacy jeździli na tak zwany szmugiel. Moja mama, wdowa, co mogła szmuglować? Mogła wywozić na wieś tylko rzeczy ojca czy swoje lepsze i wymieniać na zboże, na żywność. Przeważnie było to zboże.
- Czy pamięta pan sytuację, że ktoś szmuglował rąbankę?
Była grupa handlarzy, była! To są fakty, nie można podważyć. Tylko to byli ludzie wyspecjalizowani, to trzeba było umieć, wiedzieć, tak jak i dzisiaj mieć smykałkę. Jeden ma do handlu, inny ma smykałkę do czegoś innego. A tutaj, jak była matka, wdowa z dwojgiem dzieci, to nam było bardzo ciężko. Ogólnie ludzie z miasta, jak nie mieli możliwości, a byli cwaniacy, przypuśćmy nawet w wieku mojego brata, to handlowali złotem z Łotyszami. Mój brat cioteczny z kolei wyjechał do Niemiec na roboty – syn jednej z moich ciotek – i też przeżył, był w armii Andersa. Później, nie wiem, czy przez Francję, czy jak się dostał, już nawet nie wrócił. Teraz dowiedziałem się, że w Szkocji ożenił się, żył. Też przeżył. W Oświęcimiu Rysiek też przeżył, a ci co brali udział... Mama miała trzy siostry, trzy siostry miały po dwóch synów, tylko mój brat należał do organizacji, a tamci nie należeli. Dwaj na Okęciu nie należeli, dwaj na Dalekiej co mieszkali, też nie, [jeden] do Niemiec wyjechał, [drugi] handlował. Część młodzieży była patriotyczna, chodzili na dodatkowe nauki, co nie było w szkole. Nie wiem, jak to się nazywało, wiem, że chodził później, po normalnej szkole. Jeszcze chodził do Niemcewicza. Dzisiaj nawet tablica jest, że było tajne dokształcanie.
O! Komplety.
- Czy według pana to, że młodzi ludzie wstępowali do organizacji było wynikiem wychowania w patriotycznej atmosferze zarówno w domu jak i w szkole, czy może była to po prostu młodzieńcza fantazja?
Jeżeli mówię o swoim bracie, mogę powiedzieć, że ci, którzy przeżyli, zawsze mówili, że był ambitny, zdolny, wyróżniał się, był bardzo dobrze zbudowany, wysportowany. Nawet spotykałem chłopców, dorosłych ludzi, którzy znali mojego brata, mówili: „Żeby przeżył, to by był najlepszym bramkarzem”. Ciągle w piłkę grali. Był wysportowany. Część młodzieży była zaangażowana patriotycznie, a część, która tak nie podchodziła do tego. To nie była młodzieńcza fantazja. Może też. Zapomniałem powiedzieć, jak mama robiła awantury, żeby do organizacji nie należał, mówił: „Zobaczy mama, jeszcze wrócę w polskim mundurze, jeszcze mama mnie zobaczy”. Dla niego był mundur polski, wiedział, że zwyciężymy, że przeżyje. Nie mieli w głowie, że zginą, że się poświęcą. Owszem, wiedzieli, że jest ryzyko, ale uważali, że doprowadzą do zwycięstwa, do wolności, mieli przekonanie. Nawet jego wypowiedź: „Zobaczy mnie mama w polskim mundurze”.
- Proszę powiedzieć, jakie czasy nastały, jak weszli Rosjanie? Gdzie wtedy była pana rodzina, czym się zajmowaliście?
Mogę powiedzieć, bo to mnie utkwiło w pamięci. W tym dniu, jak u obcej kobiety spaliśmy na stole i wybuchy były, co fabryki wysadzali, od razu rano się ubrałem i mówię: „Polecę zobaczyć, co to jest”. Rzeczywiście była wysadzona fabryka. Poleciałem do ciotki, bo znowu bomba spadła, niedaleko jej domu. W tym czasie mróz był, pamiętam minus dwadzieścia stopni, byłem w marynareczce, bo nie miałem nic innego. Jeszcze nas w obozie w Pruszkowie okradł badylarz, co przyjeżdżał z pomidorami. Mama mówi: „Jak nas wywiozą do Niemiec, to przynajmniej nasze lepsze rzeczy niech zostaną”. Dała mu najlepsze rzeczy i adres do brata swojego na Żbikówku w Pruszkowie, ale oczywiście ukradł i nie oddał. Nie sądził, że już wyjdziemy.
- Czy w tym okresie można było zaobserwować solidarność międzyludzką, czy raczej ludzie żerowali na nieszczęściu innych? Jaka jest pana opinia?
Ogólnie nie mogę powiedzieć, bo bym skrzywdził wielu ludzi może. Mówię, tylko w naszym przypadku konkretnym. To był pracownik może badylarza, co przywoził pomidory. Mama mu dała najlepsze rzeczy, bo to był przecież sierpień, pelisę, inne rzeczy ciężkie i napisała adres do brata, żeby mu oddał. Mój tata był przed wojną konserwatorem w Zamku Królewskim jako pozłotnik i w Łazienkach. Mieliśmy na ścianie Matkę Boską w Ogrójcu i pana Jezusa. To ciężkie było, mama wzięła, bo to pamiątka po ojcu i też mu oddała. Nawet później po kościołach chodziłem to odnaleźć, czy nie sprzedał, czy nie oddał może. Bo mama zwróciła uwagę na tabliczkę, nie pamiętała nazwiska, tylko miejscowość. Ale niestety nie udało się.
- Wróćmy do momentu, jak weszli Rosjanie. Co się wtedy działo z panem i pana rodziną?
Wtedy do ciotki poleciałem bombę zobaczyć. Na drugi dzień, to był 17 stycznia, mróz, w marynarce, bo nie miałem ubrania, nie miałem nic, motor przyjechał. Patrzę, mówię: „To chyba nie Niemcy”. Inny mundur. To był zwiad rosyjski. Pojechali na lotnisko i złapali tych, co wysadzali, bo nie zdążyli uciec. Od razu rozstrzelali, za chwilę wjechały samochody pancerne, Rosjanie. Pierwsze wrażenie – wszystko pijani byli, bo to była radość, wszyscy się całowaliśmy, obejmowaliśmy, że wolność, zwycięstwo, wszystko. Później patrzymy – na rowerze jedzie żołnierz w polskim mundurze – Polak. Bardzo byli biednie ubrani, sznurki, karabiny, wszystko parciane. Wszyscy rzucili się do Warszawy, mama została, a ja też do Warszawy. Znalazłem się na Grójeckiej, bo poszedłem, gdzie byłem w czasie Powstania, w kierunku placu Starynkiewicza, skórzany pas znalazłem. Mówię: „Będę miał na zelówki”. Potrzebna była skóra na zelówki. Polski żołnierz mówi: „Synku, idę na Berlin, mnie potrzebny taki pas”. Dałem mu pas. Była defilada, zaraz po drugiej stronie Grójeckiej, przed placem Starynkiewicza był Dworzec Główny. Był zburzony, ale zrobili trybunę i odbywała się pierwsza defilada po wojnie. Wszyscy spoza Warszawy zaczęli szabrować Warszawę, kto miał wózek nie wózek. Tylko mówię, pas znalazłem. Później poszedłem do akademika, szpadę sobie wziąłem do fechtunku. [W czasie okupacji] było gestapo, widocznie fechtowali się, porozrzucane wszędzie. Pozabijane konie, dużo koni zabitych, amunicji porozrzucanej po ulicach. Później zaczęło się pomału życie. Zobaczyłem swój dom. Niemcy, jak nas tylko wysiedlili, a szczególnie narożne budynki, wszystkie były spalone i zburzone. Róg Tarczyńskiej, Dalekiej, budynek, co mieszkałem był zburzony i po drugiej stronie to samo, że narożne budynki – widocznie z punktów strategicznych, teraz rozumiem – były spalone i zburzone, a pozostałe budynki stare, wszystkie zostały.
- Czy państwa budynek został zburzony?
Został, tylko została brama.
- Czy jako młody chłopak nie miał pan ochoty wrócić do Warszawy jeszcze jak trwało Powstanie albo tuż po Powstaniu, jak Warszawa była rabowana przez Niemców?
Po Powstaniu byłem pierwszego dnia w czasie wyzwolenia. Ale przed zakończeniem Powstania, przypomniałem sobie, jak byłem u cioci na Okęciu, byli chłopcy starsi ode mnie. Chodzili do Warszawy na Mokotów po książki, zburzone było, dużo było willi, domów jednorodzinnych. Mówię: „To też z nimi pójdę”. Poszedłem z nimi. Faktycznie – gruzy, wszystko stało otworem. Nawet moment był, że patrzę – na gruzie hełm jest. To jak chłopak za hełm się złapałem, a patrzę – był we krwi zakrzepłej. Zdziwiłem się, że kula przebija hełm. Między innymi nawet mam do dzisiejszego dnia obraz Tadeusza Kościuszki. Ponieważ jestem Tadeusz, obraz wziąłem, olejem malowany. Mam go do dzisiejszego dnia jeszcze w domu, to jedyna [pamiątka]. Pierwsza rzecz w moim życiu, którą zdobyłem i mam do dzisiejszego dnia. I książki. Pewnego razu, żeśmy kilka wypadów robili po książki na Mokotów, ale nie było mowy, żebym szedł na Tarczyńską na Ochotę, bo wiedzieliśmy, że są i Ukraińcy i Niemcy. Mokotów widocznie wcześniej padł, na bliskim Mokotowie może to było. Z Okęcia żeśmy przebijali się, gdzie ogródki są, parę wypadów. Kiedyś nas esesman z psem pogonił, aż pogubiłem sandałki. Bez butów zostałem z tego wszystkiego. To były moje wypady, jeszcze w czasie Powstania, w kierunku Warszawy, tylko na Mokotów, parę książek sobie przyniosłem.
- Jest rok 1945, państwa dom został zburzony. Gdzie się udaliście?
Dom pierwszy zobaczyłem, powiedziałem mamie, mama też przyszła. Żeśmy się popłakali, nie ma nic, śladu, ludzie kartki rozwieszali. Brama jeszcze była. Wielka, potężna brama. Na bramie wieszało się kontakt, gdzie jestem, kto, może jak się dowiesz o tym czy o tamtym [daj znać]. Wszystko się wieszało, żeby się kontaktować.
- Czy wtedy powiesili państwo jakąś kartkę?
Tak, kartkę, że jesteśmy u ciotki na Okęciu. Później mieliśmy znajomą, która pracowała w gminie, bo w tym czasie to była gmina Okęcie, żeśmy starali się o meldunek. Jeszcze chyba w czasie okupacji mama się starała, żeby pozbyć się kenkarty niemieckiej, że jesteśmy z Warszawy. Ona nam wyrobiła, znaczy mamie, że z Okęcia jesteśmy, a nie z Warszawy.
- Czy na Okęciu też łapali warszawiaków?
Tak, właśnie to było to, że nie można było nic, że jak jest z Warszawy, to już był bandyta. Dlatego to była wielka rzecz, że znajoma [załatwiła]. Dla nas to nie była rodzina, tylko mojej ciotki z Okęcia. Pani Baćkowska, pracowała w gminie. Załatwiła mamie. Później też, jak żeśmy się od ciotki wyprowadzili do bloku na inną ulicę, to dużo ludzi było wywiezionych, puste domy stały, niektóre mieszkania. Pani, która nas przenocowała na dole, pani Kołodziejowa, mówi: „Na górze jest mieszkanie wolne, ich gdzieś wywieźli do Niemiec, ich nie ma, niech państwo zajmą”. Myśmy to zajęli. Później znalazł się właściciel i mama z nim umowę odstępnego spisała, że mu za mieszkanie zwróci. Ponieważ była położną, to później stopniowo pracowała, zarabiała i spłaciła go. Mieliśmy nowe mieszkanie, zdobyliśmy, w starym budynku, na Okęciu, na Zawiszy Czarnego. Żeśmy mieszkali długie lata. Wiadomo, jako położna, to już później jakoś było w co się ubrać, co zjeść. Cały czas szukała brata przez Czerwony Krzyż, Leszka. Wszędzie było, że nigdzie nie ma śladu. Trochę może mam do siebie nawet żal, że wcześniej nie ponawiałem poszukiwań, że dopiero teraz, po tylu latach, dowiedziałem się, że służył w „Parasolu” i kiedy zginął, że 15 września. Do tej pory nie miałem informacji żadnych.
- Na koniec chciałbym, żeby pan ocenił Powstanie. Był pan młodym chłopakiem, ale przeżył pan jednak dramat Powstania i stracił pan brata w Powstaniu. Czy może pan postarać się ocenić wydarzenie, którym było Powstanie?
Z perspektywy czasu, czy wtedy jak byłem młodym człowiekiem?
- Zarówno z perspektywy czasu jak i obecnie.
Co we mnie wtedy budziło bunt straszny przeciwko Niemcom? Pomijam, że człowiek był głodny – i głodno, chłodno – ale rozstrzeliwania, łapanki. Pamiętam jak dziś, jeszcze w czasie okupacji przed Powstaniem było rozwieszane, łapanki robili i rozstrzeliwania uliczne. Był wielki plakat, stał okrąglak, na [nim] były obwieszczenia, róg Niemcewicza i Grójeckiej. Na rondzie biegałem jako chłopak, ganiałem się. Jak czytałem ogłoszenie, że ludzie jutro będą rozstrzelani, nawet nie mogłem zrozumieć, mówię: „Jak to? Człowiek jeszcze dzisiaj żyje, jutro będzie już zabity? Już nie będzie żył? Jakie prawo ktoś ma na świecie, żeby jeden drugiego zabijać?”. Nienawiść do Niemców jako do wrogów. Kobieta, której mąż i syn figurowali na obwieszczeniu, był krzyż, stał róg Niemcewicza i Grójeckiej, parkanikiem był ogrodzony, kamień złapała i rzucała kamieniami w krzyż. Mówi: „Nie ma Boga!”. Jak wiedziała, że jutro jej mąż zostanie rozstrzelany i syn. Z tej perspektywy to samo młodzi chłopcy, którzy walczyli. Nienawiść, że wróg zabije nasz naród, morduje, robi, co chce. Żeby odwet wziąć na nich, żeby też nie być biernym, to było w tym momencie. Dzisiaj, po latach, jak na to patrzę, to znowu jest mnie przykro, że młodzież najlepsza, najszlachetniejsza młodzież Warszawy ginęła, niepotrzebnie może. Nie wiem, czy potrzebnie. Właściwie, powiedzmy szczerze, jakie mieli szanse z czołgami, z samolotami, z pistoletami, z butelką benzyny?
- Tak, ale gdyby Rosjanie weszli w ciągu czterech-trzech dni do Warszawy to jednak byłby to wielki sukces.
Tak, ale niestety tak się stało, jak się stało. Teraz mówię jako dorosły człowiek, już stary, z perspektywy czasu, nigdy w życiu bym nie chciał, żeby polskie dzieci musiały walczyć o wolność, niepodległość. Chciałbym, żeby nie było dzieci Lwowa, dzieci Warszawy, żeby już nigdy w naszej historii nie było.
- Jaki jest pański stosunek do Niemców w tej chwili? Jako dziecko pan ich nienawidził, a jak jest teraz?
Powiem szczerze, nawet nieraz jak z wnuczkiem rozmawiam, zastanawiam się, czy wpajać mu nienawiść, że to może nie jest dobre, że niech przyszłe pokolenia może, że kiedyś musi się to skończyć, kres nienawiści do Niemców i Rosjan. Narody jako takie w zasadzie może nie są winne, tylko przywódcy, którzy kierowali, politycy. A same narody? Po co je wszystkie winić. Już lepiej, żeby ludzie nareszcie żyli w zgodzie i w solidarności. Takie jest dzisiaj moje zdanie.
- Czy na zakończenie chciałby pan coś dodać?
Wydaje mi się, że na pewno mam jeszcze fragmenty różne, może trudno jest w krótkim czasie wszystko powiedzieć w tej chwili. Chciałbym podkreślić udział Haliny Wagner, która chodziła z moim bratem. Była szlachetna. Jej rodzice zginęli od bomby w 1939 roku. Pomagała mamie i jemu w czasie okupacji, a później zaopiekowała się nami: mamą i mną. Później została wywieziona do Niemiec. Później, jak Amerykanie ich wyzwolili, była w Szwecji, później były specjalne dla ludzi z obozu, żeby mogli do siebie dojść kondycyjnie. Później wróciła. Jej pomoc dla nas była wielka. Bezinteresownie szlachetny człowiek.
Warszawa, 29 lutego 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz