Aleksandra Schmidt „Ela”, „Lobelia”
Aleksandra Schmidt, z domu Marcinkowska, urodzona 2 marca 1923 roku w Poznaniu. W czasie Powstania Warszawskiego w Śródmieściu Południe.
- To był Batalion „Bełt” i była pani sanitariuszką.
Tak, sanitariuszką byłam, chodziłam z plutonami. Zawsze dwie sanitariuszki szły z plutonem na placówkę.
- Proszę mi opowiedzieć o latach przedwojennych, czym zajmowali się pani rodzice? Czy miała pani rodzeństwo?
Mój brat już był wtedy w Mauthausen.
- Przed wojną? Bo pani urodziła się w Poznaniu.
W Poznaniu. Miałam starszego brata i dwie młodsze siostry.
- Czym zajmowali się rodzice?
Ojciec pracował w ubezpieczeniach.
Tak. Chodziłam do gimnazjum Dąbrówki. Moja młodsza siostra również, trzecia była jeszcze w podstawówce.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny, wrzesień 1939?
Byłam na obozie harcerskim. Obie z siostrą należałyśmy do harcerek. Przy gimnazjum była drużyna harcerska, należałam do tej drużyny i był obóz właśnie. Nawet nazywał się obozem służbowym, ponieważ obawiano się już, że może być wojna. To już z tym nastawieniem nawet obozy harcerskie urządzano. Żeśmy były pod Drawskiem, w lesie zupełnie, pod namiotami. Rzeczka płynęła, która była do kąpieli, do prania. Miesiąc byłyśmy na obozie harcerskim. Była nawet niedaleko granica niemiecka, posterunki straży granicznej. Postawili nam olbrzymi maszt. Miałyśmy flagę ze sobą biało-czerwoną, wciągnęłyśmy na maszt, ale do tego trzeba siły męskiej, bo to był bardzo potężny słup. Przy stawianiu masztu to troszkę zaprzyjaźniliśmy się z tymi sprawującymi straż graniczną. Urządzili nam wycieczkę wzdłuż granicy, żebyśmy zobaczyły, jak posterunki graniczne wyglądają. Strasznie to przeżyłyśmy. Raczej powiedziałabym pesymistycznie – padał deszcz, ale to nas nie przerażało, harcerska dusza to się nie boi takich rzeczy, ale widziałyśmy posterunki niemieckie. Na granicy widać było Niemców i naszych strażników granicznych. Tamci byli fantastycznie ubrani, stosownie do pogody, w nieprzemakalnych pelerynach z kapturami, w odpowiednich kaloszach, z odpowiednią bronią. A nasi biedacy, strażnicy, w mundurkach letnich, bo to lato. Mieli drelichowe mundurki, kapał im deszcz na nos. Tak to smutnie wyglądało, że naprawdę mam wspomnienia z tego okresu bardzo marne. Dowódca strażnicy to był oficer. Powiedział nam: „Popatrzcie! – był las po jednej i drugiej stronie, środkiem tylko był dukt i to była granica – Zobaczcie sobie zachodnią stronę”. Były świeżo powycinane drzewa, na szerokość mniej więcej, jak mówił: „Jak na oko biorąc, to śmiało czołg przejedzie”. Czyli byli już przygotowani w lipcu. Obóz odbywał się w lipcu. To będę pamiętać zawsze. Dla mnie to już była, mimo że byłam młodą dziewczyną, zapowiedź wojny. Pytam: „Po co to robią? I w odległościach takich, co pewien odcinek?”. Oczywiście nasz wywiad musiał to doskonale widzieć.
- We wrześniu była pani w Poznaniu?
Tak. Poznań właściwie specjalnie nie ucierpiał we wrześniu, bo raczej Warszawa była bombardowana. Jak na dzisiejsze spojrzenie, były zabawne przygotowania, jak oklejanie na krzyż szyb w oknach, żeby nie wypadły.
- Gdzie pani mieszkała wtedy w Poznaniu?
Przy Ogrodowej, teraz mieszkam przy Ratajczaka, zupełnym trafem. Dom na Ogrodowej spalił się niestety w czasie walk o Poznań, już w ostatnim miesiącu.
- Proszę opowiedzieć, jak wkroczyli Niemcy do Poznania?
Rodzice zostali, nigdzie nie uciekali, bo bardzo dużo ludzi jednak wyjechało. Nie wiadomo po co właściwie. Uciekali z terenów zachodnich, myśleli, że wojna skończy się pewnie gdzieś pod Kutnem. Tymczasem rozsądek nakazywał siedzieć po prostu i czekać, na toczące się wypadki. Tak że myśmy żadnych wędrówek nie urządzali.
- Niemcy wyrzucili rodzinę z pani domu?
Nie. Właśnie nie wyrzucili nas z domu. Natomiast zabierali pokoje. Wsadzali Niemca na pokój, zabierali pokój, nas wyrzucali, meble oczywiście, wszystko musiało zostać. To byli sprowadzani z Rzeszy różni pracownicy. I co rusz była zmiana – to tego wyrzucili, to tamtego. Potem drugi pokój zabrali. Nasz pokój, to znaczy dziewcząt, zabrali na samym początku. Wsadzili telefonistkę, Niemkę, która pracowała na lotnisku. Potem drugi pokój i tak nas coraz bardziej [ścieśniali]. Nie mówię o tym, że mój brat już się wyprowadził z domu, bo już wyglądało to niebezpiecznie, zwłaszcza że co rusz jakiś inny Niemiec do mieszkania wkraczał. Ale aresztowany został poza domem.
Nie. Był w konspiracji, ale w „Ojczyźnie”.
- Do obozu w Mauthausen wywieźli go za działalność konspiracyjną?
Najpierw do Domu Żołnierza. Aresztowano w ogóle całą grupę, łącznie z wojewodą. Szesnastu rozstrzelano, nie wiadomo do dzisiaj gdzie. Wiadomo, że rozstrzelano, ale gdzie są ich zwłoki, to do dzisiaj [nie wiadomo]. Są wymienieni na tablicy przy dominikanach. Był właśnie z tej grupy konspiracyjnej. Wyjechał z Poznania, niestety po drodze go aresztowano. Przywieziono z powrotem do Poznania. Już siedzieli zresztą jego koledzy.
- Jak pani wstąpiła do konspiracji?
Właściwie byłam, powiedzmy, w nieoficjalnej konspiracji, bo bardzo dużo wiedziałam, jak brat konspirował. Ponieważ dużo do niego przychodziło konspiratorów, a jego nie było na przykład, to ktoś musiał być, kto wpuszczał i dowiadywał się, o co chodzi i odbierał. Potem okazało się, że trzeba zawieść to tam, owam, bo zaczęli się ukrywać. To zmieniało się stale. Zresztą stosunkowo szybko wpadli. Właściwie nawet bym nie uciekała do Warszawy, gdyby nie fakt, że jeden z gestapowców, który prowadził całą [akcję, został aresztowany]. Bo to była duża wpadka poważnych ludzi. Tak że to nie było tylko, powiedzmy, aresztowanie młodych. Nawet biskup by był aresztowany też. To była duża wpadka.
- Musiała pani uciekać do Warszawy?
Musiałam. Później dopiero uciekałam, dlatego że jeden z gestapowców został aresztowany – potem dopiero dowiedzieliśmy się – pod zarzutem, że brał łapówki od jakichś, którzy wpadli i nie byli rozstrzelani, tylko zostali zesłani do obozów koncentracyjnych. To prawdopodobnie była paczka, w której był też brat. Ktoś z rodziców chłopaków miał jakieś kontakty w ogóle w Niemczech, z Niemcami jakimiś i doszedł do jednego z gestapowców z Domu Żołnierza. Nie wiadomo, czy wygadał się komuś, jego zaaresztowali rok później. Jak już właściwie tamci byli w obozie koncentracyjnym, jego wsadzili z kolei do więzienia i przesłuchiwali. Do nas doszła ta wiadomość. Prawdopodobnie ktoś, kto przyczynił się do tego przekupstwa zawiadomił nas, że może być cała sprawa znów od nowa. Doszliby do wniosku, że mogłabym dużo powiedzieć, to najlepiej żebym zniknęła. Nadarzyło się tak, że mogłam do Warszawy uciec i mieć gdzie się zatrzymać. To jest ważny szczegół, bo pojechać do Warszawy wówczas [nie było łatwo].
- Gdzie zatrzymała się pani w Warszawie?
U znajomych, którzy byli w Warszawie już dawno, od dwóch lat. Byli znajomymi.
- Gdzie dokładnie, na jakiej ulicy?
Na Elektoralnej. Mieszkałam do Powstania na Elektoralnej.
- W konspiracji też pani działała w Warszawie?
Tak. Dużo pisałam na maszynie różnych krótkich przesyłanych wieści. Raczej taka praca, poza przygotowywaniem się do ewentualnego Powstania. Bo liczyliśmy się z tym, że w końcu sanitariuszką powinnam być na tyle przygotowaną, że w razie czego [dam sobie radę]. Do ostatniego momentu nie wiedzieliśmy, czy to Powstanie będzie. Przez trzy dni było wahanie. Dlatego mnie zastało Powstanie nie w domu czy gdzieś w pobliżu, tylko w Śródmieściu. Mieliśmy skrzynkę w podłodze zrobioną, zresztą bardzo fachowo, u pani, która mieszkała sama i można było się spotkać.
- Gdzie dokładnie zastało panią Powstanie, 1 sierpnia?
W centrum miasta.
Na Wspólnej. Poszłam do tej pani. Nie doszłam do niej, bo na Koszykowej mieszkała. Szłam na Koszykową i nie doszłam, bo jak byłam na Wspólnej, to nagle poleciała seria pocisków. Ludzie od razu uciekli do bram, schronili się. Też stałam w bramie, spojrzałam w górę i nagle zobaczyłam moich znajomych, na balkonie stojących i patrzących, co się dzieje. To było właściwie pierwsze schronienie, bo przebiegłam na drugą stronę, poszłam do nich. Nie wiem, w jakim czasie mogło być, bo o piątej wybuchło Powstanie, gdzieś za dwie godziny, może cztery, już płonął Dworzec Główny. Widzieliśmy dokładnie, bo z balkonu. To zdaje się było na trzecim piętrze, tak że było widać.
- Jak to się stało, że pani dołączyła do Batalionu „Bełt”?
Wiedziałam już, gdzie mam w centrum miasta znajomości takie, że będę mogła się przyłączyć. Miałam nawet dość duże znajomości. Tak że zaraz się zgłosiłam. Późno wieczorem, już było ciemno właściwie, zaczynał nawet deszczyk mżyć, to dosłownie ludzie wylegali, wszyscy wyciągali już z chodników kamienie, układali barykady. Taki był jakiś szalony entuzjazm wówczas. Jak porównam ten entuzjazm z późniejszym, tragicznym obrazem piwnic pełnych ludzi, chroniących się, to w ogóle... Pierwszy entuzjazm. Ludzie nie patrzyli na ubranie, na nic, tylko wszyscy wyciągali kamienie, wyszukiwali jakichś łomów i bractwo budowało barykady. Widocznie już były jakieś pod tym kątem wskazówki, bo wiedziano, gdzie barykady stawiać. To na Wspólnej było.
- Gdzie pani miała swoją kwaterę?
Kwaterę [miałam] na Żurawiej. Później, jak już byłam w „Bełcie”, to było zorganizowane dobrze, bo sześć nas, sanitariuszek, miało swoje miejsce w pokoju, który był zupełnie pozbawiony wszelkich mebli, tylko leżały sienniki. To było mieszkanie jakiegoś lekarza, który był w akcji. Jego mama, żona i dziecko byli w pozostałych pokojach, a ten jeden pokój przeznaczyli dla nas, na sanitarne. Krzesło też niejedno było i jakiś stolik. Sienniki leżały, dwurzędowo na nas sześć. Myśmy zawsze miały dyżur całą dobę. To znaczy z plutonem szło się na placówkę, na całą dobę. Na placówce też kimało się jakoś, zależnie od tego, co się działo. Potem wracałyśmy i całą dobę był tak zwany wypoczynek. Miałyśmy przespać się, ale w międzyczasie trzeba było kombinować jedzenie dla plutonu jednego z drugim, który też wypoczywał. Tak samo był podział łączniczek. Były łączniczki, które miały wyznaczone.
- Gdzie pani chodziła na placówki?
Najbardziej pamiętam tą, która tak mi się w pamięci wbiła, to była naprzeciw BGK, Bank Gospodarstwa Krajowego. Niemcy siedzieli w banku. Przed bankiem był skwerek, płot jakiś ozdobny i oni siedzieli, a my naprzeciw w budynku, gdzie okna były zupełnie zasłonięte workami z piachem. Mieliśmy tylko lufcik zrobiony, gdzie można było lornetkę wsadzić. Oni oczywiście mieli lornetki i wyposażenie wszelakie. Tak że wiedzieli, że siedzimy. Był narożnik, który przedtem był sklepem drogeryjnym. Oczywiście przez ostrzeliwania właściwie był już zrujnowany, tyle że można było jakieś legowiska urządzić. Natomiast w piwnicy były butelki z jakimiś perfumami. Przed naszymi oknami, zupełnie zapchanymi workami, leżał zabity człowiek, który prawdopodobnie zginął pierwszego dnia Powstania, podejrzewano, że drugiego. To przecież był sierpień, w tym upale nieboszczyk rósł nam w oczach. Zapach związany z tym nieboszczykiem był straszny. Na dodatek nie było sposobu usunąć go, bo myśmy nie mogli pojawić się przed oknami, dlatego żeby nas zaraz rąbnęli z miejsca. Nocą chłopcy próbowali. Którejś nocy był bardzo silny wiatr, pożary zresztą i różne ostrzały bardzo niszczyły drzewa, liście leciały zupełnie suche od pożarów, od gorąca i leżały na ulicach. Jak był wicher, to wszystko szumiało. Był hałas w każdym razie, więc wykorzystali to i w nocy próbowali przy pomocy jakiejś żerdzi usunąć te zwłoki. To był koszmar. Nasze rzeczy później, nawet jak już wracałyśmy na kwaterę, to wszyscy mówili: „Zdejmijcie to z siebie czy jak!”. Włosy, wszystko nam pachniało. Potem ktoś wpadł na pomysł i z piwnicy przyniósł jakichś z tych perfum i polał worki z piachem, w nadziei, że to [zabije zapach]. To było jeszcze gorsze w sumie. Koszmarne momenty sobie przypominam, nie mówiąc już o takich typowych, jak zbieranie rannych chłopaków, którzy bardzo często przez fanfaronadę, bo często po prostu młodzieńcza chęć, za wszelką cenę... Poległ, chłopaka zastrzelili, ale miał przy sobie broń. To on postanowił, przecież trzeba sprawdzić, czy faktycznie nie żyje, czy można go ściągnąć jeszcze, ale broń trzeba zabrać przede wszystkim. Na ogół sanitariuszki wtedy się czołgały i sprawdzały, czy żyje. Chłopacy nie mogli wytrzymać, który pierwszy do tej broni dotrze. Przy takich okazjach czasem ginęli po prostu. Mieliśmy też w naszym zasięgu robiony przekop na Alejach. Pod Alejami był tunel, gdzie przechodził elektryczny pociąg. Robili podkop i za niski ciągle. Ciągle był za niski, żeby uchronić ludzi, bo już trzeba było na czworakach dosłownie [chodzić]. Niemcy wiedzieli, że podkop robimy. Najpierw starali się rozwalić barykadę, a potem seriami, co chwilę i to świetlnymi, żeśmy widzieli pociski, jak lecą. Co chwilę strzelali wzdłuż Alej. Na przykład postanowiłam przelecieć przez Aleje ze względu na ludzi, u których mieszkałam. Elektoralna została cała spalona. Wszystkich ludzi wyrzucili z domów. Kobiety osobno, mężczyzn osobno. Mężczyzn na plac, na Chłodną pogonili, kobiety w drugą stronę. Dostałam od ich syna wiadomość. Piętnastolatek, który też był w akcji i mnie znalazł. Powiedział mi, gdzie jest mama z najmłodszym synem.
- Jak nazywał się ten chłopak?
Szmidt. Jestem żoną najstarszego. Byłam. Mój mąż nie żyje już. Najstarszy z tej rodziny, Jerzy, na kwaterze już jest pochowany. Nawet podporucznika dostał.
- To był pani narzeczony? Też brał udział w Powstaniu?
Jeszcze narzeczonym nie był, ale myśmy się znali. Prawie nie widzieliśmy się w Powstaniu.
Był też w „Bełcie”. Tak że widywaliśmy się dosłownie w przelocie czasem, bo przypadało, że nas przydzielono do plutonu, który właśnie szedł, a inny pluton gdzie indziej. Tak że przez przypadek czasem się widywaliśmy. Następny był aresztowany przed tym jeszcze, wcześniej i był wywieziony do Gross-Rosen, był w obozie koncentracyjnym. Brat męża.
- Nie mieli nieprzyjemności, że mieli nazwisko niemieckie?
Nie.
- Niemcy nie chcieli, żeby podpisali jakąś listę?
Nie. Mój teść zresztą był w legionach swojego czasu. Tak że był tutaj i mieszkali w Poznaniu cały czas. Później nawet był w wojsku, dość długo pracował. Potem już na emeryturę [przeszedł], wojskowi jednak emerytury dostają wcześniej. Potem zaczął pracować w Izbie Skarbowej, ale w wojsku zawodowym pracował jakiś czas.
„Karol”.
- Chciała pani przejść na drugą stronę Alej, żeby dowiedzieć się co z tą rodziną?
Tak, bardzo. Zwłaszcza że mama była jeszcze ze swoim bratem, inwalidą z pierwszej wojny światowej. Tak ich Niemcy rozdzieli, że inwalidę zostawili, a ojca na drugą stronę. Jeszcze najmłodszy był, który miał wtedy chyba jedenaście lat, to zgubił się w ogóle. Jego z mężczyznami rozdzielili, a ojciec kazał mu iść do mamy, dlatego że bał się, że mężczyzn rozstrzelają. Bo niby po co ich rozdzielali? Była obawa, zresztą na trasie z Woli to strasznie dużo ofiar. Rozstrzeliwali ludność cywilną w straszliwy sposób.
- Pani nie chciała wziąć ślubu w Powstaniu?
Nie. Ależ skąd. Myśmy jechali do niewoli, każdy do swojej. Razem wszyscy poszliśmy do Ożarowa. Rozdzielili nas – mężczyzn osobno, a kobiety osobno. Załadowali nas do pociągów towarowych i zawieźli najpierw pod Opole. W Lamsdorf – to był pierwszy obóz – mężczyzn i nas wsadzili. Ponieważ mąż był oficerem, to był w innej klatce, za szosą, a z tej strony, za drutami, byli szeregowi i podoficerowie. Z tyłu mieliśmy Włochów, jeńców. Do tych straszliwych prac, jak noszenie kotłów – wygłodniali, w straszliwy sposób traktowani, fatalnie – byli Rosjanie. Myśmy byli po Powstaniu wygłodniali. Byliśmy straszliwie głodni wszyscy. Jak szliśmy do Ożarowa – to było dwadzieścia kilometrów pieszo – myśmy mieli pecha, bo trzeciego była brzydka pogoda, mało tych ofiarnych, co przynosili jakieś [warzywa], marchew rzucali nam, cebulę, takie rzeczy. Wszystko łapaliśmy w locie i zaraz zjadaliśmy. Byliśmy głodni straszliwie.
- Gdzie panią przewieźli z Lamsdorfu?
W Lamsdorfie dostaliśmy wreszcie jakąś zupę i po, bodajże, dwa ziemniaki na twarz. To już uważaliśmy, że to jest nadzwyczajne. W Powstaniu już nie było nic, a Rosjanie przy samym końcu pewnie chcieli okazać jakąś chęć pomocy głodującym – kukuruźniki latały bardzo nisko, terkotały jak motocykle zupełnie, tak: trrr, trrr i rzucał. Ale rzucał na przykład mąkę tak, że paczka się rozwaliła. Wymieszała się z tym całym kurzem, pyłem rozwalonych domów. Potem, jak ugotowali kluski z tego wszystkiego, to była taka mieszanina, że coś makabrycznego. Jak moim dzieciom (miałam dwóch synów) coś nie smakowało, to im mówiłam: „Żebyście chociaż raz zjedli taki poczęstunek”. To było straszne, ale z głodu to człowiek zje wszystko. Jeszcze byli palacze, którzy na przykład cierpieli z u papierosów. Na szczęście mnie to nie dotyczyło. Znaczy dziewczyny to nie paliły raczej, tylko chłopcy czasem szukali.
- Do jakiego obozu została pani przewieziona z Lamsdorfu?
Byłam w sumie w pięciu obozach. Rozdzielili nas potem. Najpierw do Altenburga – to nawet w teatrze było. Teatr zamienili [na obóz] w Altenburgu. Zamiast siedzeń wstawili prycze piętrowe. Jeszcze przydarzyła mi się taka historia: mianowicie już w Lamsdorfie postanowiono rozdzielić oficerów kobiety od pozostałych szarż. Miałyśmy komendantkę, która jeszcze była w legionach. Pani wysoka, z twarzą, ona na przykład do Niemca nie odezwała się nigdy. Była komendantką, miała tłumaczkę. Na Niemców zawsze, ponieważ była wysoka bardzo, to patrzyła z góry z pogardą. Tłumaczka im tłumaczyła dopiero, co komendantka mówi. Ale to byli ci oficerowie. Obliczyły, że na ilość pozostałych szarż, jest za mało oficerów. Może być więcej, można dokooptować, bo liczyła się z tym, że jednak los oficerów może być trochę lżejszy. Potem wzięli pod uwagę podoficerów. Ponieważ byłam w grupie podoficerów, a wyglądałam rzeczywiście chudziusieńko po tej głodówce, dokonano przeglądu i zostałam zakwalifikowana, dokooptowana do grupy oficerskiej. W związku z tym, [znalazłam się] w obozie w Mühlbergu, bodajże. To był olbrzymi obóz, czternaście narodowości było. Nawet Indianie byli.
- Ale to chyba z wojskiem amerykańskim?
Tak. Anglicy, Amerykanie, Belgowie, wszystkie narodowości, jakie tylko. Oczywiście Polacy również. Jechaliśmy do tego obozu pociągiem, w wagonach, oczywiście, towarowych. Dano nam żywności na jedną dobę, bo obliczyli, że na ten odcinek drogi to zupełnie wystarczy. Tymczasem po drodze, jechaliśmy bodajże przez Lipsk, było bombardowanie w nocy. Wstrzymano pociąg przed Lipskiem i trzymano go przed miastem, żeby nie wjechać w bombardowanie. A tam paliło się w tym czasie. Zbombardowane zostały jakieś obiekty, tak że pożary były duże. W każdym razie do Mühlberga zamiast jedną dobę, jechaliśmy trzy.
- Gdzie panią zastało wyzwolenie?
W ogóle byłyśmy na samym końcu, tylko nas trzysta. Oddzielili oficerów od pozostałych. Tamte zostały do obozu pod holenderską granicę przewiezione. Zostały nawet wcześniej wyzwolone przez naszych, przez Polaków, miały szczęście pod tym względem. My byłyśmy w obozie, trzysta nas było. Niemcy zmiękli potem. Zresztą niemiecki komendant obozu zawsze musiał być szarżą, co najmniej tak samo jak nasza komendantka, więc się okazało, że to był starszy pan. W tym obozie byli coraz bardziej miękcy, bo już front się zbliżał. Potem już nawet katiusze słyszeliśmy z daleka. Ziemia drżała od katiusz dosłownie. Wyprowadzili nas z obozu, bo toczyła się bitwa samolotów o most. Niemcy chcieli wysadzić most, Anglicy prawdopodobnie nie chcieli do tego dopuścić. Bitwa samolotów była nad mostem i nad naszym obozem. Nasz obóz był niedaleko. Niemcy wyprowadzili nas z obozu do lasu, bo nie wiedzieli, czym to się skończy. Już jedna taka bitwa była, gdzie szesnaście rannych naszych było później. Jedna z koleżanek zabita nawet. Tak że wyprowadzili nas do lasu. Most jednak wysadzono. Był to taki huk i taki wstrząs, że nasze baraczki chlapnęły. Dachy po prostu spadły na prycze. Jak wróciłyśmy, to nasz dobytek był w kiepskim stanie. Co można było, to [koleżanki] powyciągały i wyprowadzono. Dali nam resztę żywności, co oczywiście chowali na czarną godzinę. Każdy dostał jakiś zapas i ruszyliśmy w dal, nie wiadomo dokąd, lasami. Pilnowali nas. Właściwie nasza straż niemiecka była coraz starsza. Młodzi szli na front. W końcu już tacy nas pilnowali, że nikt ich się nie bał. Poza tym w naszym interesie nie leżało w ogóle uciekać. W lesie, jak szliśmy lasami w siną dal, to już widzieliśmy bardzo dużo mundurów. Po prostu Niemcy zaczęli z frontu dezerterować i przebierać się w cywilne ubrania. Mundury leżały, hełmy leżały, różne takie rzeczy .
- Kiedy nastąpiło wyzwolenie?
Zaprowadzili nas, trafili na obóz
Hitlerjugend, który był szkołą gospodarowania. W
Hitlerjugend, ci młodzi ludzie… ale obóz bardzo pięknie urządzony. Zresztą baraki, umywalnie, czego u nas w ogóle nie było. To był obóz szkoleniowy. Przy tym był majątek gospodarski – mieli uczyć się gospodarowania – i zameczek. Zabytkowy zameczek, który ku wielkiemu naszemu, że tak powiem, oburzeniu i ironii, nazywał się Krakau. Był kierownik tego wszystkiego, straszny, zamknął się w zameczku i zabronił wydawać jakiejkolwiek żywności dla nas. Niemal zagłodzili nas przy tym całym gospodarstwie, bo nie dawali nam nic do jedzenia. Leżałyśmy już na pryczach, powiedziała nam komendantka: „Nie wstawać. Leżeć i czekać”. Wreszcie zjawili się Amerykanie. Wciągnęliśmy od razu flagę naszą i białą. Ten kierownik, Niemiec – bezrozumni wręcz ludzie byli – kazał ściągnąć to. Jak walnęli w wieżyczkę, pocisk mu przeciął naczynie, tryskała krew, fontanna. Leciał i:
Hilfe do nas. To może niech będzie ostatni akcent, że szukał u nas ratunku. Nie do swoich leciał, tylko do nas i
Hilfe wrzeszczał, z tą krwią.
Oczywiście obandażowali go i krew zatrzymali, bo mimo wszystko cieszyłyśmy się z wyzwolenia. Z początku ostrzelali nas, nie wiedząc, co to za obóz. Mieli na pewno w planie, że to jest
Hitlerjugend.- Dlaczego pani przyjęła pseudonim „Ela”?
Ciotkę miałam ukochaną. Nie, specjalnie człowiek się nie zastanawiał.
„Lobelia” to mi nadali sami. Ziółka miały być. Pamiętam, miałam koleżankę, która „Tymianek” miała.
Nie wiem, nie pamiętam. „Tymianek” [zapamiętałam], bo blisko byłyśmy, Krysia. „Trawa” była na przykład jedna, to pamiętam.
- Jak wybuchło Powstanie, miała pani dwadzieścia jeden lat.
Tak.
- Czy jakby pani znowu miała dwadzieścia jeden lat, poszłaby pani do Powstania?
Nie. To były inne czasy. Boże, teraz, po przeżyciu tego wszystkiego, człowiek patrzy na świat, na dramaty rzekome, które w porównaniu z tamtymi strasznymi obrazami...
- Ale jakby pani miała dwadzieścia jeden lat?
Nie wiem. Przecież dzisiaj jestem rozsądna, dużo czytam, nie historycznych rzeczy, ale jestem na fali nowoczesnej literatury.
Poznań, 18 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama