Barbara Halina Kardaś
Nazywam się Barbara Halina Kardaś, z domu Mikołajczak. Urodziłam się w Warszawie, pięknym, dużym mieście. Co widziałam, co przeżyłam, bardzo proszę mi uwierzyć. Urodziłam się 12 listopada 1932 roku w szpitalu na Karowej, a mieszkałam na Okólniku z rodzicami. Ojciec mój pracował u księżnej Czartoryskiej na Kredytowej, a mama moja opiekowała się mną. Żyłam w dostatku, nie wiedziałam, co to znaczy nie mieć kawałka chleba. […] Rzeczy, które mi się przypominają, doprowadzają mnie do rozpaczy. Jak się zaczął 1939 rok, Czartoryscy wyjechali do Francji, ojciec został bez pracy. Musiał z czegoś żyć. Dlatego kupił krytą rikszę i rozwoził gilzy do różnych przedsiębiorstw, do sklepów spożywczych. Oczywiście, zajmował się też ulotkami. Ulotki woził w rikszy, na końcu gilz. U nas w domu odbywały się zebrania. Był Artur Górski (nie wiem, czy [jeszcze] żyje), Józef Bogucki i syn lotnika (ojciec [tego chłopca] pracował w Anglii, był lotnikiem w Anglii). Odbywały się zebrania akowskie. Ojciec przywoził ulotki. Mieszkaliśmy na Hrubieszowskiej 7 mieszkania 37. Musieliśmy zrezygnować z Okólnika, bo tam był drogi czynsz. Ulotki przywoził pan Burza. Pan Boszczyk, który już nie żyje, był w Reninburgu, i jeszcze Tadeusz Kotyniak, mojej ciotecznej siostry mąż, przychodzili i odczytywali ulotki. Był nakaz oddawania radia, żeby radia oddawać. Ojciec mój nie oddał radia. Początkowo żeśmy słuchali w domu, a później zakopał [je] w piwnicy. Co jeszcze mogę powiedzieć? Ciężko było bardzo, bo przecież do nikogo nic nie można było powiedzieć. Koło nas mieszkała pani Jurkowska, miała córkę Marię, [która] była folksdojczką. To były straszne rzeczy. Wszystko się musiało odbywać po cichu, bo inaczej to donosiła do gestapo. Najgorzej, bo na pierwszym piętrze mieszkał Karpiński. Chodził w czarnym garniturze. Miał trzech synów. Najmłodszy syn prawdopodobnie jeszcze żyje na Woli. Ożenił się z moją koleżanką Gołąbkówną. Leon miał na imię, ale mówili na niego Niuniek. Ojciec jego był straszny, taki zapalczywy. Nic nie można było powiedzieć, momentalnie donosił do gestapo. Jak było Powstanie Warszawskie, to jego akowcy zabili na rogu Hrubieszowskiej i Karolkowej. Rozstrzelali go.
- Może pani opowie swoje przeżycia z września 1939 roku?
Pamiętam, jak się zaczął wrzesień 1939 roku. To nie to, że miałam jakieś halucynacje, że coś mi się ubzdurało. Ludzie zaczęli krzyczeć, że się pokazał krzyż na niebie. Krzyż był rzucony w kierunku Cmentarza Powązkowskiego. Olbrzymi krzyż, szerokości może… Ramiona miały około dwóch metrów, obejmował całą kulę ziemską, nie widać było ani początku ani końca krzyża. Co innego, jak jedzie samolot i puszcza smugę, to jest białe. A to było czarne, jakby ktoś namalował na niebie czarny krzyż. Ludzie krzyczeli: „Będzie straszna wojna, będzie straszna wojna!”. No i była okropna wojna, przecież obozy koncentracyjne były. W tym czasie, kiedy się krzyż pokazał, Niemcy wkraczali już do Polski. To był 1939 rok, 1 września. Ponieważ to był mój rocznik, musiałam iść do szkoły. Chodziłam na Dworską do szkoły, obecnie Kasprzak. Dzieci były różne, może przeżywały wojnę, może nie miały co jeść, więc zachowywały się bardzo… Nie to, że agresywnie, ale nie były takie, jak powinny być spokojne. Moja mama doszła do wniosku z panią Burzową, żeby Hanię, jej córkę i mnie zapisać do sióstr zakonnych na Żytnią. Tam był sierociniec i do tego sierocińca żeśmy chodziły. Tam się uczyłyśmy historii i w ogóle. Kiedyś, pamiętam, szłyśmy do szkoły. Naraz idą Niemcy, którzy urzędowali na Żelaznej ulicy, mieli [tam] swoją bazę. Karabiny skierowane do nas. Tam było getto blisko ogrodzone, więc karabiny w naszą stronę skierowane. Hanka mówi tak: „Słuchaj, uciekamy! Uciekamy, bo nas zabiją!”. Mówię: „Słuchaj, będzie gorzej, jak będziesz uciekała. Naprawdę cię zabiją, bo tu jest getto i my będziemy uciekały…”. – „Bo mamy książki z historii!”. Mówię: „To trudno, mamy iść prosto na nich i mamy się uśmiechać”. Zrobiłam głupią minę, jak dzieciak, uśmiecham się i idę. A jeden Niemiec wyjął cukierki i mówi:
Bitte Bonbon. To ja:
Danke schön. Hanka to samo. […] No i już. Niemiec pogłaskał mnie po głowie, może jemu się przypomniało, że też ma dzieci w Berlinie czy gdzieś, gdzie są naloty. Poszłyśmy dalej, do sióstr zakonnych, do szkoły. Tam często były takie wypady Niemców, bo czuli, że się coś dzieje nie tak jak powinno być, że za dużo dzieci przychodzi obcych z ulicy, że nie tylko są dzieci z sierocińca. Wtedy nas zakonnice brały do roboty, do pielenia w ogrodzie. Kiedyś wychodziłyśmy z Hanką ze szkoły, z Żytniej i zdębiałam, dosłownie zdębiałam, bo tam gdzie obecnie jest gmina Wola, na metalowej szynie, wisiało kilku ludzi z Pawiaka zabitych, powieszonych. To było dla mnie coś niesamowitego. Ludność żydowska, przechodziła tamtędy gdzie [w czasach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej była] ulica Świerczewskiego, [ludność] przechodziła z jednej strony na drugą tunelem górnym, w kierunku Muranowa. My z Hanką nie wiedziałyśmy, co mamy ze sobą zrobić. Biegłyśmy szybko do domu. To jedna rzecz okropna. Druga [rzecz], tam gdzie jest Muzeum Powstania przy Grzybowskiej, ten dom jest już rozebrany, w części tego domu mieszkała krawcowa – nie pamiętam w tej chwili jej nazwiska – jej mąż był policjantem, mieli córkę Irenkę. On zmarł na zawał, a ona zachorowała na gruźlicę. Przed śmiercią prosiła moją mamę, żeby wzięła Irkę do siebie, do domu, wysłała list do siostry, która mieszkała gdzieś na Pomorzu. Ona przyjedzie po nią i ją zabierze. Irka się do nas przyzwyczaiła – moja mama była bardzo dobrą kobietą – miała dobrze, miała co zjeść, była ubrana czyściutko. Przyjechała ta siostra po nią i ją zabrała. Później okropną rzecz przeżyłam, kiedy tej krawcowej już nie było, a mama chciała mi coś uszyć, jakąś sukienkę. Druga krawcowa mieszkała na Towarowej, przy Prostej ulicy. Byłam bardzo odważna. Mama mówi: „Pójdziesz, nie będziesz się bała?”. – „Nie, nie będę się bała”. Idę ulicą, przeszłam już na drugą stronę, idę w kierunku Prostej i naraz słyszę klakson samochodu. Ale dźwięk był inny niż wtedy, gdy normalnie jedzie samochód. To było wycie jakieś, coś niesamowitego, przeraźliwy dźwięk tego samochodu. Kobieta idąca chodnikiem złapała mnie za rękę, mówi tak: „Dziecko, gdzie ty idziesz? Przecież tu będą rozstrzeliwać, gdzie cię mama wysłała!? Gdzie idziesz?”. Mówię: „Do krawcowej”. Złapała mnie za rękę i na pierwsze piętro mnie zabrała, do siebie. Mówi tak: „Nie podchodź do okna, bo będą za moment rozstrzeliwać na Towarowej przy Prostej! Dziecko, nie podchodź, bo cały dom pójdzie na rozstrzelanie!”. Byłam bardzo żywotna, więc podeszłam i zza firanki patrzyłam, co się dzieje. Nadjechał ciężarowy samochód, ludzie z Pawiaka mieli związane do tyłu ręce i krzyczeli: „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Ustawili ich w szeregu i jedna seria, druga seria, trzecia seria. Później ci więźniowie, którzy nie byli zabici, pakowali ich w worki i do samochodu. Nie upłynęło dziesięć minut, a ludzie [zaczęli biec]. Nie wiem skąd mieli świece, mieli lampki i wszyscy [wybiegli]. Ja też wybiegłam. Jeszcze mózg był rozpryśnięty, krew, pełno krwi. Biegłam później Towarową do Grzybowskiej i przy Okopowej na Hrubieszowską. Mama moja była zdębiała, mówi: „Dziecko, jak ty to przeżyłaś? Przecież tam rozstrzeliwali ludzi!”. Mówię: „Mamo, musiałam przeżyć. Jakaś kobieta mnie wzięła do siebie, do domu”. Były okropne rzeczy.
- Czy była pani świadkiem jakiejś łapanki w Warszawie?
Była łapanka na Żelaznej. Wtedy też tam coś załatwiałam. Byłam bardzo odważna, mama jak mnie po coś wysłała, to szłam i załatwiałam. Znała państwa Wardaków, którzy mieszkali na Karolkowej (róg Karolkowej i obecnej Kasprzaka). Brat pana Bronka Wardaka miał sklep spożywczy na rogu Żelaznej i Siennej. Była łapanka. Też byłam blisko. Pan Wardak wpadł do sklepu i schował się przed Niemcami. Oni wpadli, wyciągnęli jego, zabrali na Pawiak i potem stamtąd do obozu koncentracyjnego i go zabili. Nawet mam dane, bo kiedyś byłam ciekawa, poszłam na Pawiak – to już po przyjeździe z obozu – wstąpiłam na Pawiak do kancelarii. Powiedzieli mi: „W tej chwili właśnie przeglądam papiery i jest nazwisko Wardak”. Czyli tak intuicyjnie po prostu… I wiedziałam, że zginął. Teraz druga rzecz. Brata zabrali ze sklepu Niemcy, ale [pan Bronek] poszedł do domu. Mieszkał na Siennej, miał dwoje dzieci. W nocy przyszli po niego, bo ktoś ich wydał po prostu, że do AK należą. Niemiec krzyczy:
Halt! Halt!, żeby stać, a on leciał z drugiego pokoju, nie doszedł do drzwi, puścili serię, zabili go. Byłam na pogrzebie z rodzicami. To było coś okropnego. Widziałam tę łapankę. Ludzi [wsadzali] do samochodów. Straszne rzeczy, okropne. I ja to mogłam przeżyć. Nie wiem, że to wszystko przeżyłam. Straszne. W ciągu dnia ludzie jak mogli, tak pracowali. Chodzili na Kercelak. To był słynny bazar ciągnący się od Towarowej aż tam, gdzie obecnie jeżdżą autobusy dalekobieżne. Na tym bazarze wszystko można było kupić, począwszy od igły, a skończywszy na broni. Wszystko. Mama jakoś starała się. Jak ojciec już handlował gilzami, to już było lepiej, już mogła kupić pieczywo. Bo tak, to stała w kolejce za pieczywem, w ogóle nie było co jeść, tragedia. Co jeszcze? Moja mama była bardzo dobrą kobietą. Jak widziała, że dzieci nie jeżdżą na kolonie, bo jest okupacja, to brała dzieciaki z podwórka i jeździliśmy na Bemowo, żeby te dwie, trzy godziny być w lesie, żeby mieć troszeczkę świeżego powietrza.
- Czy pani ojciec miał jakiś stopień wojskowy, uczestniczył w konspiracji?
Ojciec – nie wiem, nie pytałam się. Ale wiem, że ojciec mój strasznie się udzielał, woził, wiedział, że będzie Powstanie Warszawskie. Miesiąc przed wybuchem Powstania Warszawskiego, to był lipiec, mama wynajęła mieszkanie w Falenicy, żebym troszeczkę wypoczęła od Warszawy. Ojciec wiedząc o tym, że 1 sierpnia będzie Powstanie, przywiózł nas, mamę i wszystkie dzieciaki znajomych, do Warszawy. Mówi tak: „Tutaj nam wszystko ukradną, nic nie będzie i zostaniemy tylko w samych sukienkach”. 1 sierpnia ojciec mówi: „Będzie o godzinie piątej wybuch Powstania Warszawskiego”. Mama pyta się ojca, gdzie idzie, a on mówi: „Tu idę…”. Jak jest Kasprzak obecny, kiedyś były domy prywatne. Mówi: „Jadę do sklepów zawieźć ulotki”. Rikszą oczywiście jedzie. Mama patrzy, już dochodzi prawie godzina piąta. „Boże kochany, ojca nie ma!”. Mnie za rękę i za nim. W sklepie spożywczym ojca złapała, blisko [ulicy] Bema i mówi: „Widzisz, teraz nie dojdziemy do domu. Przecież zaczyna się Powstanie o godzinie piątej”. Zaczęło wyć, słyszałam, że coś wyło, jakieś syreny. Wybiega z bramy powstaniec z opaską biało-czerwoną i krzyczy: „Gdzie idziecie!? Ludzie, gdzie idziecie!? Przecież na rogu Karolkowej i Hrubieszowskiej stoją Niemcy! Przecież was zabiją!”. Mama mówi: „Przecież tam mamy swój dom, tam mamy swój dobytek. Jak my nie dojdziemy do domu? Musimy dojść!”. Z mamą się czołgałam do domu, żeby dojść, a ojciec jechał rikszą. Machał ręką, a szwaby z karabinami wycelowanymi prosto w niego i w nas. Kiedy dojechał do nich, pytają się ojca po niemiecku, co tam ma. Ojciec mówi, że gilzy. Zaczęli wyciągać. Matka mówi: „Matko Boska, jak na końcu wyciągną ulotki, których jeszcze nie rozdał, to zabiją nas tutaj”. Ale oni kilka paczek wyciągnęli, widzą, bo rozsypali, że gilzy bez tytoniu. To były puste paczki.
Raus! Pytają się, gdzie idziemy. „Ten dom wysoki na Hrubieszowskiej”.
Raus! Do domu żeśmy przyszli.
- Jakie ulotki to były? To była prasa podziemna?
Prasa podziemna, tak. Ojciec to rozwoził. Wszędzie, na Pelcowiznę… Gdzie ojciec rikszą nie jeździł!? Wszędzie i wszędzie rozwoził to do sklepów. Były u nas zebrania, a się baliśmy Jurkowskiej. Teraz jest zburzony ten budynek. Tam były dwie bramy. Jedna brama, front stoi od Hrubieszowskiej, potem było duże podwórko i znowu brama i cztery klatki schodowe. A tę rikszę wstawiał między okno nasze kuchenne i Jurkowskiej, folksdojczki okno wychodziło... Ona była okropna baba. Nic nie można było powiedzieć, bo by momentalnie poszła do Niemców, powiedziałaby. Miała córkę, Maryśkę. Do Maryśki przychodził syn Karpińskiego. Kiedyś pomylił ten dziad mieszkania i zamiast pukać do niej, pukał do nas. W nocy walił w drzwi z bronią – makabra. Matka otworzyła drzwi, mówi: „Panie Karpiński, pan się pomylił, kogo pan szuka?”. – „Syna”. – „Przecież ja nie jestem Maryśka, Maryśka to obok”. A ten syn wyskoczył – był wysoki parter – i uciekł. Potem Karpińskiego zabili akowcy w czasie Powstania. Jurkowska przetrzymywała w domu jakiegoś Ukraińca. Raz dzielnica była odbijana przez akowców, drugi raz przez Niemców i tak różnie się działo. Ona Ukraińca skierowała na ostatnie piętro, na strych. On tam jakieś znaki dawał świetlne Niemcom, czy są akowcy, czy ich nie ma. Potem akowcy jego złapali i chyba na pewno rozstrzelali.
- Czy przez cały okres Powstania była pani w domu na Hrubieszowskiej?
Tak, cały okres Powstania na Hrubieszowskiej. Na drugim podwórku stał postumencik Matki Boskiej i ludzie się modlili, śpiewali pieśni, prosili, żeby się wojna skończyła, żebyśmy przeżyli. To było coś okropnego, straszne rzeczy.
- Jak wyglądało w okresie Powstania zaopatrzenie w żywność, wodę?
Mama zawsze całą wannę wody miała. Jeśli chodzi o żywność, wiedziała, że będzie Powstanie. Kupowała chleb, bułki i suszyła. Cały worek był suszonego pieczywa, w łazience wisiało i to się nam przydało właśnie w czasie Powstania Warszawskiego. Najgorzej, bo ludzie przychodzili z różnych stron i opowiadali, że będzie Powstanie, że rozstrzeliwują na Żelaznej. Jakiś człowiek przyszedł do naszego domu i mówi, [że] cała rodzina jego zginęła. Mówią, że pędzą ludzi ulicą Wronią w kierunku Żelaznej. Raz zdobywają… Tam są powstańcy, tu są Niemcy i ludzie jak żywe pochodnie idą ulicą i giną. Potem ktoś doniósł, że ojców redemptorystów na Karolkowej rozstrzelali, tylko jeden ocalał, bo się schował w konfesjonale. Były rzeczy okropne. [Jako] dziecko słuchałam tego wszystkiego, wiedziałam, co się dzieje, że ludzie są tacy zdesperowani. Nie wiadomo gdzie mają uciekać, co mają ze sobą zrobić? Jeszcze chciałam powiedzieć, że w czasie okupacji moi rodzice przyjaźnili się z państwem Lurie. On był pochodzenia żydowskiego, żona była pielęgniarką, Polka. Mieli troje dzieci. Koniecznie pan Lurie chciał, żeby u nas zamieszkać. Mama by chętnie przyjęła, bo przecież mieliśmy dwa pokoje z kuchnią, ale Jurkowska… Przecież gdyby Jurkowska się dowiedziała, to byśmy poszli wszyscy na rozwałkę, koniec świata, cały dom. Mówi [mama] tak: „Nie mogę pani przyjąć. Nie to, że nie chcę, ale nie mogę, po prostu nie mogę”. Gdzie indziej znalazła jego żona mieszkanie, gdzieś na Powązkach, on tam przeżył. Dawali mu jedzenie z pieca kaflowego do pokoju. A ona została z dziećmi na Sokołowskiej 18. Mama chodziła ze mną, żywność jej przynosiła. Bawiłam się z chłopcem, był w moim wieku mniej więcej, może rok młodszy. Potem dziecko drugie miało sześć lat, [a trzecie miało] trzy latka. Byli: chłopiec, dziewczynka i ten chłopiec, który był w moim wieku. Bawiłam się z nim, mama przynosiła jedzenie. Mówi tak: „Pani Wando, załatwię pani mieszkanie gdzieś, nie wiem gdzie, ale nie u mnie, bo przecież Jurkowska jest, Karpiński. Przecież cały dom pójdzie na rozstrzelanie. Gdzieś załatwię pani mieszkanie, pani ucieka z dziećmi, bo będzie Powstanie, będzie straszna rzecz, mogą panią zabić”. Ona mówi: „Przyszli gestapowcy, pościągali dzieciom naszyjniczki z szyi”. – „To już ma pani dokument, że ktoś czyha na panią i donosi. Niech się pani zastanowi”. – „Nie mogę, bo nie będę się widywała z mężem”. Ona była w ciąży, wiedziała gdzie on jest i do niego chodziła. Zaszła w ciążę z Mścisławem. 5 sierpnia wpadli Niemcy, Ukraińcy i wypędzili ich do Franaszka, obecny Foton to był Franaszek. Chłopiec krzyczał: „Mamo, przecież nas tutaj zabiją!”. Miała jakąś biżuterię, dała Ukraińcowi, a tego Ukraińca [inni] Ukraińcy zabili, i zabili na jej oczach troje dzieci. To jest coś okropnego. On krzyczał: „Mamo! Zabiją nas za moment!”. Zabili chłopca i dwójkę dzieci. Ranili ją w policzek i w nogę. Trupy na nią leciały, bo sprowadzili znowu ludzi do Franaszka i trupy na nią padały. Ocalała. Ocalała jeszcze jakaś kobieta. Mężczyzna też był ranny, w budynku siedział, bał się wyjść. One się jakoś wyczołgały spod stosu trupów i dotarły do Bema, do kościoła. Stamtąd do Pruszkowa i tam urodziła syna. Ale krwawiła przecież, że urodziła, to jest cud boski. (Bardzo przyjemny mężczyzna [wyrósł z tego urodzonego podczas Powstania chłopca], bardzo kulturalny. Dał mi książeczkę z dedykacją. Jego ojciec przeżył, zmarł później.) Najgorzej, jak ludzi rozstrzeliwali na Prostej. Tam stoi obelisk. To jest okropne, jak ludzie giną. Jedna salwa. Człowiek jest jak mucha dosłownie. Stoi i za moment ginie. 13 sierpnia. Cały czas mieszkaliśmy na Hrubieszowskiej pod [numerem] 37. Cisza się zrobiła i mama mówi tak: „W wannie mam jeszcze wodę”. Do nas uciekła jeszcze kuzynka z Zielnej, bo ze dwa domy za nimi było getto. Uciekła z mężem i z synem. Syn obecnie jest już profesorem, [nazywa się] Zbyszek Kotylak, mieszka w Rzeszowie. Wtedy był mały, sześć lat ode mnie młodszy. Uciekła do nas na Hrubieszowską, miała klucze. Zabito Niemców, którzy jechali na motorze i bali się, że wszystkich rozstrzelają z budynku. Tak że jak przyszliśmy z Bema z ojcem i z rikszą, to ona już była u nas w domu. Potem, 13 sierpnia cisza się zrobiła jak makiem zasiał. Mama mówi: „Pójdę i chociaż coś ugotuję, zrobię kaszę, nawet na wodzie, z wanny wezmę wody”. Do tego suchary moczymy, które były w worach ususzone. Mówi: „Coś zjemy”. Bo i dzieci były w piwnicy i wszystko… Mama zeszła na dół. Naraz słyszymy straszny krzyk, okropny krzyk w pierwszej bramie, na pierwszym podwórku i na ulicy. Przyleciała do nas i mówi: „Ukraińcy, Niemcy!”. Ze strachu zostawiłam rodziców i uciekłam na drugie piętro, do koleżanki, do pani Burzy. (Żyje Hania Burzówna-Maciejewska, mieszka na Hrubieszowskiej). Uciekłam tam i słyszę: „Będziemy tarasować drzwi szafą”. Z drugiego pokoju ciągną szafę. Nagle słyszę głos mamy: „Gdzie jesteś? Szybko, proszę zbiec z góry, idziemy obok, na inną klatkę schodową, do piwnicy!”. Biegłam szybko po schodach, a Ukraińcy już byli w przejściu między bramą, już dziewczynkę w pierwszej bramie zabili. Przejście było, tunel na drugie podwórko. Przebiegałam przez to podwórko a Ukrainiec za mną rzucił granat. Nie trafił we mnie, trafił w mur. Impet mnie z drzwiami rzucił na ludzi, do piwnicy. W czasie wojny ludzie czuli, że będą naloty, to żeby nie ginęli pod gruzami, porobili przejścia w piwnicy. Były dziury porobione spod siódemki pod piątkę, spod piątki pod trójkę, spod trójki pod jedynkę, żeby w razie czego ludzie mieli dojście i ujście, mogli uciec. Tam wpadłam. Jakaś kobieta była w ciąży, zaczęli ją ratować. Już nikt nie patrzył, kto i co, bo Ukraińcy:
Uchadzi! Rumor okropny. Żeśmy tunelami z jednego budynku do drugiego uciekali. Stanęliśmy. Budynek pierwszy, to byli dorożkarze, konie trzymali. Ojciec mówi tak: „Przecież nie możemy tutaj zostać, bo nas zabiją. Miotaczami ognia podpalają, to przecież i nas zabiją. Uciekamy do Bindera”. Binder to był taki budynek… fabryka win i wódek. Budynek piętrowy był, a po lewej stronie była maszynownia i podwórze. To na tyłach obecnego Muzeum [Powstania Warszawskiego]. Żołnierze rozebrali w ogóle… To pamiątka była przecież. Tam uciekliśmy pojedynczo, bo ojciec mówi tak: „Tam maszynowy karabin stoi w połowie, na Okopowej, więc żeby nas nie trafili, musimy pojedynczo”. Żeśmy tam uciekali pojedynczo do piwnicy. I ranni i w ogóle… Jeszcze, co najważniejsze, chciałam powiedzieć, że jak raz dzielnica była zdobywana przez Niemców, raz przez akowców, to była barykada zrobiona. Akowcy kazali zrobić barykadę na Przyokopowej, w połowie. Nadleciały sztukasy i dużo osób pozabijali. Chowano ich na drugim podwórku. Dzieci… Ci, którzy ocaleli, byli ranni – w kancelarii na drugim podwórku ludzie robili opatrunki. Mój ojciec opatrywał kobietę, która miała wyrwane pośladki. Ważyła ze 120 kilo. Robił opatrunki. Makabra. Potem ci ludzie zginęli, na pewno ich pozabijali Ukraińcy. Uciekliśmy do tej piwnicy, siedzieliśmy ze dwie godziny i naraz słyszymy:
Uchadzi, job waszu mać! To były słowa Ukraińca.
Uchadzi! Ja z warkoczykami dziewczyneczka, już tyle widziałam wszystkiego... Po schodach, z parteru na górę… Złapał mnie za ramię Ukrainiec. Młody, dwudziestokilkuletni. Trzymał granat w ręku i mówi:
Uchadzi! Złapał mnie za rękaw i odrzucił. Jak młode dziewczęta wychodziły, to do maszynowni je zabierali i tam gwałcili na oczach ludzi. Przecież to było coś okropnego! Ludzie krzyczeli. Jedna młoda mówi: „Moja matka ranna została w piwnicy. Chcę ją wynieść! Wynieście, ludzie!”. A jeden Ukrainiec krzyczy:
Nicziewo nie budziet! Uchadzi! Rzucił granat i tam wszystkich pozabijał. Makabra, to było coś okropnego. Ustawili nas pod murem… Był mur okrągły. Ustawili nas pod tym murem na rozstrzelanie, bo Ukraińcy byli na pierwszym piętrze z karabinami maszynowymi zwróconymi w naszym kierunku, a my staliśmy pod murem. Kobiety w ciąży, dzieci… Na końcu szeregu stał oficer niemiecki. Mama moja mówi: „Będą za moment strzelać”. Zasłoniła mnie swoim ciałem, stanęła pierwsza i mówi: „Padnij pierwsza”. To była mentalność matki, chciała mnie ocalić. Wiedziałam, że jak pójdzie salwa, to przecież wiadomo, że zabije i ją i mnie. Ojciec widzi, co się święci, że za moment będą strzelać, rozwalą nas wszystkich, ludzi, dzieci. Wyszedł z szeregu i po niemiecku zaczął szwargotać do oficera niemieckiego. Mówi tak: „Jesteście narodem kulturalnym. Postawiliście dzieci, kobiety w ciąży. Przecież one nic nie zawiniły, przecież nic nie zrobiły. Ma pan chyba honor oficera niemieckiego”. Usłyszeliśmy:
Raus! Kazał nam odejść, ulicą Kolejową prosto do pociągu. Do Zachodniego Dworca i do Pruszkowa… Bydlęcymi wagonami żeśmy jechali do Pruszkowa. Tam była ponowna segregacja. Dwa dni żeśmy tam byli. Nie było co jeść absolutnie. Jak ktoś miał puszkę po konserwach, to było bardzo dużo, mógł sobie nabrać wody. Stamtąd pociągiem towarowym, w co drugim wagon siedział Niemiec z maszynowym karabinem, wieźli nas do Niemiec.
- Czy zetknęła się pani bezpośrednio z powstańcami?
Może sobie nie zdawałam sprawy, czy się zetknęłam. Ci co przeżyli, to przeżyli. Bogucki – nie widziałam Boguckiego. Pani Bogucka, jego matka, przyjechała do Polski. Mieszka gdzieś w Śródmieściu Józek Bogucki. Jeden to zginął, bo się utopił w Wiśle. Górski był w Ameryce. Lalka do mnie przysłała… Grała w filmach przedwojennych, w „Rapsodii Bałtyku”. To była bardzo fajna dziewczyna, jego siostra.
- To byli przyjaciele domu?
Tak, przyjaciele moich rodziców. Rodzice się przyjaźnili z panią Lurie bardzo. Mam spisane dużo ludzi.
- Pan Lurie przeżył jako Robinson w zburzonej Warszawie, czy też go wywieźli?
Pan Lurie przeżył na Powązkach, tam gdzie go chowali. U Cyganów czy gdzieś był, nie wiem. […] Tak że przeżył. Zmarł później śmiercią naturalną. Tak samo pani Lurie. Urodziła w Pruszkowie syna Mścisława.
- Jakie były nastroje ludności cywilnej podczas Powstania? Były narzekania na Powstańców?
Nie było narzekania, bo wszyscy chcieli być wyzwoleni spod jarzma niemieckiego i ukraińskiego. Przecież to było coś okropnego. Jak oni mogli? Potem dowiedzieliśmy się, że tam gdzie Foton był, pięć tysięcy osób rozstrzelali. To są dla mnie rzeczy nie do pomyślenia. Przecież nikt im nie dawał tego życia, oni nie dawali, żeby tak rozstrzeliwali. To jest coś okropnego. […] Nie jestem antysemitką, broń Boże, ale to, co mnie spotkało na bazarze… Poszłam z mamą na zakupy, to było w czasie okupacji. Żydzi jeszcze nie byli w getcie. Mama widzi, że piękne mięso leży [na ladzie] za szybą. Wstąpiła ze mną i mówi do tej pani: „Proszę pani, chciałabym to mięsko. Nie mam dużo pieniążków, ale to mięsko”. Ona coś pod ladą grzebie, grzebie i daje jakieś ochłapy. Mama już położyła pieniądze. Mówi: „Ja tego mięsa nie chciałam, tylko chciałam mięso, które pani pokazałam”. Ona chce [zabrać] i pieniądze, i to mięso. Mama była szybsza, pieniądze złapała. Zamknęła drzwi, proszę mi wierzyć. Zamknęła drzwi i mówi: „Teraz to tak cię pokroimy, jak to mięso!”. Tak piąstkami waliłam, byłam dzieckiem, nie wiem, czy chodziłam do drugiej klasy, tak waliłam w drzwi wejściowe, że ludzie z bazaru wyważyli drzwi. Zabiliby nas wtedy. Tak że są Żydzi i Żydzi. To jest różnica. Nie to, że jestem antysemitką. Dlaczego żeśmy się akurat przyjaźnili z panią Lurie? Bo ojciec poważał wszystkich. To jest tak samo człowiek…
- Wspominała pani, że w Warszawie, w czasie okupacji, byli też Cyganie. Czy zetknęła się pani z nimi bezpośrednio?
Bezpośrednio nie. Tylko widziałam, jak dzieci chciały wyjść z getta. Jak był Polak policjant, uczciwy, to ich przepuścił na teren, gdzie Polacy mieszkali. Jak nie [był uczciwy], to zawołał szwaba. Coś okropnego. Na moich oczach zabijali w przejściu. Było przejście, jak jest Nowolipie, Nowolipki; brama była. Okropne. Pamiętam, jak wyskakiwali…
- Czy pamięta pani Powstanie w getcie?
Tak, pamiętam. Mieszkała na Dzielnej, Dzielna… już nie pamiętam, dwa budynki za nią już było getto. Jak szłam do Włady, siostry ciotecznej… Jak szłam z mamą do niej, to już było getto, mur był i miotaczami ognia podpalali budynki. To było coś okropnego, ponieważ z pięter, z piątego piętra, z trzeciego, ludzie jak pochodnie wyskakiwali z okien na bruk. Okropne. Mama mi tylko oczy zasłaniała. „Dziecko, zobacz, dlaczego oni są tacy podli, dlaczego ludzi zabijają?”. To straszne było, to było coś okropnego. Do naszego budynku na Hrubieszowską uciekała Żydówka młoda i Żyd, gonili ich Niemcy. Jakoś dostali się na główną klatkę schodową z bramy. Jak już Niemcy wpadli za nimi, to wyskakiwali z pięter i zginęli. Okropne, to było coś okropnego. Nie powinni robić wojen, powinni żyć ludzie w zgodzie, nie powinni się zabijać.
- Dokąd panią wywieziono z Pruszkowa?
Z Pruszkowa… Była segregacja, gdzieś po dwóch dniach. Reichenbach Kristallen w Wirtembergii, w pobliżu Stuttgartu… Ale wpierw zawieziono nas do Bietigheim. To był obóz przejściowy, gdzie była znowu segregacja ludzi z pociągu. Był nalot, pamiętam. Zostawili nas wszystkich zamkniętych w wagonach. Niemcy, którzy nas pilnowali, oczywiście uciekli z wagonów. Przecież Amerykanie czy Francuzi nie wiedzieli, kto siedzi w wagonach. Żeśmy przeżyli gehennę. Później pootwierali i pędzili nas do Bietigheim. To był obóz przejściowy, kwarantanna jak gdyby. Po jednej stronie esesmani byli ustawieni w dwu szeregach z psami, wilkami. Psy rzucały się na ludzi, środkiem nas pędzili. Prycze były drewniane, ubikacja to była deska z dziurami, gdzie mężczyzna siadał, kobieta. Tam nie było wstydu, absolutnie. Najgorzej, bo była tak zwana mykwa, jak to nazywają więźniowie. Przy kobietach byli mężczyźni, Ukraińcy, a przy mężczyznach Ukrainki. Pierwszy raz wtedy widziałam, jako dziewczynka, rozebraną kobietę. Mama zawsze, jak się kąpała w łazience, swojego ciała nie pokazywała. A tam była demoralizacja, człowiek był nikim i niczym. To było coś okropnego. Później była segregacja. Ojciec się mniej więcej orientował, przecież uczęszczał do szkoły niemieckiej, bo pochodził z poznańskiego. Mówi tak: „Jak pójdziemy do dużego miasta, naloty są, to zginiemy. Jakieś małe miasto”. Podali Reichenbach, mam nawet papiery. Trzydzieści trzy osoby trafiły do tego obozu. Tam już Włosi byli, którzy nie chcieli pracować z Mussolinim. Włosi byli w barakach, wojacy. Byli ludzie spod Stalingradu, też ich umieścili w obozie, byli Białorusini, Ukraińcy.
Lagerfürer to był okropny dziad. Potrafił z wilkiem wejść do jadłodajni, gdzie jedliśmy obiad po pracy. Obiad… Szukało się kartofla, ziemniaka. Brukiew była, takie było wyżywienie, brukiew. Jak któryś z Ruskich nie mógł znaleźć ziemniaka, to odstawiał miskę. [
Lagerfürer] momentalnie szczuł wilkiem, Okropne rzeczy. Było trzech wachmanów. Jak Niemcy są różni, tak samo Polacy są różni. Proszę mi wierzyć. Mam zdjęcie jednego wachmana, który miał dzieci, był przeciwko Hitlerowi, nienawidził Hitlera. Wiedział, że musi pracować, bo musi utrzymać rodzinę, ale był bardzo dobrym człowiekiem. Gdyby jeszcze żył, to bym się chciała z nim zobaczyć. Á propos obozu: trzydzieści trzy osoby. Jedna osoba była w ciąży, urodziła dziecko, pani Śliwowska. Były piętrowe łóżka. Byłam bardzo głodna. Rano była bułka z kasztanów, krążek margaryny i taki sam kawałeczek marmolady. Mama mówi: „Ja już jadłam, masz”, żebym zjadła. Kiedyś nas pędzili z fabryki do obozu i zobaczyłam zgniłe jabłko leżące na ziemi. Teraz bym tego nie zrobiła, ale wtedy podniosłam to jabłko i łapczywie zjadłam. Otworzyli wodę, krany na terenie obozu i napiłam się wody. Dostałam czerwonki i tyfusu. Krwią robiłam.
Lagerfürer wiedział, że wszyscy zachorują, skoro ja mam czerwonkę i tyfus. A wszy tak chodziły, że coś okropnego. Luda, to była prawa ręka
Lagerfürera, [miała] zawieźć mnie do obozu, gdzie były baraki na wykończenie ludzi. Kto nogę złamał i jakieś były komplikacje, lub zachorował, to wtedy tam się wykańczał. Mnie tam wywiozła Luda. Jak Ukraińcy chcieli nas rozstrzelać, to Frosia urodziła dziecko. Chowała je w sienniku. Od sióstr zakonnych zdobywała leki, mnie dawała do buzi. Tam dziewczynka zmarła. Jak mój ojciec się dowiedział… Powiedzieli, że dziewczynka zmarła, a on myślał, że ja zmarłam, i momentalnie osiwiał. Przeżyłam, potem się znalazłam we właściwym obozie. Nas oswobodzili Amerykanie. Ale Niemcy mieli coś zakodowane w sobie. Już weszli Amerykanie, już przynieśli nam jedzenie do baraku. Żeśmy zjedli, ale nie kazali mam dużo jeść, bo się rozchorujemy, bo byliśmy wygłodzeni. Słyszymy, że leci samolot. Mama mówi… Bo to byli Polacy, pierwsza linia frontowa… Polacy byli i Murzyni w pierwszej linii frontowej…
Tak, wojska amerykańskie. On, ten Amerykanin, ten Polak [tzn. Amerykanin polskiego pochodzenia], mówi: „To nic, oni już są w lesie, uciekli od nas”. Niemiecki samolot jeszcze zrzucił bombę, tylko nie trafił. Chciał trafić w baraki, ale nie trafił, trafił kilkanaście metrów dalej i bomba nie wybuchła. Tacy byli Niemcy. Panzerfaust trzymali na ramionach i szli do lasu, uciekali. Najlepiej, jak już wchodzili Amerykanie. Na pierwszym łóżku, na koi wysokiej, drewnianej, spała pani Zielińska, starsza kobieta już była. Wchodzi Murzyn. Szukał Ukrainek, Rosjanek z Leningradu. Nie wiedział, barak to barak. Otworzył drzwi, wchodzi. A ona krzyczy: „Diabeł, diabeł!”. Wszyscy na równe nogi. Jaki diabeł? Po angielsku, po francusku przepraszał, że się pomylił, chciał jakąś kobietę zapoznać, nie wiedział, że tu jest sala samych Polaków. Później likwidowali obóz. Rosjanie nie chcieli jechać do Rosji. Wiedzieli, że tam jest Stalin, że ich wszystkich wywiozą na białe niedźwiedzie. Absolutnie nie chcieli jechać. Musieli Amerykanie podjechać czołgami i ich ładowali do pociągu. Ale powiedzieli, że ta Luda, która pracowała z
Lagerfürerem… Wyrzucą ją z pociągu w biegu. Włosi też jechali, innym transportem, do Włoch. Ale Rosjanie z płaczem odjeżdżali. Nas Polaków (trzydzieści trzy osoby) zawieźli do Wasseralfingen. Tam było zgromadzenie wszystkich Polaków, którzy byli rozsiani po innych miastach, było zgrupowanie. Nie chcieliśmy już jadać jedzenia z kotła, bo to przecież było z kotła jedzenie. Każdy dostawał prywatnie suchy, prowiant i sobie gotował. Niemców powypędzali z osiedla, więc mieszkaliśmy w budynku, gdzie kiedyś mieszkał niemiecki lekarz. Kazali im się wynosić. Oni, co mogli, pozabierali. Potem kazali im się wprowadzić znowu Amerykanie. Na dole mieszkali dwaj polscy księża, Grzesiek i ksiądz Nowicki. Byli z Oświęcimia ci księża. Taki Jasiek im gotował herbatkę, ale mówi do mojej matki ten ksiądz,: „Jak pani gotuje dla córki i dla siebie, to może my się będziemy stołować?”. Matka zawsze więcej coś wykombinowała i im ugotowała a to placuszki, a to tamto, żeby razem…Ojciec był kierownikiem w sklepie, gdzie rozdawano prowiant. Mam orzeczenie o ojcu, że był bardzo uczciwy człowiek, dobry. […] Pierwszym transportem [wróciliśmy do Polski].W ogóle nie mogłabym mieszkać, proszę mi wierzyć, za granicą. Boże, to jest coś okropnego. […] Pan Usterman, ten dyrektor z UNRRA, prosił ojca i mamę: „Państwo wyjedźcie do Kanady, córka będzie miała załatwioną szkołę, studia, pani pracę, mąż pracę. Wyjedźcie”. Matka mówi: „Nie, jestem Polką i wracam do Polski”.
- Chciałabym jeszcze zadać jedno pytanie o obóz. Czy pani też była zmuszana do pracy w fabryce?
No jak? Musiałam. Musiałam zamiatać. Moja mama w ropie myła wszystkie metalowe części, a ojciec woził windą od Pazerfaustów, od granatów, metalowe części. To było coś okropnego.
Tak, fabryka broni. Była zbombardowana przez Amerykanów na początku wojny. Później budowali pod ziemią fabrykę. Zjeżdżało się windą na dół. Każda maszyna była [takiej] wysokości jak pod trzecie piętro, takie były wysokie maszyny. Każda maszyna dawała inny stukot. Jedna piszczała, druga wyła, trzecia co innego… Okropne.
- Może teraz pani opowie o Warszawie powojennej, jak pani brała udział w odgruzowywaniu Warszawy?
Przyjechałam do Warszawy. Najpierw ojciec przyjechał sam, bo nasze mieszkanie było całkowicie wypalone, u kogoś żeśmy mieszkali. Nie wiem, z kim się spotkał. Wyremontował mieszkanie na pierwszym piętrze, dwa pokoje z kuchnią. Z tym, że w kuchni mieszkał pan Naliński, który był głównym kucharzem w „Polonii”, to była szycha zaraz po wojnie. W jednym pokoju mieszkał pan Ignacy Luboszczyk, który był w Reinenburgu, przeżył. Potem mieszkała z nim siostrzenica, która wyszła za lotnika polskiego. Mieliśmy drugi pokój. Z łazienki mama zrobiła kuchenkę. Wanna była, wybite okienko i kuchenka gazowa. Tak mieszkaliśmy po wojnie. Oczywiście mebli nie było, nic nie było. Mama wzięła na raty wersalkę, tapczan, stół, toaletkę, żeby takie rzeczy były. Chodziłam do szkoły na Dworską. Miałam ukończone pięć klas, chodziłam do szóstej i siódmej klasy. Byłam bardzo zdolna, muszę powiedzieć, i pisałam piękne wypracowania. Przychodzili chłopcy z ulicy Dworskiej, z powszechnej szkoły: „Daj coś przepisać!”. Poszli grać w piłkę. Moja mama mówi tak: „Raz mogłaś dać, ale nie stale zeszyty krążą!”.
- Czy pani brała udział w odbudowie Warszawy?
Tak, później. Jak byłam w powszechnej szkole, to nie, ale dostałam się do gimnazjum i liceum Sowińskiego, tak że jak już byłam w dziesiątej, w jedenastej klasie, to wtedy była odbudowywana Warszawa. Wszystkich nas pędzili do odbudowy... Tam gdzie jest [dawna] Świerczewskiego, gdzie Żelazna, gdzie jest szpital – ulice, gdzie Żydzi kiedyś mieszkali.
Muranów, tak. Było mycie okien, mycie podłóg, sprzątanie generalne, bo ludzie mieli się wprowadzić. Systematycznie nas tam… Były godziny takie, obowiązywały, że brali nas ze szkoły. Ale wszystko żeśmy przeżyli. Pamiętam: nie było obuwia, nie było ubrania, nikt nie myślał o tym, żeby dziewczyna była pięknie ubrana, żeby się szykowała. Chodziłyśmy skromnie ubrane i miałyśmy większe powodzenie, niż w tej chwili [mają dziewczęta].
- Gdzie pani rodzice pracowali po wojnie?
Po wojnie ojciec był zastępcą kierownika u Kasprzaka, a mama pracowała w GUS-ie. Po prostu sprzątała tam u dyrektora. Zawsze miała jakieś wynagrodzenie, bo była naprawdę uczciwa, dobra kobieta.
Warszawa, 14 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus