Henryk Marian Katana „Orzeł”
Henryk Marian Katana, urodzony 2 czerwca 1926 roku w Grójcu. [Tam] chodziłem do szkoły powszechnej a później do gimnazjum ogólnokształcącego. Po wybuchu wojny zamknięto gimnazjum i musiałem się przenieść do Warszawy. Ponieważ brat był już w Warszawie, zamieszkaliśmy u wujostwa Bedyńskich na ulicy Złotej 50 mieszkania 6. Tłok był w Warszawie, bo było dużo ludności napływowej, tych którzy spod okupacji niemieckiej uciekali, tam gdzie [tereny] były przyłączone do Rzeszy, jak i ze wschodu, tak że bardzo trudno było zdobyć mieszkanie. Udało się dzięki rodzinie. Chodziłem do szkoły mechanicznej, II Miejskiej Szkoły przy Sandomierskiej 12.
- Proszę powiedzieć jak wyglądała edukacja. Szkoła mechaniczna była dozwolona przez Niemców?
Szkołę skończyłem przed Powstaniem. Byłem jeszcze w szkole, gdy brat wciągnął mnie, był wprowadzającym do „Obroży”. To było w lutym 1943 roku. Pluton 758, 3. Kompania Warszawska. Jednostka była z Rembertowa, ale była grupa, gdzie nigdy nie byliśmy, tylko tu mieliśmy zbiórki – samodzielna grupa, 3. Kompania Warszawska. To było w 3 Batalionie „Dęby” Rembertów. To był 7 Obwód „Obroży”. „Obroża” to były miasta wokół Warszawy, osiem miast.
- Czy dowódcy to byli doświadczeni żołnierze?
Nie. Dowódca był ze szkoły Wawelberga, kapral podchorąży. Byli w podchorążówce. Kapral podchorąży Andrzej Kiedrzyński, pseudonim „Kieł” był tym, który przyjmował ode mnie przyrzeczenie i nadał mi pseudonim „Orzeł”. Mieliśmy zbiórki.
- Gdzie odbywały się zbiórki?
Zbiórki odbywały się u naszego sekcyjnego – miał pseudonim „Kozioł” (więcej nie znaliśmy w konspiracji). Przed samym Powstaniem, już na trzy miesiące [przed], był nalot i Niemcy znaleźli karabin Mauser, który służył do naszych ćwiczeń. Zaaresztowali [sekcyjnego] razem z bratem i wywieźli na Pawiak. Dalej nie wiedzieliśmy nic. Powiadomiono nas, żebyśmy [uważali], bo mogą być wsypy. Ale był tak grzeczny, że nikogo nie wydał. Nawet się o nikogo nie pytali. To był bardzo fajny chłopak. Dopiero jak wybuchło Powstanie, to rozstrzelali wszystkich, którzy byli na Pawiaku.
- Jak pan zapamiętał przygotowanie do Powstania? Pewnie byliście powiadomieni o tym, że trzeba będzie się gdzieś zebrać i być gotowym do Powstania?
Zbiórka alarmowa była przed samym Powstaniem. Ale cały czas byliśmy przygotowani do tego, że będzie i nie mogliśmy się doczekać. Jak słyszę, że niepotrzebnie w tym momencie… Ale kto nie był w 1943 roku w Warszawie i tego wszystkiego nie odczuwał, to trudno mu zrozumieć. Z jednej strony widzimy – podczas świąt wielkanocnych pali się cała dzielnica warszawska, żydowska. My byliśmy następni. Hitler [miał] takie założenia – najpierw Cyganów, potem Żydów, a następnie Polaków wyniszczyć. Wtedy powstawały tak zwane oddziały dywersji bojowej, które miały zwalczać terroryzm niemiecki, mordując szczególnie dowódców. Mój brat i dowódca, który przyjmował ode mnie przyrzeczenie, byli właśnie w jednostce, której działanie [polegało] na wykonywaniu wyroków na gestapowców. Wtedy właśnie powstawały te organizacje – w Szarych Szeregach, w „Parasolu”. Wtedy był zamach na Kutscherę też.
- Była akcja i były reakcje na to, naturalnie.
Jeśli chodzi o szkolenia, to mieliśmy dużo szkolenia w terenie. Byliśmy w lasach konstancińskich, w Lasach Chojnowskich, w Puszczy Kampinoskiej.
Grupka się zbierała tylko siedem osób, dlatego że kiedyś najmniejszą jednostką w wojsku była drużyna, która miała [z] dowódcą dwadzieścia jeden osób. Taka duża komórka niemożliwa była w czasach konspiracji. [Niemożliwe] było, żeby była na przykład niezauważona grupa dwudziestu osób w jednym lokalu. Dlatego były sekcje. Wtedy sekcja się zbierała – oczywiście w miejscach niedostępnych. Jeśli chodzi o szkolenia [na temat] broni, to były najczęściej w lokalach u sekcyjnego albo w miejscu przez niego wyznaczonym. Ale my się nie znaliśmy. Nie znaliśmy nazwisk – dopiero poznaliśmy się podczas Powstania, jak już były legitymacje wydawane.
- Dla utrzymania bezpieczeństwa lepiej było nie znać się.
Tak. W terenie – topografia, strzelanie, [szkolenia], które wymagały większego terenu. To było wszystko na podstawie przedwojennego regulaminu wojsk piechoty, szkolenia piechoty.
Tak, byliśmy wszyscy do tego przygotowani, znając broń nie tylko tę, którą mieliśmy, ale i niemiecką. Do wybuchu Powstania tak się zbieraliśmy. Na skutek wpadki naszego sekcyjnego, u „Kozła”, mieliśmy zbiórki na Marszałkowskiej 46. W tym domu mieszkał jeden z kolegów o pseudonimie „Rudy”, nazywał się Stanisław Woźniak (mieszkał z rodziną). W tym domu na piątym piętrze była pracownia malarska z oszklonym dachem. Szczególnie w dni świąteczne mieliśmy tam dostęp, żebyśmy mogli prowadzić szkolenia. Przed wybuchem [Powstania] również tam byliśmy – po zbiórce alarmowej byliśmy właśnie w tym lokalu. Czekaliśmy tam, dlatego że mieliśmy przydział jako 3. Batalion Strzelców rembertowskich – „Dęby” Rembertów. Mieliśmy skierowanie, byliśmy tam wyznaczeni do macierzystej jednostki. Jak tam pojechała pierwsza grupa, w której był mój brat, dwudziestoosobowa, z bronią, wtedy na zbiórce było powiedziane: „Najpierw przeprowadza się broń”. Przerzucili broń. Mieliśmy jednego z pracowników tramwajowych i tramwajem służbowym to przewiózł w teren, tak że my tu byliśmy bez broni. Mieliśmy być również przerzuceni do naszej jednostki w Rembertowie (osiedle „Zielona” czy coś takiego). W każdym razie nie wiedzieliśmy gdzie to jest. Po nas miał przyjechać kurier – nie wiem jak się go nazywa – osoba, która miała nas przewieźć, łącznik. Łącznika do wybuchu Powstania nie zobaczyliśmy. W dniu 1 sierpnia nawet nie wiedzieliśmy, kiedy będzie Powstanie. Nie wiedzieliśmy o tym, bośmy czekali już tu dwa dni. A jeszcze było trudno, dlatego że nocowaliśmy w pracowni malarskiej na drewnianej podłodze, dlatego że do domu [nikt nie szedł] – może przyjedzie łącznik i [będziemy] musieli jechać z nim.
Wtedy już było pięciu. Jeden w tramwajach pracował, nie mógł potem dotrzeć. Potem tylko nasza grupka mała się tutaj dostała.
- Nigdy nie dotarł łącznik?
Nie dotarł nikt. Dowódcą naszym był Kazimierz Chwalibóg, miał chyba stopień kaprala podchorążego, pseudonim „Chudy”. Był tutaj naszym sekcyjnym. Pierwszego [sierpnia] wysłał mnie z listem na ulicę Gdańską, bodajże. 1 sierpnia przed południem [poszedłem] na Gdańską. Uważam, że to było zawiadomienie, bo może on wiedział, że wybuch Powstania będzie o godzinie siedemnastej. Ale nas nie informował, żebyśmy może nie uciekli? Nie rozumiem tego. W każdym razie mówi: „Schowaj to, bo jak cię z tym złapią, to niedobrze będzie”. Pojechałem, oddałem to i wracałem – to już było po południu 1 [sierpnia]. Nastrój – było podenerwowanie w narodzie. Widzę grupki ludzi – młodzież z plecakami, ubrana sportowo, w różnych kierunkach wszystko się spieszy. Wsiadam do tramwaju i mnie zatkało. Grupa sanitariuszek z torbami Czerwonego Krzyża – osiem czy dziewięć osób – i nosze przewożone na pomoście tramwajowym. Naprawdę mnie zatkało. Pomyślałem sobie – przecież nie jadą na wycieczkę, to musi być już coś bardzo groźnego. Przyjechałem, kolegom opowiadam. Wyglądamy z piątego piętra – na Marszałkowskiej przy Koszykowej rzeczywiście nosze spotykało się na pomostach tramwajowych. Nie wiedzieliśmy, [co] dalej. Przed godziną piątą było słychać strzały. O czwartej po południu już w naszym terenie broń maszynową było słychać. Wiemy, co tam było, dlatego że dowództwo „Obroży” właśnie tam miało swój lokal (i ten lokal zajęło podczas Powstania) [przy] Hożej 51. To była mleczarnia, w której dyrektorem był kwatermistrz „Obroży”. Materiały trzymali, transporty, wobec tego w mleczarni były duże zapasy – tony masła, tony cukru, przetworów.
Aby „Obroża” mogła mieć kontakt ze swoimi podległymi oddziałami, to musiała mieć jednostkę przekaźnikowo – meldunkową. Jednostka była wyznaczona na ulicy Emilii Plater 10. To była fabryka dźwigów Groniowskiego i właśnie tam miała być jednostka. Już po południu część tych, którzy instalowali urządzenia, zebrała się tam, zatrzymali trzech pracowników – nie wypuścili ich, żeby nie zdradzili, że już jest zajęty [teren]. O godzinie szesnastej, czyli godzinę przed wybuchem Powstania, już było tam też trochę żołnierzy, którzy mieli obstawę. Poza tym nie byli uzbrojeni – jeden pistolet i kilka granatów (chyba ze trzy granaty). O godzinie szesnastej podjechały dwie budy niemieckie, dwa samochody z żandarmami. Staranowali bramę, wpadli do środka i zastali naszych, którzy montowali wszystkie urządzenia dla łączności. Nasi się bronili, dwóch Niemców zabili, ale tylko mieli trzy granaty i jeden pistolet – to też niewiele znaczyło. [Żandarmi] zaskoczyli ich w trakcie pracy. Poza tym byli dalej, w głębi, koledzy, którzy mieli tylko pilnować. Był rozkaz: „Uciekajcie!”. – przez dachy uciekli. Dziewięć osób – trzech oficerów, trzech żołnierzy i trzech zatrzymanych pracowników – zostało wyprowadzonych na drugą stronę ulicy, Emilii Plater 11 i [zostali] rozstrzelani. To były pierwsze strzały, które myśmy słyszeli. Siedzieliśmy [na swojej kwaterze]. O godzinie siedemnastej wszystkie stanowiska niemieckie – wszystkie bunkry i stanowiska, gdzie były karabiny maszynowe – wszystko zaczęło strzelać do tłumu.
Nie. Wiedzieli, że ma być wybuch i zaatakowali. [Byłem] na ulicy Koszykowej i Marszałkowskiej, na rogu. Następna uliczka w stronę placu Zbawiciela to była Śniadeckich. Na Śniadeckich 13 albo 15 był szpital niemiecki. Przed nim stał na chodniku betonowy bunkier, [który] zaraz zaczął siać po ludziach. Sekundy i ulice opustoszały (z góry widzieliśmy). Ale [było] dużo rannych, bo jak sieje karabin maszynowy, to nie wiadomo skąd, ludzie uciekali w podwórka. Naprawdę pusto się zrobiło – [to były] sekundy. Dwie, trzy sekundy i nie ma nikogo na jezdni, bo wszystko pochowało się w bramach. Karabin sieje co jakiś czas, ale ludzie jeszcze próbują się przedostać. Wreszcie zatrzymali się, pochowali – czekają. Po jakimś czasie ci, którym się bardzo spieszyło, a szczególnie panie do dzieci ryzykowały wyskakując i przebiegając przez skrzyżowanie Śniadeckich. Też były wypadki rannych, szczególnie w nogi ktoś strzelał – może nie bardzo umiał albo [była zbyt duża] odległość. Było bardzo dużo wypadków. Wreszcie po jakimś czasie pokazał się jeden żołnierz z opaską, z pistoletem maszynowym i zaczął strzelać w kierunku bunkra. Jak się ludzie zebrali z jednej i z drugiej strony, to wystawiał pistolet zza rogu. Ale [strzelec] z bunkra był w różnych miejscach, żeby go też nie wykapowali. Jak strzelał – krótkie serie, żeby postraszyć – to tamten w ogóle się nie odzywał. W tym momencie Marszałkowską, wzdłuż, przechodzili ludzie – i to tak zgodnie, jedną stroną, żeby się nie zderzyć. Przebiegali – przestawał strzelać. Tak ludzie przeszli, bo nie było innej możliwości przedostania się wzdłuż Marszałkowskiej. Później skończyła się amunicja. Zaczęliśmy robić barykadę przy ulicy Śniadeckich, właśnie przed karabinem maszynowym z bunkra. Ludzie też próbowali przebiec, ale tak przez bramę. Budowaliśmy barykadę – znosiliśmy różne rzeczy z podwórek, co się dało, zrywano kostkę brukową z chodników. Zaczął ktoś strzelać do nas z drugiej strony, z tyłu. Najpierw jedna młoda dziewczynka miała przestrzelone kolano. Nosiliśmy dalej [materiał na barykadę]. Mnie przestrzelono stopę, ale niewiele sobie z tego robiłem, to nie było takie groźne. Ale już zarządzili: „Nie robimy, bo nas tu wybiją”. Okazuje się, że niemiecki gołębiarz strzelał z [drugiej] strony barykady. Nie mogli go zlokalizować, dlatego że to był wieczór, a poza tym zmieniał miejsca. Potem był przez naszych złapany i niepoważnie zginął, bo wyrzucili go z góry przez okno. Trochę ucichło. Komitet blokowy domu Marszałkowska 46 zwrócił się do nas, że mają polecenie przebijania otworów przez budynki, żeby zrobić magistralę do przejścia nie ulicą, nie jezdnią, tylko podwórkami, budynkami. Całą noc przebijaliśmy, bo trzeba było z jednej strony i z drugiej, ale było mówione gdzie, żeby otwór nie trafiał na ścianę. My przebijaliśmy z tej strony, jeden i drugi, całą noc. Narzędzia były nieodpowiednie, krótkie, to sobie poobijaliśmy ręce.
- Czy udało wam się jakiś korytarz stworzyć?
Do rana przebiliśmy dziury w jedną stronę i w drugą, że już można było przeczołgać się, schylić – dopiero dalej były powiększane, ale już były. Poza tym pył, w oczach pełno cegły, [praca] przy świecy, gorąco. Jedna osoba musiała to robić – co parę razy powybija, wyrzuci trochę, to [łapie oddech], wyskakuje i następny. Całą noc przebijaliśmy otwór.
Rano już było przejście, tak że ulicą już nikt nie przechodził – przynajmniej przez to skrzyżowanie. Układ pamiętam – ulica Koszykowa, a z boku przechodziła – teraz jest zlikwidowana…Byliśmy tam, gdzie teraz jest kandelabr, przy Koszykowej.
Między [tymi ulicami] był dom braci Pakulskich. Taka była nasza lokalizacja. Zaraz przy domu braci Pakulskich pokazała się warta, pilnowali nasi, żeby nie było – tak jak kiedyś – rabowania sklepów. Wszystko było spokojnie. Drugiego czy trzeciego dnia […] słyszymy, że robi się u nas stanowisko przeciwczołgowe, w naszym domu. Poszliśmy się zapytać. [Poszedłem] z jednym kolegą, z „Rudym”, który mieszkał w tym domu. „Czy możemy wam pomóc?”. – „Nie, bo my bez broni jesteśmy. Mamy butelki, będziemy…” Pomogliśmy im.
- Taka inicjatywa obywatelska.
Nie, bo oni też chyba nie trafili gdzieś – nie wiem. W Śródmieściu, gdzie my walczyliśmy, to w pierwszym dniu nikt się nie znał. Jedni walczyli, drudzy, a nie było zgrania, że to jest pod czyimś dowództwem. Tak, że nie wiadomo było jak tam jest. Później robiliśmy butelki zapalające, które się same zapalały. Były bardzo niebezpieczne, bo w jednym kącie pokoju stały butelki, dobrze zakorkowane, potem były wstążki z bawełnianego materiału. Jak będą czołgi, to trzeba było nasączyć to trochę benzyną, przynieść do kolegi, który trzyma świecę przy oknie i wyrzucić. Tak się ustawiliśmy. Niedługo – pół godziny chyba, niecała godzina – jadą czołgi od Marszałkowskiej, słychać. My – na drugim piętrze. Przygotowaliśmy [butelki]. Czołg podjeżdża pod okno – nie widzieliśmy go, nie wyglądaliśmy, ale widać, że już jest – rzucaliśmy butelki. Po wyrzuceniu chyba pięciu butelek – buch, widzimy ogień, [czołg] zapalił się. Ale to były dwa czołgi. Drugi czołg był pięćdziesiąt metrów dalej. Jak zobaczył, że [pierwszy] się pali, to się zatrzymał. [Pierwszy] od razu się zatrzymał, jak się zapalił, ale my już nie rzucaliśmy, bo już się strasznie baliśmy. Spojrzałem na drugi czołg, [który] trochę dalej [był], myślę sobie – teraz to on z działa przyfujarzy w nasze okno – widział na pewno z tamtego czołgu gdzie wyrzucaliśmy butelki. Biegiem uciekliśmy na kwaterę na piąte piętro, na poddasze – już prawie szóste [piętro]. Z drugiego czołgu wyskoczył Niemiec, który biegł z gaśnicą. Widzieliśmy go, ale bez broni byliśmy wszyscy – a jak byłoby łatwo wtedy nie pozwolić mu ugasić. Ale i tak odnieśliśmy skutek, dlatego że czołg odjechał – obydwa później odjechały po ugaszeniu. Ugasił, ale nie mógł do czołgu dobiec, dlatego że jeszcze jezdnia się paliła. Kilka butelek było półlitrowych, to ognia trochę było. Najpierw, żeby mógł do czołgu doskoczyć i zaraz z tyłu – tył, to jest komora silnikowa, jak się dostanie paliwo, to natychmiast to się zapali. To było przez nas akurat obrzucone butelkami. My nie widzieliśmy, bo byłem wtedy na górze, uciekliśmy, ale Niemiec ugasił czołg. Ale następny podjechał do niego z przodu, na hol go wziął, na linę i ciągnął go Marszałkowską, tak że obydwa odjechały (jeden był holowany).
Nikogo nie było z bronią u nas! W ogóle myśmy tak wpadli, że… Jak potem mówili sąsiedzi z tego domu – do ulicy Piusa XI (teraz nazywa się Piękna) podciągnęli go, tam była mała PAST-a, która była zdobyta na początku Powstania przez grupę „Pioruna” (dlatego wspominam, bo „Piorun” był później u nas dowódcą). Podciągnięto tam [czołg] i, zdaje się, że do końca Powstania ten czołg już był unieszkodliwiony. Potem nawiązaliśmy kontakt z pierwszą jednostką u nas.
- W jaki sposób nawiązaliście kontakt?
Nasz sekcyjny poszedł, dowiedział się, mówi: „Tu jest Zgrupowanie »Zaremba«”. Dowiedział się, że w skład tego zgrupowania wchodzi sztab „Obroży”, czyli sztab naszej macierzystej jednostki. Zaraz następnego dnia pobiegliśmy. Wtedy jeszcze było trudno, bo przez Marszałkowską nie można było przebiec. Przechodziliśmy przy Wilczej. Później przewrócono tam dwa tramwaje – właściwie jeden przewrócono, a drugiego nie – i już zrobiono barykadę, a wtedy nic nie było. Od Alej Jerozolimskich czołg strzelał bez przerwy w ulice, jak tylko ktoś się pokazał. Ale jakoś przeskoczyliśmy całą naszą grupką. Zameldowaliśmy się – to był Batalion „Zaremba” „Zaremba” to był rotmistrz Radziwiłowicz, [który] był dowódcą [batalionu]. Ale w sztabie „Obroży”, która tam była, były dwa plutony. Jeden to był pluton ochrony sztabu, Stefana Karolewskiego, pseudonim „Marian”, a drugi był pluton wypadowy. Pluton wypadowy był Zimmermanna – jedno z nazwisk to Zimmermann, miał dwa nazwiska – pseudonim „Sylwester”. Włączono nas do pierwszego plutonu ochrony sztabu „Mariana” Karolewskiego. Jako żołnierz bez broni, to rzeczywiście ciężkie życie było. Roboty było [dużo], bo zawsze…
- Nie dostaliście żadnej broni?
Nie mieliśmy. Nasza broń wyjechała do Rembertowa. Byliśmy goli, tylko mieliśmy tam przejechać. A tutaj – tu było w ogóle mało broni, połowa ludzi u nas była nieuzbrojona. Stosunkowo dobrze były uzbrojone dwa plutony. Nas włączono, ale jako [żołnierzy] bez broni, na przykład [podczas] pierwszego ataku obciążyli mnie butelkami z benzyną, to nosiłem te butelki. Potem – granaty nosić. Ale jeszcze [krzyczeli]: „Nie! Ty daleko! Gdzie tu się pchasz?! Poczekaj!”. A ja idę! Przecież idzie się i przekopami, i tunelami – różnie. Przez barykady się przeskakiwało, przez płoty, szczeliny. A ja niosłem butelki. Ale to były butelki samozapalające – wystarczyło, że się dwie zbiją, to już ta osoba nie wyjdzie żywa. To już był koniec, tylko popiół. Niosłem to kilka razy. Potem – granaty. No, to w worku granaty noszę, znów za oddziałem. Służbę mam tylko wtedy, kiedy karabin czy broń jest na stanowisku. My się tylko zmienialiśmy kolejno. Ale kto miał tylko czas wolny, to zawsze go [angażowali] – do budowy barykad, do przebijania. Bez przerwy było tak, co chwila – tu coś się pali, tam coś zbombardowane. Tak bez przerwy było.
- Gdzie było wtedy wasze miejsce postoju?
Właśnie w mleczarni, spaliśmy na hali. Potem – Poznańska 12. Tam był budynek, [w którym] później był sztab, wszystko było pod [numerem] 12 na ulicy Poznańskiej.
Jeśli zaczniemy od Alej Jerozolimskich: przy samych Alejach był Hotel Polonia zajęty przez Niemców. Dalej – Nowogrodzka, [gdzie] był dworzec, bo kolejka [jeździła] do Włoch i dalej. Nasz teren był od Nowogrodzkiej, Marszałkowską do Wilczej, Wilczą do Emilii Plater, Emilii Plater do Wspólnej, Wspólną znów do Poznańskiej, Poznańską do końca, gdzie zaczęliśmy, do Marszałkowskiej. Na tym terenie albo z nim sąsiadującym, punkty oporu, których do końca nie zdołaliśmy zdobyć, były trzy – opowiem pokrótce o każdym z nich, bo każdy jeszcze istnieje. Przy ulicy Chałubińskiego było dawne Ministerstwo Kolei Wschodnich – my to nazywaliśmy Ministerstwem Komunikacji – które istnieje teraz przy Koszykowej (Koszykowa i Chałubińskiego). Dalej – ulica Hoża. Ministerstwo zajmowało [teren] aż do Hożej. Na każdym skrzyżowaniu z Chałubińskiego były bunkry z bronią maszynową, strzelające wzdłuż, do Marszałkowskiej, na całe ulice, więc od Koszykowej, potem Hożą, potem Wspólną. Między Hożą, gdzie się kończyło Ministerstwo Komunikacji, były szkoły – Zespół Szkół Zawodowych Technicznych (Hoża 88). Niemcy nazywali to
Frontleitstelle. To było stanowisko frontowe, gdzie wyposażano [żołnierzy] już szkolonych, ale uzbrajano [ich] – tylko z tego budynku na front. Było tam wtedy ponad stu sześćdziesięciu żołnierzy. Następny budynek (do tej pory istnieje) na rogu Poznańskiej i Nowogrodzkiej – „Telegrafy” teraz – siedmiopiętrowy budynek, który górował nad naszym terenem i był nie do zdobycia. Zaczęliśmy atak od
Frontleitstelle, ale to był budynek niewysoki – jeszcze istnieje teraz, tylko do strony Chałubińskiego zasłania go trochę, już po wojnie wybudowany, wieżowiec – też należący do Ministerstwa Komunikacji. Wtedy nie można było się tam dostać. My z jednej strony, Hożą, ale kto tylko głowę wystawił, to strzelają z bunkra, w ogóle nie można ich było zaatakować ze strony, gdzie był ostrzał.
- Jak sobie wyobrażaliście atak na stu sześćdziesięciu dobrze uzbrojonych żołnierzy?
Nie, no tak… Atak, to chodzi o to, żeby z zaskoczenia. Poza tym wiedzieliśmy, że nie mamy wielkich sił, ale trzeba było, zdobywaliśmy tam teren też. Nie dało się im nic zrobić, a oni zaraz u nas, z jednej albo z drugiej strony – albo Hożą, albo z drugiej, to zaraz ostrzał był, tak że nie można było. Potem był wywiad, ponieważ do
Frontleitstelle przylegała ulica Emilii Plater, ale nie front, tylko tył budynków. Nasi się tam dostali, obejrzeli i był rozkaz, że zaatakujemy podwórko, na którym były stacja paliw, stacja smarów (jak się paliło, to było widać), baraki, pojazdy. Chyba 12 [sierpnia] dostaliśmy się do domów sąsiadujących z dziedzińcem – był zabudowany z trzech stron, a z [jednej] strony nie, tylko były budynki mieszkańców ulicy Emilii Plater. Obrzuciliśmy to butelkami, granatami i jak [Niemcy] wyskoczyli gasić, to strzelali, nie dali tego. Walka trwała dość długo. Wreszcie jak zebrali siły, jak zaczęli ze wszystkich okien strzelać, to wtedy myśmy się wycofali. Ledwie dostaliśmy się już nad ranem na kwaterę, odpoczywamy: „Pobudka!”. – „Co jest?”. Pali się ulica Emilii Plater, tam, skąd zaczęliśmy atakować. Wypalili. Ponieważ budynki przy Emilii Plater, front był od tej strony, to wypalali budynki w głębi podwórka.
Tak. Od siebie, miotaczami płomieni. Broniliśmy frontów. To było 13 [sierpnia] rano. Trzynastka mnie zawsze prześladuje. Następnego miesiąca, 13 września, wysadzili mosty.
Kolejno – Poniatowskiego, Kolejowy i Kierbedzia.Ale już wtedy zaczęło się odsuwanie przez Niemców naszych pozycji od siebie. Już później się zaczęło i na ulicy św. Barbary – dawniej było kino „Roma”, teraz jest operetka – to było zajęte przez Niemców. Przeciwny, po drugiej stronie budynek – bank był (do tej pory jest), tak że tu było dosyć dużo stanowisk niemieckich i to były budynki dobrze bronione i masywne. Kolejno po tym następowały ataki. Jak popatrzymy na końcu, to właściwie straciliśmy całą Emilii Plater – najpierw z jednej strony. Tak, że do końca, to po pół ulicy było stracone. Potem nastąpiło wypalanie. Zdobywaliśmy dworzec kolejki dojazdowej na Nowogrodzkiej – chcieliśmy go zdobyć. Ale jeszcze przed tym – teren przed tym budynkiem, do Marszałkowskiej, przed pocztą (olbrzymi budynek, do tej pory jest) i do poczty był zabudowany domami. Teren był niczyj, tak że raz my byliśmy, innym razem znów… Okazało się, że Ukraińcy podchodzą (bo dali znać), że były rabunki, gwałty. Dowództwo dało nam rozkaz, że nasz pluton ma zdobyć. Ale wtedy jak się coś robiło, to się wszyscy łączyli, nawet z sąsiednich [oddziałów], zza Marszałkowskiej też. „Iwo” na przykład też nam pomagał. Jak trzeba było, to była współpraca. Zaatakowaliśmy dworzec, obrzucili go nasi butelkami, granatami. Ale okazało się, że Niemcy go tak zabezpieczyli, że tam się ani nie miało co zapalić, ani bomby – bo była wysypana gruba warstwa piachu. Wszystko się paliło, ale gasło. Wtedy Niemcy za nas się wzięli, zaczęli nam palić, ledwo żeśmy tam [przetrwali]. Potem dowództwo mówi: „Musimy zdobyć ten teren, bo tam ludzie jeszcze mieszkają”. Pod ulicą – teraz jest Żurawia, dawniej nazywała się – Żulińskiego (odcinek od Marszałkowskiej do Poznańskiej nazywał się Żulińskiego – to był chyba generał u Piłsudskiego) – zrobiono przekop z naszej strony, spod budynku numer 7 na drugą stronę, numer 4 (ale wtedy jednej, małej uliczki), tak że część ludzi się tam przedostała. Ludzi można było trochę ewakuować – tych, co byli na frontowych budynkach. Znów Niemcy zapalili cały front od poczty. Teraz są tam dwa małe budynki, rada dzielnicy Śródmieście czy [inny] urząd. Te dwa budynki były najpierw zburzone i spalone. Trzeba jeszcze powiedzieć, [jak to wyglądało] – budynek sąsiedni, siedmiopiętrowy, a my w budynkach małych. Rzucają nam, co chcą! Granatami, ręcznie się bawią. Granatniki stoją, daleko dość, ale lecą i na każde podwórko mogą wpaść. Tak, że przez podwórko nie można było przejść. Jak się słuchało i [usłyszało] bum – tak jak by ktoś w deskę [stuknął], to znaczy, że odpalił, to „chowaj się!”, bo zaraz gdzieś padnie, tylko nie wiadomo gdzie.
Straty – tak. Zawsze były. Dużo było strat u nas. Ten teren początkowo nie należał do nas, ale właściwie jeden kawałek zdobyliśmy jeszcze po wybuchu Powstania, od Niemców. Ale nie ma mowy, żeby czymś zdobyć ten [wysoki] budynek bez lotnictwa i artylerii, a my mieliśmy tylko karabiny i pistolety. Teraz, jak sobie przypominam – było nas sto trzydzieści osób i były chyba trzy erkaemy, było około dziesięciu pistoletów maszynowych i może z osiemnaście karabinów. Potem jeszcze pistoletów ręcznych było dużo, ale to od „piątki” – może też z pięćdziesiąt sztuk. Ale to się nie liczyło, bo to była broń osobista. Tak, że nie było broni u nas tak strasznie dużo. Poza tym, jak był atak, na przykład na
Frontleitstelle, to broń była zabrana, były stanowiska obsadzone tylko granatami i butelkami. Zdawało się, że dużo broni atakuje, ale to była tylko broń zdjęta z posterunków.
- Jak długo dotrwaliście w tym miejscu?
W tym miejscu dotrwaliśmy do końca.Ale jeszcze w międzyczasie dowódca naszego batalionu, rotmistrz „Zaremba”, około 20 sierpnia był ranny.
Stracił rękę. Na to miejsce przyszedł Cichociemny – kapitan, nazywał się Malik, „Piorun” właśnie. Zdobywał na początku Powstania małą PAST-ę przy [ulicy] Piusa XI i dlatego, jako najlepszy dowódca, był skierowany do nas na dowódcę. Wtedy Batalion „Zaremba” otrzymał już nazwę „Zaremba – Piorun” (i do tej pory jest). Byliśmy tam… Trudno to sobie wyobrazić – mam takie zdjęcia, że nie ma budynków, stoją tylko kominy, a my jesteśmy w tym całym terenie. W podziemiach jesteśmy, stanowiska są, niech ktoś tylko się wystawi, czy jesteśmy, to od razu strzały były. Szczególnie byliśmy przez ulicę z tą wielką pocztą. Ale wielka poczta – już przed Powstaniem (bo też mamy takie zdjęcie) był odgrodzony chodnik i było napisane: „Przejście po drugiej stronie ulicy. Przejście tędy grozi śmiercią”. Były worki z piachem i zastawione było wejście. Drugie wejście było tak samo, z drugiej strony, tak że nawet przed Powstaniem nie można było podejść do tego budynku (nie mówiąc już [o okresie Powstania]), bo były zasieki, druty zaplecione na brzegu chodnika, na jezdni nawet. Potem przeszliśmy wszyscy do plutonu wypadowego – wszyscy, z całej naszej grupy, tam się znaleźliśmy. Chyba nie dlatego, że ich tak dużo ubywało, tylko [dlatego], że tamci mieli większy obowiązek, bo trzeba było obsadzić nowo zdobyty teren przed Pocztą Główną. Drugi dowódca, drugiego plutonu, [to był] „Sylwester”. Chyba 11 [sierpnia] nasi, jak zdobyli ten teren (a przed nimi też przychodzili Niemcy, mówili, że Ukraińcy odwiedzali), znaleźli alkohol. Przynieśli alkohol na Żulińskiego, do podziemi, naszemu dowódcy „Sylwestrowi”. To była butelka wermutu. Był dowódca – „Sylwester”, jego zastępca (zapomniałem już nazwisko) i jeszcze dwie sanitariuszki – „Simona”, „Perełka” i jeszcze jedna (nie pamiętam trzeciej,). Od razu te cztery osoby źle się poczuły – najpierw nasz dowódca „Sylwester”. Na drugi dzień już chory, już straszne boleści i chyba na trzeci dzień cztery osoby zmarły.
Tak, zatruty był cyjankiem potasu. Nie wiadomo – mówią, że Niemcy nam podłożyli. Znów jak mówili Niemcom, jak działają, to oni mówią: „Nie, to wyście chyba na nas założyli”. Tak, że nie wiadomo. Był pogrzeb czterech osób, byliśmy [na pogrzebie]. Też tak… dowódca – a tylko trzy karabiny chyba salwą dają, bo nie ma amunicji. Wracamy na kwaterę – już ostatnia osoba [nie żyje]. To były te przykre chwile. O wesołych trudno mówić. Był Fogg – występy Fogga, poza tym rewelersów.
Tak, były podczas Powstania.
Dostać się zawsze mógł, bo dali mu przepustkę, przepuścili go, przyprowadzili na zebrane sale. Ci, co mogli, to [byli], ci, co na służbie, to nie. Był [też] chór rewelersów – nie pamiętam, czy „Dana”, czy [inny]. Było nabożeństwo 15 sierpnia, święto wojska polskiego i Matki Boskiej. Była msza – [na] Poznańskiej 12. Z tym, że staliśmy pod balkonami, pod ścianami, w bramach, w oknach, bo samoloty latały – sztukasy nurkujące latały sobie nad dachami, zdjęcia robiły.
- Tak, spod kościoła garnizonowego była nawet parada wojskowa, ale to było za daleko od was.
Tak, nie można było, to była konspiracja. A chyba najbardziej się cieszyliśmy jak 18 września nadleciały Liberatory, ponad sto. Pięknie to wyglądało, pogoda, błyszczą wysoko – ponad sto samolotów, lecą spadochrony różnokolorowe. Wtedy duch w nas – ktoś nam pomaga, to już może koniec tej męczarni. Ale jak popatrzymy na mapę, jak Śródmieście zajmowało taki [mały] kawałek, jak teraz patrzę Marszałkowską, od placu Zbawiciela do Ogrodu Saskiego to był koniec Warszawy. To ile to było? Półtora kilometra. Od ulicy Chałubińskiego do ulicy przy Łazienkach to było też niedaleko. [Z drugiej] strony było może troszkę więcej, ale to było od Towarowej – więcej było miejsca, ale też [nie za wiele]. Tak, że jak samoloty leciały, to nie leciały tylko nad Śródmieściem – leciały nad całą Warszawą, więc nic dziwnego, że zrzuty poleciały [w ręce niemieckie]. Do nas niewiele [dotarło].
- Jak wyglądało zakończenie?
Do końca byliśmy [w tym rejonie]. Jak teraz patrzę, mam zdjęcie z innego domu – po spalonych domach zostały tylko kominy, to kominy zajmują [poziom] trzeciego piętra, a tu jeszcze trzy piętra wystaje nasz budynek poczty. My w gruzach, a tutaj stoi budynek, [gdzie] mają gniazda karabinów w oknach – zamurowane okna, tylko strzelnice. Tak, że strasznie było. Potem – do niewoli.
- Jak wyglądała sama kapitulacja, złożenie broni?
Najpierw było zawieszenie broni. Zawieszenie broni było od siódmej do siódmej, tośmy wychodzili trochę na ulicę. Nawet ja z naszym dowódcą – miał pseudonim „Jawor”, mówi: „Chodźmy, zapytamy, czy nie ma tutaj naszych jeńców, czy oni nie mają”. Wyszliśmy, Ślązacy też byli, [mój dowódca] mówi: „Słuchajcie, jak się do was dostać? Chcemy porozmawiać z waszym dowództwem, czy macie jeńców naszych”. [Ślązak] mówi: „Panie, tutaj wejścia nie ma, bo jest od nas zabarykadowane”. Słyszymy i śmiejemy się: „To wy przed nami barykady?”. – „Jedno zabarykadowane i drugie!”. Ucieszyliśmy się, że i oni też mieli barykady przeciwko nam. Jak termin minął wieczorem, to znów karabiny się odezwały, że jest koniec, wszystka broń niemiecka zaczęła grać. Siedemnasta – wszystko strzelało. My też wyszliśmy, jeszcze parę strzałów oddaliśmy, bo wiedzieliśmy, że już będzie chyba kapitulacja, już amunicji dużo nam nie potrzeba. Niektóre zwłoki leżały od początku Powstania, a było lato. Przed oknami, na przykład, mieliśmy Niemca, to sypali wapno, próbowali go zapalić, ale myśmy czuli przez okienko zapach zawsze. Tak, że trochę uporządkowano.
- Niemcy swoich nie chowali?
Nie, w czasie [Powstania] nie. W czasie wojny – kto? Jak by wyszli nasi… Było tak, że po rannych wychodzą, to strzelają do rannych, do sanitariuszek.Jeszcze trzeba powiedzieć o takim działaniu: Niemcy nie mogli Alejami się przedostać, to próbowali ominąć Marszałkowską. Najpierw chyba były ataki Koszykową. Wjechały czołgi, ale tylko na początek. Budynek był jeszcze przez naszych zajęty, a po drugiej stronie było Zgrupowanie „Golskiego” na Politechnice. Nasz wspólny kontratak i dalej czołgi nie pojechały. Ale od strony Emilii Plater (gdzie teraz stoją wieżowce), przed dworcem, był teren pusty. Tylko przy samych Alejach, ale już od Nowogrodzkiej dalej, do Hożej, Wspólnej był Ogród Pomologiczny, czyli pusty teren – ogródki doświadczalne. Niemcy z tego pustego terenu najwięcej ataków robili na nasz batalion. „Goliaty” nie były tak stosowane, ale na tamto skrzyżowanie (nie byłem w tym miejscu, jak był atak) jednego razu trzy „goliaty” puścili od strony kościoła, ulicą, na skrzyżowanie Emilii Plater. Jeden „goliat” rozbił barykadę, drugi – budynek narożny. Następny „goliat” został przez naszych zniszczony. Były silne granaty i jeszcze na wierzchu miały plastik. Plastik to jest [taki] materiał, że jak taką kluską owinęło się szynę i podpaliło, to szynę przecięło. Nasze granaty jeszcze były wzmocnione [plastikiem]. Drugim razem przyszło sześć „goliatów”. Razem było dziewięć ataków „goliatów” na jedno skrzyżowanie ulic, tych małych. Wtedy straty mieliśmy duże. Jeden podobał mi się, bo jak puścili przy kościele świętej Barbary „goliata” na naszą stronę, to nasi, rzucając granaty, uszkodzili kabel, który [„goliata”] prowadził. „Goliat” się zatrzymał, zawrócił, wjechał w podwórko [Niemców] i wybuchł. Były i zdobyte „goliaty”, bo materiał się przydawał u nas. Jeszcze należy powiedzieć o naszym uzbrojeniu, dlatego że u nas zaplecze było bardzo dobrze zorganizowane. Po pierwsze, jak wyłączyli wodę, to u nas mieliśmy już zrobioną studnię artezyjską. Potem – elektrownia wyłączona, to u nas agregaty prądotwórcze ściągnęli z Politechniki i mieliśmy własny prąd. Prąd był potrzebny, mieliśmy przecież chyba stu trzydziestu medyków, w tym trzydziestu lekarzy. Strażaków było ponad sto osób. Jeszcze mieliśmy zaplecze, gdzie robili granaty, gdzie robili granatniki. Na przykład granatniki naszej produkcji były przy zdobywaniu małej PAST-y na Piusa XI. Tak, że u nas robili butelki, granaty.
- Dobrze to było zorganizowane?
Bardzo dobrze. Już nie było prądu, a pierwsza radiostacja z Prudentialu była zniszczona (nie pamiętam kiedy). Duży pocisk walnął i [zniszczył]. Od tego czasu przenieśli radiostację „Błyskawicę” na nasz teren. Do końca Powstania to nawet i dowództwo Armii Krajowej było u nas na Hożej.
- Radiostację „Błyskawica” przeniesiono do was i ocalała?
Ocalała i [była] do końca. Była grupa „Mechanika”, z uwagi na to, że była jeszcze fabryka, która miała maszyny do obróbki – [fabryka] Groniowskiego, gdzie miała być właśnie komórka przekaźnikowa „Obroży” i było napięcie, prąd do maszyn, oświetlenia i innych radiostacji. Z wodą również było trudno, dlatego że woda była tylko rano godzinę i po południu godzinę, [gdyż] trzeba było zabezpieczyć w pierwszym rzędzie szpitale, kuchnie. Z wodą było naprawdę trudno, dlatego że z miejsca przy Hożej 51 to było wyprowadzone na ulicę Poznańską – rura na gruzach była wyprowadzona. Ludzie podchodzili z wiadrem, leci woda, ale i lotnik to zauważy i w ogóle… Tak, że wykryli, granatniki [rzucali]. Potem przedłużali [wodociąg], ale bardzo często rury po drodze były niszczone. Tak, że woda była, ale przy tej wodzie dużo ludzi zginęło. Później zrobiono jakby wannę, duży basen, zbiornik, to woda jak była, jak leciała, to ludzie przybiegali i tylko każdy wiadrem zabierał. Później jeszcze to było mało, to jeszcze w mleczarni był zbiornik na mleko, wysoko umocowany i w wolnym czasie, jak był prąd, to pompowali [wodę] do zbiornika i potem własnym ciśnieniem leciała. Tak, że mówią, że ta dzielnica gospodarczo była bardzo dobrze zorganizowana i przecież wyżywienie... Ale ciężki był nasz los, bo musieliśmy chodzić po zboże.
Tak. Ale na początku jak szedłem… Zaraz jak się dostałem tutaj – ponieważ to były dwa plutony, które były zamiejscowe, więc dowódca, rotmistrz, [pyta]: „Który tu jest, co zna Śródmieście?”. Wystąpiłem. „A gdzie?”. – „Na Złotej”. – „Dobrze”. Przy Jasnej, w podziemiach [było] dowództwo Armii Krajowej, trzeba było [iść] z meldunkiem. Ale to był dopiero piąty dzień Powstania, Aleje były nie do przejścia. Marszałkowską można było sobie przejść tunelami, podwórkami, nie idąc ulicami, to jak się doszło do Alej Jerozolimskich, to stop. A ludzi masa! Mówię: „Ja przepustkę mam”. Ale spotkałem znajomego mojego ojca, nawet z mojej rodzinnej miejscowości: „A co ty tutaj robisz?”. – „Mam przepustkę, chcę się przedostać”. Ale patrzę – klatki schodowe zajęte, ludzie siedzą na schodach wszędzie i czekają. A tu wystawia kukłę w hełmie – prr! – już. Ludzie stoją.
Tak. [Znajomy] mówi: „Siadaj tutaj na brzegu i czekaj tutaj”. Ludzie na piętrach siedzą, wszystko zapchane, bo matki do dzieci [chciały się przedostać] – makabra. Naprawdę. Na rogu Marszałkowskiej i Alej stoi czołg i bez przerwy sieje w tę stronę. Budynek BGK (naprzeciw [byłego] domu partii), jeszcze teraz jest – z tamtego budynku znów strzelają. Jak tu wystawił [kukłę], a ten w czołgu śpi – ktoś przelatuje – to z tyłu strzały!
- Ale potem powstała barykada, przejście.
Tak, ale nie można tego było zrobić, bo to tunel – dopiero później, jak musieliśmy chodzić. Wtedy, jak tam byłem, jeszcze zajrzałem do domu na Złotą, napisałem gdzie jestem, może ktoś się zgłosi. Ale jak byłem drugi raz – tylko ściana wisi. Tam, gdzie była kuchnia, to jeszcze coś na ścianie kuchennej wisiało. Koniec Powstania. Na początku było jako tako, bo mleczarnia miała konie do transportu. My nie wiedzieliśmy, że mamy taką fajną grochówkę na początku, ale to się zaraz wszystko skończyło, bo przecież ludzi tyle, cała dzielnica, musieli to zaopatrzyć. Jedynie zostało noszenie zboża. Najpierw jeszcze coś [więcej] było, a potem zboże. Najpierw pszenica. Jak się ugotowało, to napęczniała i dało się jeść, natomiast jęczmień miał ostre resztki wąsów. Na końcu już żyto, takie chude, że jak się zmieliło, to „plujka” była, ale trzeba było jeść.Wszyscy – nie było tego, że ktoś jest z pierwszej linii – wszyscy żołnierze mieli dyżury po kolei i wszyscy musieli iść po zboże na ulicę Grzybowską albo [do magazynów] po Haberbuscha – zależy gdzie to było, bo kolejno – tyle razy byłem, za każdym razem w innym miejscu. Z kolegą, u którego mieliśmy kwaterę (Woźniakiem „Rudym”) umawialiśmy się, że jak idziemy po pszenicę, to idziemy razem, dlatego że przyniesiemy coś do domu dla nich, dla rodziców, rodziny.
- Czy rodzina została w tym domu?
Tak, ta rodzina została na Marszałkowskiej. Jak szliśmy, było tak: jeśli ktoś weźmie więcej [niż przydzielono], a chce potem, jak się doniesie [dla siebie], to [tę nadwyżkę] może zabrać. Myśmy w ten sposób robili, że do Marszałkowskiej nieśliśmy po pięć czy więcej kilogramów (każdy z nas więcej), a na Marszałkowskiej ten, co nas prowadził nas, zatrzymywał, [kolega] skoczył przez ulicę, oddał do swojej rodzinki, w podwórko czy gdzieś i mówi: „Siostry moje – miał dwie siostry (czy trzy) – siedzą, młynkiem od kawy kręcą i mają zadanie”. Jeszcze śmiał się, że mają taki młynek, co można regulować, że gruba wychodzi mąka (taka potrzebna do kuchni).
- Jednym słowem nie zaznał pan głodu? Bo to nie było dobre jedzenie, ale jakieś było.
Tak.
- To, czego doświadczyli na Starówce na przykład, czy na Powiślu, to nie było to pana udziałem?
U nas też nie było tak dobrze. Ponieważ u nas był cukier, to wysłali nas na wymianę – Fuchsa czy Fukiera, nie pamiętam. Nieśliśmy z tych zakładów. Potem [było] jakieś przetwórstwo owocowe, to nieśliśmy pomidory w wiadrach i potem do rozgotowanego zboża łyżka [pomidorów] była – tylko żeby zabarwiło. Albo marmolada [była]. Głodni byliśmy i chudzi! Głód nam dokuczał. Tak byliśmy do końca na tym miejscu.
- Jak się skończyło dla pana Powstanie? Wyprowadzili was?
Tak.
- W jakim obozie jenieckim pan się znalazł?
Najpierw Lamsdorf – tak, jak wszyscy. W Warszawie składaliśmy broń przy ulicy Chałubińskiego. To były koszary, dowództwo Wehrmachtu. Koszary naokoło, obserwują nas, a my idziemy. Zbiórka na Marszałkowskiej, szliśmy do Koszykowej i właściwie przy politechnice była barykada między Niemcami, to było odstawione i szliśmy przy politechnice do koszar. Było złożenie broni. Zostawiliśmy dużo broni na naszym terenie. Pamiętam, bo wrzucaliśmy [ją] do kominów…
Tak, żeby nie oddać Niemcom. Nawet granaty sypaliśmy. Jak rozbierali ulicę – trzeba powiedzieć, że Marszałkowska jest poszerzona o taką samą szerokość i dlatego budynek, [w którym] było archiwum, został pod jezdnią, wszystko się przesunęło. Jak widziałem, że rozbierają budynki, to poszedłem do szefa rozbiórki i powiedziałem, żeby uważali, dlatego że w Powstanie wrzucaliśmy tam broń, nawet granaty. Nie słyszałem, żeby były [wypadki].Przez Ochotę – jeszcze na placu Narutowicza leżały zwłoki niepochowane – potem koło Dworca Zachodniego do szosy i do Ożarowa, piechotką.
- Ostatecznie, w którym obozie pana wyzwolono?
Ostatni obóz to była komenda pracy Roden, koło Arolsen. Ale poprzedni obóz był IX A i obóz wysłał na roboty. Były dwie wysyłki – jedna do szpitala Hinfeld koło Fuldy, a druga [do Roden]. Wyzwoleni byliśmy 30 marca, bo 30 kwietnia, zdaje się, była Wielkanoc. Tak, że [zostaliśmy wyzwoleni] przed Wielkanocą, w miejscowości Roden, przez armię USA.
Warszawa, 22 lutego 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt