Stanisław Michał Lipski „Staszek”
Stanisław Michał Lipski, pseudonim „Staszek”, z zawodu artysta rzeźbiarz, konserwator zabytków. Należałem do pułku „Baszta”. Miejsce urodzenia miejscowość Siennica Karasie koło Czyżewa, 10 maja 1926 roku. Od 1936 roku byłem wychowankiem „Orląt”, hufiec imienia Jagiełły, w tych dniach chowaliśmy naszego ostatniego dowódcę. Miałem zaliczone wszystkie obozy, szkolenia, to było przysposobienie wojskowe. Ostatni obóz był w Kozienicach w 1939 roku. Starsze roczniki już poszły na wojnę, jestem młodszy ale działałem w OPL. To była Obrona Przeciwlotnicza. Biegaliśmy po dachach i alarmowaliśmy, gdzie się pali, gdzie spadały bomby zapalające. To była w pewnym sensie młodzieńcza obronna przeciwlotnicza. Od okupacji, od 1940 roku, gdy wróciłem z rodzicami do domu, zaangażowałem się najpierw w ODB – Orlęce Drużyny Bojowe albo Orlęca Dywersja Bojowa. Byłem po przeszkoleniu, służba bezimienna. Działałem na Dworcu Wschodnim, towarowym, na stacji rozrządowej, gdzie wszystkie wagony się rozdzielało. Moim zadanie było po przewiezieniu znaczka tożsamości, idąc torami, sprawdzałem na cedułach z czym wagony idą i dokąd. Przekazywałem to dalej. Byłem włączony do „Kedywu”. W nocy sekcją w kilku kolegów obrabialiśmy często wagony ile się dało. Tak nawet zdobyliśmy ładną broń – karabin maszynowy, który brał udział w Powstaniu na Starym Mieście. Zdarzało się, że się otwierało wagon a w papierowych kopertach wracali, spod Stalingradu do Vaterlandu, sztywni bez butów, w skarpetkach byli. Przed Powstaniem, z przykrością się przyznaję, brałem udział w sekcji likwidacyjnej. Mam na sumieniu czterech przyjaciół szkopów. Dwóch agentów gestapo likwidowałem na Pradze.
Nie, Niemcy. Jednego wyższego oficera musiałem przypadkowo zlikwidować. Na Dworcu Wschodnim przy polu wyszedłem z sanitariuszką w nocy pobaraszkować. Szliśmy działać na dworzec. Natknęliśmy się na niego. Nie zrobił bym tego. Wzywałem go do poddania się ale w obecności sanitariuszki nie mógł. A za betonowym parkanem oddzielającym Dworzec Wschodni stała jednostka wojskowa, jechała na front, nie wiedziałem o tym. Wzywam go do poddania ale on pistolet wyciągnął. Nie było innej rady. To był wyższy oficer, może pułkownik nawet, nie wiem. Stało się, żałuję, przykro mi. Wojna.
Krieg ist Krieg. To jest ich powiedzenie.
- Kiedy pan zaczął działać w konspiracji?
Od 1940 roku. Byłem specjalnie przeszkalany. Już przed wojną zacząłem w Orlętach. Wybierano zdolniejszych i wysyłano na kursy instruktorskie „okaiki” – Orlęce Kursy Instruktorów. Zakończyłem w czasie okupacji specjalistyczne szkolenia dywersyjne tak, że od 1940 roku mam zapisane w książeczce wojskowej ZWZ.
- Wtedy pan składał przysięgę?
Tak, oczywiście. Jedną, przeczenie młodzieżowe, w Orlętach przed wojną. Podczas okupacji w 1940 roku na terenie szkoły. W bazylice Serca Jezusowego też mieliśmy tajne spotkania. Tak to maleńkimi grupami się spotykaliśmy, bo to specjalistyczne szkolenia. To były grupy trzy, pięcioosobowe do szkolenia: służba bezimienna, wywiad, kontrwywiad, sekcja likwidacyjna.
- Pan w czasie okupacji mieszkał na Pradze?
Tak na Michałowie i tu działałem. Mieszkałem na Kawęczyńskiej blisko Dworca Wschodniego. Miałem przez pole parę kroków na Dworzec Wschodni,
Ostbahnhof Depot czyli stację rozrządową. Tam była moja akcja. Po wojnie spotkałem się z dowódcą „Kedywu” pułkownikiem Rybickim. Nie znałem go za okupacji. To był szef „Kedywu”, zastępca „Radosława”. Mówił mi: „Twoje meldunki tak jak twoje, wędrowały do nas a później były przekazywane dalej do partyzantki i tam dopiero widzieli z czym idzie transport.” To była złożona praca.
- Codzienne życie w czasie okupacji? Z czego utrzymywali się pana rodzice?
Rodzice uciekli. Ojciec przeklął mnie, mówi: „Przez ciebie cały dom zginie.” Mimo, że był wojskowym, brał udział I Wojnie Światowej ale to co widział, co wyprawiam... Na przykład wracał ze sklepu, a na podłodze karabin maszynowy ustawiony, bo akurat go rozbierałem. To było parę kroków z dworca towarowego. Układ był zupełnie inny, dzisiaj nie podobne są te tereny do przedwojennych. Było ciężko, była bieda ale uczciwie i szlachetnie. Przyświecały nam ideały niepodległościowe, braterstwo, przyjaźń. Prawdziwa przyjaźń – to było najważniejsze. Można było sobie wzajemnie zaufać.
- Rodzice się wyprowadzili z domu?
Mama miała rodzinę w okolicach Sokołowa Podlaskiego. Ojciec na kolei pracował na Pelcowiźnie. Raz na jakiś czas przychodził do domu a później uciekł jak zobaczył, że się zbliża ostrzejszy okres. Wrócił na krótko przez Powstaniem. Był upał, pamiętam ten dzień. Stałem sobie z moją narzeczoną na ganku. Przyszedł kolega „Tolek” – Wiktor Gzyra już nie żyje, przyjaciel serdeczny. Zawdzięczam mu życie. Byliśmy tak zżyci, że dzisiaj to nie ma nawet przykładów w literaturze, żeby tak zżyć się po przyjacielsku, jak sobie ślubowaliśmy, jak byliśmy względem koleżanek rycerscy. Było nie do pomyślenia inaczej postępować. To i z Orląt wyniosłem i ze szkolenia, ze ślubowań.
- Pana serdeczny przyjaciel...
Nie żyje, zmarł po wojnie. Jeszcze działaliśmy razem w ROAK–u. 28 lipca przyszedł z rozkazem „Staszek”, mówi: „Koniec zabawy, pieszczot, rozpoczyna się.” Ojciec mówi: „Zostań, tyle już zrobiłeś.” Pożegnałem się z ojcem jednym uściskiem dłoni i pomaszerowałem ulicą Ząbkowską. Ruch był duży.
- Gdzie pan miał się zgłosić?
Na ulicę Grochowską 320 ileś, do tego co w kanale zginął – Dikerta. U niego była zbiórka. Miałem jeszcze swoją broń, którą gestapowcowi odebrałem, którego likwidowałem. Przez Park Paderewskiego powędrowaliśmy na Solec. Przy kościółku na Solcu mieliśmy pierwszą kwaterę 28–go. Nocowaliśmy w kościele Najświętszej Trójcy. Proboszcz nam grał na pianinie „Warszawiankę”. Stał statek „Bajka” przycumowany na brzegu. Jeszcze skoczyłem z „Bajki”, przepłynąłem na Saską Kępę, pływałem dobrze, wróciłem z powrotem. Koleżankę Janeczkę wysłałem do domu, do narzeczonej. Przyniosła mi medalik. Zaniosła róże, które urwałem w Parku Paderewskiego. Wtedy rękę skaleczyłem i opatrunek pierwszy zrobiła chusteczką szczęśliwa, że opatruje. Różę zaniosła a od narzeczonej wzięła sweterek, pulowerek i ryngraf. Ryngraf – znów ciekawostka. To był 1943 rok. Na ulicy Chmielnej był maleńki sklepik. Przy Szpitalnej był maleńki grawer. Na witrynie leżał ryngraf – orzeł, Matka Boska Częstochowska. Od razu go kupiłem. Grawer mi wygrawerował moje dane – tabliczka śmierci: nazwisko, imię, oddział. To ocalało w Powstaniu w szufladzie, zostawiłem jak szedłem do niewoli.
- 28 lipiec spędził pan na Solcu.
Do 30 byliśmy na Solcu. 30 wyruszyliśmy, na ulicy Wilczej był drugi punkt. Już tam zebraliśmy się całym plutonem, bo na Solcu na razie drużyną. Z Wilczej wyruszyliśmy 1 sierpnia, tam też nocowaliśmy, przychodziliśmy obok koszar
Flakkaserne. To jest na Rakowieckiej, rogu Puławskiej. Tam stała przeciwlotnicza jednostka niemiecka. Przeszliśmy obok. Na ulicy Szustra pojedyncza łączność wzrokowa...Nasza cała kompania „B3” się zbierała. Wśród winogron stał ukryty posterunek z automatem. Wchodziło się na hasło pojedynczo do willi. To była willa prezydenta Starzyńskiego róg Alei Niepodległości i Szustra. Tam leżeliśmy. Rozdano opatrunki, otrzymaliśmy manierkę wina jako pierwszą pomoc z zastrzeżeniem – tylko nie wypić jej, niektórzy od ręki wypili. Miałem do ostatniego dnia Powstania. Skromnie było z bronią. Rozdano broń, dla każdego saperka. Dowódca kompanii porucznik „Wicher” przemawiał: „Jesteście młodzi, możecie wrócić, dużo zrobiliście, ojczyzna będzie miała wam...” Tradycyjne przemówienie było. Każdy stał jak jeden mąż, nikt nie zmienił zdania. Nawet się poczuliśmy dotknięci. Godzina piąta. Dokładnie o piątej dowódca wyjął pistolet i wzniósł okrzyk: „Niech żyje Polska.” To było brawurowe, romantyczne. Wybiegliśmy na ulicę Szustra i biegliśmy do Kazimierzowskiej. Ludzie okna otwierali – pusto się zrobiło na ulicy – rzucali kwiatki, błogosławieństwa. Skręciliśmy w Kazimierzowską, kierunek ataku na Rakowiecką w kierunku najpierw na Madalińskiego, Narbutta. Na rogu Madalińskiego i Kazimierzowskiej pada dowódca kompanii, dostał serię z karabinu maszynowego. Przez ogrodzenie przeszedłem. Byłem zazdrosny i zły, że inni mnie wyprzedzili. Dostałem raki do cięcia zasieków pod napięciem elektrycznym. Ogrodzenie było metrowe, poletko było na Madalińskiego. Przeskoczyłem, błyskawicznie poszła do mnie seria ze szkoły na Kazimierzowskiej. To była szkoła rękodzielnicza, olbrzymi gmach szkolny, były stałe zasieki, stała niemiecka jednostka. Padłem, przeczołgałem się do topoli, które rosły wysokie. Już miałem osłonę, saperką troszkę głowę zasłaniałem ale czołgałem się sprawnie – w Orlętach byłem wyćwiczony. Do Narbutta. Widzę – biegają, stanowiska zajmują, a po przeciwnej stronie Niemcy w bramie leżą i rzucili granat do naszej bramy. Rozkaz jest – zajmować stanowiska. Ja na pierwsze piętro a kolega, nie pamiętam jego pseudonimu, padł w bramie. Miał karabin, a „Tolek” nie miał karabinu. Mówię: „Tolek, wyrzucaj śmietniczki, pojemniki i się podczołguj.” Udało mu się wypchnąć i odebrał karabin poległemu koledze. Za chwilę Niemcy rzucili granat ale pod bramą, na szczęście nie wpadł do bramy. Do nocy staliśmy obok. Na trzecim piętrze stanowisko jak zajęliśmy przy oknie widzę siedzi przyczajony, mówię coś do niego. Okazuje się nie rozumiał, to był Francuz Gasparu – porucznik, który dostał się do nas z niewoli niemieckiej, był bardzo bohaterski. Odpędzał mnie od siebie. Więc przy innym oknie zająłem stanowisko. Ciemna noc, czarno, mieliśmy dalej iść do ataku. Naprzeciwko na balkonie majaczyła się postać. Z pistoletu pojedyncze strzały wpadały do nas do okna. Wytrzeszczam oczy. Widzę stoi oleander, krzew. Akurat mignął księżyc, poświata i zobaczyłem głowę. Wziąłem go na cel, klapnął, już ucichło. Tam poległo sporo kolegów, został ranny „Kasztan” – syn generała Pełczyńskiego, po kilkunastu dniach zmarł w szpitalu Elżbietanek. Przyszedł rozkaz – wycofujemy się, luzowani jesteśmy, inne oddziały przychodzą. Dostałem rozkaz, żebym pruł opłotkami zasieki, ręce mi mdleją. Zaczął mżyć deszczyk, najpierw siąpił a później mocniej. Już byłem calusieńki mokry. Za mną jeszcze narzekają, że się guzdrzę. Już mi ręce mdleją, siatki pruję, rozgarniam. Przechodzimy opłotkami. Pierwszy postój już dalej na Mokotowie, pamiętam piękne salony, meble luksusowe. Jesteśmy zachlapani, zabłoceni. Dowódca mówi: „Ostrożnie chłopcy, nie zabrudzić.” Pani domu mówi: „Siadajcie chłopcy spokojnie.” Na „amerykance” usiadłem, spać mi się chciało. Ale zaraz pobudka, dalej maszerujemy. Dotarliśmy na ulicę Krasińskiego róg Kazimierzowskiej. Atak na szkołę Woronicza. Ubezpieczaliśmy atak, okopani byliśmy w ogródku, deszcz lał. Godziny przestawialiśmy i oszukiwaliśmy się wzajemnie, żeby uciec do domu wygrzać się. Drżeliśmy, bo deszcz padał. Przemoknięci do suchej nitki czekamy. W zagłębieniu siedział plutonowy pseudonim „Zdzisław” i drugi kolega „Blady”. Obaj już nie żyją. Erkaem browning wzór 28 ustawiony w kierunku ulicy Puławskiej. Nie wiedziałem o co chodzi, zaczęło szarzeć. Z daleka dochodzi okrzyk: „Hura!” Atak idzie wzdłuż Puławskiej. Po jakimś czasie samochody uciekają. W szkole Woronicza stała jednostka kolaży esesmanów. Nasz erkaem posłał jedną serię, druga serię blokując im ucieczkę ale uciekli. Wtedy się obłowiliśmy fantastycznie: Panzerschrecki – broń przeciwpancerna, „pancerfausty” – czyli dziecko Panzerschrecka, pięści pancerne, karabiny, mnóstwo granatów, amunicji, wspaniała kuchnia, zapasy żywności. To był nasz plac szkoleniowy przy szkole Woronicza. Ruszyliśmy wtenczas dalej. Cześć zajęła ulicę Pilicką – to były pierwsze nasze kwatery a my wyszliśmy tyralierą atakować forty na Służewcu. Pamiętam obraz – słońce wzeszło, grzało a jak wyszło się opłotkami wzdłuż ulicy Puławskiej... Ulica Woronicza to były pola, pierwsze sto metrów było bruku a [dalej] już zboża rosły. Tam gdzie wytwórnia filmów był dworek a reszta to gospodarskie domy i zboża. Część zbóż było pokoszonych. Pamiętam jak słońce grzeje, [z tego] co napadało powstały opary, mgła, że nie było na sto metrów nic widać. Jak tyralierą szliśmy to nie było widać jeden drugiego, tylko mgła, zamglone opary. Z Okęcia ulicą Wilanowską na motorze gnał lotnik, głowę między kierownicę schował a za nim samochód. Tylko ręce kierowcy było widać. Na lewym skrzydle byłem ostatni, gnałem z granatem w ręku, cisnąłem ale nie doleciał. Oni zdążyli umknąć. Wahadłowo nadchodziliśmy, uciekli nam. Dotarliśmy do fortów. Ci co atakowali w nocy forty – sporo poległo. Na fortach była ciężka walka. Zostałem wezwany, bo chodziło o sprawdzenie radiostacji, która tam jest, czy działa. Dowódcy mnie wezwali. Szedłem z rakami po koronie wałów osłonowych, przeciąłem siatkę, weszliśmy na teren radiostacji. Sprawdzali czy nie ma min. Od razu jako szperacz zawodowy, zwiadowca... Pies był przywiązany, skowyczał, uwolniłem go. Odkrywam dalsze budynki – patrzę krowa jest. To jest skarb. Biegnę do dowódców, staje do baczność, ci zadowoleni. Mówię, że krowę odkryłem. Ryknęli śmiechem. Niestety nie dało się nawiązać łączności, nie dało się uruchomić radiostacji, była uszkodzona, nie potrafili naprawić. Wycofaliśmy się. Przyszedł niemiecki odwet.
Nie, została. Innym razem prosiaka przyniosłem – to jest wesoła historia – i kozę. To już na Pilickiej jak byliśmy, chodziłem na dworek z patrolami. Tu bym chciał opowiedzieć, bo boję się, że nie starczy czasu moją przygodę, która jest ciekawsza. To są perełki, bo o walkach krwawych, dramatycznych, o Powstaniu, to każdy opowiada i wiemy jakie były. Były barbarzyńskie i bohaterskie i mieszane. Mam w żywej pamięci każdą scenę, ale chcę opowiedzieć inną przygodę, która też miała miejsce. W czasie okupacji byłem w obozie karnym Lansendorf między Wiedniem a czeską granicą. Moje nazwisko z obozu
Drei tausend... Nie wiem jaka to cyfra. Musiałem ją pamiętać, bo inaczej była kara chłosty i do bunkra. Z tego obozu uciekłem pod parowozem w lutym. Śnieg padał, mokry byłem, pod parowozem do Krakowa przyjechałem. W czasie Powstania moja przygoda – rewanż co mi w obozie... Pokrzepił mnie esesman dając mi swoją porcję chleba.
- Jak pan się znalazł w obozie?
Na wschodzie działał wachlarz, później to ujawniałem, rozmawiałem z generałem, dałem materiały. W ramach organizacji Todta wyjeżdżali też konspiratorzy, zwiadowcy i przez różne inne firmy. Nasza grupa dywersyjna była wysłana z Orląt, trzyosobowa, nie żyją, do obozu jenieckiego międzynarodowego na terenie Kapfenberg Nord południowa Austria. Mieliśmy legalne przepustki, jako ochotnicy pojechaliśmy do pracy, mogliśmy swobodnie wychodzić. Miałem aparat, nagrywałem aparatem, zdjęcia robiłem, praca wywiadowcza. Nakrył mnie
Werkschutz, który wieczorem zobaczył, że majstruję przy pryczy po ciemku. Doleciał, aparat fotograficzny wyrwał, nie było tłumaczenia, zabrał mi
Lagerkarte i mówi
Morgen Lagerführer mam się zameldować. Mówię: „Dobrze.” Ale od razu wziąłem manatki i przez okno. Za chwilę przyszło po mnie pięciu Werkschutzów.
Wo ist Lipski? Szukali mnie. Jeszcze tydzień ukrywałem się na terenie obozu. Zostałem niestety aresztowany przy granicy austriacko – czeskiej w Lindenburg. Przewieziony zostałem do obozu, najpierw Wiedeń promenada, więzienie a później do obozu karnego. Intuicja. Stąd wierzę w intuicję. Wiedziałem, że coś jest niedobrego. Mam sny, przeczucia. Gdy się przeżyło dużo, to wyczuwa się co ma nas spotkać. Jestem wierzący więc to mi pomagało. Uciekłem z obozu, udało mi się szczęśliwie. Nie wierzę, żeby ktoś więcej uciekł z tego obozu. Na drugi dzień kolega, który przeżył, z którym się później spotkałem na wybrzeżu w Niechorzu, który też siedział w obozie... Tam trzech miesięcy nie wolno było przetrzymać, to była filia Mauthausen, karny obóz. Na drugi dzień po mojej ucieczce – on mnie w obozie nie znał tylko [słyszał, że] zbiegł więzień – przyjechało gestapo z Grazu. Szukało mnie wśród więźniów. [...]Wrócę do mojej humanitarnej przygody w czasie Powstania. Jestem ciężko kontuzjowany, bo byłem na obserwacji. Mieliśmy już kwaterę na Ursynowskiej to jest mniej więcej połowa Powstania. W oknie mam stanowisko obserwacyjne. Tak zwane „krowy” czy „szafy”, feblewelfer po niemiecku... Koło Łazienek one stały i promieniście ostrzeliwały kwatery. Już przeniosły ostrzeliwanie na Mokotów do nas. Stałem, w razie jak będą pociski, żeby alarmować, żeby do schronu ludzie schodzili. Siedziałem na pierwszym piętrze, willa ma jakby studnię – klatka schodowa idzie wewnątrz, świetlik w górze. W oknie wyglądam i widzę lecące pociski. Przede mną pod oknem był spory sad, Ursynowska, Kazimierzowska, następna ulica Racławicka, Wiktorska to był duży spory sad. Pierwszy pocisk uderza w sad, błysk ognia, drzewa – już kikuty stoją. Drugi uderza w komin więc mnie wydmuchnęło, wyleciałem przez balustradę. Szczęście, że miałem hełm na głowie. Z pierwszego piętra głową uderzyłem w kamienne schody. Głowa mi się wbiła w ramiona, straciłem przytomność, ręka złamana. Koledzy mnie wzięli, wyciągali mi głowę z ramion. „Mikrob” wspaniały chirurg, niepotrzebnie rzeźnikiem go przezywaliśmy. Rękę mnie nastawiał, mówi: „Siostro wsadź mu w gębę fartuch, żeby się nie darł, nie mam znieczulenia.” Nogę oparł o fotel. Nic nie czułem, to był szok. Nastawił mi rękę, założył gips. Leżymy na kwaterze – cisza jest. Przed każdą akcją prowadziłem patrol rozpoznawczy, pięćdziesiąt siedem patroli. Opisałem to w książce: „57 dni szperacza Staszka.” Leżę w piwnicy i cisza mnie zbudziła, byłem bardzo czujny. Po ciemku macam kolegę – nie ma. Szukam karabinu, karabin mój jest. Cisza. Siadam, cisza. Wybiegam, ciemno, a w ogródkach stoją sylwetki powstańców, moja drużyna, pierwszy mój pluton. Mówią: „Staszek miałeś zostać, był rozkaz ciebie nie budzić. Idziemy do okopów obsadzać skarpę.” To już była druga część Powstania. Stanąłem z tyłu obrażony, rękę zasłaniam. Dowódca: „Coś się stan nie zgadza.” Przygląda się, ciemno jest, zobaczył mnie „Staszek na kwaterę!” „Nie idę!” „Rozkaz!” „Nie idę” Przyszedł dowódca: „Staszek jesteś ranny, na izbę chorych.” „ Nie, już nie jestem.” Ogryzłem sobie zębami gips, temblak miałem zielony. To mi uratowało życie. Nasze okopy mieliśmy wzdłuż Puławskiej, wzdłuż Skarpy do Królikarni. W okopach byliśmy dwa dni, bo Sadybę Niemcy już likwidowali, podchodzili bliżej. W tym czasie Stare Miasto było wykończone, bombardowano Mokotów. Jak wilki nisko nad domami leciały „sztukasy”, podbijały się do góry, bomby półtonowe nawet rzucali. W mój okop na rogu Kazimierzowskiej i Ursynowskiej – z mieszkania mogłem wyjść do okopu – akurat bomba [trafiła], koledze urwało rękę. W okopie siedzimy i bombardowanie. Po dwóch dniach naszego siedzenia, przygód. Po raz pierwszy pocisk uderzył w pobliżu, ziemia trzęsła się i zaczęła się obsypywać ale nie ma eksplozji. Co jest? Wychylam się. Dym idzie. Leżał pocisk, średnica – sześćset milimetrów, ważył tonę. Na skarpie spadł z działa kolejowego. Wracamy na kwatery. Nasza kwatera, gdzie miałem zostać, zbombardowana. Bomba uderzyła w kwaterę, lej ogromny. Mieliśmy dużo jeńców niemieckich. Jeńcy pracują, odgruzowują. Słychać jęki ludzi. Stoi nasz żandarm z pięknym „tompsonem”, pilnuje jeńców i sobie pali papierosa. Niemcy stali gęsiego. Ten bierze cegiełkę, podaje temu, ten następnemu i wyrzuca. Mnie się to nie podobało, można tak rok czasu odgruzowywać. Jeszcze nikogo nie uratowaliśmy, by się podusili. Pamiętam chłopczyka maleńkiego, zawsze mnie witał, jak wracałem z patrolu, mówi: „Staszek ilu zastrzeliłeś Niemców?” Ładny, wątły, uduszony dziecinka, niebieskie pantofelki miał.
- Pamięta pan jak miał na imię ten chłopczyk?
Nie, tego nie pamiętam. Miał niebieskie pantofelki i otarty był od gruzu jak go wyciągnęliśmy. Z babunią stał pod ścianą, obraz przykry. Stoją jeńcy i [niemrawo] podają. Żandarma pogoniłem: „Tu jest nasz schron, nasz szpital, nasze kwatery, zjeżdżaj, ja pilnuję.” Zadowolony poszedł. Lachę bambusową wziąłem sobie. Między jeńcami był żandarm, ze dwa metry w jedwabnej rudawej koszuli, brązowa koszula, bryczesy niebieskie i on symuluje. Do niego:
Warum [niezrozumiałe – niem.]
Ich bin krank, mein Herz. Jestem chory moje serce.
Gut. Był stary Wermachtowiec z wąsami. Wyczułem, że bardzo nie lubią żandarma. Obiad przynoszą. Przerywa pracę i obiad mi dają. On pierwszy się zerwał, miskę podstawia, nalałem mu chochlę, innym też.
Zugabe dodatek, on pierwszy, proszę bardzo dolałem mu. Finisz
weiter machen. On siada, jeszcze wermachtowiec mówi, że nie może zjeść, oddaje mu swoją porcję, trzecią. On siada drań, on jest jeniec wojenny, jest chory na serce. Jak go rzucę na podłogę, przyłożyłem pistolet do łba i lachą bambusową tak go młóciłem, że mu koszula popękała na grzbiecie. Pokazałam mu kupę cegieł: „Pięć minut ma to wszystko zniknąć, bo inaczej kula w łeb.” Latał jak fryga tak wyzdrowiał. Wszyscy Niemcy wynosili już pojedynczo, z cegłami latali przez parę godzin. Odgrzebaliśmy. Przybiega zaraz sierżant „Bury” „Co dokopali się?” Nie wiedziałem o co chodzi, mówię: „Jeszcze nie.” „To jutro przyjdą.” Popędzam ich. Stary wermachtowiec na dole jest w leju i do mnie mówi, ja na górze na koronie stoję:
Soldate hier ist Magazin. Tu jest magazyn. Zsunąłem się, zaryzykowałem, mogłem cegłą w głowę dostać i jeńcy by uciekli. Pod schodkami wsadzam rękę, skrzynki są, patrzę: butelki wina. W drugą skrzynkę sięgam i pamiętam mahoniowe pudełeczko, skrzyneczka, cygara, sto sztuk cygar. Ja niepalący, wziąłem cygara do ręki, spojrzałem na dziada wermachtowca:
Bitte! Daję mu. Jemu łzy w oczach stanęły, schował za koszulę. Odpowiada mi: „Rozumiem, jestem starym żołnierzem frontowym.” Zasypał to wszystko i w drugim miejscu kopie. Znów przyleciał sierżant „Bury” „Dokopali się?” Zabrał ich. Magazyn opędzlowaliśmy dla siebie – taka jest wojna. Do czego zmierzam. Idziemy do niewoli. Jadę jako ranny. Miałem rusznicę przeciwpancerną Petera za Królikarnią, tu gdzie skocznia. Tam było moje stanowisko w okopie. Rano szły na nas czołgi, dywizja Herman Göring. Byliśmy otoczeni. Miałem rusznicę, do karabinu podobna, tylko pięciostrzałowa dwadzieścia pięć milimetrów kaliber. Dowódca mówi: „Staszek tu połóż się odpoczywaj, będziesz rano potrzebny.” Koledzy już byli okopani. Usiadłem w Amerykance i suchy spleśniały chleb razowy przypomniał mi się, bo już dwa dni nic nie jadłem. Jeszcze pobiegłem po chleb do sąsiedniej willi, bo pamiętałem gdzie on leżał w szufladce. Wziąłem suchar, śliniłem i ssałem po maleńku i z sucharem w ustach usnąłem. Rano coś tąpnęło, zatrzęsło. Widzę – porucznik „Bolek” biegnie z erkaemem „Staszek na stanowisko czołgi atakują”. Już ziemia „dydy”. Wybiegam jeszcze rakami ogrodzenie, siatkę poprzecinałem, żeby koledzy mogli lepiej się wychylać. Nie mogę w okopie zająć stanowiska, bo nie mieszczę się z moją rusznicą. Musiałem wyjść na otwarty teren. Dywizjon, kilka czołgów, za każdym esesmani pochyleni. Do którego mam strzelać? Co mu zrobię? Pancerz osiem, dwanaście centymetrów, gruby, zależy jaki typ czołgu. Chciałem idealnie w środek lufy trafić. Był rozkaz: nie strzelać aż erkaem się odezwie. Oglądam się, za plecami erkaem ustawiony i dowódca porucznik „Borek” składa się. Coraz na niego spoglądam i na moją rusznicę i na muszkę, mam na celu czołg. Widzę poszła smuga ognia z erkaemu, padają esesmani, wrzask. Drgnęła lufa czołgu, dzyń – siatka zadzwoniła, bo nisko pocisk przeszedł, uderzył pod samo okno. Wyrwał futrynę, widziałem tylko zmasakrowaną twarz porucznika a ja poczułem w kręgosłup kopnięcie. Myślałem, że kolega dał mnie zdrowego kopniaka. Krzyczę: „Cholery mam urwaną nogę! „Wisła” przejmuj rusznice!” Na jednej nodze się wycofałem. Szkoła Woronicza. Po drodze leciały bez przerwy „Fockewolfy” 190, myśliwce bombardujące, „sztukasy”, „krowy”, czołgi – piekło było. Ziemia dudniła, gotowało się. Wycofuję się kuśtykając. Jeszcze ładny obrazek: wycofuję się okopem, na wprost mnie patrzę, wąskim łącznikowym rowem wzdłuż Puławskiej do szkoły Woronicza biegną Niemcy. Skąd tu Niemcy? Okrążyli nas. Taktykę mieli dobrą, mieli doświadczenia – Stalingrad i tak dalej. Lecą. Jeden do mnie: „Stój dezerterze.” A to kozak z kompani „K1”. Krzyczę: „Jestem ranny.” „Przepuścić rannego.” Przy mnie wycofali się ostatni koledzy z okolic skoczni. Królikarnia opór stawiała, bo to była pierwsza linia, nasza wysunięta czujka. Jeszcze pięciu śmiałków podleciało na czołgi do przodu. Przeżył, nieraz się spotykamy, wspominamy te chwile. Później dramatyczne przeżycia jak mi na żywca szturgał dziurę, odłamek chciał wyjąć. Dopiero w niewoli mi wyjmowali. Moment zaczęty – idziemy do niewoli. Koniec, jest uzgodnione z von dem Bachem – idziemy do niewoli, 27 zawieszenie broni. Część kanałami weszła, mnie też chcieli wziąć kanałami. Już byłem opuszczony do kanału do połowy. Olsza Dikiert, jego syn Piechola, cała grupa stała i woła mnie: „Staszek, będę ciebie jak syna, chodź.” Opuszczają mnie. Noga cała drętwa, ropieje, mordęga straszliwa. Odłamka się nie dało wyjąć. Wyczułem piekło, jak zobaczyłem czarną czeluść w kanale, pomyślałem nie wyjdę. Krzyku narobiłem, stop, bo będę strzelał miałem Parabellum przy sobie. Zablokowałem przejście, wyciągnęli mnie, źli byli, że blokuję. Cała grupa, która weszła do kanału została rozstrzelana po kapitulacji na ulicy Dworkowej. Inni z podchorążym plutonowym Nowina dotarli szczęśliwie do Śródmieścia. Do niewoli idziemy z ulicy Bałuckiego. To był smutny widok, jedni szaleli, wypili resztki alkoholu, zrywali białe prześcieradła, bo ludność wywieszała, [chcieli] bronić się do końca. Słyszałem różne wersje, że się przebijają do lasu ale rozkaz dowódcy batalionu majora „Burzy” był surowy, powiedział: „Jest uzgodnione, żądam subordynacji, jesteście żołnierzami musicie być do końca żołnierzami. Idziemy do niewoli!” Bo ci co już poszli do niewoli są zakładnikami, będą rozstrzeliwani. Był rozkaz – karabin lufą do dołu, ręce do góry, zamki wyrzucaliśmy. Dławił ból gardło. Każda broń była zdobyta za cenę życia. Wchodzimy w podwórko, w oknach żandarmi z granatami. Przechodzimy, broń rzucamy. Przechodzimy dalej a tam stoją setki czołgów, pantery. Na nich siedzą młodzi pancerniacy, nawet sympatyczne, zajadają czekoladę. Pokazują, że to zrzut co był. Siedemdziesiąt przeszło procent dostało się w ręce wroga. Siedzi na czołgu, zajada czekoladę i pokazuje – to ze zrzutów. W pierwszej chwili – były kopane fundamenty pod budowę – żandarmi wpędzili nas do dołu i obrabowali. Zabrali zegarki, pierścionki. Naradzają się co z nami zrobić. Mieli nas obrzucić granatami. Podjechał samochód, łącznik i coś im wymyślał. Wyciągnęli nas z dołu. Wyższy oficer, który przyjechał powiedział, że jest uzgodniona sprawa, jesteśmy jeńcami od tej chwili i Wehrmacht przejmuje nad nami opiekę. Spotykaliśmy się z kolegami. Spotkałem mojego przyjaciela z „Orląt”, był „okaikiem” starszy ode mnie. Był instruktorem w czasie okupacji w walkach wręcz, w boksie.
Pseudonim „Sowa”, był „Orlakiem” był starzy ode mnie o trzy cztery lata, Zbyszek Cieślak, już nie żyje. O nim piszę w moich pamiętnikach. Niosłem mu pistolet, na barykadzie nie miał broni. Powiedział: „Staszek ty jesteś w kompanii szturmowej, przynieś mi.” Mówię: „Mam codziennie nową broń.” Niosłem mu. Wtedy się spotkaliśmy, ściskaliśmy się serdecznie ale mówić nie można było – taki ból jaki był. Od razu porcje żelazne chleba,
Knackebrot niemieckie, porcję jedzenia i idziemy powoli na fort Rakowiecki. Koledzy na rękach mnie nieśli. Na ręku miałem rękawice lotnika niemieckiego. Doleciał do mnie lotnik, zerwał mi rękawice i uderzył mnie w twarz kilka razy rękawicą. Lotnicy byli bandziorami, to nie jak nasz Skalski Stasio, który był prawdziwym rycerzem i pomagał jeńcom. Ci jak bandyci się zachowywali. Z ich rąk zginęła słynna nasza syrena czyli koleżanka co do syreny pozowała.
Tak, Krahelska. Na polu pierwszego dnia lotnicy ją rozstrzelali. Na forcie leżymy, robią opatrunki. Dowódca niemiecki powiada, że będzie nam lepiej w niewoli, żeby nie uciekać, nie łączyć się z ludnością cywilną. Zaczynają szukać. Wzywają, bo rodzina szuka porucznika... On był oficerem dwójki, Nowicki. A on się ukrył, brodę zapuścił. Był oficerem dwójki i dowódcą likwidacyjnym. Esesmanów się rozstrzeliwało, jego szukali ale udało mu się szczęśliwie z ludnością cywilną wyjść. Szukają jeszcze innych. Idziemy do niewoli do Skierniewic. Ranni na furmankach, ja na furmance. Przede mną przyprowadzają jeńców niemieckich. Stoją szpalerem i każdego naszego jeńca Polaka, powstańca, pojedynczo przepuszczają. Jeńcy się przyglądają, jednego czy dwóch wyciągnęli z szeregu. Było gestapo, przyglądało się. Jadę na furmance i drętwieję. Oczy moje się spotkały z żandarmem. Stoimy na wprost siebie on:
Halt! zatrzymał furmankę. Gestapo stop. Patrzymy sobie w oczy. Koniec ze mną. Na szczęście obok stoi stary wermachtowiec. Widzę scenę jak go łapie za rękę i dotarło mi do uszu:
Zigaretten. Puścili mnie. Taki odruch, jako niepalący Szwabowi wrogowi dałem cygara i cygara mnie uratowały. Pojechałem do niewoli Altengrabow XIA. Kilka dni byłem w obozie Skierniewice. Jak nas wieźli jeszcze po drodze pociąg pancerny stał na torze, zatrzymali nas. Z Kampinosu przebijały się oddziały „Okonia” do lasów pod Jaktorów. Widzieliśmy bezradni z wagonu jak samoloty krążą nad nimi. Tam ich dożynali. W niewoli było kilku z Kampinosu. Bombardowanie Berlina... Przyzwoite wagony towarowe, czyściutko, łóżka, piecyk, gorąco, jedzenie dostaliśmy na drogę. Stary dziadek wermachtowiec nas pilnował. W nocy dojeżdżamy do Berlina. Drzwi nam nie zasuwał, wiedział że nie będziemy uciekać. Zresztą ranni byliśmy. Ciemna noc, nagle „uuu”. Syreny wyją a nie wiemy gdzie jesteśmy. Flary się zapalają, widno i niebo się kołysze. Za chwilę snopy, gejzery... Berlin nasz kochany jest bombardowany. Wagony się kołyszą, byliśmy na nasypie. A nasz wermachtowiec zniknął, zostawił karabin, granaty przy piecyku stały. Mówię: „Chłopaki ja mu to chowam.” „A po co?” „Nie wtrącaj się.” Karabin i granaty schowałem pod koc. Nalot trwał z pół godziny, kotłowali Berlin do góry nogami. Wrócił, przerażony widzi, że my jesteśmy. My leżymy na łóżkach. A karabin? Gdzie jest jego broń? Mówię: „Nie ma, idziesz na front wschodni.” Boże jak on przeżywał, jaki był przerażony. „Ty jesteś żołnierz, ty karabin zostawiłeś wrogowi?” – Śmialiśmy się z niego. Oddałem karabin. Oddał mi swoją porcję bułeczki białej z masłem, z dżemem czerwonym, różowiutkim. Dojechaliśmy do Altengrabow. Pociąg stoi, stoją samochody ciężarowe wojskowe, pełno wojska, nasi jeńcy z 1939 roku, Anglicy. Nas kolejno wyjmują niosą. Mnie z dziesięciu niosło. Miałem panterkę na sobie, kombinezon lotniczy niemiecki stalowy, mówię: „Tu jestem ranny, żeby chociaż kawałeczek tkaniny żeby trzymać.” Obrzucali nas czekoladami, papierosami. Jak nas do samochodu wnieśli, obejrzałem się, już wagony puste, wermachtowiec stał i łzy wycierał sobie. To było wzruszające – jak wojna potrafi u wrogów śmiertelnych ludzkie uczucia... Dla niego wojna się jeszcze nie skończyła, dla nas już. Po wyjęciu odłamków namawiałem kolegów, żeby uciekać z obozu. Miałem kanadyjski mundur, na taki sobie wymieniłem. Z plutonowym Frankiem z Poznania jak planowaliśmy ucieczkę... Jeszcze humorystyczna scena. Idąc do niewoli dostaliśmy żołd – srebrne dziesięciozłotówki z marszałkiem Piłsudskim. Stoimy na placu apelowym. Stoi komendant obozu, tłumaczy i każdego rewiduje w rękawiczce, bo się brzydzi. Mówię do jeńca: „Podawaj do tyłu pieniądze.” Tu byli jeńcy różnych narodowości: Anglicy, Francuzi... Szum poszedł po obozie, że powstańcy z Warszawy przyjechali. Szkop stoi w rozkroku a ja wyprzedzam, puszczam kolegów przed siebie i dziesięciozłotówki turlam. Wszystkie pieniądze poszły za druty do obozu, pomiędzy nogami komendanta. On się wścieka, bo słyszy ryk dokoła, jeńcy pękają ze śmiechu. Poszła fama – Piłsudski! Nie znaleźli ani grosza. Wszystkie dziesięciozłotówki przeturlałem pod jego nogami za druty. Później z obozu uciekłem. Kota zjadłem z głodu.
Tak, może to był komendanta. Spasiony duży kocur chodził. Żołądki przysychają. Brat jeniec z 1939 roku był koło Hanoweru, to przysłał później dziesięciokilogramową pakę, sweter, smalec, nawet Bauer mu pomagał ale mnie już nie było w obozie. Mieli się czym podzielić. Czerwony Krzyż dopiero przysłał paczki. Słyszałem, że szczury jedzą. Kota przyniosłem, on się łasił, ważył z osiem kilo. Jak go załatwić. Nie mamy noża, z blachy zrobiliśmy kindżał. Mieliśmy wspaniałe murowane baraki, to były stajnie końskie dla SS. Tam stały kiedyś jednostki. Prycze były trzypiętrowe. Kot biedak chyba wyczuł jaki jego los. Wziąłem go między nogi, głaszczę go ale mnie się chce wyrwać. Mówię: „Nie kochany ja cię nie puszczę, bo cię sam diabeł nie znajdzie.” Złapałem go za kark i blachą dyndolę po szyi. On wrzeszczy, drapie, wrzasku narobił na cały obóz. Zamęczyłem kocinę, skórę ściągnąłem i do latryny wrzuciłem. Zaraz za parawanem stali nasi oficerowie, od „Żywiciela” był z nami dowódca. Poszła do nich fama, że byliśmy u Bauera i króla złapałem. Patrzę, przyszli, mówią: „Podobno kolega ma króla.” „Tak ale mamy dla siebie.” „Błagamy połóweczkę, podzielcie się.” Mówię: „Nie ma mowy.” Targi idą. Patrzę, sto papierosów „Cameli” dają, jeszcze czekoladę dodają. „To połówkę wam damy, którą?” „Jeśli można to zadek.” „Ale na pewno król?” Dla siebie zostawiamy połówkę. Wzięli połówkę, soli nie mieliśmy, poszli szczęśliwi. Za parę minut przychodzą klną, po pryczy uciekam, ubliżają mi taki owaki, mówią: „Z twojego króla w latrynie skóra i łeb pływa.” Rozchorowali się ale humor był w całym obozie. My połówkę zjedliśmy bez soli, gotowałem na wodzie. Proszę sobie wyobrazić kota bez soli zjedliśmy po kawałku. Tam stały czołgi, my teren niwelowaliśmy, między barakami park czołgowy stał. Przychodziły wagony z zaopatrzeniem dla obozu. Jak transport przychodził, umawiałem się z niezrozumiałe, że uciekniemy. Wiedzieliśmy, że w okolicach Częstochowy nasze oddziały dalej działają. Ubzdurałem sobie, że dotrę do Częstochowy. Poza tym dałem słowo narzeczonej, że wrócę szczęśliwie: „Czekaj na mnie”. Od jednego z AL-u z Puszczy Kampinoskiej pałatkę nieprzemakalną, pelerynę wojskową wymieniłem. Na manierce wygrawerowałem datę, że tego dnia uciekam a Holendrzy, którzy chodzili na miasto mieli mi dać mapę landkartę. Coś wyczuwali i mnie się nie pokazywali. Nie wiem jakie ja mam plany. Deszczyk mżył, stoję, wermachtowiec nas pilnuje. Szedł transport. Mówię do niego, że wskoczę w niego.
Ee nein machnął ręką. „Zakład?” Karze mi skakać. Bez namysłu w najbardziej idiotyczny na świecie sposób, ani chleba na drogę, ani sprzętu noża tak jak stałem uciekłem. nam malowali
KG Kriegsgefange czyli jeniec wojenny farbą białą na plecach i na kolanach. Ten kto miał plany, to sobie aplikację KG robił z białego płótna na plecach. Byłem wysportowany. Towarowy pociąg – siup na stopień – leciał może czterdzieści na godzinę. Macham ręką, wermachtowiec krzyczy:
Zurück! On za karabin ale nie mógł strzelać, bo nie wie co w wagonach. Wyjechałem za obóz. Pogoda piękna, mówię: „Boże jestem wolny ale co teraz zrobię, przecież to jest środek Niemiec. Może wrócę i powiem, że kawał zrobiłem.” Jadę. On poleciał do budki zawiadomić, teraz wiem, że będzie za mną szedł pościg. Tydzień czasu o głodzie i chłodzie wędruję przez Niemcy do Polski. Tylko wyjechałem w perspektywie piękna pogoda, to jest początek października mniej więcej. Daleko widzę na horyzoncie miasteczko i wieżę nastawczą, jak jest na torach. W okienku widzę, że lornetuje mnie, już poszedł meldunek. Na zakręcie jak był lekki łuk, wyskoczyłem. Teraz wędruję sobie lasami, obchodzę miasteczka. Głód, nie mam co jeść. Uświadomiłem sobie, że przede mną jest kilkusetkilometrowa droga. Jestem osłabiony, bo w Powstaniu w ogóle nie było jedzenia, ranny, jak daleko dojdę? Siłą woli się zaciąłem, myślałem, że po drodze Bauera, wieś zastanę. Idę jeden dzień, już wieczór, noc, ciemno. W pachwinie nogi mnie bolą, puchną, byłem w okolice kręgosłupa ranny. Zacząłem żałować, zaczyna deszczyk lekko mżyć. Idę całą noc, jeden dzień, drugi dzień, mobilizuję siły. Ile mogłem iść? Dziesięć, piętnaście kilometrów. Minąłem dwa miasteczka, reszta to pola otwarte. Po drodze leżało mnóstwo puszek, wysypane z restauracyjnego wagonu. Może troszkę wyskrobię. Ale mrówki tak dokumentnie wyczyściły, że byłem zły. Wędruję dalej. Trzeciego dnia spotykam na drodze Bauera, który bronował. Podchodzę do niego, koń stał, furmanka. Poproszę chleba. Patrzę on miał litera O wschód – jeniec sowiecki czy ukraiński. Parę słów rozumiem po rosyjsku. Drań z batem mnie gonił, ledwo uciekłem od niego. Pomyślałem sobie: „My jeńcom rzucaliśmy chleb.” Pamiętam osobiście co robiłem. Sukinsyn mnie po prostu gonił. Wyrwałem się. Wędruję, zmierzch zapada, zacząłem przemiękać od deszczu, coraz mocniej pada. Budka elektryczna, trupia główka – chciałem się dotknąć, było mi wszystko jedno ale idę dalej. Na drodze stoi budyneczek z czerwonej cegły przy torze, bo torem wędrowałem przeważnie, miasteczka obchodziłem. Budka z czerwonej cegły i zabudowania gospodarcze. Myślę: „Tu dróżnik, ludzki człowiek [mieszka], dogadamy się.” Podchodzę do szopki od tyłu, kurę złapię, upitraszę w lesie po swojemu. Niestety były tylko same deski. Może kiedyś był tam drób. To na czworaka pod okienkiem, już półmrok zapadał zupełnie, do drzwi. Kłódeczka wisi, nie ma żywego ducha. Wróciłem się z powrotem, szybkę wybiłem i przez okienko wszedłem do środka, żeby kawałek chleba znaleźć. Nic, pusto, pył, ślad, że tu dawno nikogo nie było. Myszka mignęła mi. Położyłem się na ławce, usnąłem. Ile spałem? Chyba dobę. Już nie czułem nawet głodu, naładowałem się zdrowo i wędruję na następny dzień. Idę znów cały dzień, znów zapada noc bo dzień i noc wędrowałem i widzę nareszcie płomyczek, światełko z lewej strony. Nareszcie wioska, pójdę Bauera, sterroryzuję, co partyzant będzie głodny szedł. Stanąłem, światełko raz mocniej, raz słabiej. Po bokach gęsty las, schodzę z nasypu łagodnym zejściem. Światełko mi zginęło, zachmurzone niebo, ciemno, deszcz pada, sosny, ciemne drzewa i na coś się nadziałem. Macam – metal, czołg. Patrzę – zamaskowany park czołgowy, oczy wytrzeszczam, czołg, czołg, czołg... Stoi grupka pancerniaków, nie mówią nic. Widzę ich kontury, oni papierosy palili. Trzyma w garści i chowa. Wiadomo szpieg, dywersant. Musieliśmy na pamięć znać – ucieczki jeńców przestają być traktowane jako sport, są strefy śmierci, jak złapią będą natychmiast rozstrzelani. Ja w mundurze, KG poodpruwałem sobie, w lesie może znalazła co grzyby zbierała. Stoję drętwy przy czołgu i stoją kontury. Widzę, że w garści trzyma papierosa, nic nie rozmawiają. Autentycznie gorąco duszę panu Bogu poleciłem. Nie strzelają, nie krzyczą
Halt! Niby niechcący podchodzę do drzewa, tu drzewa gęsto stoją i siatki maskujące przeplatane wrzosem. Przykleiłem się do drzewa, niby za potrzebą. Do następnego drzewa dotarłem. Wydostałem się na tor. Nic, ani nie strzelali ani nie krzyczeli, co się stało? Nie wiem. Tak jak pod Troją, gdzie Pan Bóg zasłaniał jednych...
Nie, przestali palić papierosy. Musieli mnie widzieć na tle nieba jak z góry schodziłem. Musieli mnie widzieć na sto procent. Nie palili, żar papierosów chował w garści. Odległość piętnaście metrów, nie więcej. Widzę berety, w kurteczkach obcisłych. Jak się wydostałem na tor, dziękowałem Panu. Jak dostałem tak zwanego cugu, to wiałem jakbym był sportowcem, mało nóg nie połamałem. Rano, dzień się robi, miasteczko przede mną. Muszę tam iść, bo umrę z głodu. Obchodzę dokoła miasteczko, ostatnia droga szutrem wysypywana, ogrodzenie.Za ogrodzeniem willa. Pójdę poproszę, wyżebrzę chleba, jest mi wszystko jedno. Otwieram furteczkę, widzę inspekty poukładane a przed tym sterta brukwi. Skarb, złapałem brukiew jedną, drugą za koszulę. Wzrok podnoszę w inspekcie następnym pod szkłem pomidory czerwone. Wzrok mi poleciał dalej. To była widocznie niedziela, przed willą stoi kilku mężczyzn w kapeluszach, patrzą się na mnie i kiwają na mnie. Może by mi pomogli, wojna się już zbliżała do końca ale meldunki były po drodze, że uciekł jeniec. Nie poszedłem tylko jak królik gryzłem brukiew zębami i się posiliłem. Wędruję, znów noc. Postanawiam pociągiem chociaż nocami podjechać. Po była drodze mała stacyjka. Wjechał wolno pociąg towarowy. Na stopień i jadę. Ciemna noc, pociąg się zatrzymuje, słyszę syki lokomotywy, para, coś gwiżdże. Ponieważ pracowałem na Dworcu Wschodnim więc znałem układy i warunki. Ciemno jest, lśnią szyny. Gdzie jestem – nie mam pojęcia. Idę w tory, bo są budki pracowników kolejowych, gdzie mogą się nagrzać, zjeść. Z daleka widzę budkę niedużą z czerwonej cegły. Otwierają się drzwi i wyszedł mężczyzna. Pomalutku dochodzę do budki, słyszę polską mowę, Polacy. Otwieram drzwi, siedzi trzech czy czterech Polaków, na środku piec „trociniak” do ogrzewania się. Mówię: „Dzień dobry, Polacy?” „Tak a ty?” Mówię: „Jestem jeniec wojenny, powstaniec, uciekłem z niewoli. Chleba chłopaki dajcie.” „Dobra, siadaj.” Calusieńki mokry jestem. „Zdejmuj buty i wysusz się.” Szybko się rozbieram, paruje ze mnie wszystko, dali mi chleba ze smalcem. Jem potężny posiłek. Za chwilę wchodzi ten co wyszedł, dryblas, pyta się: „Kto to jest?” „To nasz kolega, Polak.” „Do żandarmerii idę.” „Nie chodź, to jest nasz kolega.” „Idę zameldować.” „To my powiemy, że ty pocztę okradasz.” „Wy też kradniecie.” Poszedł. „Słuchaj, uciekaj to jest Ukrainiec, on nie żartuje.” Butów nie zasznurowałem tylko szybko na siebie... Dali kawałeczek chleba „Słuchajcie potrzebuję na Poznań.” „To teraz z górki będzie szedł transport co idzie, skacz żywo.” „Czołem, cześć!” Może kiedyś przeczytają moje pamiętniki. Znów na stopień w biegu. Stoję na mojej lawecie, transportowym wagonie – duży skład pociągu szedł na wschód w kierunku ojczyzny. Stoi „Hanomag” potężny ciężarowy samochód. Obserwuje szoferkę, wisi płaszcz gumowy niemiecki, mapnik ale nie widzę szofera ani nikogo. Jest ciemno. Na stopniu sobie jadę. Zaczyna szarzeć, wyglądam tak ze stopni a tu pod plandekami czołgi, armaty, działa stoją i długi skład, wagony towarowe zamknięte. O cholera, kto jedzie? Najgorszy zbrodniarz jedzie, wróg, trzeba się ratować. Słyszę melodię, grają na organkach. Zaczyna różowieć niebo, wyskoczyłem na zakręcie, idę wzdłuż torów. Nadchodzą wagony następne, drzwi odsunięte – goli się jeden, drugi, miednicę wody wylał, jeden na organkach gra sobie. Macham im ręka, oni mnie pomachali ręką. Rozstaliśmy się szczęśliwie. Idę, idę, już był piąty albo szósty dzień. Przede mną jest duże niemieckie miasto, kościół gotycki, wysoka wieża. Obchodzę miasto daleko polami, pod lasem. Nadrabiałem zawsze z pięć kilometrów, żeby obejść miasteczko. Rzeka na drodze. Gdzie będę przez wodę się przeprawiał? To już jest październik. Rano szron, noce chłodne Na tle miasteczka widzę duże zbiorniki jakby gazowe, okrągłe bębny – gazownia, coś takiego, most przez rzeczkę i tor, którym widocznie szedłem. Myślę, przez most sobie przejdę. Idę w kierunku mostu, wytrzeszczam oczy. Na moście nie widzę strażnika ale troszeczkę wyżej nad mostem znów olbrzymi park samolotów, wraki wojenne. Miałem marzenia w młodym wieku zostać pilotem, marynarzem. Z kolegą robiłem modele samolotów. Wchodzę na teren, tablica trupia główka
Achtung kara śmierci
verboten, ostrzeżenia. Nie zważam na to. Stoją niemieckie „sztukasy”, rosyjskie myśliwce porozrywane. Ruszam skrzydłami, hałasuję. Z daleka słyszę:
Halt! Werkschutz. Ja w nogi. Strzelił w moim kierunku. Uciekłem do rzeki i przez wodę musiałem przechodzić. Przez wodę przeszedłem do pasa. Robi się słoneczny dzień. Obszedłem miasto dookoła. Zadowolony jestem z siebie, że mi się udało. Śmieję się sam do siebie z przygody. Wychodzę na tor. Miasto za mną zostało. Znów jestem na moim torze, daleko jest wiadukt, las, wzgórze, otwarta przestrzeń. Ale od lasu ktoś jedzie na rowerze, przy torze wydeptana ścieżka. Zbliża się, jest ode mnie sto metrów. To cywil. Rękę wyciągam, zatrzymuję. Mężczyzna około trzydziestu, trzydziestu paru lat, widzę jego twarz, szczupły, śniada cera, gładziutko uczesany na bok, elegancko ulizane włosy, granatowy garnitur tak zwany „tenis” białe prążki, swastyka w klapie. Rękę mam zasłoniętą pałatką. Ona mi ratuje życie. Zatrzymałem go, on stoi, patrzy mi się oczy w oczy. Odległość pięć, sześć metrów. W ręku trzyma rower. Mówię do niego po polsku: „Dzień dobry.” On się na mnie patrzy. Odpowiada: „Dzień dobry”. „Która teraz godzina może być?” On nie wie co zrobić, ja rękę pod pałatką trzymam. Z lękiem z kamizelki wyjmuje zegarek i mówi: „Dziesiąta.” „A jaki dzień dzisiaj?” Po polsku, czystą polszczyzną mówi: „Niedziela.” „A jak to miasto się nazywa za mną?” On mówi: „Schneidemühl.” Po chwili się poprawia: „Piła”. Nie znane mi z geografii przed wojną. Stoimy chwilę. Pytam się naiwnie: „Daleko jest do polskiej granicy?” On mówi: „Wiadukt i szlaban. Wzdłuż torów idzie droga polna i tam jest biały szlaban, tam jest granica.” „Dziękuję, może pan jechać.” On patrzy czy mu nie strzelam w głowę, mija mnie, zszedłem na tor. On wsiadł na rower i pognał do Piły. Przyzwoity człowiek, grzeczny, kulturalny. Idę wytrzeszczam oczy nie widzę ani posterunku przy wiadukcie, ani przy szlabanie. Teren się wznosi do góry i nad torem jest przejezdna droga. Nie ma nikogo. Minąłem wiadukt, szlaban z prawej strony, nie mam drutów kolczastych, bo to włączone już dawno do Rzeszy. Jestem w Polsce – drzewa polskie, ptaki po polsku śpiewają, słońce polskie, nic mi nie grozi, jestem w ojczyźnie. Zacząłem śpiewać, nie czuję głodu. Wędruję dalej. Uszedłem może kilkaset metrów. Z perspektywy widzę zabudowania, budynek z czerwonej cegły i widzę ludzi w oknie. To jest zagadka metafizyczna największa – słyszę głos ojca, krzyknął: „Nie idź tam!” Ojca głos, rany co tu mój ojciec robi? Oglądam się, żywego ducha ani z przodu a ni tu. Ojciec żył jeszcze. Jakie są nieznane ludziom fluidy, tęsknoty, nie wiem jak to nazwać, parapsychologia... Robię jeszcze parę kroków ale narasta we mnie lęk. Wspinam się, wąwóz z nasypu, teren wyższy, wdrapałem się i w las. Lasem na prawo odbijam ale czuję cały czas niepokój. Odszedłem z pięćset, sześćset metrów od torów. Mijam gęsty las wychodzę na riwierę lasu. Pokazują mi się pierwsze zabudowania. Dochodzę do zabudowań, pies ujada na łańcuchu, po drucie lata. Wychodzi Bauer wysoki mężczyzna. Mówię: „Niech będzie pochwalony Jezus.” On odpowiada: „Na wieki.” „Dzień dobry, jestem jeńcem wojennym, proszę mi dać jeść.” „Dobrze, tylko psa zapędzę.” Psa, brytana, do budy zapędził i do mieszkania mnie zaprasza. Wchodzimy do mieszkania, cieplusieńko, gospodyni obfitych kształtów. Coś jej szepnął do ucha. Spojrzała na mnie, sadza mnie przy niedużym stoliczku. Mam po prawej stronie okienko zaraz przy stoliku a po lewej stronie drzwi, którymi wszedłem. Widzę przez okno furtę, którą mi otwierał, tylko ją zamknął. Gospodyni stawia mi: białą salaterkę, pół pieczonego królika – już nie kota, złocisty królik, ładnie upieczony, bo to niedziela była – bielusieńkie mączne pyszne kartofelki i słodka kapusta. To dla kompanii wojska. W pewnym momencie z pokoju obok, otwierają się drzwi, wychodzi kobieta koło czterdziestu paru, trzydziestu lat z dzieckiem, ubrana na czarno w żałobie. Spojrzała na mnie ponurym wzrokiem. On do niej podszedł i po niemiecku coś rozmawiają. Ona spojrzała na mnie i weszła do pokoju. On mówi: „To jest moja córka, mąż jej zginął pod Stalingradem. Ona po polsku nie mówi, nie rozumie.” Zaczął się usprawiedliwiać: „Wy tam nie rozumieta, tu za Hitlera za polską mowę się szło do obozu, ona nie rozumie po polsku, wy się nie gniewajcie. Pan naprawdę z niewoli uciekł?” „Tak proszę pana.” „Tu jak się pomaga, to za to do obozu. Niech pan powie prawdę.” Proszę pana, naprawdę. Mundur mam, wprawdzie kanadyjski ale guziki polskie, żegnam się, jestem Polakiem, jeńcem.” Dalej rozmawiamy. „Bo widzi pan, na sąsiedniej wsi powiesili gospodarza za to, że pomagał uciekinierowi. A skąd pan uciekł?” Mówię: „Altengrabow koło Magdeburga.” „Panie, to pan jest przysłanym agentem, pan by tu nie dotarł.” „Nie proszę pana.” Żegnam się po raz trzeci. „Jestem naprawdę katolikiem wierzącym, powstańcem niech pan mi wierzy. Tydzień czasu wędruję.” „Niech pan powie prawdę, jak nas złapią, to pan nas wyda.” „Nie wydam” „Proszę pana miałem przygodę jak torem idę...” A on blady się robi. „Pan przysłali, to szef gestapo Piły.” On myślał, że mam broń przy sobie, bo ręce chowałem pod pałatkę. „To szef gestapo Piły, kawał drania pana przysłał i pan nas wyda.” „Nie, przysięgam jeszcze raz na wszystkie świętości, jestem Polakiem, patriotą z Warszawy.” On po chwili mówi: „Ola Boga, mój Boże żandarmi pod furtkę na rowerach przyjechali.” W tamtym budynku czekali już na mnie żandarmi. On na rowerze pognał do Piły i tam na rowerach podjechała żandarmeria. Przez lornetkę mnie obserwowali. „Panie, niech pan ucieka, bo pan złapią.” Mówię: „Dobra, niech pan będzie spokojny, niech pan powie, że pana sterroryzowałem.” Obserwuję przez okno i pałaszuję dalej królika. Pies na łańcuchu lata dalej i on dochodzi do nich, coś im pokazuje ręką. Oni na rowery wskoczyli i pognali. On wraca, myślał, że już mnie nie ma. A ja kończę królika. „To pan jeszcze [tutaj]?” „Tak, bo widziałem przez okienko, pan im pokazał drogę, oni pojechali. Gdybym wcześniej wyskoczył przez okno, to mógł jeden stać na rogu i by mnie usłyszał i byłby koniec. Jakby wchodzili na podwórko, to bym zdążył wyskoczyć.” Od ściany domu, dwadzieścia metrów już się las zaczynał. On się uspokoił. „A oni dokąd pojechali?” „Tam polecieli” „Proszę pana, a dokąd tor którym szedłem prowadzi?” „To na Bydgoszcz.” „Potrzebuję na Poznań.” „Nie, oni tam pojechali, to stacja Kaczory.” To już jest po polskiej stronie, pięć kilometrów. To jest spore miasteczko. Oni tam poszli. „Proszę pana to najlepiej jest po piętach deptać, niech pan będzie spokojny.” Pobłogosławiłem rodzinę, gospodynię całowałem w rękę. Dała mi jeszcze pajdę chleba ze smalcem na drogę. Na tydzień wystarczył mi posiłek co mi dała. Wolniutko cały dzień szedłem do Kaczor.
- Pan tam był później po wojnie? Jaka to jest miejscowość?
Miasto Kaczory. Gospodarz nazywał się Pryska po niemiecku, na Pryskowski sobie zmienił. Odebrali mu dom. Przyrzekałem, że go odnajdę po wojnie, że mu się odwdzięczę ale siedziałem, sam cierpiałem i byłem prześladowany. Jak pojechałem po latach, już nie ma śladu, tam teraz mieszka cwaniak, letniczy, willa, samochody.
To nie wioska, to była kolonia, pojedyncze domy. Teraz tam już biegnie szosa, tam są wille pobudowane, jest zupełnie zmieniony krajobraz. Mijając dom idę w kierunku Kaczor, następny dom sto metrów dalej. Od drogi, którą szedłem wybiega chudzielec, szwab z dubeltówką. Oni po drodze zawiadamiali i do mnie:
Halt! A ja
Komm! Kiwam na niego, pięścią wygrażam, jeszcze coś pokazałem po polsku i uciekł z dubeltówką, schował się dziadyga. Wolniusieńko już zaczynało zmierzchać dotarłem pięć kilometrów czy sześć do Kaczor. Po drodze na przedmieściu Kaczor – cmentarz. Widzę pełno ludzi na cmentarzu, skręcam na cmentarz, obejrzę sobie nagrobki. Nagrobki piszą po polsku, po niemiecku. Słyszę po polsku rozmowy słyszę. Między innymi [widzę] literę „P”, też miałem kiedyś. Dwóch zatrzymuję, mówię: „Cześć, jesteście...? „A tu na okopach jesteśmy a ty?” „Jestem powstańcem”. Rzucili mi się na szyję. „Poczekaj, zabieramy cię na kwatery. My jesteśmy na okopach, wojna się już kończy, tu jest dużo Polaków. Mamy fajne dziewczyny, one cię ukryją w stodole. Patriotyzm! Jakie piękne dziewuchy!” Zabieramy cię na kwaterę.” Turyści, ci co odwiedzali cmentarze, rozeszli się. Pomalutku idziemy. Ciemność zapada całkowicie noc. Na wprost idzie drab Niemiec w brązowym mundurze, swastyka NSDAP, wysoki kordzik u boku. „O rany uciekaj, to komendant obozu na robotach.” Już było za późno, idę wprost na niego. Dochodzimy do siebie na wprost, on skręcił do furtki. Oni dochodzą do mnie: „Ale ty masz nerwy!” „A co miałem uciekać?” Mówi: „To jest komendant, który tu roboty pilnuje. Jak mu Polak nie zdejmie czapki, to bije po twarzy, kopie, kawał drania, sukinsyna. Zaprowadzili mnie do siebie na kwaterę. Wille, prywatne domy, prycze stoją. „Powiedz, że jesteś z sąsiedniej wsi, tam inna grupa jest na robotach, że pozdrowienia przysyłasz.” Weszliśmy, powiedziałem to głośno. Prycze mieli swoją w rogu. „Pokaż mundur, damy ci cywilne ubranie.” Mówię: „Nie, tyle kilometrów idę, munduru w żadnym wypadku nie oddam” „Kochany, tu wszystko dostaniesz. Wojna się za parę dni skończy.” Jeden z nich był z Łodzi a drugi nie pamiętam czy z Płocka czy... Mówili imiona. Wreszcie mnie ubłagali – po guziku ukręcili od munduru z orłem, jak relikwia to traktowali. Wychodzimy, dziewczyny mnie pod rękę, śpiewają ludowe piosenki. „My cię kochany w stodole w sianie ukryjemy i będziesz codziennie jedzenie, wszystko będzie co dusza zapragnie.” „Nie, muszę...” „Nie ma mowy.” Mówię: „To pokażcie mi najpierw stację.” Odprowadzili mnie. Po pięćdziesięciu latach trafiłem. Skręcaliśmy, ciemna noc, po prawej stronie drogi był staw, oczko srebrzyło się. Później był szlaban i stacyjka. Tu rozmawiamy, oni mnie puścili spod ręki, rozmawiamy. Jedzie pociąg, krzyknąłem tylko: „Cześć!” Przez szlaban skoczyłem na stopnie, pojechałem. Tu koniec mojej gehenny. Oni stali zrozpaczeni, wołali na mnie. W Poznaniu noc, jadę dalej, już skracam przygody. Robi się szaro, zimno. Jechałem w breku, to jest budka przy wagonie. Wychylam głowę, chłód, troszkę mi się zimno zrobiło. Słońce wschodzi w szybach jakby odbija się słońce, powstaje czerwona zorza. Wychylam się widzę z daleka miasteczko i napis Jarocin. Widzę na górze pełno ludzi, tak rano tyle ludzi. Z daleka się przyglądam. Semafor podniesiony, pociąg towarowy pędzi. Widzę wojsko, psy, coś niedobrze. Nagle semafor opada, pociąg ze zgrzytem hamuje, mało nie wyleciałem. Wiedziałem, że po mnie. Tyraliera wojska, żandarmeria, podniosłem ręce, wyszedłem. Oficer, który dowodził podał mi rękę. Na peronie pełno ludzi. Wielu miało swastyki i tylko to mi w uszach
Was ist das? Oficer, który mnie prowadzi powiedział z dumą:
Das ist polnische Partisan. A ja głowa do góry i maszeruję. Pierwsza budka na peronie. Tam komendant, który dowodził, zdziwiony pyta ile mam lat. Mówię: „Osiemnaście.” A skąd jestem? „Z niewoli z Altengrabow.” Dziwią się, niemożliwe że tyle kilometrów uciekłem. „Tak, tydzień czasu wędrowałem”. Rozmawiają ze sobą. „Jaki to mundur?” „Ze spadochronów w czasie Powstania zrzucane były.” Czy mogę się obrócić?” W tył zwrot fachowo zrobiłem. Jak bracia, zupełnie nie jak wróg. „Czy głodny jestem?” Śmieję się: „Nie.” Kiwają głowami i mają problem co ze mną zrobić. Oni by chcieli, żebym ja się pod ziemię zapadł, żebym ja uciekł. Polubili mnie. Jeden mówi o komendancie żandarmerii, słyszę, że nie uda się i smutno im było. Stamtąd mnie przewieźli do Ostrowa Wielkopolskiego. Tam miałem przygodę, żałuję bo mogłem udusić dziada, stary żandarm. Najpierw oficer gestapo po cywilnemu obrewidował mnie. Znów po przyjacielsku rozmowa. Tylko znalazł u mnie pamiętniki, które notowałem. Mówi po polsku: „Po co głupi notujesz?” „Może by się przydały.” „Musimy iść.” Wszystko się zgadzało, bo już mieli dane. „Daj słowo, że nie będziesz uciekał, to nie będę cię kuł.” „Daję słowo” Pistolet zarepetował i szliśmy jak dwóch przyjaciół przez miasteczko do ratusza. Tam stary żandarm wziął dane, pasek, sznurowadła. Krata za mną siup się zamknęła. Gestapo nie oglądał się, nie chciał mi w oczy patrzeć. A ten mnie do celi. W celi znów śpiewałem na cały głos.
Ruhe! „Nie, jestem jeńcem.”
Ruhe, bo w mordę dostaniesz. „Pocałuj mnie, jestem jeniec” „Za karę kibel umyjesz.” „Nie będę mył.” „Będziesz mył, bo po łbie dostaniesz.” Był stary, miał z osiemdziesiąt lat, chudy, wysoki. Później żałowałem, bo mogłem dziada wziąć... Cholera jasna, już tyle miałem na sumieniu. Siedziałem i śpiewałem dalej do rana, nie umyłem kibla. Rano szedł pociąg, zbiorowa więźniarka, do tego mnie dopchali, mało się nie udusiliśmy, ciasno było. Przyjeżdżamy do Łodzi Kaliskiej. Wyprowadzają nas, do łańcucha przykuwają. Jeden długi łańcuch. Z łańcuchem schodzimy na dół. Tam jest ściana oporowa. Patrzę karabin maszynowy podstawiony, żandarmi, będzie masowa egzekucja. Stoimy dłuższy czas ale przyjeżdża suka, odkuwają nas pojedynczo. Wiozą mnie na Kilińskiego 52. Tam jest kilka więzień. Przywożą mnie, zabytkowy pałac, dom stylowy, secesyjny. Do piwnicy [prowadzą mnie]. Znów przygody. Tam Ruscy siedzieli – makabra. Piwnica głęboka, ciemno. Siedzę tydzień i na górę na trzecie piętro. Później na dół i na parterze przygoda znów ciekawa. Biurko, major gestapo siedzi na obrotowym fotelu, mundur zielony, trupie główki, dystynkcje, czapka położona obok na biurku. Z prawej strony przy maszynie przystojna blondyna piękna po polsku mówi: „Pan major pyta pana jak się nazywa?” Mówię jej. Ona mu to tłumaczy, spogląda na kartkę. „Pan major pyta skąd wędruje?” Mówię: „Altengrabow siedemnaście.” Patrzy nam mnie czy mówię prawdę, tyle kilometrów to sensacja. Nie chce wierzyć, bo tyle posterunków, jak to jest? „Pan major pyta jaki to mundur?” „Ze spadochronu zrzucany.” Pan major prosi, żebym się obrócił.” Jaka kultura! Ja w tył zwrot. Przygląda się. „Pan major pyta: ile mam lat?” „Osiemnaście” „Pan major pyta dlaczego uciekłem z niewoli, przecież mogłem czekać.” „Dałem słowo narzeczonej i do mamusi” – Tak spokojnie jakby do przyjaciela mówił. „Pan major pyta dlaczego Powstanie zrobiliśmy?” „Żeby Niemców wypędzić.” Ona mi szeptem mówi: „Tego nie mogę przetłumaczyć.” Pani tłumaczy!” Ona mu mówi i to mi życie ratuje. On się obraca się na fotelu, mierzył mnie z pięć minut, analizował sobie od góry od dołu i w oczy się patrzy. Patrzę mu z tupetem w oczy. To mu zaimponowało. Może chciałby mieć takich szkopów. „Pan major dziękuje.” Poszedłem na górę. W celi siedział ksiądz, siedzieli oficerowie z ruchu Armii Krajowej z obszaru łódzkiego i siedział młody Rosjanin kacap. On nie wierzył. Z nim były ciekawe dyskusje.
Boga niet [niezrozumiałe – ros.] To długie historie. Marzyłem, żeby pójść na Radogoszcz. Tam jest masa ludzi, łatwiej będzie zrobić bunt, ucieknę. Poza tym słyszałem, że na Radogoszczu podobno
Lagerführer ma króle a ja króle hodowałem, mówię – będę króle hodował, będę miał co jeść. Marzyłem, żeby pójść na Radogoszcz. Po odsiedzeniu dwóch tygodni... Rano zawsze była modlitwa. Ksiądz był wspaniale patriotycznie nastawiony. Leżeliśmy na podłodze, czyściusieńko było. Na spacerze szubienica stała, co jakiś czas wieszali skazańca. To było więzienie specjalistyczne. Siedział z nami taki, który był skazany na powieszenie Czesław z Rudy Pabianickiej. Widziałem okienko na wysokości asfaltu, zejście do lochu, gdzie siedziałem, tam szczury jak koty baraszkowały a w oknie zawsze stał żandarm. Dochodziłem tam, chociaż nie wolno było. Z kuchni wyrzucali resztki jedzenia, gnaty. Olbrzymi koński gnat złapałem. Przyniosłem go do celi. Powiedzieli mi – za oknem na nitce wisi gwóźdź tylko, żebym go nie urwał. Szpik z gnata w popiele utytłany wysysałem, wszystko jadłem, żeby przetrwać. Później zabrano mnie na Radogoszcz. Słynny Józio z Radogoszcza, furman z Pabianic, brutalny strasznie, pozabierał mi wszystko „Wyjmuj z kieszeni”. Wyjmuję. „A co tam masz jeszcze?” „To jest orzełek od czapki.” Po polsku mówi: „Roz do śmietniczki tego ptoka!”. Stałem, wahałem się, tyle czasu miałem orła i mój wyjęty duży odłamek od pocisku czołgowego. Delikatnie go kładłem. Tam była śmietniczka z papierami. A on już się za pistolet trzymał, sukinsyn. Chciałem powiedzieć do niego: „Pan po polsku mówi...” Później powiedzieli mi: „To masz szczęście, bo od razu by zastrzelił, jakby usłyszał odwołanie do niego, że on Polakiem.” Za więzieniem był dół, gdzie wapno lasowano. Podobno chorych więźniów, umierających, to żywcem do dołu z wapnem wpychał. Z Radogoszcza brano na masowe egzekucje po lasach. Tam siedzę. Na jednym piętrze było nas około kilkuset, na trzecim piętrze. Nawet mi ucho pękło. Katowanie było straszliwe. Żałowałem strasznie... Miskę dają, patrzę – tłuste oczka pływają. Krzyczą: „Zasłaniaj!” Nie wiedziałem co jest. Oczka się ruszają. Tam pluskwy, austriackie fruwające pluskwy! Hala wysoka, one skakały do zupy, do jedzenia – desant. Łyżką wyrzucam, następne mi skaczą, cholera. Barszcz z pokrzyw, buraków musiałem zjeść, żeby było gorące. Codziennie nas do mycia, w drzwiach wąskich stawaliśmy i bykowcami nas obkładali. Momentalnie na górę i od razu apel. Pięcioma rzędami staliśmy. On wpadał i liczył. Pistolet do głowy przykładał i liczył, sprawdzał stale po polsku ubliżając: „Bandyci!” Czerwony trójkąt miałem naszyty jako bandyta, bo tam różne kolory mieli. Na trzecim piętrze polityczni byli. Komendant Pelc mówił: „Ani jeden z was stąd żywy nie wyjdzie, ostatnią kule dla siebie.” Tak się znęcał. Byli też esesmani. Żużel jak wysypali gorący, to kazali się czołgać po żużlu, po tak zwanym getcie, teren był ogrodzony. Opisuję to szczegółowo, na Radogoszczu teraz moje zdjęcie wisi. Na mnie się zaciął szczególnie, bo ja mu pod ręką uciekłem, nie trafił mnie bykowcem. Wpadam na salę. Ze mną biegł stary więzień i mu wybił oko, wypłynęło mu oko. Doszedł do niego, odezwał się wulgarnie: „Dziadu pilnuj, bo ci drugi ślip wypłynie, będziesz dupą patrzył.” Rozkazywał: „Pod pryczę czołgać się i z powrotem zbiórka.” Jeden nie wyczołgał się, sam byłem już osłabiony, też pomyślałem, że pod pryczą poczekam do następnej zbiórki. Uratowało mnie, wyszedłem. Stoję w szeregu, pięć rzędów. Kapo liczy. Jeden nie wyszedł spod pryczy. Krzyknął: „Wyłaź!” Wyszedł, zastrzelił go na naszych oczach. To było straszne. Skracam, bo mój pobyt był długi. Żałowałem strasznie. Wywołują mnie. Byłem pewny, że na egzekucję. Kilku wywołali. Do łaźni idziemy, śnieg sypie, mróz. To było na krótko przez Bożym Narodzeniem. Na ścianie ręce trzymam, przymarzają do muru ręce. Słychać z tyłu ustawione automaty. Przeklinają, źli są. Nas było ośmiu czy dziesięciu może. Po chwili w tył zwrot i po depozyt do Józia. Wydali depozyt i pojedynczo przez plac, brama, dyżurka i suka. Znów mnie wiozą na Kilińskiego 52. Szef gestapo mnie wyrywa z obozu, bo był wyrok na wszystkich więźniów na Radogoszcza. Za kilka, kilkanaście godzin wszystkich spalili żywcem. Nasza grupa przyszła na Kilińskiego. Z więzień, z cel na Kilińskiego tą samą ilość zabrali, bo musiała się cyfra zgodzić i pojechali. Pojechał ksiądz, porucznik Jankowski czy Janowski, kilku zostało. To wszystko we śnie, wszystko co się stało z więźniami. Podminowali teren, benzynę... Tam się kilku uratowało, skakali w ogień. Wszystkich żywcem spalili, zamordowali. Później z obozu nas gnali, wyprowadzają nas. Wachman mówi: „Wychodzić na wolność!” Biegniemy na dół a tu karabin maszynowy postawiony jeden, drugi. Spojrzałem w okna – żandarmi, granaty poustawiane – egzekucja. Wychodzi major, komendę podaje
Alle mit... Wychodzi blondynka, mówi coś do niego, szarpie go. Stoją chwilę, idzie z nią do biura. My stoimy. Znów wychodzi. Trzy razy wychodził podać komendę
Feuer! Ona za nim, wciągała go do pokoju. Spojrzałem jeszcze na lewo. Przez okno widziałem na parterze w sąsiednim pokoju plakat i apel do „akowców,” przeciwko bolszewikom, żeby na ochotnika wstępować wspólnie przeciwko komunizmowi, wrogowi. Esesmanowi marzną mu ręce i wyszedł major
Alle zurück z powrotem. Nikt się nie ruszył, byliśmy przymarznięci. Pamiętam autentycznie miałem ołów w nogach. Z powrotem na górę wolniuteńko idziemy. Upłynęło z półgodziny znów, tumult. W razie czego będziemy się bronić, rozbierzemy piec, ławkę. Otwierają się kolejno drzwi do innych cel, wesoło, gwar, hałas. Do naszej celi wpuszczają z tobołami, z paczkami, kilku więźniów. Wesoły paczki stawia. Mówię: „Tu nas egzekucja czeka.” „Nie martw się, Ruskie tu będą rano. Jestem powstańcem Warszawy.” „Skąd jesteś?” On mówi: „Jestem z Baszty” Mówię: „Też z jestem z Baszty.” „Jestem ostatnim ewakuowanym jeńcem ze szpitala ze Skierniewic, tam już są dawno Ruskie.” „A gdzie byłeś?” On mówi: „W Alei Niepodległości, ‘Pudełku’. Mówię: „A meldowałem zawsze u was, żebyście osłaniali. Jak szedłem na folwark z patrolem, to meldowałem o osłonę.” Miał ogoloną głowę, czaszkę poharataną. Mówi: „Stałem w ‘Pudełku’...” To ostatni budynek PAX–u, gdzie teraz jest obserwatorium. To był nasz ostatni bastion, to było nazwane „Pudełko”, tak to był „Alkazar”, „Westerplatte”, trzy bastiony. Mówi: „Bomba uderzyła, dostałem. Stropy się zarwały. Na drabinie mnie ściągali. Byłem w Skierniewicach. Rano będą Bolszewicy.” Wyjmuje pakę, kiełbasę, pełno jedzenia. Nas RGO zaopatrywało. Rzeczywiście za chwilę słychać „uuu” alarm, już lecą samoloty, ofensywa. Po chwili wachman po polsku mówi: „Nie bójta się, wychodzita na wolność. Na Radogoszczu gorzej było.” Tylko to powiedział, a tam była masakra. Sprowadzają nas, już nie widać esesmanów. Stoimy [przygotowani] do transportu, tylko nie uciekać, bo będziecie ewakuowani. Śnieg sypie. Podwórko zamyka, parterowy budynek, kuchnie. Jeszcze przez okienko do kuchni wlazłem, olbrzymia kadź. Patrzę skrzepły tłuszcz na jedzenie dla więźniów. W pierwszej chwili [pomyślałem] wejdę w kadź, w zupę się schowam. Cholera a jak granat rzucą albo utopię się... Rezygnuję z tego. Ale na półkach są chleby dwukilogramowe. Wziąłem parę bochenków chleba przez okienko podałem. Złapali więźniowie chleb. Wychodzę, wziąłem miskę. Na niej był tłuszcz i słodki smalec, coś słodkiego. Miskę za mundur wsadziłem i chleba wziąłem. Wylazłem przez okienko, Wychodzimy przed bramę. Niemcy w kożuchach prowadzą nas. Idziemy spokojnie gęsiego. Śnieg do kolan – tak obfity był śnieg, bo to styczeń. Pędza nas, idziemy wolno. A tu tylko nad głową „uuu” lecą w jedną stronę samoloty, eskadry, w przeciwną stronę lecą, wyją, „krowy” i „organy” – katiusze. Błyski na niebie, czarne niebo ale widać serię błyskawic. A oni nas pędzą. Mijamy Rudę Pabianicką. Na Pabianice nas prowadzą a mnie już nogi mdleją. W śnieg się obsuwam. Słychać strzał z tyłu, ci co padają, są zabijani. Ze mną idzie stary, modli się cały czas i jęczy. Przede mną esesman ma postawiony kożuszek z tyłu za mną żandarm też idzie, nie wolno się oglądać. Widzę, że pięćdziesiąt metrów może dojdę i koniec. Cud –słyszę parskanie konia. Patrzę koń, furmanka przeszła, za nią druga. Stoję, koń parska, na saniach ktoś siedzi. Rękę oparłem o konstrukcję wozu i mijam esesmana w kożuszku a śnieg sypie gęsto. Widzę siedzi na wozie dwóch chłopaków. Przed nimi jedzie cała kolumna. Mówię: „Wsiądę do was.” „Wsiadaj.” Nie mogę wejść, co kładę się na brzuch, śnieg mnie ściąga. Trzymam [się] kurczowo, modlę się, żeby się wciągnąć. Robaczkowym ruchem pomaleńku udało mi się po paru minutach wpełznąć na sanie. Przyglądam się – dwóch młodych chłopaków siedzi. Patrzą się na mnie, mówię: „Skąd uciekacie?” Mówi: „Z radomskiego.” To byli Niemcy osiedleńcy. „A ty skąd?” Mówię: „Z Łodzi.” „My przed bolszewikami...” „Też przed bolszewikami uciekam.” Przyglądają się, oni są
Hitlerjugend. Patrzą, mam inny mundur, zielony, coś poszeptali ale jedziemy. Po chwili od czoła idzie komenda Halt! Zatrzymują się. Coś poszeptali, jeden zeskakuje z wozu a ten drugi do mnie: „Poczekaj, poleciał do komendanta, kawy ci gorącej przyniesie.” Znów intuicja. Stoimy przy drodze, stoi krzyż polny. Śnieg sięga do pasa, to była starsza zima. W głębi widzę może sto, pięćdziesiąt metrów, od krzyża, światełko się pali, pojedynczy dom. Ruda Pabianicka to kolonia, pojedyncze domy. Do niego mówię: „To pójdę i mleka przyniosę do kawy.” „Ale wracaj zaraz.” „Tak tylko mleka przyniosę, czekajcie na mnie.” Zsunąłem się z wozu, już troszkę odpocząłem. Przeżegnałem się koło krzyża idę do chałupy. Przysięgam, że mówię prawdę, proszę mi wierzyć. Pukam, otwieram drzwi, paraliż mnie ogarnia. Stoi lampa polowa, mapa rozłożona, siedzi sztab wyższych oficerów Wehrmachtu, klapy kolorowe. Dochodzi do mnie wysoki adiutant, salutuje mi normalnie. Stoję, patrzę na niego, mówię spokojnie, że jestem z transportu,
Wasser dla konia, wody. Oni mi daje wiadro wody.
Danke, dziękuję mu. Wiadro biorę i otwieram drzwi. Mieć granat wtenczas – byłbym bohaterem, cały sztab niemiecki bym wykosił. Z wiadrem wychodzę. Na wozie stoi dwóch z karabinami, widzą mnie na tle otwartych drzwi. Drzwi zamykam, wiadro stawiam i na czworaka pod oknem... Na podwórku był tak zwany przybytek z serduszkiem. Zamiast w pole uciekać, tam się schowałem. Słyszę parskanie koni, ruszyły sanie. Wyszedłem, wędruję dalej. Ubzdurałem sobie, że do Rudy Pabianickiej muszę dojść do końca, odleźć nazwisko gospodarza, gdzie mieszkał – Czesława z Pabianickiej Rudy. Przyrzekałem mu, że zawiadomię rodzinę jaki go los spotkał. Dalej idę, zamarzam. Słyszę nagle obok mnie
Weg! Weg! Patrzę postacie na biało, folkszturm! Idą dziady na rakietach śnieżnych, „pancerfausty” pod pachą. Idą tak zwanym wachlarzem, skosem, przez drogę do szturmu. Szła cała kompania. Zrównałem się z nimi. Oni
Weg! Odpędzają mnie od siebie. „A idźcie w cholerę” Oni przeszli, minęli mnie i poszli w czarną noc walczyć. To był kocioł, front poprzerywany. Idę dalej do chałupiny i zamarzam. Dom się oddala, robi się ciepło, błogo a ja w miejscu stoję. Znów świadomość wraca do mnie, modlę się. Znów robię parę kroków, dom wcale się nie zbliża. Szedłem z godzinę. A od domu byłem z pięćdziesiąt, sto metrów. Dochodzę, na tak zwanej kozie, gotuje się woda i siedzi dwoje starszych ludzi. Mówię coś, patrzą się na mnie, nie rozumieją. Zamarznięte mam gardło, nie mogę wydać dźwięku. Bez namysłu biorę gorąca wodę, słyszę wrzask, że się oparzę. Napiłem się wrzątku. Uratowałem się. Lekarz powiedział, że już byłem zamarznięty i odtajałem od wody. Zmarznięty już byłem od środka. Gospodarze mówią, żebym został. Mówię: „Nie, muszę dalej.” Docierając w pobliże Pabianic zaczyna szarzeć. Z daleka słyszę
Halt! Zacząłem wiać. Na miejscu żandarmi rozstrzeliwali. Była godzina policyjna. Pierwsze czerwone zabudowanie, roboczy biedny dom... Otwieram drzwi. Państwo Malinowscy, pamiętam nazwisko. „Dzień dobry!” „Za panem gonią?” „Tak.” Ona momentalnie zgasiła światło. W mundurze z butami wsadziła mnie pod pierzynę. Pod oknem przelecieli żandarmi. Jeszcze kilka osób tej nocy zastrzelili. Rano już były czołgi, zwiad rosyjski. A jeszcze bombardowanie! Samoloty nadlatywały. Namawiali, żebym zszedł do schronu. Poszedłem do mieszkania, spałem. Samoloty niemieckie „sztukasy” leciały, bombardowały miasteczko, nade mną gwizdały bomby. Ona wraca, śpię, mówię: „W Powstaniu to normalne.” [...] Pan Malinowski był w Strzelcu przed wojną, bardzo wartościowi ludzie. Niestety wynieśli się pod Warszawę. Później poszedłem do rzeźni miejskiej. Rosjanie zabierali wszystko z rzeźni. Jestem wojenno-plenny, wchodziłem bez słowa, to mi salutowali. Zdejmuje z haka wieprza. Przewróciłem się, bo byłem za słaby. Po śniegu go wyciągałem. Ludzi jak kruki rwali wieprza. Idę po następnego, już nie miałem sił. Miałem tam zamieszkać na Świętego Rocha 9, w mieszkaniu po zamożnym restauratorze. Miałem przygody w Pabianicach. Spotykam Rosjanina, który siedział ze mną w celi i nie wierzył w Boga, niet. Logicznie mówił: „Stanisław jak wy ocalejecie to i ja ocaleje, jak wy zginiecie, to i ja zginę, w Boga niet.” Patrzę – milicja nasza, czerwonym do góry, biała opaska. „A wy kto?” Aresztują mnie. Patrzę a Ruski nimi dowodzi. „Stanisław! To ty przed nim stań na baczność.” Politruk, kacap. Ściskaliśmy się.
- Czy mógłby pan powiedzieć, co było dalej?
Dalej powrót Odysa, tak i mój powrót do domu ojczystego. Nim ujrzałem próg ojczysty, to spotkało mnie jeszcze dużo dramatycznych przygód. Zima była tego roku ciężka, były obfite opady śniegu. Wędruję piechotą zmęczony, wyczerpany, bo po obozie, po Powstaniu i ranny. Na szosie spotkałem wojskowego, zatrzymałem go, wojsko jechało. Wzięto mnie chętnie do środka. W środku siedzieli żołnierze z karabinami i był z nimi młody porucznik. Usiadłem. Wracali do Warszawy i całą drogę nie rozmawiali ze sobą. Taki dziwny nastrój był, pesymistyczny. Pod Warszawą skręcali już na Magdalenkę. Porucznik mówi: „My tu już skręcamy na prawo. Pan tu musi wysiąść, niestety”. Kiedy mnie opuszczał, podał mi rękę i szepnął mi do ucha, co mnie dosłownie zaskoczyło, sparaliżowała ta wiadomość: „Jak dotrzesz szczęśliwie do domu, to zdejmij ten mundur i zakop głęboko. Twoi koledzy już gniją na Syberii”. Stanąłem odrętwiały. Wracam do ojczyzny, w piosence, że będą bramy triumfalne, dziewczęta z kwiatami, bohater, tyle przeszedłem i wracam mimo ostrzeżeń. Wracam do ojczyzny odbudowywać, słowo dałem, takie miałem motywy do powrotu, a tu coś takiego, pomyślałem, że to jest jakaś piąta kolumna, że gdyby była żandarmeria, to bym kazał go aresztować. Ale oni odjechali, na szczęście. Wracam, spotykam pierwszych warszawiaków powracających, wózeczki, saneczki ciągną, swój dobytek, ostatnie mienie, dołączam się, dochodzę. Na wysokości Karowej był most pontonowy w kierunku na Saską Kępę. Przy moście kapral, posterunki stały: „A wy kto?” Mówię: „Z niewoli wracam, jeniec wojenny”.
A poczekajtie, sierżant! Sierżant przyszedł, trochę poszeptał: „Pozwólcie, obywatelu”. I już pierwsze moje zatrzymanie do wyjaśnienia, na skarpie, na ulicy Karowej, pierwszy budynek urzędowy, który do dzisiaj istnieje. Tam milicja była. Pierwsze słowa wstępne, rozkaz: „Na dół z nim!” W windzie jadę, nazwiska spisywane o aresztowaniach. Ze dwa dni mnie tam trzymali i stamtąd na następny dzień wyprowadza mnie milicjant. W mundurach wojskowych byli, bo KBW było wtenczas razem, to jeszcze KBW nie było, ale te pierwsze formacje bezpieczeństwa. Zaprowadził mnie do Pałacu Namiestnikowskiego, gdzie lwy są, lewe skrzydło, kontrola. Tam wita mnie kapitan w mundurze pierwszorzędnym, przedwojennym. Piękny mundur artylerii polowej z zielonym otokiem. Rasowy Żyd, kapitan, wita mnie piękną polską mową i od razu mówi, jakie dostałem pierwsze zadanie. Zdębiałem: „Jakie zadanie? Nie rozumiem w ogóle pytań”. „Jakie zadanie dostałeś?! Przecież nie będziesz mnie tu okłamywał, jesteś szpiegiem. Po coś przyjechał?” Myślałem, że to żarty. „Nie – mam się przyznać – my wszystko już wiemy, tacy są aresztowani. Już tutaj mamy takich więcej. Jakie zadanie, przyznaj się, dostałeś!” Traktuję to jeszcze ciągle jako dowcip, ale pomału kojarzę sobie z tym, co mi szepnął do ucha porucznik. „Twoi koledzy czekali na Amerykanów”, argument mocny, rzeczywiście namawiali mnie: „Zostaniesz, przyjdą Amerykanie, wyzwolą nas”, bo Altengrabow XI, obóz jeniecki był w centrum Niemiec. „Zwiedzimy kraju i trochę świata i dopiero wrócisz do domu”. Nie słuchałem uciekłem. „Twoi koledzy czekali na Amerykanów. Mów, jakie zadanie”. Oczywiście zapieram się, bo takiej myśli nie miałem wcale uciekając, tylko powrót do domu, do ojczyzny. Siedziałem kilka dni, mówią, żeby jednak się przyznać, bo: „Mamy metody, przyznasz się”. Rozmowa na razie grzeczna, ale psychologicznie mnie straszy, co mnie może czekać. Tak po kilku dniach, koło tygodnia, kapral przynosił mi kawę, kawałek chleba. Wykorzystałem, że kapitan wyszedł i ja za nim wyszedłem. On wyszedł, kapral myślał, że idę do niego. Wyszedłem, był dzień, stał kapitan. Nie zapomnę tego nigdy, bo to mnie drażni specjalnie, jako konserwatora. Stał i do rzeźb na głównej attyce na pałacu stoją rzeźby alegoryczne. Widzę, jak celuje w głowy. Ćwiczył sobie, strzelał do tych głów. Ja bokiem, nie zauważył mnie, celował do następnego, w kierunku lwów na prawo i tam ludzie przechodzili koło kościoła kapucynów, jest przejście na dół, ruiny były dokoła. Już nie kierowałem się na most pontonowy, tylko przez Wisłę po lodzie, kolejni ludzie jeszcze [przechodzili] po lodzie, bo Wisła była zamarznięta. Włączyłem się do sznura ludzi. Pierwsze moje kroki, jak już szczęśliwie wydostałem się na Pragę, był, bo wszystkie dokumenty i przepustkę, którą miałem, on mi zabrał. Miałem przepustkę, w Pabianicach otrzymałem przepustkę, żeby mi pomagali po drodze, wszelkie formacje. On mi to zatrzymał. Dotarłem na Targową, idę Ząbkowską, bo na Pradze mieszkałem, na Kawęczyńskiej, wychylam się, czy mój dom szczęśliwie ocalał. Już półmrok, szedłem dość długo, byłem wyczerpany. Zaczęło się szaro robić. Wychylam się, jest dom, jak fatamorgana, nie chciałem wierzyć, że ocalał, bo drewniak, ile domów popalonych, zniszczonych. Docieram, mój kochany dom stoi, przy nim koledzy, chłopcy młodsi ode mnie, rówieśnicy mojego brata. Są zaskoczeni moim przybyciem. „Czy jest rodzina?” „Jest ojciec”. Pierwsze kroki kieruję na parter, wysoki parter, taki stylowy drewniak... Pukam do drzwi, cisza, odezwanie się ojca, otwieram drzwi, stanąłem przy drzwiach. Pod oknem przy stoliczku siedzi mój ojciec z sąsiadem, Felek Siegieżyński gołębiarz zamiłowany, ćwiarteczka bimbru i karbidówka, charakterystyczny środek oświetlenia. Popijają sobie. Ojciec spojrzał na mnie, nic się nie odzywam. „Niech żołnierz tam przejdzie, już w pokoju jeden czy dwóch leży na podeście, ale jakoś się zmieścimy”. Nic się nie odzywam, stoję dalej. Ojciec znowu patrzy na mnie, zaniemówił. Wzruszające przywitanie było, bo wtenczas rzuciliśmy się sobie na szyję. Noc emocjonalna, spałem już z ojcem na jednym łożu. Mama i reszta rodzeństwa była w okolicach Sokołowa Podlaskiego u rodziny. Rano ojciec do pracy musiał iść, bo na kolei pracował, na Olszynce Grochowskiej. Ojciec mówi zaraz: „Dobrze. Idź teraz na górę do swojej Stasieńki, już są Kujawscy”. Moja narzeczona, której dałem słowo, że do niej wrócę, niech czeka na mnie moja miłość pierwsza. Idę na górę, pukam do drzwi, słyszę głos też, otwieram drzwi. Na kufereczku pod oknem siedziała, przyszła teściowa, siedzi przy kuchni. Spojrzeli na mnie, a Stasia mówi: „Wiedziałam, że idziesz”. Czuła, że się zbliżam. Też uczuciowe przywitanie. Radosne dzielenie się spotkanie trwało długo, teściowa nas już popędziła, że spać, bo musisz iść do pracy. Następne dni mieliśmy dla siebie. Ale później z kolegami się spotykam. Co słychać, pierwsze wiadomości niewesołe, jak w ogóle dotarłem tu, obóz Rembertów, aresztowania, polowanie na ulicy na młodych mężczyzn. Zorientowałem się na ulicy Targowej, był szpital, milicyjny niedokończony, tam było kino i szpital polowy. Rosjanie w piżamach chodzą po ulicy, żebrzą papierosa, ludność dzieli się chętnie z nimi, ale ruch, Targowa tak zagęszczona, że trzeba się między ludźmi przebijać jak w kinie. Życie kipi w Warszawie, ale wiadomość niepokojąca, że na każdym kroku wyłapują młodzież i jest obóz Rembertów i wszystkie więzienia są już zapełnione Spotykam kolegę: „A Stachu, wiesz”, z konspiracji kolega, „spotykają się koledzy”. Kolega Wilewski był synem restauratora, róg Radzymińskiej i Kawęczyńskiej, tam jest obecnie sklep spożywczy, była restauracja słynna, znana sprzed wojna, a później w czasie okupacji
Nur für Deutsche, bo szkoła była naprzeciwko, gdzie siedzieli Niemcy. Mieliśmy swoją placówkę, bo kelnerki współpracowały z nami. Stacha Wilewskiego rodzina zajmowała apartamenty na pierwszym piętrze, wielka radość ze spotkania, znów koledzy z konspiracji, z Pragi, było kilkunastu kolegów. Informacja od razu, że samoobrona, musimy [się organizować], bo są aresztowania: „Jeśli chcesz, przyjdzie kapitan, „Kazik” ma pseudonim, organizuje tu samoobronę”. Przyszedł „Kazik”, w środy się spotykaliśmy, pod nazwą ROAK – Ruch Oporu Armii Krajowej, formacja. Nawet przysięgi nie odbierali, bo jako [uczestnik] Powstania budziłem wtedy największe zainteresowanie wśród kolegów. Cele były już określone, samoobrona i ludności cywilnej i rewanż za to, co nas spotyka. Kilka wypraw na Mokotów jeszcze po lodzie za bronią, bo pamiętam jak szliśmy do niewoli, gdzie rzucaliśmy w ruiny część ekwipunku, użytecznej broni. Większość kolegów miała tam coś ukrytego jeszcze z okupacji. Był szereg zbiórek. Umowa wyglądała w ten sposób, że okna wychodziły na ulicę Kawęczyńską, a wejście do domu było z Radzymińskiej. To jest narożnik od Radzymińskiej i tam jest dość duży, długi balkon. Jest do dzisiaj. W mieszkaniu była duża palma, roślina palmowa. Naprzeciwko na parterze, Kawęczyńska 4, jest duża kamienica, istnieje do dzisiaj, tam był duży sklep drogeryjny i oknie było duże lustro jako tło dla eksponatów. W lusterku jak się przejrzeć, to balkon i okno były widoczne. Obserwacja czy palma jest czy palmy nie ma w oknie, to był ślad umowny. Zaraz się szło na zebranie. Kilka zebrań było, szkolenie – szkolenia to raczej ja udzielałem. Dzieliłem się moimi doświadczeniami, byłem raz jeszcze z „Orląt” po kursie instruktorów, miałem kurs ukończony i stopień i moje doświadczenia z Powstania jako grenadiera, strzelca pancernego i doświadczenia moje zwiadowcze, więc miałem co przekazywać kolegom. Żeśmy mieli namiar na likwidację gościa, który był jubilerem, ale był na usługach bezpieki i denuncjował. To były konkretne dane. W naszych szeregach, okazuje się, był niestety kolega, żyje, to nie chcę mówić jego nazwiska, który był u „Zenona” w partyzantce i później przyznał się po pięćdziesięciu latach, a był aresztowany z nami, że był u „Zenona” i że ich okrążyli koło Otwocka, aresztowali ich. Przesłuchiwał go ten sam, sowiecki enkawudzista, generał Sierow. On tam podjął zobowiązanie i część akowców zobowiązywała się do współpracy bo inaczej na miejscu rozstrzeliwali, do obozów, likwidacja... Front jeszcze trwał. Ten kolega był z nami cały czas. Nie wiedzieliśmy, że tak jest. Mieszkał na Brzeskiej róg Ząbkowskiej. Myśmy mieli z nim się jeszcze spotkać, cała grupa stopniowo, spotykaliśmy się według umowy na ulicy i naszym miejscem spotkań był róg Brzeskiej i Ząbkowskiej (tam jest teraz ta nowoczesna kamienica). Tam były parterowe sklepy, bo część była z góry zburzona. Patrzymy w okno, a z tyłu, za plecami mamy wejście do kamienicy, gdzie mieszkał ten kolega. Doszła do nas mała dziewczynka: „Panowie czekają na Jurka. Jurek jest aresztowany”. I odeszła. Niedobrze, coś tu jest. Nie oglądamy się, było nas dwóch w tym momencie, byliśmy z bronią. Rezygnujemy, maskujemy się, ale już nie czekamy, tylko idziemy w ulicę Ząbkowską i skręcamy do siebie dla wyjaśnienia. Mniej więcej na wprost monopolu widzę poruszenie, szybko zabiega nam drogę kilku mężczyzn, energicznie, do przodu, po drugiej stronie. Zwróciliśmy na nich uwagę, ale idziemy, udajemy, że nic. W pewnym momencie pistolety pod łopatką z tyłu: „Nie ruszać się! Grzecznie rączki do tyłu”. Rozmowa była bardzo uprzejma: „Bo najmniejszy ruch, strzelamy”. W tył zwrot, zaprowadzili nas najpierw do komisariatu na Wileńskiej, a później na Cyryla i Metodego. Tam już zobaczyliśmy, [że] cała nasza grupa już jest aresztowana. Byliśmy rozpracowani. Aresztowanie było 14 kwietnia 1945 roku. Pierwsze aresztowanie poważne, poza tym tam, co było w
kontrolzwietce. Śledztwo było mocne. Okno mojej celi wychodzi akurat na ulicę, przy samym wejściu do urzędu, pierwsze okno w piwnicy wychodzi na Cyryla i Metodego, to nasza cela. Siedzi nas kilkanaście osób. Może nie kilkanaście, ale poniżej dziesięciu. Szybko zrobiłem sobie wytrych z drutu. Chodziliśmy do toalety, więc ukręciłem kawałek drutu, bo zobaczyłem, że można judasza odkręcać, a poza tym, że jest wywiercona dziurka, że można było odsuwać zasuwę. W nocy wychodziłem do łazienki. Zobaczyłem, że w łazience, która była obok, krata jest lekko rozchylona, czyli jakby ktoś [chciał] pomóc, ktoś [nam] ułatwił. Wychyliłem głowę, ale posterunek stał tak, że widziałem jego plecy, z automatem, wycofałem się. Jak wróciłem, z nami był też kapuś w celi, w kryptonimie więziennym to nazywali „kawka” albo „kapusta”. Od razu krzyk: „Słuchajcie, Stasiu nam chce uciec..” Ja mówię: „Nie, poszedłem za potrzebą. Nie chciałem budzić strażnika”. Ale rano wpada pięciu do celi, od razu do mojej jesionki, gdzie miałem ukryty w naramienniku wytrych, czyli wiedziałem, że to on jest kapusiem. Ale jeszcze nie biorą mnie na górę. Czekam ze zdziwieniem, mija parę dni, prawie tydzień, nie biorą mnie na górę. Po tygodniu, nie po tygodniu, bo raz na tydzień spotykaliśmy się w środy na zebraniu, nie było jeszcze tygodnia, ale mnie na górę biorą, wzywa mnie Jankowski czy Janowski, wysoki blondyn, porucznik. Nawet sympatyczny, Polak, robił wrażenie dobrego Polaka. Odsuwa szufladkę, czyta zeznania czyjeś, żebym zeznawał, pytanie, kogo znam. Ja oczywiście w zaparte i przysłowie jest takie realistyczne: „Dupa nie szklanka, trzeba wytrwać”. Czekam, nie przyznaję się, ale widzę, że ma wszystko nagrane. Już domyśliłem się, że Stachu Wilewski pękł. Już zdradził się, że pierwszego dnia, jak nas aresztowano, że jak nas pod ścianą podstawiono, na uwagi konwojującego nas kaprala, że tacy młodzi, bandyci, brzydkie określenia, nie zasłużyliśmy na to i on zaczął się tłumaczyć. Mówię: „Co będziesz z chamem rozmawiał” do kolegi, a nas od razu rozdzielili i widziałem już, że on jest miękki. Do tego porucznika Jankowskiego czy Janowskiego mówię, takie nazwisko wiem, bo się przedstawił: „Wierzycie temu, co boi się czy się chce przysłużyć? Sprawa wygląda inaczej”. Mnie zależało, żeby przetrzymać śledztwo do środy, kiedy nie będzie palmy wystawionej w oknie, gdy przyjdzie kapitan „Kazik” na spotkanie, to zorientuje się. On pyta: „Chcesz mówić?” „Tak”. „To mów...”. On pisze, ja mu opowiadam legendę, on pisze i pisze. Robi próby, udaje, że śpi, bo w nocy mnie budzi na badania, to jabłko rzucił na ziemię. Później udaje, że śpi, pistolet zostawił na biurku. Szturchnąłem nogą, to on już się zrywa. Prowokacje robił. Wyszedł na korytarz na chwilę, okno szeroko otwarte, za oknem czarna przestrzeń, bo to jest kierunek na Trzydziesty Szósty Pułk, na Ogród Zoologiczny. To były tereny jeszcze niezabudowane, to były stare koszary Trzydziestego Szóstego Pułku, carskie jeszcze, z belek robione, niezamieszkałe, puste tereny i czarna przestrzeń. Właściwie była szansa wyskoczyć oknem, ale posterunek chodził pod oknem. Zrezygnowałem z tego. Nagrywał mnie. Jest godzina chyba późna noc, wieczorem, jakiś rumor na korytarzu. Wpada do mnie kilku na górę, kluczami bije z ubliżaniem, porucznik wezwał mnie na górę. Zaczął mi od razu ubliżać. Nie znał rodziny, a po rodzinie całej. Mówi, że z niego wała zrobiłem, całą poezję napisałem, opowieść, a tyś mnie w konia zrobił. Zorientował się, podarł to, rzucił na ziemię, furii dostał. Zaczął mnie okładać, a ja w duchu się śmiałem. Prawie nie mogłem panować od śmiechu, wewnętrznie tłumiłem śmiech, że mi się udało, ale sprowadzają mnie na dół. Słyszę rumor. Do celi naprzeciwko naszej celi kogoś wprowadzają. Jak odchyliłem lekko judasza, to widzę, jakiś pobity mężczyzna był wprowadzony. Zatrzasnęli drzwi, więc judasza odsłoniłem, bo korytarz był, jeszcze była dodatkowa krata. Ten, który pilnował na korytarzu, odszedł, drzwi zamknęli, więc krzyczę... cele miały kryptonimy – „Kraków”, „Warszawa”, więc krzyczę: „Dajcie tego nowego, Kraków nowego do celi”. Patrzę się, przyglądam, twarz zakrwawiona, ale znajoma. Mówię: „Kazik?” „Tak”. Mówię, że Stachu pękł i sypie. Mówi: „Tak. Był po mnie, aresztował. Siedział w willisie, jak szedłem na zebranie na górę. W willisie widziałem, że siedzi Stachu Wilewski. Zacząłem uciekać. Jestem ranny, postrzelony jestem”. Moje pierwsze słowa do niego: „Słuchaj, jak cię wezmą na górę na śledztwo, pod piątkę?” „Tam właśnie mnie przesłuchuje”. Mówię: „Grozi ci krawat. Jedyna okazja, okno jak będzie otwarte, jak się zorientujesz, to skok przez parapet, przelecisz nad ogrodzeniem, bo jest żelazne ogrodzenie”, ono do dzisiaj jest, wysokości półtora metra i odległe od ściany aresztu też około półtora metra, „to przelecisz, a dalej jest ciemna przestrzeń, Ogród Zoologiczny”. „Cześć, dziękuję”. Za chwilę go biorą na górę. Tak się okazało, że „piątka”, gdzie ten śledczy był, była nad naszą celą, cele dalsze. On mówił, że pod „piątką” jest przesłuchiwany. Przeszedł tupot nóg po suficie, coś tąpnęło za naszym oknem i za chwilę: „Stój! Stój!” i serie z automatu. Uciekł, ślad po nim zaginął, do dnia dzisiejszego nie mogłem go zidentyfikować. Udało mu się uciec. Byłem z tego zadowolony, że się udało. Po zakończeniu śledztwa, już po paru tygodniach biorą mnie, zabierają do celi po drugiej stronie siedzieli major Żyd enkawudzista w mundurze rosyjskim, wokół niego bezpieka, półkolem siedzieli, dymu pełno i rozmowy ze mną. Metoda, wszyscy naraz pytają i major do mnie podszedł, parę słów rosyjskich niepotrzebnie znałem, mu odpowiadam. On mi od razu, że jestem bandytą z bandy od Łupaszki, że po to mi język rosyjski znany, bo w białostockim. Mówię, że nie z białostockiego, nie znam, ale w głowę dostałem z drugiej strony, dlaczego temu nie odpowiadam na pytanie, zastawiam się, trzeci pyta z trzeciej strony, każdy coś dorzuci i pytania padają, a ja spokojnie siedziałem, obrywając po głowie. Wreszcie major z tyłu podszedł i zakłady robił. Mam do dzisiaj wylew pod kolanem. Wykopywał staw, podchodził i kopnął mocno pod kolano i wyskakiwał staw, wybijał. Z tego był znany. Jakoś tak sportowcem byłem, na lewej nodze stanąłem, miałem lekko, jak mnie kopnął, to mi noga poleciała do góry, ale nie wykopnął stawu. Śmieli się z niego, ale mam do dzisiaj wylew skamieniały pod stawem, pod kolanem. Natomiast naganem wybił mi wszystkie zęby z przodu, jak uderzył mnie w twarz, bo koledzy śmieli się z niego. Wróciłem do celi i za kilka dni wywołują nas do samochodu, pakują nas na podłodze. Śledztwo zamknięte, wiozą nas gdzieś. Jesteśmy przekonani, że wiozą gdzieś na rozwałkę, bo [każą]leżeć na podłodze, nogi na nas trzymają, jesteśmy przykryci plandeką, mamy nie rozmawiać. Siedzą z automatami nad nami. Czujemy przez szmer, że jesteśmy na wysokości Bazaru Różyckiego, bo słychać ruch, harmider na ulicy. Dalej jedziemy, zatrzymywanie [samochodu], bo jest przepuszczanie. Trwa to dość długo. Ustalamy, że jak poczujemy, że do lasu, to na rozwałkę, będziemy czuli zapach, ktoś się uratuje, takie plany. Jesteśmy już na wysokości Placu Szembeka, też ruch, tam też był bazar, samochód został zatrzymany. Dłuższy czas słychać jakieś rozmowy. Wreszcie samochód zawraca i rusza z powrotem. Z powrotem nas przywożą na Cyryla i Metodego. Zastanawiamy się, czy są jakieś nowe materiały, czy wznowienie śledztwa. Nie wiedzieliśmy, co jest. Z powrotem jesteśmy, jeszcze parę dni nas trzymają, już na zbiorowej celi. Cela jest już nabita i po kilku dniach ponownie biorą nas na samochód, ale już łagodniej. Już na siedząco jesteśmy, jeden drugiego ma obejmować, wiozą nas. Skręcamy, słyszymy rosyjską rozmowę, obóz Rembertów. Przywieźli nas do obozu Rembertów. Przekazują nas. Jesteśmy w obozie Rembertów, to są stare przedwojenne magazyny fabryki „Pocisk”. Tam było już parę tysięcy więźniów. Siedzieli między nami generał Gruber, którego chcieli dołączyć do Procesu Szesnastu. Wybronili się, bo był bunt. Wyjaśniło się, że w tym dniu, kiedy nas wieźli, w nocy było odbicie. Oddział „Wichury” odbijał obóz Rembertów. Myśmy wpadli na to samo odbicie. Cofnięto nas. Siedzimy dłuższy czas, mam dokumenty, mam stamtąd mnóstwo grypsów jako bezcenny dokument z Rembertowa dla Muzeum. Szykowało się następne odbicie. Następne było planowane już po przeszło miesiącu, był to już gdzieś lipiec. Oddział „Orlika”, oddział, [który] bardzo skutecznie wtenczas działał w Kieleckiem. Mój przyjaciel obecnie, pułkownik Antoni Cheda „Szary” odbijał więzienie bardzo skutecznie w Kielcach i w okolicach słynny był „Orlik” i działał [w okolicy] dęblińskiej. Mam gryps zachowany z Rembertowa. Myśmy tworzyli przygotowania, ściśle zaufani, że będzie [przekazane] co mamy robić. Na grypsie tym jest mój rozkaz, moje polecenie do domu, że w dniu tym i tym nie ma być w domu ojca, brata i mają czekać na dalsze polecenie. Dotarło takie polecenie. Później po tygodniu odwołanie, tamto polecenie jest nieaktualne. To jest taki dokument. Na aluminiowej blasze grawerowałem na wierzchu jako okładkę do pamiętnika, róża, inicjały moje, dwa serca, takie romantyczne, ale z drugiej strony był szkic obozu wygrawerowany i to było zasmarowane brązową smołą z paczki, papiery były izolowane brązowym lepiszczem. Dopiero w domu, gdy po latach śmiałem, odsłoniłem, mówię: „Zobacz, to jest plan obozu”. To jest u mojej córki, przekażę kiedyś do muzeum. W obozie działy się tragiczne rzeczy. Był zapaśnik Willi, miał prawie dwa metry [wzrostu], był fantastycznie zbudowany mężczyzną. Mnie jako rzeźbiarza interesowały tylko sylwetka. To był berlińczyk, niemiecki komunista ze „Spartakusa”. On, jak się później dowiedziałem, na niego zamach szykowali, chcieli go zabić w obozie. Więźniom, których połapali z odbitki, rozbijał nawet głowy śrubą od podkładu kolejowego. Taki był sadysta. Siedziało z nami dużo Niemców i siedzieli Ślązacy. Pod pryczą, były trzypiętrowe prycze, siedział z młodym starszy pan, łysy, w mundurze Wehrmachtu, z młodym chłopcem. Pisał coś na skrawkach papieru. Zsunęliśmy się na dół ze Stachem Wilewskim. Pytam się: „Co on robi?” Stachu obejrzał, pokazał nam. Mówi: „Stenografia. Stenografuje”. Jako restaurator znał się troszkę różnych księgowościach. Pytamy się go, dlaczego to robi. Powiedział, że on opisuje historię obozu. Daliśmy mu jeszcze więcej papieru. Był bardzo szczęśliwy, zadowolony. Był chyba kapitanem Wehrmachtu. Daliśmy mu dobry ołówek, bo takim ogryzkiem pisał. Zaraz naprzeciwko siedzieli ludzie w czarnych mundurach Werkschutzów, czarni, ponure oblicza. W pomieszczeniach było ciemno. Okienka były maleńkie, szybki w żelaznej oprawie. Szybki były zabrudzone przez lata, więc ponuro było. Nieraz trzeba było w dzień światła palić. Zachował się niehigienicznie jeden z tych, zeskoczyłem na dół, go uderzyłem. Myśmy jedli akurat, bo myśmy paczki dostawali. Po jakimś czasie doszedł Stachu Wilewski do mnie. Mówię szczerze, bo to jest fakt, który miał miejsce. Mówi: „Słuchaj, ty wiesz, kogoś ty uderzył? Mówię: „Co?” „To jest powstaniec śląski”. Mówił, że trzykrotnie dostał Krzyż Walecznych za Powstanie Śląskie. Zrobiło mi się bardzo przykro, przepraszałem, podzieliłem się później z nim nawet paczką. Nie wiedziałem, bo się nie higienicznie zachowywał. Cały czas po niemiecku rozmawiali między sobą. Taki epizod był. W rogu była latryna z falistej blachy. Pierwsze dni po odbiciu zamykali nas na noc, na dzień, nie wolno było wychodzić, bo reżim był ostry. Później, po dwóch, trzech tygodniach, wolno nam było wychodzić. Drugi blok był obok, jakby litera L, to był oficerski, gdzie przedtem generał Fieldorf siedział, ale już był wywieziony na Syberię, nie zastałem go, Kazimierz Ajdukiewicz, profesor filozofii siedział tam. Wybitne postaci [tam] siedziały, właśnie generał Gruber, oficerowie siedzieli. Obok latryny w rogu był piaszczysty teren, troszkę piasku, drut kolczasty. Ogrodzenia były, trzy rzędy drutów, teren zaminowany dokoła i ostrzeżenie, że za przekroczenie tego drutu grozi kara śmierci, strażnik na wieży będzie strzelał bez ostrzeżenia. Były zapadnięcia w piasku i ktoś powiedział: „Zobaczcie chłopaki, co tam w tym dołku siedzi?” Zorientowaliśmy się, że tak regularnie zapadnięte dołki, prostokątne, jakby ciała ludzkie. I to był podręczny [niezrozumiałe] więc prawdopodobnie, bo to dzisiaj nie wyjaśnione. Tego było, jak głęboko, pod piaskiem było ze dwadzieścia centymetrów, to było płytko. Ale ile tam było niżej zakopanych? To było lekko zapadnięte. Ciała nie były jeszcze rozłożone, ale piach, suchy teren, mogły leżeć rok, pół roku, może troszkę więcej. Myśmy na nich siedzieli, w tych dołkach nogi trzymaliśmy na nich, nie wiedząc o tym. Mniemanie, że to mogli być jeńcy, bo tam trzymali Niemców, zaraz jak wkroczyli Sowieci, a przedtem Niemcy, to był obóz niemiecki i z kolei jeńców sowieckich też tam trzymali. Nie wiadomo. Z kolei tych, których egzekucje NKWD robiło, to codziennie było widać, przez szparę poza drutami, jeszcze szaro było, na noszach wynoszą ciała, obchodzili obóz dookoła i w lewo do lasku. Tam są setki mogił, o których jakoś ani IPN [nie mówi]. Mieliśmy kiedyś spotkania z nimi, ale jakoś to ucichło. Nie ma osoby, która by dobrze się tym zajęła. Teraz to jest tam wszystko zabudowane. Nie ma wstępu na te tereny. Jeszcze jak mi rozmyślnie gryps dotarł, między innymi było dużo grypsów, ale jeden. Dostajemy paczki, wiadomo, że będą grypsy. Wszyscy koledzy lecą, bo dostawałem bardzo sprytnie ukryte grypsy. Nie mamy. Nie ma grypsu tym razem. Wychodzimy przed barak, a przed nami, jakieś trzysta metrów prawie, stoją rodziny, które podają paczki. Otwarta przestrzeń. Narzeczona i siostrzyczka machają, że jest. Mówię, że nie ma. „Jest!” Wracamy, skrzętnie szukamy w paczce. Nie ma. Znowu wychodzimy. Zdenerwowałem się, ale narzeczona chodzi, trawę rwie i udaje, że je trawę. „Co, ona zwariowała?! Trawę je?!” Bardzo mądra była. My znów wracamy. Nie ma. Jemy wieczorem kolację i miałem cebulę z liśćmi, szczypior. Odcinam i chcę wyrzucić. Stachu mówi: „Daj, bo to witaminy. Ja lubię”. Wziął liście i w liściu był gryps zwinięty. Mam go do dzisiaj. Stąd trawę pokazała. Miał satysfakcję, bo też chciał mi odbijać moją narzeczoną i mówi: „Patrz, idioto! Mądrzejsza, inteligentniejsza od ciebie. Nie znalazłeś. Patrz, jaki gryps”. Razem czytaliśmy. Mam go do dzisiaj wśród grypsów. Było bogate przeżycie tego obozu. Siedziały kobiety. Jedna czarnulka z okolic Małkini z entuzjazmem do nas mówi: „Słuchajcie”, Maja to była tancerka, piękna dziewczyna, ładnie zbudowana, żona majora, komendanta obozu „jest taka patriotka. Ona pokazywała nam, w obcasie ma schowek i przenosi grypsy. Chcecie, to”. Myśmy: „Coście, idiotki, narobicie. Wiecie, ona pierwsza pokazuje NKWD grypsy”. Nie chciała wierzyć, że ona im pokazuje, bo nienawidzi reżimu komunistycznego. Tak naiwnie podeszły nasze koleżanki, dziewczyny. Później się na niej odegrały dziewczyny, ale było u nich jakieś święto i koszule nocne pokradzione z paczek, autentycznie, do dzisiaj są z kpiny, nie chcą wierzyć. W jedwabnych koszulach chodzą ich donie po okolicy, demonstrują, jak kulturnie wyglądają, a to w nocnych koszulach naszych pań, które z paczek powykradały i ze swoimi oficerami demonstrują swój wyższy poziom kulturowy. Bal, wesoło muzyczka gra. Pewnego dnia wreszcie, bo przygód innych tam było dużo. Mam opisany każdy dzień w pamiętniku. Do wagonów, transport, upychają. Trwało to cały dzień... Jeszcze, była tak zwana bania, czyli raz na dwa tygodnie na bocznym torze stał, to było bardzo pomysłowe, pewnie przysłane z zagranicy, to była łaźnia w pociągu, pociąg-łaźnia. Specjalnie skonstruowany stał na bocznicy, obsługiwane przez takie herod-baby:
Rozdiewajtie! Jak byliśmy prowadzeni, to rodziny próbowały podejść do nas. Ci co nas pilnowali z karabinami, straszyli, że będą strzelać, nie wolno było. Ale później w grypsie: „Broń Boże, nie rzucać kartek, jak was prowadzą do łaźni, bo później za wami idąc znaleźli kilka kartek”. Idąc po piaszczystym terenie, ktoś, kto miał zwitek, rzucił, jak żeśmy szli kolumną. A ci szli i znaleźli parę informacji. Narzeczona mnie ostrzegła, bo widziała taką scenę. Po łaźni wyparowanie ubrania, wszystko z powrotem. Ale tego dnia, to już będzie koniec lipca, ostatnie dni lipca, transport. Szykują nas do wagonów, ubijanie razem z Niemcami i że to Niemców wywożą do Rosji. Ubito w wagony jak w puszki. Pociąg wolniutko szedł, maszynista, na dachu karabin maszynowy, strażnicy. Długa kolumna, cały dzień nas... wagony towarowe bydlęce, podzielone w poziomie na pół. U góry Niemcy, a my na dole mieliśmy być. Ale od razu zarządziłem po swojemu energicznie, część Niemców na dół, myśmy na górę powchodzili. Maszynista był wielkim patriotą wielkim, bo jechał wolniutko. Co raz słychać krzyki, denerwują się, rozkazy, a z nami równocześnie rodziny, rowerami, czym mieli, samochodami, końmi, mniej więcej za pociągiem. Maszynista na wiadukcie nad ulicą Radzymińską zatrzymał lokomotywę i pociąg stoi. Tłum ludzi się zebrał i myśmy zaczęli śpiewać na cały głos pieśń „Boże, Coś Polskę”, pieśni legionowe. Ludzie klękali, to też taka scena wzruszająca, bo ludzie klękali na ulicy, ci strzelali w powietrze, wściekli kacapy. On mówi, że mu się maszyna zepsuła i naprawiał niby bez przerwy lokomotywę. Chodził i on znalazł, albo on albo inny puszkę, puszki które wyrzucałem przez okno do rodziny z nazwiskami, które rodzina miała później zawiadamiać. Puszki, tu były karteczki z nazwiskami, adresami. Kolejarz odniósł ojcu do domu, jedną dał, a jedną sobie na pamiątkę wziął. Dwa dni nas tak wożono w tę i z powrotem, że jedziemy na Wschód, ale gdzieś koło Rembertowa, pociąg zatrzymano, bo przeważnie nocą, kilkanaście godzin nie cofają kursowania, znów jesteśmy koło Cytadeli. Wiadomość, że po drodze mieli nas wieźć na niedźwiedzie, ale że działa po drodze Łupaszka i pisarz od Łupaszki, Paweł Jasienica działa z oddziałem w Białostockiem i już wiedzą o transporcie, że transport może być odbity. To nas koło Cytadeli przytrzymano i dopiero już później pełną parą jechał pociąg. Zawieziono nas do Poznania, na przedmieścia, Poznań Towarowy gdzieś tam, ulica Częstochowska pamiętam. W nocy nas wyładowują. Tam się odegrałem na paru żandarmach niemieckich. Na noszach ich wynieśli. Pędzą nas o świcie z psami, otoczeni jesteśmy, karabiny z bagnetami na sztorc i że Niemców prowadzą. Ludzie do okien, okna otwierają, pamiętam po lewej stronie sady jakieś, przedmieścia Poznania, willowa dzielnica, ulica Częstochowska przeczytałem, co zapamiętałem. Ale my na cały głos, że Polacy, akowcy, powstańcy. Rozeszło się momentalnie, ludzie oknami kwiaty rzucali, jedzenie, co mieli. Jeszcze szarzało, dopiero świtało. Wprowadzono nas na teren obozu, ogromny jeniecki obóz niemiecki, było kilka tysięcy jeńców. Ekskluzywny obóz był, gdzie byli sami marynarze, lotnicy i oficerowie niemieccy. Tam nas na ten teren wprowadzają. To był poszerzony teren Targów Poznańskich przedwojennych. Tam były baraki. Już mieliśmy luksusowe baraki, na podmurówce, podzielone na zony, tereny. Nasz barak był pierwszy po prawej stronie. Taka jeszcze przygoda, myśmy się zaprzyjaźnili z zapaśnikiem, przedstawił się jako Wicek z Płocka. Dzieliliśmy się z nim paczką. Bardzo przyjacielski był, wspaniały człowiek. Jak już byliśmy w Poznaniu, jego wzięli od nas i poszedł do innego baraku razem z Niemcami. Koledzy, porucznik Jacyna, sierżant do nas: „Z kim wyście się przyjaźnili? Czy wiecie?” „Jak to o Wicku?” „Wyście karmili, wyście z nim”. Byliśmy podejrzani, że z nim utrzymujemy. Myśmy nie wiedzieli. To był gestapowiec z Płocka, który miał swój motor. Jeździł na motorze po całym Płocku, terroryzował mieszkańców. Był szefem gestapo i miał zwyczaj, że miał fińskie noże w szufladce. Jak od niego interesant wchodził, a nie wchodził plecami, nie odwracał się, tylko plecami do niego, to mu w plecy fińskim nożem celował, rzucał. Podszedł do niego, jak siedzieliśmy, Jurek, poszedł do niego wyjaśnić, a mieliśmy to razem zrobić. Wyszedł za chwilę: „Co ci jest?” „Byłem u Wicka, czy to prawda jest. Uderzył mnie w twarz”. Tak chłopaki do niego. Zanim oni skoczyli do niego od wejścia, kilku kolegów, to ja do niego przez okno wfrunąłem, bo okno było otwarte, było ciepło. Wicek siedział na stołku, zapaśnik, atleta, mocno zbudowany. Byłem dobrym bokserem, nawet do wicemistrzostwa Warszawy dochodziłem. Ja jego parę sierpowych, ale poderwał się jak tur. Wpadliśmy, tylko żeśmy na nim stołek połamali. Złamałem sobie wtenczas rękę o niego. Jakie warunki obozowe – wszystko dryl. Przyszedł komendant obozu, NKWD przyszło i z nami zbiórka. Instruuje nas, jaki porządek obowiązuje nas. Przed barakiem rośnie ładnie trawka, brzoza była pojedyncza. Mówi, że tu jest obóz jeniecki, Niemcy są [niezrozumiałe] i są podziały – to jest Niemiec i mamy obowiązek, jak będzie przechodził, wszyscy stawać na baczność i czapki zdejmować. To nam było wielkie zniesławienie, uderzenie, ale na razie leżymy na trawie. Idzie komendant batalionu, wysoki drab, wszyscy się zrywają, czapki z głów. Podobało mu się specjalnie przechodzić koło nas. Nas kilku, dosłownie pięciu, podporucznik jeden, był lotnikiem po szkole dęblińskiej i nas: „Nie. Nie wstajemy”. Inni przerażeni: „Idzie kombat”, nie.. my leżymy. On zaczął krzyczeć, myśmy się tyłem do niego odwrócili, leżymy. Dostał furii. Resztę powstawało. Za parę minut idzie komenda obozu cała i on idzie i major NKWD, inni oficerowie, pułkownik. Pułkownik był lekarzem. „Dlaczego my nie przestrzegamy. Taki jest regulamin.” „Nie, przed wami nie będziemy wstawali, wy jesteście żołnierzami. Myśmy, nieprawda nie walczyli z wami, ale z Niemcami walczyliśmy, to jest nasz wróg, nie będziemy się upokarzać.” „To jest rozkaz”. „Nie, nie będziemy”. To aresztują nas, prowadzą nas do komendy, do celi, aresztowanie, a za to, straszyli, że od razu kara śmierci, że wyłamywanie się, tu nie ma, surowy reżim. W tym czasie wychodził już dekret o amnestii. Za drutami było nasze wojsko i gazety nam przestrzelili przez druty z procy, dotarły. Zanosiło się, że jeśli nas nie zaczną zwalniać, to Wojsko Polskie uderzy i rozbije obóz. Nasz trzymają kilka dni w areszcie na dole. Odmówiliśmy jedzenia, pierwszego dnia głodówkę zakładamy. Jeden dzień, drugi dzień, „Nie, jest rozkaz, musimy wam dać”. „Nie, nie będziemy”. Przyszła sobota, niedziela, poniedziałek, piąty dzień naszej głodówki. Przychodzi kilku, lekarz, ten pułkownik. W międzyczasie była trąba powietrzna, pozrywała druty. Postrzelili własnego kacapa, bo do drutów się zbliżał pijany, to go postrzelili. Do nas: „Nie wstawajcie”, żebyśmy leżeli, lekarz mówi, bo wie, że my już piąty dzień. Dlaczego my nie, prosimy, bo dajemy zły przykład innym, musi być taki reżim, nie będziemy wstawać. „To co, umrzecie?” „Pomrzemy, nie idziemy. Pamiętam tylko:
Twiorde Polaczki, tylko to powiedział, co nam dało satysfakcję. Pod ręce nas i: „Idziecie na wolność” i zniesiono. Wróciliśmy jak bohaterowie. Po drodze nam Niemcy inni brawo bili, to się rozeszło, że głodówka, że proces jest. Nawet marynarze potatuowani ładnie byli nam brawo. Już znieśli ten reżim. Upłynął jakiś czas, jak wiadomość, że wojsko uderzy, jakieś zamieszanie i rewizja szczegółowa. Myśmy podkop próbowali robić z naszego baraku pod drutami. To też długa historia. Wreszcie o świcie pobudka, rewizja i część zwalniają do domu. Tego, co go podejrzewaliśmy, jego zwalnili do domu z obozu i część grup pozwalniali, a resztę z powrotem nas. Na następny dzień rewizja, zabierać ostre rzeczy, maszynki, zegarki, rabowanie. Jednego pamiętam, miał piękną nową skórę, pancerniaka polskiego, to mu to zdarli i wyprowadzają nas. Kto będzie uciekał, to będą strzelać. Wyprowadzają nas z ostrą strażą na otwarty duży teren i do wagonów. Będą nas wywozić. Nie wiemy, gdzie. Ogromny teren. Pół dnia leżymy na słońcu, ale otoczeni z daleka, karabiny maszynowe, warty chodzą, a my swobodnie możemy chodzić po tym terenie. Z daleka jedzie kolumna samochodów z Czerwonym Krzyżem. Krzyczą: „Nie dopuszczać!”, ale to już był bunt. Biało-czerwone flagi i Czerwony Krzyż. Poznań cudownie się spisał. Całe miasto złożyło się na żywność i jadą, tłum, dużo samochodów jechało z paczkami, z żywnością. Musieli przepuścić. Kilku osób poprzebierali w białe fartuchy i udało się wyjść z nimi. Między nami krążył o kuli i laskę miał w ręku, szczuplutki kapitan, inwalida, bez nogi był, miał protezę. Miał dwukrotnie Virtuti Militari. Miał bindę na oku, nie miał oka. Mówił do nas: „Jestem od Andersa. Byłem u Andersa. Będą wywozić część do Rawicza, do Wronek, a te dwa wagony ostatnie, które stoją, to będą odczepione, to na wschód pojadą. Dałem rozkaz, gdzie będą nasi żołnierze, żeby ułatwiali, bo ci co wyskoczą, żeby ułatwiali im, bo będą na dachach karabiny, ale nasi będą wam ułatwiali ucieczkę”. Spacerując między nami to powiedział. Wieczorem część nas do wagonów poładowano, rozjechały się wagony, a nas kilku, właśnie Jurek Słodkiewicz, Wacek Smociński, ja, Stachu Wilewski, nas kilku do tych wagonów, jednego z tych dwóch wagonów napchano, to już wiedzieliśmy. Okienko było, wąziutki luft, a miałem rękę w gipsie po uderzeniu, to mnie Niemcy założyli opatrunek w szpitalu, bo był szpital na miejscu, w obozie. Oddrutowałem okienko, wychyliłem się, wystawiłem czubek nosa, na stopniu stał kapral. Pokazuje mi dyskretnie, że na dachu jest obstawa, kacap leży w pelerynie. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Dojechaliśmy do Białegostoku, przesuwanie na bocznicy, dołączanie do innych wagonów. Czuliśmy, że już przejechaliśmy granicę. Była noc. Mówię, że będziemy skakać z pociągu, bo kaprala już nie było na stopniu, zszedł, już wszystko pod obstawa rosyjską, sowiecką. Koledzy do mnie: „Stachu, ty już masz tyle doświadczeń”. Z trzech obozów niemieckich uciekłem w czasie okupacji: „Ty pierwszy” „Jak skakać?” „Pierwszy, jak będziesz wisiał na boku, to przyglądaj się dobrze, żeby słup trakcyjny, które są, tuż jak będziesz miał, żebyś się odbijał. Odbijaj się wysoko w górę i jak najdalej od wagonu i miękkie upadanie i ręce skrzyżować, głowę osłaniać, skrzyżowane ręce, bo inaczej wiatrak z siebie zrobisz i połamiesz ręce, nogi”. Pierwszy wypełzłem, wyjrzałem, na dachu leży, ale był osłonięty pałatką, bo zimno, noc była chłodna, mimo że to był 1 sierpień. Dokładnie 1 sierpień, dzień mojej ucieczki, pierwsza rocznica Powstania. Wiszę na boku, lewa ręka w gipsie, wtulony, przyglądam się, czarna noc, coś ciemnieje, a to był [jadący] po nasypie pociąg. „Cześć, chłopaki”. Odbiłem się, zimny pęd powietrza, sturlałem się, zbocze, sturlałem się na dół. Mokra woda. Umówieni byliśmy, że będziemy gwizdać piosenkę i iść. Każdy, kto wyskoczy za pociągiem musieliśmy iść jeszcze kilkaset metrów i zbierać kolegów następnych na hasło, na piosenkę. Chyba „Serce w plecaku”, dzisiaj nawet nie pamiętam, którą piosenkę żeśmy gwizdali. Słyszę jęki, ktoś jest w krzaku wikliny. Rowek z wodą był. Jęczy ktoś. „Co ci jest?” Rękę w barku wykręcił, krzyczy. „Ja cię wyprowadzę na górę, idąc w kierunku pociągu będziemy i cię zabierzemy z sobą”. Wprowadziłem go na tor. „Ja ci nic nie zrobię, bo ci nie nastawię ręki”. On został. Spotkałem za chwilę, za parę minut, jednego kolegę, drugiego, trzeci z lasu wychodził, kolega jakoś poleciał w bok, żeśmy się wszyscy spotkali, jego już nie spotkaliśmy. Albo nie ufał albo, nie wiem, co się stało. Nie spotkaliśmy tego, wołaliśmy, szukaliśmy. Nie było go, szliśmy dalej. To było w okolicach Grodna. Całą noc wędrowaliśmy. Pomyliłem troszkę drogę, bo nie mieliśmy busoli. Jak byliśmy na obozie w Puszczy Knyszyńskiej, to mniej więcej się orientowałem po kierunkach i że wyprowadzę was na tereny, które znam dobrze. Wyprowadziłem, teren był bronowany świeżo. Jeszcze rano, jak zaczęło świtać, chłop jechał furmanką na pole, gospodarz. Zatrzymaliśmy go, bo były transporty w lewo, w prawo, orientował się, gdzie jesteśmy. Pokazał nam, że tam na horyzoncie jest Grodno, a granica polska: „To przed wami, ale nie idźcie drogą, bo tu jeżdżą często patrole różne.” Więc polami, najedliśmy się zielonych makówek, to dostaliśmy boleści. Dotarliśmy do granicy, w dzień szliśmy żeby dotrzeć do granicy. Ciemno się zrobiło. Przeprowadziłem, posterunków na szczęście nie było, wyprowadziłem na Puszczę Augustowską na północ. Tam się rozstaliśmy. Jechał samochód, wiózł drewno do tartaku, bale. Zabrał nas, podwiózł kawałek. Jechał na Mazury. Tam się rozstaliśmy, każdy w inną drogę. Wróciłem do domu. Umówiliśmy [się], że będziemy się dalej spotykać. Różnie się to zakończyło. U mnie najbardziej dramatycznie, bo wróciłem... kolega-sąsiad był synem granatowego policjanta, Stefan Kowalczyk, ja mieszkałem na Kawęczynie pod szóstym, on pod ósmym. Dostałem od Henryka Rudzkiego, który był ze mną w Kedywie, karteczkę przez dziewczynkę: „Stachu, Stefan Kowalczyk powiedział, że ciebie nawet od ołtarza aresztuje.” Wiedział, że byłem wywieziony, bo to było głośne, UB robiło dochodzenie w okolicy. Stefan był funkcjonariuszem UB. Był w kontakcie, wszystko wiedział o mnie. Był o rok ode mnie młodszy, znał moją narzeczoną. „Stefan Kowalczyk mówił, że ciebie nawet od ołtarza aresztuje”. Taka karteczka przyszła do mnie. Jestem u narzeczonej. Po wyjściu z Rembertowa pokochaliśmy się nareszcie, więc ślub trzeba szybko i muszę uciekać na zachód, gdzieś się ukrywać. A Heniek Rudzki, jeszcze przeskoczę chwilę, cofnę, Heniek Rudzki, to był jeszcze luty, jak kompania maszerowała, śpiewała piosenki, kretyńskie rosyjskie piosenki. Patrzę, na końcu Heniek idzie. Nieśli saperki, karabinki. „Cześć”. „Cześć”. Mówi: „Ja jestem na szkole oficerskiej i na front. Co robić?” Mówię: „Przyjdę do ciebie. Urwę się”. Na drugi dzień przyjeżdża do mnie niespodziewanie, jakąś przepustkę dostał: „Co robić, bo na front. Już dostałem porucznika i na front. Co robić? Niektórzy planują do milicji wstąpić”. Mówię: „To lepiej do UB od razu wstąp”. Za naszą zgodą wyjechał na zachód, w okolice Niechorza i tam był w UB. On mnie ratuje życie. Heniek Rudzki przysłał mi tą karteczkę przez dziewczynkę. Wyglądam oknem, rzeczywiście, na pierwszym piętrze mieszkaliśmy, po drugiej stronie Kawęczyńskiej spaceruje Stefan i patrzy w okna. On był rosły blondyn, z metr osiemdziesiąt parę. Ale widzę dalej, inni cywile. Obstawiony jestem. Nie uda mi się wyjść. Zagrałem va banque. To był numer nieprzeciętny. Wychodzę, prosto do niego idę: „Cześć Stefciu!, krzyknąłem. On się zatrzymał, wita się ze mną. Tu wchodzę w paszczę lwa od razu, ale gram naiwnego. „Słuchaj, Stefciu, cieszę się, że cię spotkałem. Potrzebuję – w żargonie naszym – komin potrzebuję. Masz? Bo jest poważna robota”. „A co, a masz pieniądze?” „Poważnie, mam”. „Nie żartujesz?” „Nie żartuję. Nawet kilka, każdą sztukę biorę, dobrze płacę, pieniądze są”. „To chodź”. Chciał mnie oddać w ręce swoich kolegów, którzy byli dalej, w kierunku. Mówię: „Nie, nie, słuchaj chwileczkę...”, na szczęście narzeczona oknem wyglądała, „...popatrz, jak mnie pilnują, każdy krok mój. Posłuchaj, teściowa warunek postawiła, że muszę zerwać ze wszystkimi moimi kolegami z okresu okupacji, to warunek, bo inaczej mi nie pozwoli z córką chodzić. Słuchaj, muszę pójść dla oka z narzeczoną w kierunku kościoła, taki spacer, bo wiesz, każdy krok mój jest śledzony. Ty idź, tylko miej towar, bo mam pieniądze”. Na Radzymińskiej pod dziewiątym była budka zielona, już jej nie ma, teraz nowe domy. Bimber, taka teściowa bimber trzymała. „Weź na moje konto ćwiartkę bimbru, ja najpóźniej za piętnaście, dwadzieścia minut jestem. Tylko miej towar”. „Słowo?” „Słowo. Znasz mnie”. Stefan wierząc w moje zapewnienia – wyjrzałem oknem – zwinął obstawę, poszedł na Radzymińską, a ja narzeczoną pod rączkę na spacer do bazyliki Serca Jezusowego do księdza: „Proszę księdza, taka sprawa, my potrzebujemy ślub, już natychmiast”. Przebrał się: „Ale musi być świadek chociaż jeden”. Przygodnie ktoś tam klęczał. Poprosiłem. W takich warunkach, w pożyczonych spodniach, w pantoflach pożyczonych, natychmiast nam udzielił ślubu. Ksiądz pobłogosławił. Wiedział, jaka sytuacja. Z powrotem do domu, przez okno wyjrzałem, po lampce wina, bo koledzy byli w domu i przez parkan na Dworzec Wschodni i wylądowałem, to obecnie Gryfice się nazywa, w tym jeszcze nazywało się Zagórze, a po niemiecku Gryfice, a obecnie Gryfino. Po niemiecku Greifenberg się nazywało. Tam wylądowałem. Tam Heniek Rudzki, spotkałem, był w UB. Dowiedziałem się, że jest przepiękna okolica nad morzem, Niechorze, Horsten nazywało się. Wybrałem się kolejką, ciuchcią. Rozkochałem się w Niechorzu. Mam teraz jechać tam wkrótce na odczyt w Niechorzu, moje najciekawsze lata, kiedy się osiedlali, 1945 rok. Wylądowałem tam, wybrałem sobie dom, osiedliłem się tam z przygodami, dramatyczne były moje. Jednostki sowieckie stały dokoła. Wysiedlano ludność cywilną, przygotowywali. W tym czasie organizowałem dalej dywersję. Ściągnąłem kolegów z Powstania kilku, kilku miałem na miejscu. Wacek Orłowski się nazywał, był marynarzem i pływał przed wojną na kontrtorpedowcu, nie wiem, czy „Wicher” czy „Grom”, jednym z tych dwóch. Miał przepiękną kochankę. Była fordanserką na „Batorym”. To moja miłość była później, nieprawdopodobna dziewczyna. Była tak piękna, że się o nią oficerowie bili, tam strzelali. Mieliśmy zadanie opanować kuter i spalonych w kraju, bo spotykaliśmy się, w kraju były takie organizacje ROAK, a później był WiN. Najpierw była organizacja „Nie”. Spalony kuter mieliśmy przerzucić na Bornholm. W prostej linii było osiemdziesiąt kilometrów. Było przygotowane, opracowane. Tam były ciężkie wydarzenia. Sowieci w tym czasie: „Wszystko nasze, myśmy wyswobodzili”, więc sołtys, Urban nazywał się, co mu żonę zgwałcili i zamordowali. Nie było dnia, żeby nie rabowali, nie gwałcili, Sowieci. Myśmy zaczęli energicznie działać, oko za oko. Tam przeżyłem, jest opisane w pamiętniku i są zdjęcia, największy sztorm tysiąclecia. Tam był piękny skansen, wieś rybacka, skansen rybacki nad samym brzegiem klifowym, wysoko. W marcu założyłem się z innymi, bo byłem dziki marynarz. Byliśmy ubrani po marynarsku i jednostka trałowania, oczyszczania brzegów z ciał, z innych rzeczy. Założyłem się, bo oni dokuczali, sztorm był taki, że Niemcy, rybacy prosili, żeby im kutry dodatkowo przycumować. A dopiero się potęgował sztorm. Niebo było ołowiane. Nie znając morza w ogóle założyłem się z naszymi ochraniarzami, jeden był sierżant z Krakowa, drugi był plutonowy, Radzymińska róg Grodzieńskiej mieszkał, tylko tyle pamiętam. Bardzo sympatyczne chłopaki, zaprzyjaźniliśmy się, w białych otokach, jednostka kawaleryjska. Do morza wskoczyłem w czasie sztormu, odpłynąłem kilkaset metrów, już bym się prawie utopił, woda mi zamarzała na plecach. Cała wioska rybacka wyszła, Niemki. Pamiętam, jak dobijałem do brzegu, już wyczerpany całkowicie, to modliły się:
Mein Gott, Mein Gott!, modliły, bo machały cały czas czarnymi flagami. Nie widziałem tego, bo mnie fala porywała i niosła. Myślałem, że z powrotem łatwo mi będzie. A z powrotem, jak zaczęła mieszać fala. Dusiłem się i napiłem się wody, dopiero mi się przypomniały słowa Wacka Orłowskiego, marynarza: „Pamiętaj, na morzu to się później bokiem, smyczkiem. Oglądaj się co chwilę, jak fala cię goni, to przebijaj do tyłu i goń falę, to cię sama przyniesie do brzegu”. W ten sposób się uratowałem. Później mi ciało odpadało, bo tak sobie odmroziłem ciało. Sztorm był tak straszny, fale wielometrowe, ponad pięciometrowe, że porwały piętnaście metrów brzegu klifowego i cała wioska piękna na moich oczach poszła do morza. Mam jeszcze zdjęcia tej wioski jako unikatowe. Jestem jedyny świadek, tego jak to się stało wtenczas. Tam naszą grupę aresztuje NKWD, do Trzebiatowa, za sprawy poważne.
Kontrol zwietka, smierszcz tak zwana
smierszcz. Powiedział wprost, co nas czeka. Siedziałem w celi. Wpuścili nam dwóch enkawudzistów, byków. To jest ich stara metoda do zmiękczenia więźniów. Jeden, leżę na pryczy, brat mój starszy, też był wychowanek „Orląt”, tylko roślejszy ode mnie, wyższy, siedział w rogu na tak zwanym kiblu. Oni w bryczesach, rękawy, koszule zawinięte. Wiadomo, jak spojrzałem. Dwóch byków takich wpuścili. Jeden papierosa palił, ale oficerskie spodnie. Czujemy, że będzie prowokacja. Leżę, jeden siada za mną, kopnął mnie nogą w plecy tak mocno, że aż się odbiłem od ściany. Przeklął. Zarzut nas spotkał przed przekleństwem. Myśmy się zerwali. Myśmy im dali do wiwatu, oni wołali: „Ratunku!” Ich zabrali na górę, odebrali od nas. Oni mieli nas zmiękczyć. Następny dzień znów, żeby się przyznać, bo mają dowody i oddać karabin. Mówię do majora, co przesłuchiwał: „Jeżeli chcecie broń, ja wam pokażę w lesie, tyle poniemieckiej broni”. „Nie, nam nużna ta z której strzelałeś”. Mówię: „Nie ma, bo była zdana. Przecież szukaliście, rewizję robiliście”. Wreszcie ostatniego dnia, jeszcze robi taki podstęp: „No, Stanisław, no
podpiszyj tu i skoro idziecie, to podpisać” Mówię: „Ale co tu pisze?” „Tu pisze, że po wyjściu dostarczę wam karabin, bo musi się śledztwo”. „Ja tego nie podpiszę, nie rozumiem”.
No, niczewo. Wiadomo, co u nich znaczyło
niczego, że nie ma znaczenia i tak,
niczewo. Mamy zmartwienie, wiemy, że to koniec i słyszę za oknem, okienko pod sufitem, charakterystyczne stukanie o chodnik. Mówię: „Podsadź mnie do okienka”. Nasza łączniczka, dziewczyna z płockiego: „Irena!” – krzyknąłem. Zatrzymała się szybko. A tam całe miasteczko w NKWD, że ona się odważyła tam przyjść, to bohaterka była. „Irena, jedź do Zagórza, do UB. Heniek Rudzki...” tylko powiedziałem, ona się szybko oddaliła, bo strażnicy chodzili. Na drugi dzień patrzę, czasawoj z pepeszami:
Wychaditie! Wiadomo. Jeszcze do brata: „Jak będziemy przechodzić koło przejścia tego w łeb, jeden się uratuje”. Ale nie wyprowadzają nas na dwór, tylko przez balustradę widzę, spojrzałem na prawo, zielone mundury i polskie słowa doleciały do mnie. Kierują nas na prawo, tam gdzie pokój przesłuchań był, ten major. Patrzę, nasze UB, w zielonych mundurach. Heniek Rudzki tylko do mnie mrugnął. Oczywiście, maskujemy się, że się nie znamy. Heniek Rudzki z nim, major wypożycza nas do bardzo ważnej sprawy, do niebezpiecznej sprawy, jako bardzo ważnej nasze UB wypożycza nas. Kwituje mu pokwitowanie, za kilka dni wraca nas z powrotem. Zobowiązał się. Nas od razu w kajdany skuli, popchnęli brutalnie, na bryczkę i wiozą nas. To było piętnaście kilometrów od Trzebiatowa do Gryfic, do Zagórza. Po drodze nas zaraz rozkuł. To jest takie piękne, Polska właśnie. Chłopaki były: „To panie poruczniku, idziemy do lasu od razu?” „Nie, nie, mamy czas jeszcze”. Poczęstował papierosami. Tam byliśmy tydzień, odżywieni dobrze, odkarmieni w UB i ostatniego dnia, na tak zwanym śledztwie jeszcze po przyjacielsku rozmawiamy. Do celi nam puka w okienko, litr wódki. Tam było pełno więźniów, różnych szabrowników, co się upijali. Myśmy się upijali. Wzywa nas na górę, inni tam byli, śledczy... i mówi: „Co, wiadomo? Jutro musimy was odstawić do Trzebiatowa, bo powiedział, że jutro przysyła po was jednostkę”. Miny zrobiliśmy. „Muszę, bo rozkaz jest”. Wyprowadza nas: „Nie kładźcie się dzisiaj spać”. Tak było. W nocy cele otworzył, wychodzić, kto chce. Myśmy broń zabrali i w okolice Mińska Mazowieckiego do partyzantki [dołączyliśmy], gdzie byli żołnierze oddziału „Wichury”. Heńka Rudzkiego aresztowali, złapali bo zaraz wojsko ściągnęli. Jego znaleźli, jak się ukrywał, bo tam miał jeszcze leżał w kostnicy. „Do trumny się schowałem, przykryłem się wiórkami, psy mnie wyczuły. Przyprowadzili mnie do UB, tam gdzie byłem i na trzecim piętrze mnie zamknęli. I wiesz co, był naszym pracownikiem Niemiec, dziad taki chodził, był głuchy i niemowa, na usługach. Palił w piecu. Stuka do drzwi i mówi do mnie: Heniek, masz tu. Podał mi piłkę do cięcia metalu i linkę, bo jutro cię mają do Szczecina przewieźć, ten głuchy Niemiec. Wyciąłem kratę i na lince opuściłem się na dół. Na dole tam jeszcze inny kolega robił raban: Panie poruczniku, co pan robi? To w ucho mu dałem i zaraz do lasu”. Okolice Mińska Mazowieckiego, miejscowość Kiczki, grupa pod inną nazwą, ale miałem ich zwerbować do ROAK-u, to inna nazwa. To były sformowane samodzielne grupy bojowe, taki tytuł mieli. Ksiądz Jarkiewicz w to, cała parafia Kiczki. Pewnego dnia, bo w lesie ćwiczenia, szkolenia. Nie podobało mi się to, mówię szczerze, bo to było za prymitywne, ale jechaliśmy, na ten dzień było umówione, odbić więzienie w Mińsku Mazowieckim. Podwody, furmanki zarekwirowane. Na pierwszej furmance jechałem ja i Heniek Rudzki, nocą. Zatrzymaliśmy się w leśniczówce, przenocowaliśmy. Nocą mieliśmy pociągnąć do Mińska. Karabin maszynowy i inny sprzęt bojowy na następnych podwodach. Dojeżdżamy, przecięliśmy tor Mienia - Miński Mazowiecki, po tych torach. Byłem jako zwiadowca, miałem oczy. Heniek przysnął trochę. Mieliśmy za pasem granaty. Ale koń zaczął coś parskać, wychylam się zza konia, ciemno przed nami, w perspektywie coś wysokie, droga wjeżdżała w jakby wąwóz i zboża. Mówię: „Heniek, obława!” Konie z furmanki, a tu rakiety w powietrze, tyraliera wojska, kukuruźnik, samochód jechał, jeden, drugi. Myśmy się przebili przez to okrążenie. Byliśmy ładnych kilkanaście kilometrów od Kiczek i żeby dać znać, że otoczenie, tym, którzy pozostali jeszcze na wsi, reszcie oddziału, żeby zlikwidować ślady naszych magazynów. Ale już oni pierwsi, tych co złapali na miejscu, wymusili, że podali miejscowość. W zasadzie to było rozpracowane przedtem dobrze, bo mieli na wsi swoich ludzi. Część Polaków była za ustrojem i denuncjowała na każdym kroku, część, tak jak my jeszcze tradycje niepodległościowe pielęgnowała. Część aresztowano. Myśmy broń ukryli, wycofaliśmy się, pościg za nami, ale nam się dwom udało uciec. Nie posłuchał mnie, bo chciałem się koło Mińska zatrzymać, miejscowość Siennica. Tam miałem rodzinę. Wyślę kuzynkę do Warszawy, zobaczymy, czy jest... „Nie, proszę cię, jedziemy do Warszawy”. Symbolicznie, pamiętam, był dzień słoneczny, tak pięknie, leżeliśmy wśród zbóż, przed nami w perspektywie widać Mińsk. Poczekamy do nocy, a od Warszawy to rzadko się spotyka taką burzę i tak chmury. Czarne niebo nad Warszawą ołowiane i błyskawice idą na nas. I straszliwa ulewa momentalnie. Trwało to kilka sekund. Wśród zboża płynęły kałuże wody i momentalnie znów słońce, opary. Mówię: „Coś niedobrego. Posłuchaj mnie”. Nie, on się uparł: „Dzisiaj rano będziemy się na zachód przebijać”. Z przygodami żeśmy przyjechali do Warszawy, ale już domy obstawione przez UB, przez wszystko. Znów przygody z samego aresztowania. Mówię do żony: „Jak tylko mnie wyprowadzą, to do Heńka Rudzkiego”. „Wiem, dobra, od razu skoczę”. Ale patrzę, Heńka już wprowadzają też. Samochody ciężarowe stoją, wojsko. To noc była. Porucznik, który biegł za mną, z karabinu maszynowego strzelał do mnie, z erkaemu mówi: „Jeszcze was osłaniałem, jak ten pościg był”. On mówi: „Nie ostatni spacer, niech się nacieszą”. Poprowadził ich i na Sierakowskiego Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, tam na dół i tam znów moja przygoda nieprawdopodobna. Wprowadzają mnie na od razu na górę. Pierwsze, stoję, scena taka, za biurkiem siedzi śledczy po cywilnemu, tyłem stoi do mnie w saperkach, jakiś raport zdaje. Za nim stoję, a za mną stoi z karabinem maszynowym, ci z automatami, jeszcze mokrzy, bo to była obława. Stoją tak. Ten usłyszał, że bandytę wprowadzono, odwraca się pomaleńku i o rany!, poznałem. On mnie też. Udaje, że go nie poznaję. A on pierwszy do mnie: „Poznajesz mnie?” Kiwam głową, że nie. „No co, nie poznajesz mnie”. Przeczę, ale ust nie otwieram. Łup mnie sierpowym w żołądek, ja nic. Ci: „Co, co, co?” „Poczekajcie”. Łup mnie drugi raz. A po chwili mówi: „To bokser, to Stasio, to nam wyfrunął oknem”. Pominąłem, jak byłem w kotle. Na parę godzin przed ślubem wszedłem do kotła, gdzie koledzy z Powstania jechali po broń, pojechali do Niechorza i w okolice broń zebrać. Wchodząc do mieszkania na Pelcowiźnie, drewniak, ulica Palestyńskiej, jeden drewniak od ulicy, drugi drewniak, na pierwszym piętrze. Kolega Leon Dołęgiewicz „Dżim” z Powstania też, już nie żyją koledzy wszyscy. Otwieram drzwi tylko, od razu spojrzałem, pepesza w rogu stoi. Myśmy nienawidzili tej broni. W drugim pokoju skacze siostra Leona, daje mi znaki, udaję, że nie widzę. Dwóch cywilów ubeków do mnie od razu: „Cześć! Jak się masz”. Mówię: „Jak się masz?” Właśnie ten jeden, przyjaciele: „Co słychać? Mówię: „Jest Leon, zastałem Leona?” A wiem już, że jestem w rękach UB. „Nie ma, ale zaraz przyjdzie. My też do niego. To poczekaj, zaraz przyjdzie”. „Prędko przyjdzie?” „Już niedługo, już parę minut czekamy”. „Bo mam jeszcze tu pozawiadamiać”. „A co? Skąd ty Leona znasz?” „A to kolega, razem do szkoły chodziliśmy, w Powstaniu byliśmy”. „A co chcesz od niego?” Mówię: „Ślub mam mieć i na ślub chciałem prosić, bo taka umowa między nami, że kto pierwszy się ożeni, zaprasza i chciałem go zaprosić na ślub.” „Dobra” „Nie, ja już nie mam czasu. Słuchajcie, powiedzcie, że był Stacho i że go na ślub proszę”. „Nie, no jeszcze poczekaj”. Już na siłę chcę wyjść, a on pistolet: „Ręce do góry!” Udaję przerażonego, nie miałem przy sobie broni. „Dowody!” Naprawdę, ja nic nie wiem. „Ty nic nie wiesz?” „Nie wiem”. „Leon to bandyta, gdzieś pojechał po broń i już tu dwa dni na nich czekamy”. Już dwa dni kocioł był. Mój dowód na biurku. Jedną noc, drugą i już teraz do siostry Leona, są sąsiedzi, ta po sól przyszła, po naftę, wszystko aresztowane i w pokoju. Więc wieczorem kawały opowiadam. Zżyłem się z nimi. Jeden z nich, ten niski na Radogoszczu siedział, bo ja też na obozie w Radogoszczu siedziałem po ucieczce z niewoli. Ja bokser, on bokser. Do Jurka, taki wysoki, pochodził z Włoch pod Warszawą: „Patrz, jaki ten Stacho równy, powinien z nami pracować”. „A gdzie pracujecie?” „No w milicji”. „Ale gdzie, na którym?” „Tutaj. Dobra robota jest, płacą nam. Może?” „Nie, no wiesz, ja jestem artystą. Nie będę”. Ale taka przyjacielska rozmowa. Na wieczór nas wyprowadzali, jak było ciemno, do ubikacji, takich jak to starego typu na podwórku. Jurek stawał przy bramie z pistoletem, ubikacja w rogu przy parkanie, parkan prawie trzymetrowy, a ten w saperkach stawał w oknie z pepeszą, ręka na spuście, przez okno się wychylał. Okno niskie, a podwórkiem szło się pojedynczo do ubikacji. Jeden dzień do ubikacji. Następny dzień pytam się jego: „Co, słuchajcie, no”. Po przeciwnej stronie w drewniaku mignęła dziewczyna, spojrzała, zobaczyła mnie w oknie i daje mi znaki, pokazuje, że pociąg, że wszystko zawiadomione i że chcą odbijać mnie. Ja nie, zabroniłem odbicia. Już chłopaki tam siedzieli, ci nie wrócili, tylko dowiedzieli się. Ci mówią do mnie: „Chyba ktoś dał im cynk i to już pewnie nic z tego. Jutro przyjdziecie, samochód was zabiera”. „Dokąd?” „Na Sierakowskiego”. A z Sierakowskiego mnie poszukują UB. Mówię: „No dobra. Nie możecie mnie pojedynczo zawieźć?” „Nie. My mamy rozkaz, jak będzie ciemno, samochód przyjedzie”. Po ubikacji do Krystyny mówię: „Krysiu, ty mnie nie znasz. Moje dokumenty z biurka zgarnąłem wieczorem i jeszcze raz wyjdę do toalety. Mam prośbę, nie znasz mnie i jak ja wyjdę i stanę już koło ubikacji, koło tego Jurka, rób wszystko, co chcesz, temu, co stoi w oknie rzuć się na szyję, całuj, odciągnij go na ułamek sekundy od okna. Dobra?” „Dobra”. Poszedłem, że czuję się źle. To ten mówi: „To Jurek wyjdź ze Stachem jeszcze raz”. Ciemno, poszedłem do toalety. W toalecie się dotleniłem, przez szpary wyglądam. Oceniam, parkan wysoki, ale wyszedłem do bramy. Jurek stoi, papierosa pali. Ja mu współczuję, taka ciężka robota, rozmawiamy sobie, a ten w oknie stoi. Krystyna się pokazała, kiwnąłem głową. Patrzę, słyszę, Krystyna, nie wiem, co ona zrobiła, i on zniknął w oknie na chwilę. Jurka lewym sierpowym, przez nogę fiknął kozła, tupot, na parkan taka siła wtenczas, nie wiem. Trzymetrowy parkan, to jak kozica przefrunąłem, oczywiście na brzuchu się podczołgałem. Seria z pepeszy po parkanie i ślad po mnie zaginął. I mnie wprowadzają, i on mnie poznaje. „Nie poznajesz mnie? To bokser, ten ptaszek,
- Wracając do Powstania, czy chciałby pan może dodać coś, czego nikt nie mówił jeszcze o Powstaniu? Czy chciałby pan dodać coś jeszcze o Powstaniu od siebie, na koniec wywiadu?
Mogę tylko to powiedzieć, że po latach studiów moich dokumentów, byłem w Londynie na zaproszenie dwukrotnie, byłem goszczony u generała Pełczyńskiego. Byłem goszczony w Sztabie, bo byłem półtora roku, jako konserwator pracowałem. Tam moje rozmowy prywatne, moje wpisy do sztambucha przez dowódców Powstania. Mam taki bezcenny dokument. Moje doświadczenie, moja wiedza o Powstaniu, rozmowa z tym, jestem szczęśliwy i dumny, że brałem udział w Powstaniu i że to był nasz święty obowiązek. Nas pytano w ostatnie minuty przed wyjściem na ulicę, że jesteśmy młodzi, żeby się zastanowić. Byliśmy dumni. Czuliśmy się upokorzeni, że nas pyta jako ochotników do walki. W pamiętnikach napisałem, że jestem odpowiedzialny wobec was Mokotowianie, za to że prułem wam ogródki i niszczyłem jako zwiadowca, że prowadziłem oddziały przez [działki]. Jestem dumny, że brałem udział. Strata jest wielka, odpowiedzialność za to spada na obydwóch okupantów. Jeden i drugi nas dożynał, bo mogło się to wszystko zupełnie inaczej zakończyć, ale mieliśmy przykład już przed Powstaniem Warszawskim, było Powstanie, Wileńszczyzna, Dwudziesta Siódma Wołyńska Dywizja nasza wileńska, generał Will. Co zrobili? Po drodze aresztowano i już egzekucje. A Katyń? Był nam wiadomy. Tu już w ogóle szkoda rozmawiać, bo nie Polak jest, który mówi, czy było słuszne czy niesłuszne. To jest wielki nasz dramat, ale takie nasze dzieje. Zdradziła nas Anglia, zdradziła nas Ameryka, zdradzili nas wszyscy. Byliśmy skazani, bo nas okłamywali. Dowództwo nie wiedziało, że jesteśmy już zdradzeni. Walczyliśmy, broniliśmy honoru. Wybuchło by Powstanie i tak, bo Armia Ludowa była przygotowana, żeby rozpocząć. Mieli rozkazy, żeby rozpocząć walkę. Komuniści mieli rozkazy, żeby rozpocząć walkę. Trzeba było, żeby walec ten wojenny, żeby się przetoczył momentalnie na Warszawę. Więc to było, a nas by dalej czekała nieunikniona Syberia i dołowanie. Z tego jestem dumny, że brałem udział w Powstaniu. Ofiara wielka, hekatomba narodowa, ale taka jest nasza święta powinność. Przesłanie tylko dla młodych pokoleń przyszłych, oby tego nie było nigdy, ale żeby mogli czerpać z nas, z naszego poświęcenia, oddania, czerpać siły do walki pokojowej, ale o wartości, o wartości narodowe, bo jesteśmy jednym narodem, najciekawszym, najbogatszym, największe mamy dobra w ziemi i najwartościowszym moralnie wśród innych narodów. Ci, co szkalują naród, niech patrzą na sąsiednie narody. U nas nie było takiego królobójstwa, jak wszędzie dokoła się dzieje, zamachów, mordów. Jesteśmy najszlachetniejszym, najpiękniejszym narodem byliśmy, wielkim narodem byliśmy. Niestety. Wiara jest, że przyjdzie. Mieliśmy wielkiego papieża. Trzykrotnie wręczałem w imieniu Armii Krajowej dary Ojcu Świętemu, ryngraf, który tu jest. To jest replika ryngrafu, który zabrał ze sobą do Rzymu. To jest srebrny ryngraf i wszystkie odznaki pułkowe naszych jednostek. Drugie, na Agrykoli mitrę wręczałem Ojcu Świętemu. Trzecie, dwukrotnie byliśmy pod Monte Cassino. To była i żona, byliśmy z biskupem Kraszewskim, naszym kochanym duszpasterzem i spotkanie, to wręczyłem duży obraz, namalowany jak kombatanci bronią krzyża papieskiego Oświęcim Żwirownia. Krzyż papieski i nasze krzyże i orzeł na przedzie namalowany, jak bronią tego krzyża. Wręczałem Ojcu Świętemu podpisy, i generał Skalski i inni wyżsi oficerowie, podpisy pod tym kombatantów. Też, jak wręczyłem, Ojciec Święty pobłogosławił. Od razu tam się zatrzymał, tak to mu się to podobało. Na tym chciałbym zakończyć, bo pamiętniki moje, mam nadzieję, jak wyjdą, ale liczę tylko na siebie, bo dzisiaj mecenasa, a nie zgodzę się na żadne skróty, eliminacje. To mają być moje osobiste przeżycia. Raz na wozie, raz pod wozem. Durne, chmurne i radosne, tak jak życie się toczy, tak ja. Tak jak Wyspiański powiedział: „Idziesz przez świat i światu kształt dajesz przez swe czyny. Spójrz w świat, weź świata kształt, a ujrzysz twoje winy.” To jest moje motto, mojego postępowania.
Warszawa, 31 października 2005 roku
Rozmowę prowadzili Małgorzata Brama i Dominik Cieszkowski