Janusz Tarnowski „Gloria”
[Miałem] pięknie brzmiący pseudonim „Gloria”, czyli po łacinie „chwała”. Jeśli mowa o spotkaniu z Powstaniem, to miało charakter zupełnego przypadku – jeśli można mówić o przypadkach, które nie istnieją. Na pewno było to kierowane z góry, w sposób od nas niezależny. Wtedy już od roku byłem księdzem. Pierwszą parafię miałam pod Warszawą, w Jazgarzewie. Na drugą parafię skierowano mnie do Jakubowa – niedaleko Mińska Mazowieckiego. Potem – w związku ze świętą Marią Magdaleną – miałem przyjechać [do Warszawy] na kazanie odpustowe.
Było to właśnie w roku Powstania – znalazłem się w Warszawie. W Jakubowie byłem dwa tygodnie i przyjechałem do Warszawy – do Annopola – na kazanie odpustowe na świętą Marię Magdalenę. Potem miałem zamiar wrócić do swojej parafii do Jakubowa, ale ksiądz biskup Horomański powiedział: „Słuchaj, Januszu, nie ma sensu, [żebyś jechał], bo pojedziesz akurat na spotkanie wojsk radzieckich. One nie potrzebują twojego specjalnego przywitania. Zostań w Warszawie przy naszej parafii”. Był proboszczem parafii świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży. Wtedy – jeżeli chodzi o kościoły – był nawał ludzi. Nieopisane tłumy przychodziły; wiadome było, że coś czeka. Mnóstwo ludzi [przychodziło] do spowiedzi, na mszę świętą. Ksiądz biskup – zarazem mój proboszcz – powiedział mi: „Zostań u mej parafii, to jest twoja parafia, na pewno mi się przydasz. Zostaw Jakubów. Wojska radzieckie – jeśli chcą wchodzić – niech zostaną same, bez ciebie, a ty tu zostań”. Właśnie dzięki temu stałem się powstańcem. Nie powiem, że mimo woli, ale bez mojej specjalnej akcesji, bez mojego specjalnego zapotrzebowania. Wtedy wybuchło Powstanie. W tym momencie usłyszałem apel – słynna godzina siedemnasta i tak dalej. Wtedy nie mogłem, oczywiście, siedzieć bezczynnie. Zacząłem odprawiać msze święte na podwórkach. Ponieważ obok powstał szpital, naturalna sprawa, że się tam udałem. W ten sposób zostałem kapelanem.
- Cały czas ksiądz przebywał w parafii świętego Aleksandra?
Kościół zburzono 3 września. Tam odprawiałem mszę świętą dochodząc z ulicy Wspólnej. Gdybym tam poszedł nieco później, nie byłoby okazji, żeby rozmawiać. Mniej więcej trzy godziny po moim odejściu, kościół zburzono. Wtedy już nie miałem możności bywania w zniszczonym kościele.
- Gdzie się ksiądz zatrzymał?
Mieszkałem w [Zgromadzeniu Sióstr Rodziny Maryi]. Moim terenem działania było wtedy Powstanie, szpital powstańczy – oczywiście, to nie był szpital, najzwyczajniejsze mieszkania przekształcono na sale szpitalne. Łóżek nie było, kilka może – legowiska. Jak spowiadałem, to się kładłem – jedyny chyba taki wypadek w historii. Nie można było inaczej, bo wtedy byłaby naruszona tajemnica spowiedzi. Wtedy byłyby powszechnie znane grzechy [spowiadającego się] pana albo pani. Były osoby w wieku lat czterdziestu, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu i mówiły: „Proszę księdza, pierwszy raz do spowiedzi przystępuję”. Dla mnie była to taka praktyka duszpasterska, że dziesięć czy dwadzieścia lat zwykłej pracy duszpasterskiej nie równałoby się z tym, co przeżyłem przez te dwa miesiące.
- Ksiądz musiał wymyślić jakieś własne zachowanie, sposób podejścia do ludzi…
To się zjawiało, oczywiście… Każdego dnia przychodziłem do szpitala, [robiłem obchód] po legowiskach. Po całym dniu – pod wieczór – też przychodziłem. To był oczywiście apel, zachęta: „Słuchajcie, nie jest tak źle, nie przejmujmy się”. Potem „Wszystkie nasze dzienne sprawy” i tak dalej – sprawy do omawiania. Wizyty w szpitalu miałem regularnie.
- Czy to uspokajało rannych?
Na pewno, ksiądz przyszedł, powiedział [dobre słowo]. Mam naturę raczej optymistyczną, było dużo śmiechu, radości. Trochę lat przybyło, ale młodość mnie nie opuszcza.
- Spędził tam ksiądz sześćdziesiąt trzy dni?
Tak, aż do końca.
- Czy był ksiądz świadkiem niezwykłych akcji czy sytuacji?
Tam była cały czas wolna Polska. Niemcy tam wcale nie weszli. Ostrzeliwali nas, bombardowali, ludzie padali – grzebaliśmy ludzi. To oczywiście była wojna. Ale w ogóle nie było spotkania z Niemcami. Zaczęli przychodzić dopiero po kapitulacji. Przychodzili w innym charakterze. To nie było udziałem wielu ludzi. Przychodzili do mnie, bardzo często mówili po polsku, pokazywali papiery: „Proszę księdza, mam żonę”. Przekręcali trochę język polski: „Ja żona, ja dzieci, ja nie chciał, mnie kazali, pan ksiądz rozumie?”. Kiedyś wychodziłem wieczorem do chorego i idzie grupa Niemców mundurowych: „Panie księdzu, proszę nie chodzić. Niebezpiecznie, mogą strzelać. Proszę w domu siedzieć, za późna godzina”. Uprzejmie, bardzo grzecznie. Wtedy był ze strony
Führera apel i rozdawali ulotki, że naszym jedynym wrogiem jest oczywiście komunizm. Że razem z Niemcami mamy być orędownikami pokoju dla całego świata, mamy zwalczać komunizm – idziemy przeciwko komunizmowi. Stąd uprzejmość Niemców – oczywiście nakazana przez górę.
- Z drugiej strony, wielu księży zginęło nie przypadkiem, tylko rozstrzelanych…
Oczywiście, wielu moich przyjaciół [zginęło]. Moment upadku Powstania był momentem wielkiej zmiany, na szczęście. Kto dożył, to potem nie było już ataków bezpośrednich, była już polityka… oczywiście myśmy się tylko śmieli z tego, że oni liczą, że Niemcy [to są] nasi przyjaciele i pójdziemy razem na bolszewików. Podobnie wyśmiewaliśmy się z ich zrzutów. Dawali nam rzut chleba. Wielki bochenek spadł koło szpitala. Patrzymy, co tam dali i okazuje się, że zamrożony chleb. Zrozumiałe, żeby się nie zniszczyło. Miednica wody, wrzucamy – musiało mięknąć całą noc, aby chleb stał się chlebem. Rzucili kamieniem a kamień musiał czekać, aż stanie się chlebem.
- Czy przeżył ksiądz wyjątkowe sytuacje, momenty grozy?
Co niemiara. Zwykle obracam to w śmiech i żart. Mieliśmy jedną panią poważnie ranną w czasie bombardowania. Była bardzo odwiedzana przez wszystkich naszych chorych, którzy gratulowali, że jest taka dzielna. Mieliśmy obowiązek – to jest przykre – aby zrewidować każdego nieboszczyka. Nie w sensie szukania pieniędzy, tylko żeby wyjąć dokumenty. Mieliśmy butelki i do nich trzeba było wkładać papiery. Była to strasznie nieprzyjemna historia. Nie musiałem osobiście rewidować każdego nieboszczyka, ale sanitariuszki miały ten obowiązek. Potem zdejmowało się chodniki i zakopywało butelki. Nieboszczycy szli potem do podziemi. Powiedziano: „Słuchajcie, było bombardowanie, teraz trzeba pójść do podziemi i dokonać obrzędu wyjmowania papierów. Butelki macie”. Dziewczyny, które miały nominacje na sanitariuszki, podeszły do mnie: „Proszę księdza, ciemno tam jest, nie ma żadnego światła. Poszedłby ksiądz z nami? Nie musi ksiądz rewidować nieboszczyków, my to zrobimy, tylko żeby ksiądz poszedł – będzie nam raźniej”. Nie bardzo miałem chęć, nie powiem, że strach, ale… Schodzimy po schodach – trudno – pełno nieboszczyków. Okazuje się, że jeden z nieboszczyków zaczął przemawiać: „Co to za porządki?! Co to za szpital?!”. Niestety – szczerze powiem – wszyscyśmy uciekli. Ksiądz w obronie uciekł razem z sanitariuszkami. Potem się zawstydziliśmy. Sanitariuszki mówiły: „Ojej, to wstyd, ale że ksiądz uciekał, to jest pociecha – że nie tylko my, słabe kobiety…”. Zeszliśmy na dół, wzięliśmy światła i znów odzywa się ten głos. Okazało się, że jedna z zacnych pań – które leżały wśród nieboszczyków – nie była wcale nieboszczykiem. Była ciężko poraniona. Pomacała, patrzy – jacyś leżą, pewno ranni. Było ciemno, więc potem wielka krytyka, co to za porządki. Wynieśliśmy staruszkę i potem były do niej całe procesje, żeby ją zobaczyć – bohaterkę. Były z nią wywiady – nieboszczyk, który przemówił. Były takie momenty – miały charakter komiczny, ale zarazem tragiczny. Próbowaliśmy, nawet w najbardziej tragicznych momentach, zachować pogodę ducha. Najgorsze było, gdy nadeszła kapitulacja. Zanim poszedłem od chorych słyszę: „Dobrze, proszę księdza. Co ksiądz teraz powie? Wiemy teraz [co się dzieje], ksiądz znowu będzie optymistą?”. Wszystko obróciłem w duchu opatrzności i powiedziałem, że to nie jest jeszcze przegrana i tak dalej… Co jeszcze mówiłem, już nie pamiętam. W każdym razie było to dowodem, że chcieli, żebym dalej podtrzymywał na duchu. Rzecz zupełnie niezwykła: Niemcy okazali się fenomenalni – oczywiście nie gestapowcy, [lecz] Wehrmacht – podstawili samochody ciężarowe i na własnych rękach, ramionach, wynosili chorych do samochodów. Zawieźli nas do fabryki „Tudor” na terenie Piastowa. Na ogół kierowali do Pruszkowa – a nas do Piastowa. Były tam puste hale fabryczne – fabryka chyba nie była czynna. To było idealne, można było pomieścić chorych, były nosze, pomieszczenia – warunki były lepsze niż na ulicy Wspólnej.
Znaleźli się od razu. Był to prawie normalny szpital. Byłem zaskoczony, że oni na własnych ramionach nieśli [chorych], ale jednocześnie szła, niestety, inna ekipa i podpalała domy. Niemcy, którzy nas eksportowali do „Tudoru”, ostrzegali: „Pospieszajcie się, bo jest niebezpiecznie”.
Diese Flamme! Grosse Flamme! Jedni nas ratowali, a drudzy mieli inne polecenia. Przecież Hitler postanowił, że Warszawa ma być zniszczona absolutnie do zera, powiedzmy – jako kara. Jednocześnie ci ludzie [nam pomagali] – myślę, że to dobry instynkt, nikt im nie kazał ratować rannych – nie było na to żadnego rozkazu. Po kapitulacji przychodzili do nas nie jako przyjaciele, ale jako sąsiedzi – rozmawiali i tak dalej… Widząc chorych, mieli poczucie konieczności pomocy. Wiadomo, ci są tacy, ci są inni. Człowiek, to niestety mieszanka, ma i dobre, i złe strony. To było po prostu zaskoczenie, że ci, którzy w naszych oczach wiadomo jaką mieli opinię, [są zdolni to takich zachowań]. Mało tego. W „Tudorze” przychodzili serdecznie i powiem coś szczerze – choć będzie to wyglądało na nielojalność. Chciałem odwiedzić pierwszą parafię w Jazgarzewie, zobaczyć, co się tam dzieje. Ale nie było żadnej komunikacji. Iść na piechotę w takich warunkach, wynędzniały… Podszedłem do – powiedzmy – głównego wojskowego Niemca i po niemiecku powiedziałem, że chciałbym tu i tu pojechać, ale nie mam komunikacji. „Tak, tak” –
Ja, ja. Powiedziałem, [gdzie] chcę się udać.
Ja, jawohl. Napisał mi po niemiecku, ze słynną pieczątką – wroną – że każdy pojazd, jaki będzie na szosie, ma wziąć tego człowieka.Lubię takie komiczne sytuacje. Rozśmieszyło mnie to. Myślę sobie: „Dobrze, ale potem jak ludzie zobaczą, że ksiądz Tarnowski jedzie pojazdem wojskowym z Niemcem, to będzie ładna historia”. Ale myślę sobie: „Spróbujemy. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało”. Stoję na drodze, jedzie esesman:
Ja, ja, bitte, bitte! Nie było żadnej rozmowy, [spytał tylko]: „Dokąd?”. Podwiózł mnie prawie pod parafię.
Bitte! – Danke!Dla mnie jest ważne, żeby w każdej wrogiej sytuacji, nienormalnej sytuacji – szukać człowieka. Wtedy objawia się iskra ludzka. Takich momentów było bardzo wiele.
- Czy dla rannych nie było żadnego zagrożenia? Nie groziło im wywiezienie do obozu?
O tyle to było ciekawe, że oni nie decydowali. Ci, którzy eksportowali rannych mieli rozkaz, żeby wszystkich zawozić do Piastowa. To też było dla mnie nowością. Mieli dobre informacje, jak to się stało – nie wiem. Nie rzucili nas na teren i niech robią, co chcą – tak mogło być. Jak wspomniałem, zawieźli nas do budynku; budynek pusty – fabryka nie była czynna. Warunki były tam doskonałe – w [porównaniu do] Powstania. Znalazły się tam i łóżka, i opieka. Niemcy nas tylko przywieźli i ich sztab siedział w Piastowe. Myślę, że przez to, iż sztab był w Piastowie, mieli nad tym opiekę. Rzeczywiście, oni potem chcieli odwrócić sytuację. To była taka polityka. Ludzie nie wiedzą, że był ten zwrot, naiwny zwrot – oczywiście – bo nie dał żadnego wyniku. Taka była, powiedzmy, metoda polityczna.
- Czy miał ksiądz zwierzchników w tym czasie?
Były tam spotkania kapelanów. Napisałem książkę, w której jest moja relacja z Powstania – oczywiście niepełna – w której nazwałem się nadzwyczajnym kapelanem Powstania Warszawskiego. Nie dlatego, że robiłem coś nadzwyczajnego. Jest profesor zwyczajny [wysoko w hierarchii] – i profesor nadzwyczajny, nie całkiem osadzony w swej profesurze, powiedzmy. Nadzwyczajnym kapelanem byłem więc w takim znaczeniu. Nie dokonałem rzeczy niezwykłych, tylko poza normą. Spotkania duszpasterskie nie były regularne. Całym duszpasterstwem kierował ksiądz o pseudonimie „Biblia”. Chodziłem na zebrania, było ich niewiele – bo jak robić narady duszpasterskie w tych warunkach. Jedno pamiętam doskonale. Powiedziano mi wtedy: „Januszu, trzymaj się tego, gdzie jesteś. Nie musisz już nigdzie jeździć, szukać czegoś innego. Masz teren, jest szpital – siedź w tym rejonie”. Rzeczywiście, tak się stało. Dostałem order, którego nigdy nie widziałem. Ksiądz Stefan Piotrowski, zaprzyjaźniony ze mną – razem odprawialiśmy msze u świętego Aleksandra, przed tym byłem ministrantem – odwiedzał ten szpital. Wiedział o tym, że rozśmieszam chorych, że wieczorem do nich przychodzę, [odwiedzam] poszczególne osoby, przechodzę przez każdą salkę, pośmiejemy się. Powiedział: „Wiesz, Januszu, dostajesz Krzyż Srebrny Zasługi. Ale złotego nie dostaniesz”. Pytam: „Dlaczego?”. – „Złoty dostają ci, którzy przed Powstaniem byli w wojskowej służbie powstańczej. Tyś był w seminarium, nie miałeś takiej okazji. Masz tylko srebrny”. – „Bóg zapłać”.
- Dlaczego ksiądz nigdy go nie zobaczył?
On po prostu tak powiedział i koniec. Nikt o tym nie myślał. Potem został wikariuszem generalnym, ale o tym nie było już mowy. Zresztą po Powstaniu wszystkie te rzeczy raczej się zacierało. Mówienie o odznaczeniach i tak dalej byłoby nietaktowne. O Powstaniu nic się nie mówiło. Odznaczenie było – że tak powiem – symboliczne, nigdy nie miało miejsca i nie potrzebuje mieć miejsca. Ubiegać się nie myślę. Powiem, że [wydaje mi się], iż to nawet było z pewnej sympatii. Myśmy się przyjaźnili…To było w momencie, gdy był prawie koniec Powstania. Przyznam, że jak usłyszałem o Krzyżu Zasługi, to sobie pomyślałem; „No ładna historia. Wszystko się wali, a ja mam mieć order. Bzdura przecież”.
- Jak wyglądały słynne msze kapliczkowe na podwórkach?
Każde podwórko miało kapliczkę. Jest jeden ciekawy moment. Oprócz mszy kapliczkowych były też pogrzeby. Przychodzili do mnie AL-owcy (wiadomo, komuniści, ludzie niewierzący): „Proszę księdza, też chcielibyśmy [mieć] pogrzeb”. Mówię: „Dobrze, a macie chęć?”. – „Tak”. – „Dobrze, pomodlimy się wspólnie”. Było parę pogrzebów AL-owskich. Nie pytałem, czy nieboszczyk wierzący, czy niewierzący – któż by pamiętał. Były takie wypadki. Gorzej było ze ślubami – bo niektórzy koniecznie chcieli się ożenić. Mówiłem, że trzeba do proboszcza. „A gdzie my pójdziemy do proboszcza? Niech ksiądz nas ożeni”. Mówiłem: „Wiecie, papiery by się przydały. Wyglądacie mile, bardzo sympatycznie. Przecież ślub jest na całe życie. Mogę was tu ożenić, ale co będzie dalej?”. Niestety, ślubów nie było, ale życzyłem im, żeby się zachowali szczęśliwie, żeby ich nic nie raniło – ale było parę propozycji ślubów. Całe duszpasterstwo było – spowiedzi, msza święta, komunia święta, chrzty…Oczywiście, że były.
- Ksiądz miał do czynienia zarówno z powstańcami, jak i z ludnością cywilną?
Oczywiście, całkowicie pomieszane.
- Jak ocenia ksiądz postawę ludności cywilnej w tym okresie?
Gdy chodzi o nasz rejon, wszyscy byli jednego ducha. Były dwie starsze panie, bardzo miłe – już dawno poumierały – mieszkały w tym samym domu, co ja. Mówiły: „Januszu, żadne powstanie nam się nie udało. Januszu, zobaczysz, że i to powstanie nie będzie udane”. Bardzo srogo reagowałem: „Słuchajcie, to jest defetyzm! Tak nie wolno mówić, do czego to podobne?!”. Bardzo się lubiliśmy i mówiłem to półżartem. Niestety, sprawdziło się.
- Jak społeczność organizowała sobie życie codzienne?
Dla mnie było wygodne, że miałem [przy sobie] mamę i ciocię (matkę chrzestną) – wiele biedy nie zaznałem, niestety. Przykro to mówić, ale muszę się przyznać, że o Januszku mama zawsze pamiętała. „Januszku, jedz! Wszystko ci załatwimy”. Tak było.
Oczywiście, wszystko było jak najbardziej w komplecie. Tata zmarł, jak miałem dwa lata. Powstania w ogóle więc nie przeżył. Natomiast mama i ciotka towarzyszyły mi nieustannie.
- Początek Powstania, to straszliwa rzeź Woli. Czy informacje o tym docierały do księdza?
Oczywiście, były przecież gazetki powstańcze.
- Ktoś dostarczał te gazetki?
Tak, to był duży punkt, więc zawsze wszystko było. Potem wypowiedzi radiowe – nasz rejon, to była wolna Polska. Tu się zupełnie nie czuło. W pewnym sensie padały oczywiście ofiary, padały trupy, ale to nie było to najgorsze Powstanie. To była ta wygodna, że tak powiem, cząstka Powstania. Przechowywałem Najświętszy Sakrament, nieustannie miałem go przy sobie. Mama zrobiła mi woreczek, a w nocy wyjmowałem go z woreczka i kładłem na stoliku, zawsze. Bo w każdej chwili ktoś mógł prosić. Wtedy biegłem do kogoś, kto życzył sobie przyjęcia Pana Jezusa. Muszę się przyznać jak na spowiedzi, że [miałem moment] załamania, ale nie w czasie Powstania. Uważam, że warto się przyznawać. Po Powstaniu, kiedy wszystko się unormowało, kiedy ranni leżeli w normalnych warunkach – ogarnęła mnie chandra, powiem [więcej], myśli samobójcze. Wyspowiadałem się z tego i przeszło. Z punktu widzenia psychologicznego było to naturalne. Ogromny napęd, ogromna siła, a potem już jestem niepotrzebny. Potem wszystko zaczęło się normować i do tego niby-szpitala w „Tudorze” byli przydzieleni kapelani. Przyszedł jakiś ksiądz, więc Janusz właściwie wcale nie jest potrzebny. Potem dostałem nominację do parafii pod Łowiczem – Bielawy. Pojechałem tam jako normalny wikariusz. Proboszcz był tak przerażony, że cała parafia była zapchana warszawiakami – jego rodziną, przyjaciółmi. Dostaje wikariusza, którego nigdy nie było – to mała parafijka. Mówię: „Proszę księdza, mam tu papiery na podwikariusza”. – „Ale czy na pewno do nas?”. – „Proszę zobaczyć”. – „Mój Boże”. – „Co się stało?”. – „Bardzo chętnie księdza witam, ale nie ma miejsca, cała plebania zajęta”. Mówię; „Proszę księdza, jeszcze będzie ze mną mama i ciocia” – bo najpierw pojechałem sam. „Słucham?”. Mówię: „Jeszcze dwie osoby”. – „Proszę księdza, jeśli tak, to nie możemy na plebanii, ale jest wioseczka – Bielawska Wieś. Tam skierujemy [mamę i ciotkę]”. Jak ci ludzie się ucieszyli, że matka księdza [będzie mieszkać]. „Jakie to szczęście dla naszej wioski, matka księdza, ciotka księdza – prosimy serdecznie!”. Jednak na wsi rodzina księdza coś znaczy. Potem odwiedzałem, pytali, czy będę przyjeżdżał. „Będę codziennie przyjeżdżał na rowerku”. Z proboszczem zaprzyjaźniłem się do tego stopnia, że jak został proboszczem w Skierniewicach, to stale musiałem do niego jeździć na rekolekcje. Była między nami wielka przyjaźń, mimo że początkowo ogarnęło go przerażenie.
- Jak ksiądz ocenia ten zupełnie niezwykły i nieprzewidziany fragment swojego życia?
Doświadczenia duszpasterskie [z tego okresu] można przyrównać – gdy chodzi o ciężar doświadczeń – do dwudziestu, może piętnastu lat. Tyle problemów, bezpośrednich kontaktów z ludźmi. Kontakt wyzwalał się przez sytuacje. Wejście na głęboką wodę – na szczęście się nie utopiłem.
- Wyzwania były ogromne, musiał ksiądz samodzielnie podejmować decyzje, bez pomocy starszych kolegów…
Były przez ludzi wysuwane [poważne] problemy. Jak ksiądz spowiada i siedzi w konfesjonale, to wszystko takie trudne. A tu ksiądz leży i początkowo było to dziwne, ale zrozumiałe. Nie sposób było stać, bo byłaby to spowiedź publiczna – to niemożliwe. Leżało się dla utajnienia, rozsuwali się i na ucho szeptali. Są to doświadczenia, które już nigdy w życiu nie powtórzyły się.
- Czy utrzymuje ksiądz kontakty z tamtych czasów?
Oczywiście nie wszystko się utrzymało, ale nieraz się ktoś odzywał. Teraz już mniej. Towarzystwo się rozsypało, ale co pewien czas się odzywali.
- To niezwykłe, że ksiądz pozostał na tym samym miejscu przez tyle lat. Tak wiele się zmieniało, wiele niewyobrażalnych, katastroficznych przeżyć, sytuacji – a ksiądz przetrwał w tym samym miejscu.
W tym samym, a inaczej.
- Czy ksiądz czasem nawiązuje do tego?
Oczywiście, w tej chwili może mniej, ale są momenty, że się cytuje. Chociażby jeden wypadek. Młody człowiek, przywieziony z akcji, szesnaście lat, może siedemnaście. „Proszę księdza, mam prośbę. Raz – o spowiedź, ale mam jeszcze inną prośbę. Lekarze mnie okłamują. Pocieszają, a ja chcę wrócić do akcji. Pytałem ich, czy wrócę, a oni mówią, że tak. Zdaje mi się, że oni kłamią. Mam do księdza prośbę, niech się ksiądz ich zapyta czy mam okazję wrócić”. Chłopak się wyspowiadał i poszedłem do doktorów: „Proszę księdza, beznadziejna sprawa, przetrzyma najwyżej parę godzin”. Mówię mu: „Słuchaj, wszystko w ręku Pana Boga. Lekarze dużo mówią, ale nie są tymi, którzy decydują o życiu i śmierci”. – „Ale co powiedzieli?”. – „Powiedzieli, że rany w brzuch są bardzo przykre, że bardzo trudno się z nich wychodzi. Dlatego powiedzieli, że w tych wypadkach nie mogą mówić nic pozytywnego, dlatego że to przekracza ich możliwości”. – „Proszę księdza, zrozumiałem, dziękuję bardzo”. Ucałowaliśmy się. Następnego dnia przychodzę na to łóżko – nie ma. Zabrali go. Umarł.Kapitalna historia z Niemcem. Byli oczywiście jeńcy. Mieli młodego jeńca w mundurze, młody człowiek – może dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata. Rozdawałem komunię świętą nie tylko w szpitalu, ale i po podwórkach. Wtedy znałem bardzo słabo język niemiecki. Pytam go, czy jest [wierzący]
gläubig. Komunione, komuniren? –
Ja, ja, bitte. Przyjmował komunię świętą. Oczywiście nie było mowy, żebym go spowiadał, pytał – nie było na to okazji. Najbardziej tragiczna sytuacja: przychodzę, on otwiera usta (każdy otwierał), chcę dać mu komunię i widzę, że to już martwy człowiek. Dla mnie to było wstrząsające. Wyglądał, jakby chciał przyjąć komunię, a [zmarł] chyba parę godzin wcześniej. Oczywiście się wycofałem. Takich momentów było mnóstwo.
- Gdy były msze podwórkowe, zwłaszcza dla powstańców, podobno udzielano im z góry rozgrzeszenia?
Na przykład w kinie „Bohemia”, chyba przy ulicy Hożej, była pełna sala. Huczą samoloty, spadają bomby, msza święta odprawiona z pewnym strachem. W takim wypadku czułem, że to jest sprawa konieczności. Wtedy akt pokuty, spowiedź powszechna i [powiedziałem]: „Słuchajcie, ponieważ jesteście wszyscy zagrożeni, ja też – ale ufam, że przeżyjemy. Pan Bóg na pewno da wielu z nas przeżyć, może wszystkim. Pamiętajcie, że jak się wszystko uspokoi, wtedy wszyscy od razu [pójdziecie] do spowiedzi świętej. Pójdziecie?”. – „Pójdziemy!”. – „To dobrze!”. No i rozgrzeszenie. Takie wypadki oczywiście były, nie można było inaczej. W każdej chwili można się było spodziewać, że spadnie bomba.
- Jak wiele można znieść, jeśli się widzi wyższą konieczność? Może okres Powstania wyzwalał w ludziach pokłady dobra, energii?
Powstanie było politycznie błędem – takie jest ogólne przekonanie. Tylu ludzi naprawdę wartościowych zginęło. Niewątpliwie było to wybuchem dobrego potencjału w człowieku. Strony powstańców, strony księży, kapelanów. Wydaje mi się, że z punktu widzenia statystyki duchowej, na pewno był to sukces. Lepiej byłoby, gdyby nie było Powstania, jednak na pewno w policzeniu wartościowania wewnętrznego i duchowego było wiele pocieszających faktów. Dlatego ksiądz Tarnowski się dosyć trzymał, póki jeszcze było Powstanie, a kiedy się skończyło, [nadeszła] proza życiowa. Byliśmy w warunkach maksymalnie dobrych, nie można porównywać. Do nas przychodzili [ludzie] z kanałów, z Woli, z Żoliborza – do nas, jako do oazy. Było to najspokojniejsze miejsce w całej Warszawie. Miałem szczęście, że nie miałem takiego niebezpieczeństwa, jak tamci ludzie. To było zupełnie nieporównywalne.
- Nieprzyjaciel niby był, a jednak daleko. Większe było zagrożenie bombardowania niż, bezpośredniego starcia…
To była oaza w sensie walki. Ludzie padali, oczywiście, tego było mnóstwo. Zmarłych kładziono do dołów. Wykopywano dół i niestety ciała po kolei wrzucano, zasypywano ziemią – to było na ulicach. Dopiero po Powstaniu to rozgrzebywano. Jak to zobaczyłem, to niektórzy się przestraszyli, że ksiądz Tarnowski zwariował. To jest coś makabrycznego i zarazem śmiesznego. Ludzi rzucano, powiedzmy, jak kukiełki. W tym momencie zacząłem się histerycznie śmiać. Na szczęście nie na głos. Ludzie spojrzeli, podeszli: „Jak się ksiądz czuje?”. Przeszło. Zrozumiałem, że od tragiczności do śmieszności krok tylko – mówi Szekspir. „Od tragedii do śmieszności krok tylko”. Taka tragedia budziła w człowieku jednocześnie poczucie śmiechu. Z punktu psychologicznego, to jest charakterystyczne dla człowieka. Stąd Szekspir to robił. Bardzo tragiczna scena, po czym wchodzi komik. To nie raziło, to była jego genialna wizja rzeczywistości. Potem się ludzie uspokoili. „Będzie ksiądz z nami dalej?”. Wtedy nawet nie było miejsca dla chorych psychicznie. Nie miałbym gdzie się udać, bo ani Tworek, ani innych zakładów nie było. Potem było odprężenie, że ksiądz jest już w porządku.
- Najwyższy reżyser zadecydował, że wszystko się dla księdza dobrze skończyło.
Oczywiście. Właśnie czuło się reżyserię. Nieraz potem były w życiu momenty przykre, tragiczne – zawsze można było mówić: „Ale w Powstaniu było gorzej”. Skoro przeżyło się Powstanie, to nie ma problemu.
Warszawa, 23 lutego 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt