Jacek Domaradzki „Alfa”
Jacek Domaradzki, urodzony w 1923 roku, pseudonim „Alfa”, podczas Powstania strzelec, 24 Kompania, 4 Pluton na Czerniakowie, u „Kryski”. Mój przydział był na Pradze, to był chyba 6 obwód, 4 rejon. Mieszkałem w Warszawie na ulicy Nowogrodzkiej i nie zostałem zawiadomiony przez gońca, dlatego zostałem w Warszawie i tam brałem udział w Powstaniu.
- Proszę powiedzieć, jak pamięta pan swoje losy przed wybuchem wojny.
Ostatni rok przed wybuchem wojny chodziłem do Gimnazjum imienia Jana Zamojskiego w Warszawie na ulicę Smolną. Miałem wtedy szesnaście lat. Miałem czterech braci i rodziców. Mieszkałem przy ulicy Rybaki 27 razem z całą rodziną. To był stary drewniany dom, ale było osiem pokoi. Dom na dwie strony miał dach spadzisty, a ojciec, który był architektem, z jednej strony podniósł i tylko z jednej był spadzisty, a z drugiej nie i przez to mieszkanie powiększyło się o trzy pokoje. Tam mieszkałem i tam mnie zastała wojna. Oczywiście później wyszedłem z Warszawy, jak był rozkaz, żeby wszyscy młodzi ludzie wychodzili. Koło 4 września wyszedłem i zaszedłem za Otwock i jeszcze dalej, ale już nie pamiętam miejscowości.
- Czyli wyszedł pan z Warszawy jeszcze przed wezwaniem pułkownika Umiastowskiego?
Właśnie, jak on wezwał do wyjścia.
To szóstego wyszedłem. Znalazłem się ze dwadzieścia kilometrów za Otwockiem, już nie pamiętam nazwy tej miejscowości. Szedłem z jednym starszym bratem i, mało tego, mieliśmy przed wojną motocykl SHL, który cały czas, całą drogę pchaliśmy, bo benzyny nie było, w końcu gdzieś brat go oddał do jakiejś jednostki wojskowej. My poszliśmy dalej za Otwock. Brat jednak był przeciwny, żeby wychodzić, ciągle starał się słuchać radia, gdzieś jak się zatrzymywaliśmy na noc, dowiedział się, że już nie trzeba uciekać, żeby raczej wracać. Postanowił, że wracamy. Wtedy żeśmy zawrócili i szliśmy pod prąd, wszyscy z Warszawy, cały tłum, masy ludzi szły, uciekały z Warszawy, a myśmy pod prąd cały czas szli. Byliśmy ze czterdzieści kilometrów za Mińskiem. Do Mińska Mazowieckiego żeśmy doszli w południe i wtedy nagle tam Niemcy zaczęli strzelać. Właśnie chyba na Mińsku zamykali obwód dookoła Warszawy, tak że zrobiła się straszna panika, ludzie się podzielili, jedni uciekali w przeciwnym kierunku niż Warszawa, a drudzy w stronę Warszawy. Od Mińska już szedłem z całą masą ludzi do Warszawy. W Mińsku mieliśmy przenocować, bo już przeszliśmy koło czterdziestu kilometrów, ale ruszyliśmy dalej. To było raz w życiu, kiedy przeszedłem jednej doby osiemdziesiąt kilometrów (cały czas idąc). Zresztą po drodze zgubiliśmy się z bratem, każdy sam doszedł. Wróciłem do domu, z powrotem na Rybaki, późno w nocy, nad ranem następnego dnia, to był może dziewiąty czy dziesiąty września.
- Dalej państwo mieszkali na Rybakach podczas okupacji?
Tak. Ojciec był dowódcą obrony cywilnej Warszawy na obszar Śródmieścia. Jest taka książka „Obrona cywilna Warszawy”, gdzie ojciec jest wymieniony, podany numer telefonu, adres. Chodziłem z ojcem i po prostu cały czas we wrześniu pomagałem. Chodziliśmy tam, gdzie były bombardowania. W nocy żeśmy na przykład chodzili nad Wisłę, gdzie były zatopione barki z ryżem i ten ryż braliśmy do worków i przynosiliśmy do domu. Ponieważ ten ryż był mokry, więc się rozsypało go po wszystkich pokojach na gazetach na podłodze, żeby wysechł. Tymczasem jak jakaś bomba upadła, wszystkie szyby wyleciały i dostały się do tego ryżu. Mimo to pozbierali śmy ten ryż i jeszcze długo nam służył.
- To było jeszcze przed wejściem Niemców?
To było jeszcze przed wejściem Niemców. Do dwudziestego ósmego, jak weszli Niemcy.
- Jak się zachowali Niemcy w stosunku do pana rodziny, w stosunku do ojca?
Chwilowo nie było specjalnie żadnych represji, bo na początku nic się nie działo, nic nie było. Przez cały 1939 rok do września 1940 roku.
- Z czego utrzymywała się rodzina przez ten rok?
Mój ojciec był architektem, więc prowadził różne budowy. Przed samą wojną wiem, że remontował wieżę Zamku Królewskiego, pamiętam, jak tam biegałem po rusztowaniach. Poza tym budował wille pod Warszawą w Aninie. […] Po wojnie w 1939 roku zaczął odbudowywać ze zniszczeń klasztor wizytek na Krakowskim Przedmieściu. Już tego nie dokończył, bo to był 1940 rok. 10 września 1940 roku Niemcy przyszli w nocy i aresztowali rodzinę. Najpierw powiem jeszcze, że najstarszy brat był w niewoli niemieckiej, drugi z rzędu brat był studentem rolnictwa i od samego początku zaczął działać i organizował u nas w domu jakieś zebrania. Wiem, że byłem jeszcze za mały, żeby tam konkretnie uczestniczyć, tylko tyle, że dostawałem od brata pisma, całe paczki i rozwoziłem je na rowerze po Warszawie. Nawet nie wiem, co tam w nich było. Tak było do 10 września 1940 roku. Była godzina policyjna, więc wieczorem byliśmy wszyscy w domu, nawet nie było co robić od siódmej, graliśmy w brydża z braćmi. Miałem trzech braci w domu, jeden był w niewoli. Tymczasem 10 września w nocy Niemcy przyszli koło pierwszej. Myśmy się od razu zorientowali, że to Niemcy i wtedy natychmiast zerwaliśmy się z łóżek, żeby uciekać. Ten brat najbardziej zaangażowany politycznie, tak mi się zdaje, myślał, że to przyszli po niego, bo on jeden działał, prowadził zebrania i dlatego wołał do nas: „Nie uciekajcie, nie uciekajcie!” Ale myśmy się go nie posłuchali, tylko uciekliśmy przez okna do góry w kierunku kościoła Panny Marii, bo nasza posesja graniczyła z posesją kościelną. Uciekliśmy pod sam kościół i tam do rana przeleżeliśmy. Niemcy jak przyszli, to strzelali po krzakach, ale myśmy na górze pod kościołem leżeli i tam doczekaliśmy do szóstej czy do siódmej rano i wtedy wyszliśmy.
- Proszę powiedzieć, co się działo dalej z pana rodziną.
Mam kilka grypsów, które ojciec pisał z Pawiaka, w których opisuje jak to było z aresztowaniem. Niemcy jak wpadli, to pytali się o mnie. Jak zobaczyli trzy łóżka, jeszcze ciepłe, gorące, to wtedy zaczęli biegać, szukać po krzakach, a wszystkim kazali się pakować, żeby się przygotować do aresztowania. W pierwszej turze zabrali moją matkę, ojca i brata, tego, który był najbardziej zaangażowany. W drugiej turze zabrali pomoc domową, która u nas była. Wszystkich zabrali na Pawiak. Poza tym był jeszcze mój wuj, który przyjechał z poznańskiego i u nas mieszkał, bo go wysiedlili Niemcy, jak zrobili tam Rzeszę. On po pierwsze był wysiedlony z Poznania, po drugie bardzo dobrze mówił po niemiecku, to jakoś z nimi się dogadał, że kazali mu zabrać tylko poduszkę, okrycie i wynosić się, tak że jego wyrzucili, nie aresztowali. Aresztowali matkę, ojca, brata i służącą.
- Pod jakimi zarzutami aresztowano rodziców?
Nic nie było powiedziane, nikt nic nie wiedział. Ojciec tylko napisał, że pytali się o mnie.
- Pan był już związany z konspiracją?
Nie, oficjalnie nie byłem związany, tylko rozwoziłem materiały. Mam swoje przypuszczenie, dlaczego to się tak odbyło. Mianowicie, nasza rodzina była duża, kilka osób. Przed wojną przychodziła kobieta do prania, praczka, która mieszkała na ulicy Przyrynek, niedaleko nas. Raz na miesiąc robiła pranie, dawniej nie było pralek, tylko w balii się prało. Miała syna mniej więcej w moim wieku, może nawet trochę starszego. Przychodziła z synem i ona robiła pranie, a syn bawił się ze mną, rozmawiał. Natomiast ja miałem kontakt z bratem, który był najbardziej zaangażowany i miał zebrania, miał dużo prasy, więc mnie to imponowało, że mam podziemną prasę, że czytam. Dawałem między innymi temu chłopakowi. Przypuszczam, że on, który mieszkał na Przyrynku, gdzie był nieciekawy element i może też się tam komu pochwalił czy pokazał i to w ten sposób doszło do Niemców. Nie słyszeliśmy, żeby z tego powodu, że brat był zaangażowany były kłopoty, to przeze mnie.
- Co działo się z pana rodziną na Pawiaku?
Na Pawiaku siedzieli od września do wiosny. Matkę zabrali, wywieźli do Ravensbrück do Niemiec, natomiast ojca i brata do Oświęcimia. Ojciec po roku w Oświęcimiu zmarł, a brat po dwóch latach, natomiast matka przeżyła. Matkę wyselekcjonowali, bo matka już nie była młoda, była już po sześćdziesiątce. W 1943 roku wybrali dwa tysiące starszych kobiet, załadowali do pociągu towarowego i przewieźli do Majdanka na wykończenie, gdzie były komory gazowe i można było dużo osób zamordować. Jechała nawet przez Warszawę, bo z Niemiec do Lublina, do Majdanka. W Majdanku Niemcy są skrupulatni, więc od razu nie wzięli do komór gazowych, tylko najpierw były dwa, trzy czy cztery tygodnie kwarantanny. W czasie tej kwarantanny front już się tak bardzo zbliżył, że odstąpili od tego zagazowania, tylko znowu organizowali ewakuacyjne transporty do różnych obozów. Matka, wiedząc o tym, że ojciec i brat byli w Oświęcimiu, wprawdzie oni już dawno nie żyli, ale matka o tym nie wiedziała i dlatego tak kombinowała, żeby dostać się do transportu do Oświęcimia. Mogła jechać gdzie indziej, ale wybrała Oświęcim. Przewieźli ją transportem do Oświęcimia, ale znowu front się zbliżył, więc znowu ewakuowali ją z Oświęcimia i zawieźli do Ravensbrück. Stamtąd znowu wybrali około tysiąc mocniejszych kobiet do kopania okopów i wywieźli na granicę holenderską. Matka dostała się tam do Amerykanów. Natomiast ojciec i brat zginęli.
- Proszę powiedzieć, jak pan sobie dawał radę po uwięzieniu rodziców?
Po uwięzieniu rodziców najpierw poszedłem z dwoma braćmi do rodziny – do Wyganowskich. To jest też rodzina pana Ołdakowskiego. Moja kuzynka załatwiła mieszkanie gdzieś na Powiślu właśnie u pana Ołdakowskiego. To było mieszkanie chwilowe na przetrzymanie, tylko na parę dni. Wtedy jeden z barci, który też należał już chyba do ZWZ załatwił nam wszystkim trzem braciom lewe papiery, to znaczy zmieniliśmy nazwiska, imiona, wszystko, każdy miał inne nazwisko. Ja się nazywałem Pawlicki, jeden brat Pawłowski a trzeci Kamiński. Wtedy do kuzynów Wyganowskich przyjeżdżali znajomi znad Bugu, gdzie prowadzili majątek. Zabrali mnie do pracy, do zbierania słoneczników, ale tylko na trzy miesiące. Ponieważ jednak Niemcy chodzili, wszędzie szukali i pytali się o mnie, więc w styczniu 1941 roku wyjechałem do Krakowa, do kuzyna. Tam zamieszkałem, zacząłem pracować w chemicznej fabryce. Jeździłem nawet do „Solvai”, w którym późniejszy papież – Jan Paweł II – w tym czasie też pracował. Zawsze się śmieję, że może ładował mi na przyczepę. Jeździłem i przywoziłem kredę, bo robiliśmy pastę do mycia rąk. Żeby nie tracić czasu z nauką, to zapisałem się na tajną akademię górniczo-hutniczo-mierniczą, która nazywała się Techniczna Szkoła Górniczo-Hutniczo-Miernicza w Krakowie. Profesorowie byli z Akademii Górniczej.
- Proszę powiedzieć, gdzie odbywały się zajęcia?
Zajęcia odbywały się na Krzemionkach w Krakowie, w jakimś szkolnym budynku. Chodziłem tam jeden rok i ukończyłem jeden rok tej szkoły. Później w 1942 roku wróciłem do Warszawy i od tego momentu mieszkałem cały czas w Warszawie. Wstąpiłem przedtem do ZWZ, później do AK, na Pradze, dlatego że miałem przyjaciela, który właśnie na Pradze miał znajomości. W każdym razie należeliśmy do AK właśnie na Pradze.
- Czym zajmował się pan w konspiracji?
To były przede wszystkim szkolenia, w tej chwili nie pamiętam już ulicy, pamiętam, że była jakaś szkoła podstawowa i myśmy tam się zbierali i tam mieliśmy różne ćwiczenia z bronią.
- Nie było ostrego strzelania?
Nie, strzelania nie.
- Nie mogło być hałasu. I to była szkoła na Pradze?
Na Pradze, już nie pamiętam, na jakiej ulicy.
- Pan znowu mieszkał na Powiślu, a konspirował pan na Pradze?
Nie, mieszkałem na ulicy Nowogrodzkiej, ktoś mi poradził, wynajmowałem pokój, najpierw na ulicy Kazimierzowskiej, a później na Nowogrodzkiej. Do konspiracji należałem na Pradze, bo miałem przyjaciela w Warszawie, który miał brata, mierniczego, który był właśnie związany z Pragą, gdzie miał jakichś przyjaciół. W każdym razie tam żeśmy trafili. Moim dowódcą plutonu był Czarnecki, pseudonim „Włóczęga”.
- Czy pamięta pan bardziej dramatyczne momenty z czasów konspiracji, przygody z Niemcami jeszcze przed wybuchem Powstania?
Tak, łapanki. Ponieważ na Saskiej Kępie mieszkała moja bratowa, często do niej jeździłem, a Niemcy bardzo często urządzali łapanki na Moście Poniatowskiego. Kiedyś, jadąc na Pragę tramwajem, (zawsze oczywiście jeździłem na tylnej platformie, żeby w razie czego uciekać), wtedy też jechałem na tylnej platformie i jak już tramwaj wjechał na wiadukt ze sto czy dwieście metrów, to wyminęły nas budy z Niemcami i nagle tramwaj zahamował i okazało się, że to łapanka. Momentalnie wyskoczyłem z tylnej platformy, myślałem, że polecę za tramwaj i się schowam. Tymczasem Niemcy stanęli w poprzek samochodami i z obu stron tramwaju zaczęli biec. Puściłem się biegiem w stronę Muzeum Narodowego, w stronę Smolnej. Oprócz mnie było jeszcze dwóch. Uciekaliśmy. To było pewnie ze sto pięćdziesiąt metrów odkrytej przestrzeni. Niemcy gonili, biegli za nami i strzelali. Jednego zabili na pewno, a drugiego, nie wiem czy postrzelili, bo w końcu sam zostałem. Tak uciekałem, że zgubiłem jeden but, leciałem jedną nogą boso. Najważniejsze, że jak zbiegłem z wiaduktu, to już byłem schowany trochę za rogiem i biegłem do ulicy Smolnej. Nie wiem, jak tam teraz jest, ale dawniej można było przejść na Smolną. Wybiegłem, ale Niemcy cały czas za mną biegli. Chciałem uciekać Smolną, tymczasem na Smolnej przy Nowym Świecie był jakiś budynek zajęty przez Niemców. Pamiętam, był ogrodzony zasiekami z drutu kolczastego przy Nowym Świecie. Jak biegłem w stronę Nowego Światu, to tamci Niemcy w budynku przy Nowym Świecie usłyszeli strzelaninę i zobaczyli, co się dzieje, zaczęli biec naprzeciwko mnie. Więc z jednej i z drugiej strony biegli Niemcy. Ale na Smolnej, blisko Mostu Poniatowskiego jest wnęka z kilku domów, zaraz koło gimnazjum Zamojskiego. Poleciałem do tej wnęki, bo innego wyjścia nie ma. Wnęka była zamknięta, więc nie było gdzie dalej uciekać, tylko poleciałem do ostatniego budynku, jakaś kobieta stała w bramie i mówi: „Panie, niech pan ucieka na ostatnie piętro, bo Niemcy lecą”. Myślałem, że ona mieszka na ostatnim piętrze, więc poleciałem na schody i chyba na czwarte piętro. Tymczasem ona weszła na pierwsze i weszła do domu. Wleciałem na czwarte piętro, pukam do jednych drzwi, do drugich, ale nikt nie otwiera, nikogo nie ma. Słyszę, że Niemcy wpadli na klatkę schodową i biegną po schodach do góry. Wszędzie po drodze stukają do drzwi i wszędzie zostaje po jednym Niemcu, widocznie sprawdzają mieszkania i lecą do góry, a ja tu stukam do jednych drzwi, do drugich i nikt nie otwiera. Kiedy usłyszałem, że są już piętro niżej, ostatni Niemiec jakiś został i tu biegnie do mnie, zobaczyłem go na półpiętrze, on mnie też zobaczył, ucieszył się, złapał za lufę karabinu i już nie chciał strzelać, tylko chciał mnie kolbą zdzielić i biegnie do mnie po tym ostatnim półpiętrze, w tym momencie, w ostatniej chwili uchyliły się drzwi tuż koło mnie. Zobaczyłem przez moment w szparze twarz przerażonej kobiety. Co było robić? Jakbym wleciał, to ten Niemiec by wleciał za mną. I tak źle i tak niedobrze, więc włożyłem jedną rękę i nogę w drzwi, żeby kobieta nie zatrzasnęła, a z drugiej strony całą siłą, ręką trzasnąłem tego Niemca pod brodę. Jeszcze sobie rozkrwawiłem rękę o sprzączkę, bo on był w hełmie. Niemiec się wtedy zachwiał i poleciał z tego półpiętra niżej, a ja wtedy wpadłem całą siłą do tego mieszkania i zatrzasnąłem drzwi. Kobieta przerażona, bo wyglądałem strasznie, bez czapki, z włosami zwichrzonymi, bez jednego buta, boso, więc nie wiedziała, czy to wariat czy bandyta, nie wiedziała, co się dzieje. Zaczęła przede mną uciekać, podnosić ręce do góry. A ja musiałem biec za nią, bo szukałem gdzieś wyjścia. Wreszcie złapałem ją i pytam się, czy tu jest jakieś wyjście. Ona mówi: „Jest, na drugą klatkę schodową”. Zaprowadziła mnie prędziutko, wypuściła i zatrzasnęła drzwi i koniec. Na tej klatce poszedłem pół piętra wyżej, bo tam był strych, ale patrzę, że wisi wielka kłódka, strych zamknięty, przejścia nie ma, więc wróciłem, usiadłem i wtedy widzę, że są spiżarnie. Przed wojną w kuchennej klatce schodowej były dwie spiżarnie, bo nie było lodówek, jedzenie trzymało się w takich spiżarniach. Były tam dwie spiżarnie, ale na nich wisiały wielkie, pordzewiałe kłódy. Spojrzałem, że u góry mają oberlufty, widocznie dla wietrzenia, i jeden jest uchylony. Oberluft zamykał się od środka. Momentalnie wskoczyłem, oparłem się nogą o kłódkę, podniosłem, wskoczyłem do środka. Pamiętam, że była tam jeszcze jakaś siatka przeciwko muchom. Wpadłem do środka między jakieś śmietany czy mleka. Tylko tyle, że zamknąłem od środka ten oberluft i już, cicho siedzę. Po chwili, po dwóch minutach może przylecieli Niemcy, bo przelecieli przez mieszkanie, zobaczyli, że mnie nie ma i szukali. Przylecieli na te schody, słyszę, że szarpią za kłódkę jedną, drugą. Nie przypuszczali, żeby ktoś zdążył otworzyć, wejść i żeby ktoś zamknął za sobą. Poszarpali te kłódki, zobaczyli, że nie ma nikogo i po pół godzinie uspokoiło się, wyszli. Wyszedłem tą samą drogą, usiadłem na schodach i siedzę. Posiedziałem parę minut i znowu pukam do tej samej kobiety, która mnie wpuściła. Otworzyła i przerażona mówi: „Skąd się pan tu wziął? Przecież tu Niemcy byli przed chwilą”. Mówię: „Nieważne, grunt, że jestem”. „Niech pan idzie prędko”. „Nigdzie nie idę, bo mam jedną bosą nogę, to jak wyjdę na ulicę bez buta”. Nie to nie. Za chwilę przylatuje, przynosi mi buty męża, żebym założył i żebym prędko wyszedł, bo sama się bała najbardziej. Tak zrobiłem, założyłem buty i wyszedłem. To była pierwsza łapanka. Niestety do tej pory nie miałem żadnych dobrych dokumentów pracy. Miałem dowód osobisty, ale zaświadczenie miałem byle jakie, z jakiejś kancelarii adwokackiej, mało ważne. Dlatego tak uciekałem i dlatego to było niebezpieczne. Wtedy dopiero wyrobiłem sobie dobre dokumenty, że pracuję w szwajcarskiej firmie „Komtrobid” jako robotnik. Już miałem mocniejsze dokumenty i byłem spokojniejszy. Bardzo dobrze, bo mi się przydały. Znowu jechałem na Saską Kępę do kuzynów i znowu była taka historia, ale przejechałem już przez Most Poniatowskiego i za mostem aż do samego ronda, do Saskiej Kępy wszystko było obstawione przez Niemców, więc już nie można było uciekać, tylko tramwaj zjechał z Mostu Poniatowskiego na dół do ronda i trzeba było wysiadać. Niemcy legitymowali i znaleźli w tramwaju teczkę z bronią. Widocznie ktoś wiózł broń. Wobec tego wszystkich zatrzymali, wylegitymowali i załadowali nas z powrotem do tego tramwaju, pełny tramwaj, dwa wagony. Z boku, koło tramwaju jechały niemieckie terenowe samochody z Niemcami z karabinami. Cały transport dowieźli koło Parku Paderewskiego do ulicy Kijowskiej. Naprzeciwko ulicy Kijowskiej na Targowej była jakaś komenda policji. Pamiętam, że dom był z białych cegiełek. Tam tramwaj się zatrzymał i nas wszystkich zaprowadzili na drugie podwórze. Z obu stron było obstawione, tak że nikt z nas nie mógł uciec. To było popołudnie, piąta godzina. Tam na drugim podwórzu na terenie komendy staliśmy z rękami go góry. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, bo ani nie legitymowali, ani nic się nie działo, tylko staliśmy tak do jakiejś jedenastej wieczorem, aż było już dobrze ciemno. Jak już noc była, to wtedy przyjechały jakieś budy i nas wyprowadzili kordonem i załadowali nas do tych bud. To były chyba ze dwa albo trzy ciężarowe samochody. Wtedy ruszyliśmy, nikt nie wiedział, gdzie ani po co, czy nas gdzieś rozwalą od razu. Dawniej z rozstrzelaniem to było nietrudno. Jechaliśmy Targową, później przez Most Kierbedzia. Później okazało się, że jedziemy do getta na Pawiak. Zawieźli nas na Pawiak. Wjechaliśmy do środka na olbrzymie boisko. Wyszło wtedy kilku Niemców z psami, kazali nam wysiadać, krzyki i tak dalej. Wysiedliśmy. Zaprowadzili nas od razu do jakiejś piwnicy. Jeszcze chyba nawet ta piwnica jest, ocalała. Wprowadzili nas do podwójnej celi, nie wiem, ile mogła mieć metrów, dwadzieścia pięć lub niewiele więcej, w każdym razie cela składała się z dwóch części. Nas było stu pięćdziesięciu, wszystkich tam władowali, więc był straszliwy tłok, nawet na dwóch nogach trudno było stać, tak było ciasno. To był 3 lipca, czyli straszne upały. W tej celi były tylko u góry dwa małe okienka, a tak to nie było żadnej innej wentylacji. Do tego przy wejściu był jakiś kibel do załatwiania potrzeb. Tak żeśmy tam stali, nie wiadomo po co do rana. Było tak gorąco, że człowiek się pocił. Zobaczyłem, że mam ubranie na wylot mokre od potu. Wobec tego wyjąłem dokumenty, które miałem i przez chusteczkę całą noc do samego rana trzymałem je w powietrzu, żeby nie zalały się napisy atramentowe. Rano nas stamtąd wyprowadzili i przenieśli do większego pomieszczenia. To była kaplica na Pawiaku, był ołtarz. To było już dużo większe pomieszczenie, mogło mieć osiemdziesiąt metrów czy więcej. Tam o tyle było już dobrze, że można było leżeć, jeden koło drugiego równo, całe sto pięćdziesiąt osób leżało na podłodze. Natomiast co jakiś czas jednego czy dwóch wołali, robili jakieś przesłuchania. W ogóle nastrój był straszny, bo tam byli najróżniejsi ludzie, jedni się modlili, inni przeklinali. Pamiętam szczegóły, jak jedzenie. Na przykład dawali jakąś marmoladę z buraków, weszli z kociołkiem marmolady i każdemu dawali w rękę. Rękę wyciągał, nachlapali i człowiek z ręki musiał to zjeść. To było straszne, człowiek ani się nie najadł, tylko się ubrudził, ale trzeba było to zjeść, bo zawsze to było coś. Tak żeśmy tam byli ze dwa, trzy dni. W międzyczasie na przykład kazali nam sporządzić listę według alfabetu. To też niektórych przeraziło, bo wtedy często były rozstrzeliwania. Listy według alfabetu, rozklejali na słupach, że to są osoby przewidziane do ułaskawienia, ale jeżeli coś się zdarzy, jakiś Niemiec zginie, to te osoby będą rozstrzelane. Tak było, wszyscy byliśmy do tego przyzwyczajeni. Po jakimś czasie było ogłoszenie, że ci, którzy byli na tej liście zostali rozstrzelani, bo się coś wydarzyło. Listę robili według alfabetu, ale ważna była pierwsza litera, druga po kolei już nie. Myśmy to sami robili. Jeden z nas dostał papier i coś do pisania, wywoływał i każdy się zgłaszał. Ponieważ byłem na „p”, Pawlicki, nas było stu pięćdziesięciu, więc orientowałem się, że koło setki na mnie zawołają. W ogóle cały czas, ciągle trzeba myśleć, bo Niemcy mogą rozstrzelać na przykład co piątego, co trzeciego, co drugiego, więc żeby nie być ani co dziesiątym, ani co piątym. Jak już wyczytywali, widać było, który ma jaki numer, więc jak już był sto drugi, to ja się zgłosiłem sto trzeci, jeszcze to było na „p”, więc w porządku. Zgłosiłem się jako sto trzeci, bo przez nic się nie dzieli, ani przez dwa, ani przez trzy. Tak na wszelki wypadek oczywiście. Wreszcie, przypuśćmy po trzech dniach, wyprowadzili nas na boisko. Ponieważ złapali ludzi z dwóch tramwajów, powiedzieli, żeby stanęli osobno ci, którzy jechali tramwajem „25”, osobno drudzy. Stanąłem w grupie osób nie z tego tramwaju, w którym znaleźli broń. Niemcy powiedzieli, żeby wskazać tego czy żeby sam się zgłosił, kto wiózł tę broń. Oczywiście nikt się nie zgłosił, więc urządzali nam, „padnij, powstań”, straszny kurz, straszny brud, człowiek spocony, w ogóle to wszystko razem to była makabra. Bieg, później zatrzymywali, żeby się przyznać, i znowu biegi, i tak cały dzień. Na przykład Niemiec przyleciał i mówi, że teraz to już ostatecznie daje nam trzy minuty czasu do tego, żeby się zgłosił, jak nie, to będzie z nami koniec. W ogóle do tej pory nikogo nie legitymowali, tylko tak jak złapali, tak wszyscy biegali. Pomyślałem sobie, że muszą chyba wylegitymować, bo tam różni ludzie są, niektórzy są potrzebni, na przykład byli tam kolejarze. Rzeczywiście po trzech dniach zaczęli legitymować. Stanęło kilku Niemców i kazali do siebie podchodzić i legitymowali każdego. Jak wylegitymowali, to dzielili na trzy grupy stojące w odległości trzydziestu czy pięćdziesięciu metrów. Można było się mniej więcej zorientować, jakie te grupy są, że na przykład kolejarze są w innej grupie, a pamiętam, jeden, co miał tylko legitymację wędkarską, nic innego nie miał, to został skierowany do innej grupy. Po kolei wszyscy podchodzili. Jak podszedłem, to tak rozumowałem, że najważniejszy jest dowód osobisty, a nie świadectwo pracy. Wtedy to była tak zwana kenkarta. Ponieważ mieszkałem wcześniej przez długi czas w Krakowie, to wyrabiałem kenkartę w Krakowie. Uważałem, że najpierw trzeba pokazać dowód osobisty, a później dalsze dowody. Jak podszedłem do Niemca, to pokazuję mu kenkartę. On tylko spojrzał:
Crakow?To mu wystarczyło, że jestem podejrzany, bo skąd znalazłem się w Warszawie, jak jestem z Krakowa. Chciałem mu pokazać dowód z pracy, nic nie chciał, tylko
Crakow, Crakow. Odszedłem. W takich wypadkach zawsze trzeba szybko myśleć. Podążam wolnym kroczkiem, patrzę, że do najgorszej grupy, tam, gdzie ten człowiek ma legitymację wędkarską, a kolejarze są w innych grupach. Co robić? Przebiegnę do drugiej, ich jest paru, Niemiec zobaczy, że chcę go oszukać, wyjmie pistolet i strzeli od razu mnie zastrzeli. Uszedłem z dziesięć kroków, odwróciłem się, złapałem wszystkie dokumenty i biegnę z powrotem do grupy legitymujących. To zawsze mniejsze zło. Podbiegłem, zmieszałem się znowu z tłumem legitymowanych i stanąłem do innego Niemca. Podszedłem do innego i już nie pokazuję karty tylko świadectwo pracy, a właśnie wtedy już miałem wyrobione bardzo dobre dokumenty, że pracowałem w austriackiej firmie jako robotnik drogowy. On to przeczytał i skierował mnie do innej grupy, okazało się, że najlepszej, właśnie tam, gdzie byli kolejarze. Niemcy najpierw zawołali najgorszą grupę, ustawili w czwórki czy w dwójki i zabrali ich, pomaszerowali z powrotem do piwnicy. Ich los był najgorszy, bo mogli być na drugi dzień rozstrzelani. Druga grupa była trochę lepsza, zabrali ich na Pragę, na ulicę skąd wywozili na roboty. Trzecią grupę, najlepszą, to znaczy tę, w której byłem, uformowali w czwórki i wyprowadzili poprzez getto do bramy naprzeciwko sądów na ulicę Leszno. Tam nas po prostu wypuścili. To tyle. Poszedłem wtedy do swoich kuzynek na Świętokrzyską. Otworzyła mi kuzynka, patrzę, ona z przerażeniem za głowę się złapała: „Jacek, jak ty wyglądasz?!” Myślała, że ja tak chodzę, a ja po prostu byłem od góry do dołu zakurzony, spocony, więc wszystko się przyklejało. Mówię: „Ty nie wiesz, gdzie byłem, to ci opowiem”. To właściwie jest koniec opowiadania o Pawiaku.
To było na miesiąc przed Powstaniem, 3 lipca 1944 roku.
- 3 lipca pana aresztowali. Kiedy pan wyszedł?
Szóstego, siódmego.
- Jak pan wspomina wybuch Powstania, co pan wtedy robił?
Mieszkałem na ulicy Nowogrodzkiej 23. Natomiast należałem na Pradze i tam mieliśmy punkt zborny, tam mieliśmy się stawić po zawiadomieniu. Wszyscy musieli czekać w mieszkaniach na zawiadomienie. Ponieważ należałem ze swoim przyjacielem, to on czekał razem ze mną u mnie w domu. Tak czekaliśmy, ale nikt nie przychodził. To już było 1 sierpnia. Tego zawiadomienia nie było, więc pomyśleliśmy, że może sami pójdziemy na Pragę, bo już czuliśmy, że Powstanie ma być. Wybraliśmy się, ale mosty były obstawione, Niemcy legitymowali, woleliśmy nie ryzykować, ostatecznie kazali czekać w domu, to czekamy w domu, po co się mamy sami do Niemców pchać. Miałem narzeczoną na Żoliborzu, która przyszła do mnie jeszcze tego dnia, była parę godzin. Później, po południu wyszedłem odprowadzić ją do tramwaju i już miała wsiadać do tramwaju na Żoliborz jak się zaczęła strzelanina, więc już jej nie puściłem, tylko wróciliśmy z powrotem na Nowogrodzką do domu. W końcu już wtedy żeśmy się zorientowali, że to już jest Powstanie, a my nie jesteśmy zawiadomieni. To już zrobił się wieczór, ludność zaczęła budować barykady, więc wyszliśmy wszyscy do budowania barykad w poprzek Nowogrodzkiej, Kruczej. W całym tym rejonie budowaliśmy barykady. Poza tym już było słychać radio na głos, więc już wszystko było wiadomo, że to jest Powstanie. Pół nocy stawialiśmy barykady i na drugi dzień znowu czekamy, zastanawiamy się, co robić. Czekając, wyglądając przez okno 2 sierpnia, w pewnym momencie zobaczyliśmy, jak od bramy do bramy przebiega w polskim wojskowym mundurze jakiś oficer. Zbiegliśmy na dół do niego i mówimy mu jak sprawa wygląda, że mamy przydział na Pradze, ale tam żeśmy się nie dostali, niech powie, co mamy robić. On mówi, że gdzieś idzie jeszcze kawałek do Marszałkowskiej, zaraz będzie wracał, za pół godziny, żebyśmy byli w bramie po przeciwnej stronie, on będzie wracał, to nas zabierze i jeszcze, jeśli ktoś inny by chciał, to też zabierze. Polecieliśmy prędko na górę, pożegnaliśmy się, wzięliśmy, co się dało, jakieś lepsze buty, ubranie. Za pół godziny żeśmy zeszli na dół, rzeczywiście przyszedł. Okazało się, że był to porucznik Szumski, który był dowódcą plutonu. Porucznik Szumski zabrał nas i zaprowadził na ulicę Kruczą 7, gdzie dostaliśmy nocleg. Okazało się, że on grupował cały pluton, nie wiem, jaką ilość żołnierzy, po prostu robił zgrupowanie. Na Kruczej 7 na drugi dzień żeśmy już przystąpili do walki. Krucza 7 jest zaraz przy Pięknej. Jakoś po klatkach schodowych wyszliśmy na dom przy ulicy Pięknej. Po drugiej stronie na Pięknej była „Mała Pasta”, w której byli Niemcy. Jako broń mieliśmy przeważnie tylko butelki z benzyną, dużo tych butelek i trochę granatów, które żeśmy rzucali na „Pastę” i na jakiś czołg, który podjechał. Wtedy zetknąłem się ze śmiercią, był pierwszy zabity, który wypadł z mieszkania, dostał w plecy. Pamiętam różne incydenty. Jak byłem ze swoim przyjacielem, który był przy oknie i rzucał, a ja podawałem mu butelki, które leżały pod ścianą. W pewnym momencie Niemcy rzucili granat, który wpadł do naszego pokoju. Błyskawicznie pomyślałem, co robić. Na wszelki wypadek rzuciłem się na butelki, przykryłem, bo jak trafi w butelkę, to będzie wybuch i katastrofa, bo to były zapalające butelki, więc lepiej niech mnie trafi jak butelkę. To był straszny wybuch, tak że później byłem głuchy przez dłuższy czas. Kwaterę mieliśmy na Kruczej, ale później się to przenosiło, między innymi na Nowogrodzką 2. Żeśmy wymaszerowali w Aleje Ujazdowskie na Gimnazjum Królowej Jadwigi, które było na rogu Alei i Placu Trzech Krzyży. Tam, gdzie teraz stoi pomnik Wincentego Witosa, to tam był jeszcze jeden blok gimnazjum. Ponieważ Niemcy byli w tym gimnazjum, to myśmy w sąsiednim domu weszli na dach i przez dach do tego gimnazjum. Tam było duże podwórko, gdzie żeśmy rzucali pochodnie zapalające, butelki i granaty, z dachu do okien do Niemców. Wykurzyliśmy Niemców z Gimnazjum Królowej Jadwigi, Niemcy się wynieśli na drugą stronę ulicy Wiejskiej, a ten dom opuścili, więc można powiedzieć, żeśmy zdobyli to gimnazjum. Takie były różne walki na początku. Poza tym dłuższy czas miałem stanowisko na balkonie na ulicy Brackiej na przeciwko BGK, na rogu Nowogrodzkiej i Brackiej. Niestety nie udawało się zdobyć BGK.W ogóle do oddziałów nie przyjmowali dzieci, niektórzy nie wiedzą, myślą, że tam dzieci walczyły. Tylko dobrowolnie jacyś chłopcy byli, którzy mieli dziesięć czy jedenaście lat w jakimś hełmie strażackim. Zapamiętałem taki fakt, że chłopiec dostał jakąś wielką białą płachtę i wysłali go Alejami Jerozolimskimi, poleciał do BGK do Niemców z żądaniem, żeby się poddali. Wiem, że mu nie dali żadnej odpowiedzi, ale wrócił z powrotem, wypuścili go. To były takie szczegóły. Poza tym byli już pierwsi zabici, moi koledzy. Tak było przez kilka dni do ósmego, dziewiątego sierpnia. W międzyczasie chodziłem na Nowogrodzką, bo to wszystko było blisko w tym rejonie, w nocy wyrywałem się na godzinę i szedłem do swojego domu, gdzie była moja narzeczona. Wtedy przyszedł rozkaz, nagle przenieśli nas na Czerniaków na ulicę Okrąg, róg Ludnej. Pamiętam, że mieliśmy kwaterę na pierwszym piętrze. W pobliżu Ludnej była gazownia, gdzie też walczyliśmy i wygoniliśmy Niemców. Stamtąd żeśmy przeszli na ulicę Zagórną, ale to już był wrzesień. Cały czas właściwie byliśmy na Solcu i tam żeśmy ostrzeliwali wiadukt Mostu Poniatowskiego, bo Niemcy cały czas tam byli i była ciągle wymiana ognia.
- Proszę powiedzieć o sierpniu, o Śródmieściu, o Kruczej, o Brackiej. Jaka atmosfera panowała na co dzień, jak pan wspomina postawy ludności cywilnej w tych sierpniowych dniach?
Z początku sierpnia za bardzo nie zwracałem na to uwagi. Pamiętam postawę ludności już później na Czerniakowie w pierwszych dniach września. Moim zdaniem postawa ludności cywilnej była nadzwyczajna, bo ludzie byli w piwnicach, ale stawali przy ścianach, żebyśmy mogli biegać, żeby kontakty były. Pamiętam na przykład na ulicy Idźkowskiego, myśmy byli po jednej stronie ulicy i zaczęliśmy atakować drugą stronę ulicy, rzucać granaty, strzelać, to jak atak szedł, to ludzie krzyczeli: „Hura, hura, hura!”. Było to nadzwyczajne. Cały czas uważam, że postawa ludności cywilnej była bardzo dobra, nadzwyczajna.
- W jakich warunkach przychodziło nie tylko walczyć, ale żyć na co dzień? To był czas, kiedy nie było tam wody, jak wyglądało zaopatrzenie?
Było dobre, bo tam różne sklepy, u Bukieta żeśmy coś zdobywali, były składy jakiegoś jedzenia. Dopiero we wrześniu zaczęło się źle. Było coraz gorzej. Posunęliśmy się aż do ulicy Łazienkowskiej. Byliśmy po jednej stronie Łazienkowskiej w małych domkach, jednopiętrowych czy parterowych, a po drugiej stronie był stadion na Łazienkowskiej. Niemcy przyjeżdżali na ten stadion czołgami i do nas strzelali, więc walka była bardzo ostra. Wreszcie musieliśmy się stamtąd wycofywać, bo Niemcy chcieli nas odciąć, przeciąć Czerniakowską.
- Jaką miał pan broń jako strzelec?
Miałem karabin maszynowy, erkaem, który został wymontowany właśnie na samym początku na ulicy Pięknej przy Kruczej, gdzie zdobyliśmy butelkami z benzyną niemiecki czołg. Rzucaliśmy butelki z ulicy Pięknej, Niemcy wyskoczyli, uciekli i żeśmy zdobyli czołg. Koledzy bardziej fachowi w tych sprawach wymontowali, co się dało z tego czołgu, między innymi erkaem, który myśmy dostali i cała sekcja była cały czas z tym erkaemem. Nas było osiem osób. Do dzisiaj pamiętam, że to była czeska zbrojówka. Wtedy właśnie, o ile z początku byłem cały czas z przyjacielem, to wtedy rozdzieliliśmy się. Zostałem z erkaemem. Jak żeśmy zeszli na dół na Czerniakowską, tam żeśmy zdobyli elkaem, lekki karabin, który miała druga sekcja. Mój przyjaciel był właśnie z elkaemem. Później jak się wycofywaliśmy z Łazienkowskiej, to też było tak jakoś, że wszyscy przechodzili, karabin maszynowy szedł naprzód, stawał i osłaniał ogniem a wszyscy przechodzili. Ten drugi karabin maszynowy znowu pięćdziesiąt metrów dalej i tak żeśmy się zmieniali. Wtedy, to już był 13 września, mój przyjaciel z tym elkaemem zginął, został tam zabity. Myśmy jeszcze przeszli do ulicy Zagórnej, a oni już nie i tam go zastrzelili.
- Jak się nazywał pana przyjaciel?
Olgierd Stankiewicz, „Fuks”. Mam całą ewidencję, cały indeks nazwisk i pseudonimów całej drużyny, tam wszyscy są wymienieni i jest napisane, gdzie kto zginął.
- Jak wyglądały pana dalsze losy od 13 września?
Moim dowódcą drużyny był niejaki Wójcik, „Grey”. On wyszedł kanałami z „Radosławem”. Ponieważ tej nocy zginął mój przyjaciel starałem się go odnaleźć, cały czas byłem tym zajęty, dlatego się nie zabrałem. Oni wyszli w nocy kanałami z Czerniakowa na Mokotów. Jak się zorientowałem, to już ich nie było. Następnego dnia przyszli Rosjanie, Wojsko Polskie Berlinga. Jak już żeśmy wycofali się z Łazienkowskiej, to wtedy front był na ulicy Zagórnej, Czerniakowskiej. Byłem w tym domu, który miał okna wychodzące na Zagórną. Byłem z moją narzeczoną, która mnie odnalazła i uprosiła, żeby ją też przyjąć do akcji. Miałem karabin maszynowy. Byłem z narzeczoną na parterze od strony ulicy Zagórnej, gdy nadleciały samoloty i zbombardowały ten dom. Wtedy pierwszy i ostatni raz w życiu słyszałem, jak nade mną piętro po piętrze wali się dom. Wleciało wszystko do nas do środka na parter, całe cztery piętra zsypały się na parter, a myśmy zostali przy oknach. Nas nie zasypało tylko odcięło. Po pierwsze Niemcy byli po drugiej stronie ulicy, a po drugie okna były zakratowane. Przede wszystkim trzeba wiedzieć to, że jak jest wybuch lub zawalenie, to w ogóle robi się ciemno, że nic nie widać na pięć centymetrów, trudno to sobie wyobrazić, ale nie widać nic, bo robi się taka zawiesina kurzu. Myśmy zostali zupełnie odcięci. Trzeba było do tyłu, przez gruzy, przez pierwsze piętro przejść, żeby wyjść. To był taki kwadrat Czerniakowska róg Zagórnej, a w środku stał blok jedno-, dwu- czy trzypiętrowy. Jak zbombardowali to myśmy musieli uciekać do środkowego bloku. W każdym razie jakoś żeśmy się przedostali. Jak ten dom został zbombardowany, to całe wiązania dachowe, wszystko poleciało na dół. Wtedy Niemcy, jak wjechali czołgami, to miotaczami ognia zapalali te wiązania, które były pod naszym środkowym blokiem, żeby nas po prostu spalić. Pamiętam, że wtedy w tym środkowym bloku były wanny pełne wody. Ludzie naszykowali je na wszelki wypadek. Pamiętam jak myśmy wiadrami łapali tę wodę, wyskakiwali na okna i chlupali na te palące się drewna i uciekali z powrotem. I tak aby do wieczora, bo jak się zrobił wieczór, tośmy przeszli na ulicę Idźkowskiego. Na Idźkowskiego przyszli już berlingowcy, z entuzjazmem, że nadzwyczajnie, że zaraz wejdą do miasta i tak dalej. Byli dobrze uzbrojeni, nie mówiąc, że mieli armaty, wielkie, długie rusznice przeciwpancerne. Jak oni tylko przyszli to powiedzieli, że teraz oni będą tu rządzić i zamienili nas. Tymczasem to byli ludzie niewyszkoleni chyba, czy w ogóle tacy, którzy nigdy w walkach ulicznych nie brali udziału. To się odbywało w ten sposób, że taki facet wyjrzał i trach, już go nie ma, drugi wyjrzał, już go nie ma. Na podwórku domu na Idźkowskiego układali stosy trupów. Wtedy padł na tych berlingowców blady strach, zobaczyli, co się dzieje, bo myśleli, że tak wejdą i pójdą. Walka uliczna to nie było takie proste. Strach na nich padł i po prostu odwrotnie, myśmy zaraz z powrotem przejęli po nich punkty oporu. Pamiętam jeszcze, jak z tymi długimi rusznicami, że obrócić się nawet nie mogli, do piwnic się chowali. Byli przerażeni. Jak mówiłem ludność cywilna nadzwyczajnie dobrze się zachowała. Jak chcieliśmy odbić dom po drugiej stronie ulicy, wszyscy krzyczeli: „Hura, hura!”. Ale tan cały atak się nie udał, to było już popołudnie, tak że niestety zaczęli się wycofywać stamtąd. Berlingowcy strzelali, na pewno niejednego powstańca zabili, bo przecież powstańcy przeważnie byli w niemieckich mundurach, mieli opaski. Berlingowcy sami się bali, walili z karabinów maszynowych do każdego, kogo zobaczyli.
- Pan też miał niemiecki mundur?
Tak, miałem niemiecki mundur i opaskę. Teraz dokładnie nie pamiętam, czy miałem tylko spodnie niemieckie. Jak żeśmy przyszli na Czerniaków, to na ulicy Ludnej Niemcy mieli magazyny, gdzie było masę mundurów różnych i stamtąd żeśmy je wzięli.
Miałem, też niemiecki. Były oczywiście opaski, myśmy się poznawali, ale berlingowcy za bardzo nie poznawali. Potem był dom na Idźkowskiego i wtedy to już się zaczęły najgorsze, najbardziej tragiczne dni ze wszystkich. Przede wszystkim był głód, już nie było co jeść. Któregoś września, już nie pamiętam, dwunastego czy może piętnastego, został ranny „Kryska”, dowódca. Wtedy już myśmy myśleli, żeby przedostać się na Pragę. Ponieważ już berlingowcy przypływali, to mieli przewieźć „Kryskę” na noszach na drugą stronę Wisły. Mówię do swojej narzeczonej: „Bierz z drugiej strony nosze, płyniemy razem z nim”. Tak to stały warty i nikogo nie puszczały. Swoją drogą, to nie rozumiem, dlaczego. We wszystkich przejściach nikogo nie puszczali w stronę Wisły.
- Na warcie stali berlingowcy?
Nie, powstańcy. Myślałem, że z tymi noszami przedostaniemy się. Przeszliśmy i przebiegliśmy z tymi noszami, ubiegłem z pięćdziesiąt metrów, patrzę, ją zatrzymali, nie puścili. Zostawiłem nosze i wróciłem do niej z powrotem, tak że byliśmy razem cały czas. Było coraz gorzej, Niemcy bardziej atakowali, trzeba było się znowu wydostawać dalej na ulicę Solec, już nie pamiętam numeru, 50 czy 35. Pamiętam tylko jak żeśmy w nocy tam szli gęsiego przez jakieś ogrody działkowe. To było jedno z bardziej charakterystycznych i bardziej tragicznych przejść. Człowiek był zmęczony już zupełnie do ostatnich granic. Szliśmy i nagle pali się wszystko dookoła, ziemia się pali. To były ogródki działkowe, gdzie były grządki, którymi płynął ogień. Wszystko się paliło, straszliwie gryzący dym i my przez to szliśmy. Człowiek myślał, że jest w piekle. Później po wojnie dowiedziałem się, że tam obok była fabryka ultramaryny i siarka się wylała i wszędzie płynęła. Myśmy przez to szli, dym palącej się siarki był straszliwie duszący, szliśmy zupełnie jak przez piekło. Doszliśmy do ostatniego budynku, już nie pamiętam, który to był numer na Solcu. Trzeba było walczyć dalej. Zajęliśmy ten budynek. Wracając jeszcze do berlingowców, którzy byli tacy przerażeni, co to się wyprawia. Część berlingowców, jak zobaczyli, że to taka masakra, od razu poddała się Niemcom, a Niemcy ich wzięli pod ścianę i wszystkich rozstrzelali, więc już się więcej nie poddawali. Ostatnia nasza baza była na Solcu. To już był mniej więcej 20 września. Tam żeśmy się ostrzeliwali, ciągle się zmieniał dowódca, bo a to zginął, a to co innego się stało. W tym domu na Solcu były wielkie sale, pomieszczenia. Pamiętam, to było w ciągu dnia, to było chyba południe, chwila była wolniejsza, czy był jakiś mniejszy atak, Niemcy tak nie strzelali, szedłem z narzeczoną trzymając ją za rękę, żeby gdzieś się położyć i odpocząć, zdrzemnąć się chociaż ze dwie godziny. W tym momencie wpadł pocisk, nawet nie wiem, czy to nie od Rosjan z drugiej strony. Zrobiło się ciemno, na pięć centymetrów nie było nic widać, poczułem tylko, że narzeczona wysuwa mi się z ręki, więc wziąłem ją jakoś pod głowę, zacząłem wyciągać. Później patrzę, a całą rękę mam we krwi. Okazuje się, że ma przeoraną całą głowę jakimś odłamkiem. Sanitariuszki były tam zaraz oczywiście, obandażowały jej głowę, wziąłem ją do sali pod samą ścianę, położyłem i leżała, a sam poszedłem dalej znowu strzelać czy bronić się. Tam to już była straszna jatka. Sam widziałem takich rannych, na przykład jeden utkwił mi w pamięci, że chodził po omacku, a zamiast twarzy była tylko jedna masa, nie było widać ani oczu ani nic. Coraz więcej rannych kładli. Wieczorem patrzę, że w ogóle nie mogę dojść do narzeczonej, bo muszę iść po ludziach, którzy leżą ranni, a przecież nie można było palić żadnego światła. Była już zupełna makabra, już nie pamiętam, raz mi się udało do niej podejść, ale później nie.
- Czy pana narzeczona była wtedy przytomna?
Jeszcze trochę rozmawiała. Miałem kolegę, pseudonim „Baran”, który był ze mną, bo już mój przyjaciel nie żył. Poprosiłem go, żeby mi pomógł znieść narzeczoną nad Wisłę, że jakoś ją zaciągniemy i w nocy spróbujemy, bo jednak były możliwości przedostania się na drugą stronę, bo ciągle przypływali, więc można było się tam przedostać. W pierwszej fazie nie puszczali tam, ale teraz to już wszystko można było, nie trzeba było się pytać. Nad Wisłę było jakieś trzysta, czterysta metrów. Ale całe pomieszczenie usłane tak, że w ogóle mowy nie ma, żeby do niej dojść, makabra. Zobaczyliśmy, że akurat tam, gdzie ona leżała jest okno tylko zakratowane. Z drugiej strony jakoś doszliśmy, wyrwaliśmy czy wybiliśmy kraty. Muszę powiedzieć, że w nocy można było takie rzeczy robić, bo w nocy nigdy Niemcy nie atakowali, była cisza i spokój. Doszliśmy tam i przez to okienko wyciągnęliśmy ją do góry i na kocu jakoś, czołgając się, żeśmy ją ciągnęli w stronę Wisły. Były wyrwy, doły i co chwila pełno trupów. Ostatnie dni Powstania to już była kompletna makabra. Dociągnęliśmy ją we dwóch na sam brzeg Wisły, ale nie było łodzi, nie przypływały. Już wtedy akurat berlingowcy przestali przypływać. Czekaliśmy do godziny trzeciej, czwartej nad ranem. Widzimy, z Pragi do nas płyną trzy łodzie z berlingowcami, to już były ostatnie łodzie. Przypłynęły. A na brzegu oprócz powstańców zebrał się tłum cywilów, którzy też chcieli jakoś się przedostać na Pragę. Jak te łodzie zaczęły podpływać, to ludzie wychodzili po szyję do wody, wyrzucali berlingowców z łodzi i sami wsiadali. Tak to się odbywało. To już był koniec świata, nie było żadnego ratunku i w ogóle każdy robił, co chciał. Widziałem takie przypadki, że jak łódź była już napełniona, to przyleciał jakiś z karabinem i krzyczy, że jak go nie wpuszczą, to zaraz będzie strzelał, bij zabij, jeden na drugiego. W tej sytuacji, kiedy wszyscy wychodzili już do wody i nie dali tej łodzi podpłynąć, mówię do kolegi: „Weź ją na ręce, trzymaj, ja pójdę i zajmę miejsce w łodzi, a ty mi ją przyniesiesz, podasz”. Tak zrobiłem, podszedłem, władowałem się do tego pontonu. Widzę, że idzie facet i niesie ją z obandażowaną głową, więc wołam: „Tutaj, tutaj, dawaj!”. Podszedł do mnie, złapałem ją, wciągam do środka. Wciągnąłem ją na tę łódź, tymczasem jeszcze więcej, jeszcze więcej ludzi i łódź odwróciła się do góry dnem, wylecieliśmy i żeśmy wpadli do wody. Woda tam już prawie była bez gruntu. Złapałem ją wpół i płynę, ale ja raczej słabo pływam, wreszcie jakoś dotknąłem dna i ją wyciągnąłem, a ona mówi: „Dziękuję panu bardzo”. Okazuje się, że to była w ogóle obca dziewczyna, a po ciemku widziałem obandażowaną głowę, myślałem, że to jest moja narzeczona. O mały włos utopiłbym się, a jakąś obcą dziewczyną wyciągałem. Wychodzę i patrzę, że kolega stoi na brzegu z narzeczoną. Poczekaliśmy aż się zrobiło jasno. Trzeba wracać. Wszyscy się bali. W dzień nad Wisłę nie można było przebiec, nie można było na brzegu siedzieć, bo Niemcy ze wszystkich stron strzelali, więc jak się zrobi dzień, to nas wybiją jak kaczki, a tam jesteśmy w domu, w piwnicach. Wzięliśmy ją i taszczymy z powrotem. Co chwila puszczali jakieś świece, że robiło się jasno, co chwila pociski, które w ten kilkusetmetrowy odcinek biły bez przerwy. To były działa kolejowe z Bielan czy skądś strzelali w ten odcinek, bo wiedzieli, że tu jest przeprawa. Niemcy bali się Rosjan, żeby nie przeszli, dlatego wszyscy bili w to miejsce. Przypuśćmy, jak na Czerniakowskiej taki pocisk spadał przed domem czteropiętrowym, to cała kamienica szła w gruzy. Zataszczyliśmy moją narzeczoną z powrotem, ale nie było mowy, żeby wejść na tę salę, wszystko zasiane rannymi i trupami. Posadziłem ją na schodach do piwnicy, ale ona już była ledwie żywa. Trzydzieści metrów w stronę Wisły była wieżyczka, dostałem rozkaz, żebym wlazł na tę wieżyczkę. Nie pamiętam, czy miałem zorientować się, gdzie są Niemcy czy strzelać. W każdym razie wszedłem na tę wieżyczkę i po jakiejś pół godzinie czy godzinie, to był już dzień, dziewiąta czy dziesiąta rano, jakiś pocisk trzepnął w tę wieżyczkę i wszystko razem, ja z tymi gruzami spadłem z tej wieżyczki na dół. Przywalony cegłami, zacząłem się wygrzebywać. Jakoś się wygrzebałem, ale to trwało chyba ze dwie godziny. Chciałem pójść do tego domu, a tam patrzę, w oknach wszędzie już są Niemcy, rzucają granaty, strzelają, mordują. Wtedy pomyślałem chwilę, co zrobić, wrócić tam, to nawet nie dojdę, a mnie ustrzelą albo jak dojdę, to tym bardziej. Co robić? Znowu trzeba błyskawicznie myśleć. Czasem mam wyrzuty sumienia, że nie wróciłem, tylko zostawiłem narzeczoną, która jeszcze żyła. Ale wracanie to pewna śmierć. Wobec tego puściłem się biegiem w stronę Wisły, mimo że wszyscy wiedzieli, wszyscy byli pewni, że w dzień tam nikt nie przejdzie, bo tam jeszcze jest wał przeciwpowodziowy, trzeba iść pod górę. Co z tego, że jak nawet dobiegnę do Wisły, jak nawet wskoczę do Wisły, to pomijając, że słabo pływam, to zaraz, momentalnie Niemcy mnie ustrzelą, bo widać ze wszystkich stron. Ale puściłem się biegiem na oślep, klucząc, bo strzelali z karabinów maszynowych, ale jakoś mnie nie trafili. Przebiegłem przez wał i z takiego największego rozpędu do Wisły. Spadłem na sam dół do Wisły. Wtedy podniosłem głowę i patrzę, że mnie tu w ogóle nie widać, bo jest skarpa. Niemcy byli wszędzie na brzegu, ale nie widzieli przy tej skarpie, do samej wody, tak nisko nie było Niemców, tylko byli wszędzie na górze, a spadłem do samej wody. Zobaczyłem, że stoi zatopiony do połowy statek „Bajka”. Podczołgałem się do tego statku, myśląc, że tam się schowam. Wszedłem tam, statek był zatopiony, maszyny, wszystko było w wodzie. Wszedłem do wody po szyję, trzymałem się jakiegoś żelaza. W wodzie od jedenastej czy dwunastej w południe stałem do wieczora. Pomijając już, czy dobrze pływam czy nie, ale z daleko na Wiśle ustrzeliliby mnie, a tutaj nie było mnie widać, więc dlatego chciałem przeczekać na tym statku do wieczora. Niemcy nawet wpadli raz na ten statek. Pływał tam wyplatany fotel z trzciny, którym się przykryłem, tak że nawet jakby Niemiec wpadł to zobaczyłby fotel, a nie widzi mnie. Do wieczora przestałem w tej bieżącej wodzie. Zorientowałem się, że kilka metrów ode mnie jakiś inny powstaniec czy może cywil też siedzi w wodzie i też czeka do wieczora. Rozmawialiśmy, jak się wydostaniemy. Ustaliliśmy, że zdejmiemy i weźmiemy we dwóch drewniany trap, rzucimy na wodę i trzymając się, popłyniemy. Tak żeśmy postanowili. Jak się zrobiło ciemno, to żeśmy ten trap wzięli. W pewnym momencie, jak rzuciliśmy ten trap, on wskoczył do wody, złapał się i odpłynął, a ja nie zdążyłem, tylko może mu puściłem parę słów. On popłynął na tym trapie i koniec, zostałem bez niczego. Wobec tego wyszedłem ze statku na brzeg. Już było ciemno, więc mogłem spokojnie chodzić, poruszać się, ludzi nie było, nikogo nigdzie, tylko same trupy. Zastanawiałem się, co dalej zrobić. Opadały mi spodnie, a tam leżał trup berlingowca, więc zdjąłem z niego taki szeroki wojskowy pasek do spodni, który nawet później miałem. W pewnym momencie patrzę, a powyżej tego miejsca, kilkaset metrów powyżej Mostu Poniatowskiego była zbombardowana przystań wioślarska, chyba jest do dzisiaj. Wodą płynęły jakieś szumowiny, wiry się robiły, woda się kręciła. Zobaczyłem, że czasem z tej przystani płynie jakiś kawałek drewna. W pewnym momencie widzę, że płynie kajak, zaczyna się kręcić i jest blisko. Wskoczyłem do wody, złapałem kajak, myślę: „Kajak, pierwszorzędnie”. Podciągnąłem go i wtedy zobaczyłem, że jest bez dna, zupełnie nie miał dna, z obu stron była sama obudowa, ale zawsze coś. Po prostu trzymając ten kajak łapałem różne kawały drewna, deski, które czasem płynęły i utykałem w dziób i w tył kajaka. Utykałem i utykałem i napchałem pełno tych różnych desek i kawałków drewna i zobaczyłem, że zrobiła się z niego tratwa. Usiadłem okrakiem, zanurzyłem się do połowy, do pasa, ale nie więcej, złapałem jakąś deską i zacząłem płynąć. Tak płynąłem na drugą stronę. Wtedy zorientowałem się, że tylko kilkadziesiąt metrów było nurtu bez gruntu, a dalej to już była płycizna i można było wyjść, więc tylko przepłynąłem ten kawałek i zszedłem, ale wziąłem ze sobą, wyciągnąłem na piaszczystą plażę, nie wiem po co, ten kajak. Wtedy zobaczyłem olbrzymie napisy wzdłuż Wisły, jakieś sto czy pięćdziesiąt metrów od Wisły
Minen, minen. Nie wiem, czy to Niemcy napisali jeszcze przed opuszczeniem Pragi. Znowu się zmartwiłem, mówię: „Marnie, choroba, ciężko, jak wyjdę i wejdę na minę, to też źle”. Wobec tego znowu zepchnąłem na wodę ten kajak i przepłynąłem jeszcze ze sto albo dwieście metrów w stronę Mostu Poniatowskiego. Już prawie blisko mostu wyjrzałem, a tu nie ma już tych napisów. Wobec tego wyszedłem, wyciągnąłem kajak na brzeg i wtedy, teraz to mogę powiedzieć, zaczął się najbardziej przykry moment z całego Powstania. Było głucho, pusto, czasem tylko jakieś świece w górze na spadochronach, wszędzie wielkie leje po bombach, po pociskach, masa jakichś przewodów, drutów. Ale wyszedłem i idę. Nagle, jak spod ziemi wyskoczyło z piętnastu berlingowców, idą do mnie. Właśnie to wspominam jako najbardziej przykry moment, bo myślałem, że już jestem w domu, a tutaj: „Ręce do góry!” i pyta się ktoś, czy mam jakąś broń.
- Zatrzymajmy się na chwilę, bo to był taki moment zwrotny. Proszę teraz opowiedzieć o 8 września, o tańcach na Zagórnej.
8 września byliśmy na ulicy Zagórnej, mieliśmy kwatery na pierwszym piętrze. Ciągle cały teren był ostrzeliwany z ciężkich dział kolejowych przez Niemców, tak że leciały całe beczki. To było i widać i słychać, był straszny huk i gwizd jak przelatywała. Jak taka beczka upadła na progu jakiegoś domu, nawet trzypiętrowego, to cały dom szedł w gruzy. To były wielkie beki. 8 września było Marii, tam były chyba z nami ze dwie Marie, sanitariuszki czy łączniczki. Urządziliśmy sobie zabawę, tańce. Tańczyliśmy a jeden patrzył na zegarek, Niemcy byli dokładni strzelali co czterdzieści minut, jak się zbliżało czterdzieści minut, to wołał i wszyscy biegliśmy do piwnicy. Słychać było jak przeleciało, wybuchło, to znowu żeśmy szli, znowu tańczyliśmy.
Tak, z patefonu. Przedtem tez żeśmy mieli patefon na ulicy Solec 20. Jak żeśmy kwaterowali na Solcu 20, to były mieszkania prywatne, jedzenie robiło się na różnych talerzach, a później talerze przez okno się wyrzucało, nie myło się, tylko następne się brało. Tutaj tak żeśmy się bawili z tymi pociskami. Myśmy dopiero później, po 8 września poszli na Łazienkowską, to wszystko po drodze było widać, jak dom przy domu był burzony przez Niemców, przez te ciężkie działa. Wtedy widziałem ranną kobietę, to aż dziw, jak ona mogła żyć, że wyszła, miała rany do kości, nie było mięsa, szkielet był, nie cały, ale połowa ciała, to był szkielet. nie wiem, jak ona żyła…
- Wróćmy do tej historii, kiedy przechwycili pana berlingowcy.
Pytali, czy mam broń. „Nie mam broni”. Jeden mnie oczywiście rewiduje i wyciąga jeszcze jakiś granat z kieszeni. Wtedy już jeden karabinem, bagnetem mnie dźgał po plecach, ciągle ręce do góry. W ten sposób mnie znów rewidowali i w ten sposób prowadzili. To był najgorszy moment Powstania, bo człowiek zmęczony już do ostatnich granic możliwości, głodny, niewyspany, wszystko razem i tutaj go dźgają bagnetem w plecy, ciągle krzyczą: „Ręce do góry, wyżej, wyżej”. Prowadzą mnie na Saską Kępę, na pierwszą ulicę przy Moście Poniatowskiego, po plątaninach dołów, różnych drutów i wszystkiego, a to było kilkaset metrów. Tam mnie zaprowadzili do piwnicy domu, gdzie dali mi spokój, mogłem się położyć na podłodze, dali mi jakiś koc czy stary płaszcz. Dali mi też jedzenie, jakąś ruską tuszonkę w puszce. Pamiętam, że byłem taki głodny, a tego świństwa nie mogłem jeść. Zjadłem na pewno, bo musiałem. Tak przespałem do rana. Na Saskiej Kępie miałem rodzinę, niedaleko na ulicy Berezyńskiej, to był dosłownie kilometr albo mniej. Wstałem rano i chcę wyjść, a oni mówią: „Dokąd? jak to wyjść?”. Mówię: „Tak, chcę wyjść”. „Nie, gdzie wy chcecie wyjść? Tutaj zaraz przyjadą ze sztabu, dadzą wam buty, wszystko i wtedy będziemy rozmawiali o wyjściu”. Upierałem się, zaprowadzili mnie do ruskiego oficera, który powiedział, żeby mnie nie puszczać i koniec, że nigdzie nie pójdę. Mogę jeszcze powiedzieć, że od razu po przyjściu, jak przyszedłem, to zaprowadzili mnie do piwnicy jakiegoś innego domu, gdzie leżała sanitariuszka, która też przepłynęła przez Wisłę, żeby spytać się, czy mnie poznaje, czy jestem z Powstania, czy szpieg może. Poznała mnie. Ale już więcej jej nie widziałem. Nie chcieli mnie puścić, ten rusek zakazał, więc znowu trzeba myśleć, zawsze trzeba myśleć, co robić. Pomyślałem sobie, że jakoś ich załatwię. Miałem hełm, to rzuciłem go gdzieś za piec, miałem mundur, to zdjąłem, zostałem tylko w takich poszarpanych, dziurawych spodniach i w koszuli. W tym zostałem, a wszystko poupychałem gdzieś za piec. Jak tak zrobiłem, to zaczynam z nimi rozmawiać: „Mówicie, że jak przyjadą ze sztabu, to dadzą mi ubranie?”. Mówią: „Tak, dadzą wam ubranie, oczywiście”. „Jak dadzą ubranie, rzeczywiście, to nie ma co nigdzie chodzić, tylko trzeba poczekać. A buty też dadzą?”. „Dadzą wam nowe buty, będziecie mieli ładne buty”. „No to siedzę, nie pójdę, czekam”. I tak uśpiłem ich czujność. Jak zobaczyli, że zmądrzałem, że będę czekał, że jak dostanę ubranie i buty. Tak sobie spaceruję po tej piwnicy, pogwizdując, po schodkach wychodzę sobie z tej piwnicy na górę, na to podwórko. Tam przy tych willach są ogródki, jest płot i bramka, w której stoi żołnierz z karabinem. Idę sobie i pogwizduję, rozglądam się. On mówi: „Dokąd?”. Mówię: „Nic, tak sobie”. „Jak to, tu front jest, tu nie można”. Mówi mi front, a ja przez gorsze fronty przechodziłem. Mówię: „Nie, nigdzie nie idę. Ale wczoraj była tu taka kobieta, ona jest w sąsiednim domu w piwnicy, mówiła, że ma papierosy, że jak trzeba, to żeby do niej przyjść, to da albo sprzeda”. Idę a on się na mnie patrzy, widocznie pomyślał, że może przyniosę mu jakiegoś papierosa. Nie biegnę, nie spieszę się, tylko pomalutku, ręce do kieszeni, rozglądam się, pogwizduję sobie. Tak sobie pomału wyszedłem z tej piwnicy i doszedłem do rogu, wtedy już szybko dalej. Odnalazłem na Berezyńskiej moją rodzinę, to znaczy teściową mojego brata. Oczywiście siedziała w piwnicy. Cały dom, bo to była willa, pełny wojska. Ucieszyła się, że ja z Powstania, oni tez się zorientowali, poprosili, żebym im opowiedział. Do rana prawie im opowiadałem o Powstaniu, bo byli strasznie ciekawi, co tam jest. Wszystko im opowiadałem i byłem głupi, bo nie trzeba było nic mówić, że się jest z Powstania, tylko trzeba było udawać. Ale z drugiej strony o tyle miałem szczęście, że o piątej rano przyszedł rozkaz i wszystkich ich zabrali, tak że szczęśliwie nic nie było. Ja jeszcze ciągle nie wiedziałem, że nie można mówić. Ponieważ miałem same łachmany, poszedłem z teściową brata do mieszkania mojego brata na drugim piętrze, wybrałem sobie ubranie jedno czy drugie, żebym miał w czym chodzić. Zszedłem z powrotem do piwnicy i położyłem się spać. Spałem chyba trzy dni i trzy noce. Teściowa brata przynosiła mi tylko jakieś jedzenie, a ja spałem. Jak wstałem, chciałem iść do mieszkania na drugie piętro, a tam nie ma już mieszkania, bo tak zwana krowa, pocisk wpadł i całe mieszkanie zburzone, niżej nie. A ja spałem i w ogóle nie słyszałem jak się pocisk rozerwał na drugim piętrze. Na drugi czy na trzeci dzień postanowiłem, ze pójdę odszukać mój oddział, gdzie wcześniej należałem na Pradze. Wiedziałem, gdzie mieszka dowódca plutonu, na ulicy Ząbkowskiej. Wybrałem się tam, poszedłem na Ząbkowską. Oczywiście trzeba było uważać, ale po Warszawie, to nie było nic wielkiego, Niemcy ciągle strzelali do Rosjan. Poszedłem na Ząbkowską i otworzył mi dowódca plutonu, zobaczył mnie, rozejrzał się gdzieś za mnie, przerażony jakiś. Wszedłem, przypomniałem, on mnie znał. Pytam go, co on taki. Wtedy już mógł ze mną rozmawiać, mówi: „Słuchaj, zobaczyłem ciebie, myślę, do Powstania na Pragę się nie zgłosiłeś, teraz przychodzisz, a zanim jakieś NKWD czy coś innego”. Od razu go uspokoiłem, że nic takiego. Najlepsze, że jak szedłem do niego to sto czy dwieście metrów przed jego domem jakiś ruski patrol i mnie zatrzymał: „Dokumenty”. Nie miałem nic, tylko wyciągnąłem legitymację AK i pokazałem. Obejrzeli, zobaczyli pieczątki: „Dobrze, poklepał mnie po ramieniu”. Nie wiedzieli, o co chodzi. Mój dowódca mówi: „Człowieku, nie pokazuj nikomu tej legitymacji”. Wtedy on mnie uświadomił, jak trzeba się zachowywać i o co chodzi, wszystko mi wtedy powiedział, że nie można się przyznawać do tego, że byłem w Powstaniu ani w ogóle nic. Przy okazji powiedział mi, że był w Józefowie i spotkał brata mojego przyjaciela Stankiewicza. Właśnie oni się znali, przez tego brata zapisałem się właśnie tutaj na Pradze. Pytam się, gdzie go spotkał, mówi: „Nie wiem, gdzie. Wiem jedno, że w jakimś domu sprzedają domowe obiady i on tam bywa. Tak to nic nie wiem”. Wybrałem się tam, oczywiście piechotą, bo inaczej nie można było i znalazłem dom, gdzie domowe obiady dają. Mówię: „Przychodzi taki blondyn?”. „Przychodzi, zaraz przyjdzie”. I przyszedł. Od tego czasu razem z nim już żeśmy się trzymali.
- Czy pamięta pan adres w Józefowie, gdzie to było?
Nie. Tak na oko. Tam w ogóle żeśmy mieszkali przez dwa miesiące. Piechotą chodziliśmy do Warszawy.
- Czy mógłby pan powiedzieć o nastrojach, jakie panowały w oddziale, kiedy pojawili się berlingowcy, kiedy zaczęli przeprawiać się przez Wisłę? Czy to była euforia?
Tak, raczej tak. Natomiast oni mówili: „Nie cieszcie się tak, nie cieszcie, zobaczycie”. Tak że oni już wiedzieli, bo to byli ludzie po różnych obozach, po łagrach. To byli ludzie nie przeszkoleni wojskowo, ale powybierani z łagrów. Dla nas to była euforia, bo czuliśmy, że wyzwolenie się zbliża. Właściwie, gdyby przyszli dosłownie kilka dni wcześniej, to mogliśmy ich wpuścić do samego Śródmieścia, bo Czerniaków został odcięty od Śródmieścia mniej więcej 14 września, więc gdyby to było przed czternastym, to mogliby wejść do całego Śródmieścia i do całej Warszawy. Nastroje ciągle się zmieniały. Jak pierwsi berlingowcy przybyli, to była wielka radość, że już coś będzie, że będziemy wyzwoleni. Natomiast później, jak przyszli, to rzeczywiście zajęli nasze pozycje, powiedzieli, że oni teraz będą walczyć, a my możemy odpocząć. Oni byli nie przeszkoleni, nie brali nigdy udziału w walkach ulicznych, więc tak się to odbywało, że żołnierz wystawił głowę, żeby zajrzeć: „trach!”, już go nie ma, drugi znowu gdzieś wyjrzał, już go nie ma. Coraz więcej było zabitych, tak że pamiętam, na podwórku ulicy Idźkowskiego ustawiali dosłownie sterty trupów i to był tylko jeden dzień, a tylu było zabitych. Wtedy, jak oni to zobaczyli, to padł na nich strach i sami zaczęli się chować po piwnicach, nawet razem z tym sprzętem, z rusznicami przeciwpancernymi. W piwnicach z trudnością się z tym poruszali, ale chowali się. Później jeszcze był nasz wypad na drugą stronę ulicy, który się nie powiódł, wszyscy zaczęli się wycofywać, a berlingowcy strzelali, obojętne do kogo, bo powstańcy też byli w mundurach niemieckich, więc nie mieli pełnego rozeznania i na pewno niejeden powstaniec zginął od nich.
- Pana udział w Powstaniu skończył się wraz z pana przeprawą przez Wisłę?
W zasadzie tak. Wracając jeszcze do nastrojów. Później, 18 września, kiedy całe niebo zaroiło się od samolotów. Myśmy nie wiedzieli, co to jest, bo zrzucali na spadochronach. Myśleliśmy, że to wojsko, żołnierze wyskakują, że będzie pomoc. Natomiast okazało się, że to były samoloty, które zrzucały zaopatrzenie, broń, której większość lądowała w pozycjach niemieckich, bo myśmy mieli już niewielki kawałek na Czerniakowie, więc niewiele do nas przyleciało. Początkowo była euforia, a później jak samoloty odleciały, to znowu nastrój był raczej minorowy. Później, dwudziestego czy dwudziestego pierwszego Rosjanie z Pragi wypuścili mgłę, która poprzez Wisłę objęła cały Czerniaków, było ciemno, nie było nic widać na parę centymetrów. Więc znowu była euforia, że to na pewno już wojsko przechodzi przez Wisłę. Ktoś mówił, że budują most pontonowy, że czołgi już widać, że w ogóle coś nadzwyczajnego. Poza tym, jak była mgła, to Niemcy nie atakowali, bali się po ciemku. Zresztą tak samo w nocy, nie było ataków, to znaczy było strzelanie z dalekich armat, ale bezpośredniego ataku nie było, Niemcy atakowali tylko w dzień. Mgła opadła, okazało się, że nic nie ma i koniec. Wracając do czasów okupacji, to jak był zamordowany jakiś Niemiec, jak był jakiś zamach, to później Niemcy nakładali kontrybucję na Polaków i trzeba było przy załatwianiu jakichś spraw, złotówkę, czy ileś na tę kontrybucję dawać. Jak był zamach na Kutscherę na przykład, to Niemcy później wyznaczyli, że trzeba było zapłacić milion złotych kontrybucji. Wtedy od razu ukazał się taki dowcip, mianowicie: „Milion kosztował Kutschera, dziesięć damy za Himmlera, ile chcecie za Hitlera?” A propos, byłem później świadkiem rozstrzelania stu zakładników w Alejach Ujazdowskich.
Po zamachu. Po prostu przypadkiem byłem w Alejach Jerozolimskich i w pewnym momencie widzę, że jadą budy, a w środku siedzą ludzie z zawiązanymi oczami. Domyśliłem się, że na pewno wiozą na rozstrzelanie w Aleje Ujazdowskie i prędko Bracką poleciałem, żeby zobaczyć, jak to się będzie odbywało. Stanąłem w pewnej odległości i widziałem, że w tym miejscu Niemcy zatrzymali się, wysadzili tych, których pewnie przywieźli z Pawiaka. Wyprowadzali po kilku, po pięciu, sześciu, siedmiu, ustawiali i salwa z karabinu maszynowego. Nie wiem, dlaczego tak było, w każdym razie pamiętam, że po każdej salwie, za każdym razem opaski leciały do góry jak gołębie. To było dziwne. Pamiętam, że było siedemnaście salw, siedemnaście razy rozstrzeliwali.
- Proszę powiedzieć, w jakich okolicznościach dowiedział się pan o upadku Powstania?
Nic nie wiedziałem. Byłem na Pradze i nic nie wiedziałem na temat upadku Powstania. Odszukałem kolegę Stankiewicza. Po przepłynięciu najpierw przez trzy dni i noce spałem w piwnicy, bo jednak byłem mocno zmęczony. Później, jak wstałem, to miałem następujące zadania, pierwsze, to odszukać dowódcę swojego plutonu, Czarneckiego, bo należałem do AK na Pradze. Wybrałem się do niego, to była pierwsza wyprawa. Druga wyprawa była do Stankiewicza, do Józefowa, odnalazłem go, powiedziałem mu o stracie brata. Wtedy to człowiek jednak bardzo wszystko przeżywał. Pamiętam, jak jemu opowiadałem przez dwie, trzy godziny to mnie tak głowa rozbolała, że musiałem przestać, nie mogłem dłużej, mówiłem dalej dopiero następnego dnia. Trzecia podróż, wiedziałem, że w czasie całej okupacji mój brat Jerzy Domaradzki był leśniczym w Strudze. Studiował leśnictwo, więc po zmianie nazwiska i po wyjeździe z Warszawy jakoś się tam dostał i tam był leśniczym. Należał do obwodu „Obroża”, był dowódcą placu zrzutowego, przyjmował w nocy zrzuty. Jak do niego przyjeżdżałem w czasie okupacji, to zawsze dostawałem płótno ze spadochronów, z którego można było robić koszule albo powleczenia na pościel. Wiedziałem, że do Powstania tam był. Jak przepłynąłem po Powstaniu, to chciałem się tam wybrać i wybrałem się do niego. Podróżowało się w ten sposób, że najlepiej trzeba było mieć trzy, cztery butelki wódki w kieszeni, pokazywało się butelkę, to ciężarówka, oczywiście z Rosjanami, zatrzymywała się i zabierała.
- To był początek października?
Tak, pierwsze dni. Pojechałem jakimś samochodem do Strugi. Byłem ubrany w ubranie mojego brata, które założyłem na Saskiej Kępie, pamiętam, miałem pumpy. W pumpach, w garniturze wysiadłem w Strudze, do leśnictwa od szosy trzeba było przejść trzy kilometry. Były łąki czy pola, zarojone od Rosjan, właściwie od berlingowców, wszędzie palili ogniska. Dopiero kilka dni wcześniej przeszedł tamtędy front, więc były leje, wyrwy. Nie było żywego człowieka oprócz tych, co przy ogniskach palili, gotowali i koczowali w tym miejscu. Sam jeden szedłem w tych pumpach przez trzy, cztery kilometry między tym wszystkim. Wszedłem do Strugi i nikogo nie ma. Wreszcie jednego człowieka zobaczyłem, wyszedł, zobaczył mnie, podszedł, pytam się go, czy zna Kamińskiego, tak nazywał się mój brat, bo też zmienił nazwisko.
Jerzy Kamiński. On go znał, mówi; „Panie, nie ma pan tam po co iść, nigdzie go tam nie ma”. Uparłem się i mówię, że koniecznie pójdę zobaczę, już mam trzysta metrów do tego leśnictwa, to zobaczę. Zobaczył, że mam wódkę, mówi: „To niech pan zostawi chociaż tę wódkę u mnie, jak będzie pan wracał, to panu oddam, jeżeli pan wróci”. Poszedłem tam przemykając się przez jakieś drzewka. Byłem charakterystyczny, więc było niebezpiecznie. Doszedłem do lasu, przeszedłem na skraj, wyjrzałem i zobaczyłem, że to leśnictwo zamienione jest na szpital, noszą rannych. Obok zrobili olbrzymi cmentarz, nie wiem, ile tysięcy ludzi, żołnierzy tam pochowali, bo tam właśnie front był jeszcze siedem kilometrów od tego miejsca, ciągle słychać było huk armat, tak że front był bardzo blisko. Zobaczyłem, że to jest szpital, widzę, że tam żadnych normalnych ludzi nie ma, cywilów. Wobec tego już nie podchodziłem dalej, tylko wróciłem do tego człowieka. Już się robiło po południu, więc jak tu teraz wracać do Warszawy. Mówię: „Co tu zrobić, gdzie tu przenocować?” „Ja panu pomogę”. Wziął mnie do swojego domu, przystawił drabinę, po której wpuścił mnie na stryszek, gdzie były jakieś snopki żyta czy słomy, powiedział, że tam mogę sobie przenocować, a rano przystawi znowu drabinę. Nie wiedziałem, później się dopiero okazało, że na dole urzędował jakiś sztab berlingowców, więc nie wiem, co by było, jakby wykryli, że siedzę na górze, ale szczęśliwie nic się nie stało. Cały czas słychać było front, który był o kilka kilometrów. Rzeczywiście na drugi dzień przystawił mi drabinę, oddał wódkę. Poszedłem z powrotem do Warszawy. To była tylko taka podróż. […]Ze Stankiewiczem, z bratem mojego przyjaciela, który zginął już żeśmy bez przerwy byli razem, zamieszkaliśmy w Józefowie, a do Warszawy chodziliśmy piechotą. Musiałem się zameldować, teraz nie wiem, dlaczego, ale pewnie dlatego, że jak zatrzymywali kogoś, to widocznie musiał mieć jakiś meldunek, więc zameldowałem się. A że dokumenty miałem tylko na to nazwisko, wobec tego nie można się było przyznać, że inaczej się nazywam. I tak żeśmy kursowali między Warszawą a Józefowem. Kolega trochę handlował jakimiś papierosami. Tak to trwało cały czas, aż po dwóch tygodniach dostaliśmy wezwania na komisję wojskową. Rejestracja była od dziewiętnastego do dwudziestego piątego roku życia. Akurat ja według swoich dokumentów miałem napisane: dwudziesty piąty, a mój kolega przyjaciel: dziewiętnasty, więc obydwaj żeśmy podlegali. Dostałem kartę wcielenia, przydział do Kazania, gdzieś za Moskwę, do jakiejś podchorążówki, bo mówiłem, że mam ukończone gimnazjum. Trzeba było myśleć, co tu robić. Najpierw na Saskiej Kępie znaleźliśmy inżyniera architekta, pana Ambroziewicza, który dał nam zaświadczenia, że ukończyliśmy szkołę. Pan Ambroziewicz znał prezydenta Warszawy, pułkownika Spychalskiego, to była wielka figura, był prezydentem na Pradze wprawdzie, ale nazywał się prezydentem Warszawy. Urzędował na ulicy Otwockiej, okazuje się, że też był architektem i stąd się znali, dlatego dał nam do niego pismo. Trudno nam było mówić Spychalskiemu, że chcemy od wojska się reklamować, udawaliśmy, że staramy się o jakąś pracę. Proponował nam pracę w zakładach optycznych na Grochowie, ale zrezygnowaliśmy, bo nam nie chodziło o pracę, tylko o to, żeby się od wojska reklamować. Przy okazji mogę powiedzieć o tym, że byliśmy zawszeni, przywiozłem wszy przez Wisłę z Warszawy, bo nosiłem jakiś niemiecki mundur. Nie było w ogóle warunków, po piwnicach się mieszkało, wody nie było, w ogóle było makabrycznie, nie można było się uwolnić od tych wszy. Jak żeśmy gdzieś nocowali, to się rozbieraliśmy i jeden drugiego obierał z tych wszy. Ale zawsze jakieś gnidy przyczepione do włosków zostały i wszy były ciągle dalej. Na Grochowskiej był zakład, łaźnie, odwszalnia, wszystko razem, wtedy odwszalnie były. Żeśmy sobie pomyśleli, to idziemy tam, żeby pozbyć się tych wszy. Poszliśmy. Ubrani byliśmy jako tako i kasjer, czy człowiek, który sprzedawał bilety do tej łaźni, zobaczył, że my tacy bardziej inteligentni, mówi: „Panowie, przyjdźcie, kiedy indziej, bo dzisiaj robimy odwszenie”. Mówię: „Właśnie o to chodzi. Bardzo chętnie skorzystamy”. Weszliśmy, rozebraliśmy się, wykąpaliśmy, oddaliśmy ubranie. Ale te urządzenia były widocznie też jakieś nie nadzwyczajne, może za niskie temperatury były w tych kotłach, bo wszy zostały. Myśmy się ubrali i wszy dalej nosiliśmy. Wszy było dużo, pamiętam, jak rękę włożyłem pod sweter, to zawsze wyciągałem parę wszy w garści. Nie było wody, niczego. Jakaś znajoma, która mieszkała na którejś ulicy koło Grochowskiej, już nie pamiętam, dała nam mieszkanie było do dyspozycji. Pojechaliśmy do tego mieszkania, wody skądś nanosiliśmy, ubrania zdjęliśmy, to wszystko ugotowaliśmy. Ale jako mężczyźni może nie znaliśmy się na tym, że jedne rzeczy farbują, a myśmy ugotowali wszystko razem i później jak ubrania wyschły to były w różne łaty, brązowe i inne. Ale musieliśmy tak dalej chodzić.
- Ale już nie było robactwa.
Nie, było dalej mimo wszystko. Pozbyłem się dopiero rok później, było ich coraz mniej, w końcu się pozbyłem.
- Mówił pan o tym, że udało się panom uwolnić od wezwania do wojska.
Wtedy mój kolega Stankiewicz, brat mojego przyjaciela, rzeczywiście kończył liceum miernicze. Stankiewicz miał kolegę, który nazywał się Cudny. Dowiedział się, że jego ojciec Cudny jest prezesem Stronnictwa Ludowego, mieszka na miejscu, na Pradze. Pierwszy się wybrał do niego, żeby stwierdzić, czy to jest ten sam, powiedział, że ten sam, wobec tego postanowiliśmy razem się tam wybrać. Dowiedział się od Cudnego i od jego żony, czyli od rodziców jego kolegi, że syn jest w Powstaniu w Warszawie i że oni nic nie wiedzą, co się z nim dzieje. Jak postanowiliśmy później razem się do nich wybrać, to wymyśliłem sobie, że powiem, że ten syn był ze mną w Powstaniu. Tak powiedziałem, że był cały czas. Nie mam wyrzutów sumienia, bo syn szczęśliwie przeżył wojnę i jakoś wyszedł, tak że nie wprowadziłem ich w błąd.
- Dobrze, że nie pytali pana o szczegóły.
Nie pytali mnie. Można sobie wyobrazić, jak oni na to zareagowali, w ogóle wszystko by zrobił dla mnie i dla kolegi, wszystko dla nas zrobią, co tylko byśmy chcieli. Pamiętam, prali nam rzeczy, bo byłem z ich synem w Powstaniu. Wiedzieliśmy już, że reforma rolna chroni przed wojskiem, więc żeśmy powiedzieli prezesowi Stronnictwa Ludowego, że na jednym nam zależy, żeby przed wojskiem się uchronić i żeby pracować przy reformie rolnej. Powiedział: „Niestety, jako prezes Stronnictwa Ludowego, niewiele mogę pomóc, ale dam wam pismo do I sekretarza PPR w Warszawie”. Napisał nam pismo, że kieruje dwóch wykwalifikowanych mierniczych, godnych pełnego zaufania, do tego powychwalał nas. Jak I sekretarz to dostał, to mówi: „U nas na miejscu w Warszawie nie ma, ale urząd ziemski na województwo warszawskie jest w Mińsku Mazowieckim”. Wobec tego dał nam pismo do pełnomocnika rządu do spraw reformy rolnej przy urzędzie wojewódzkim warszawskim. Dał nam pismo, że celem wykorzystania kieruje dwóch wykwalifikowanych mierniczych do pracy przy reformie rolnej. To były pierwsze dni grudnia. Do Mińska do urzędu wybraliśmy się 14 grudnia. W Mińsku, owszem, przeczytali te pisma, pełnomocnik do spraw reformy mówi: „Dobrze, ale u nas jest już po reformie”. Co robić? „Jeszcze będzie klasyfikacja gruntów”. „Dobrze, to na klasyfikację gruntów”. Klasyfikacja będzie koło nowego roku, a to jeszcze dwa tygodnie. Wobec tego wydał nam karty mobilizacyjne. O to nam chodziło. Mam tę kartę mobilizacyjną, na której jest napisane: „Pawlicki Bolesław, mierniczy, ma się stawić […] w Mińsku Mazowieckim w dniu 28 grudnia 1944 roku do klasyfikacji gruntów”. O to nam chodziło, mieliśmy już karty mobilizacyjne. Chcieliśmy wrócić znowu do Warszawy, bo co tu będziemy dwa tygodnie czekać. Wtedy o transporcie decydował wojenny oficer rosyjski, więc myśmy do niego się zgłosili.
- To był rodzaj przepustki?
Tak. Myśmy do niego się zgłosili, już nie pamiętam jak się nazywał, w każdym razie rządził na tym terenie wszystkimi samochodami, pokazaliśmy, że mamy karty mobilizacyjne. On zrozumiał, że my do wojska: „A, do wojska! – po ramieniu nas poklepał – Już, zaraz”. A my właśnie w odwrotną stronę mamy wezwanie, ale tego nie doczytał, tylko przeczytał, że karta mobilizacyjna, więc kazał nas zabrać na maszyny i pojechaliśmy z powrotem do Warszawy. Znowu mieszkałem jakiś czas na Pradze. W końcu na 28 grudnia wybraliśmy się do Mińska Mazowieckiego. Powiedzieli, że dobrze, ale dopiero po pierwszym będzie praca. Co zrobić? Przenocujemy parę nocy w biurze. Wpuścili nas. Ale to była wojna, szyb nie było, było zimno, grudzień, nie palone, nie ogrzewane. Myśmy robili w ten sposób, że braliśmy szafę, wyjmowaliśmy z szafy wszystkie akta na podłogę, szafę kładliśmy na podłodze, wchodziliśmy do szafy, drzwi zamykaliśmy za sobą i tak spaliśmy. Na zewnątrz było zimniej, pamiętam, jak się oddychało, to powietrze skraplało się na drzwiach i nam kapało. W ten sposób żeśmy przenocowali parę nocy w szafie. Rano z powrotem wkładało się akta i było biuro. Tak było do 2 stycznia. Wtedy zaczynała się klasyfikacja gruntów. Okazało się, że mierniczych się zgłosiło o jednego więcej niż jest gmin, już nie pamiętam, ile było w tym powiecie. Przyszło mi znowu na myśl, zobaczyłem tam jednego mierniczego, trochę starszego, miał może wtedy koło czterdziestu lat, podszedłem do niego i mówię: „Panie, może weźmiemy we dwóch jedną gminę, za to największą. Zgłosimy się i powiemy, że największą weźmiemy”. Tak żeśmy zrobili, on był zadowolony, bo myślał, że nie będzie robił, tylko ja, bo młody, a ja byłem znowu zadowolony, że się nie znam, a on się zna, to będzie jakoś lepiej. Tak nam dali, to była gmina Kuflew koło Mińska Mazowieckiego. Natomiast mój kolega Stankiewicz dostał do klasyfikacji gruntów sąsiednią gminę Jeruzal. Tam żeśmy wyjechali. Zamieszkaliśmy u I sekretarza partii w Kuflewie i mieliśmy pracować nad klasyfikacją gruntów u niego w mieszkaniu. […]
- Proszę powiedzieć, jak długo pracował pan w Kuflewie?
Najpierw jeszcze powiem, że ponieważ we dwóch byliśmy jak koledzy, to żeśmy sobie postanowili, że na niedzielę, bo nie było wtedy pracy, że przyjedziemy z naszej gminy do kolegi Stankiwicza i sobie zagramy w brydża. Podróżowało się w ten sposób, że sołtysowi kazało się dać podwodę, konie i jechało się tam, gdzie się chciało. Tak żeśmy zrobili, żeby się odwiedzić. Pojechaliśmy do gminy Jeruzal. To była sobota wieczorem, na niedzielę żeśmy się wybrali. Dostaliśmy pomieszczenie w pałacu, to był jakiś duży pałac, hol był olbrzymi, miał ze sto czy dwieście metrów powierzchni. W tym pałacu mieszkał I sekretarz partii na tę gminę, niejaki Parobczy, miał przyjaciółkę, która w tym samym olbrzymim holu, tylko w innym kącie, miała jakieś łóżko, posłanie, gdzie siedziała z malutkim dzieckiem na ręku przy karbidówce, bo innych oświetleń nie było. Myśmy dostali posłania po drugiej stronie hali na siennikach, na podłodze. Wtedy zauważyłem w świetle karbidówki, że ta dziewczyna to służąca, pomoc domowa sprzed wojny. Była u nas przed wojną na Rybakach w mojej rodzinie, która liczyła razem osiem osób. […] Jak wybuchła wojna w 1939 roku, nie wiem, czy uciekła, czy się pożegnała, w każdym razie wróciła na wieś i tu mieszkała, i tu miała przyjaciela Parobczego, I sekretarza. Jak ją zobaczyłem, to się trochę przeraziłem, bo po pierwsze, miałem inne nazwisko, po drugie ona była służącą, to już w tych czasach źle świadczyło.
Tak. W ogóle wszystko źle, dlatego to mnie przeraziło. Od razu powiedziałem mojemu przyjacielowi, mówię: „Słuchaj, nie możemy tutaj zostać na niedzielę. Leć do sołtysa, zamawiaj podwodę dla nas na szóstą rano i wyjeżdżamy, nie będziemy tutaj siedzieli”. Tak zrobił. Natomiast tego I sekretarza nie było, bo latał po całej gminie, jeździł na koniu z dwoma pistoletami, rządził, strzelał i rozkazywał. Do domu nie wrócił na noc, tak że myśmy przenocowali, a on nie wrócił. Rano prędko żeśmy się spakowali, na podwodę i z powrotem pojechaliśmy do Kuflewa. Ujechaliśmy jakieś dziesięć, piętnaście kilometrów, tymczasem za sobą słyszymy tętent konia, zupełnie jak na amerykańskim filmie, spina konia, staje przed nami, zatrzymuje naszą furmankę i od razu do mnie się zwraca: „Dokumenty! Jak nazwisko?” Mówię: „Pawlicki”. „Dokumenty”. Dałem dokumenty, obejrzał fotografię, wszystko, pokiwał głową i mówi: „Wielkie podobieństwo”. Pamiętam jego słowa, że jakieś wielkie, dziwne podobieństwo, oddał mi dokumenty, kazał jechać dalej. Z tego wywnioskowałem, że ona musiała powiedzieć mu jak wrócił rano, że tu taki był, że to był Domaradzki, że ona była służącą. Dlatego popędził za nami na koniu. Nie wiem, jaki miał cel, w każdym razie dogonił nas, ale zobaczył, że to jest inny człowiek, inaczej się nazywa, więc widocznie sobie pomyślał, że wydawało jej się, tym bardziej, że ona była oświetlona przy karbidówce, a myśmy byli w cieniu, to nie było widać. Zapamiętałem tyle, jak powiedział, że to wielkie podobieństwo, oddał dokumenty i wróciliśmy z powrotem. Tam u I sekretarza mieszkaliśmy i pracowali. Reforma rolna tam już była przeprowadzona. Praca polegała na tym, że robiłem wykaz działek, jedna po drugiej, pisało się, jaki teraz jest tam właściciel, powierzchnia. Chciałem to robić jak najdłużej, więc pisałem po parę linijek dziennie. Sekretarz nie zaglądał, to nie wiedział, co tam robię. Pytaliśmy się ludzi, jaka jest ziemia, o klasyfikację. Można to było zrobić w jeden dzień, a ja to robiłem jak najdłużej, żeby jak najdłużej tam siedzieć. Nagle później, 17 stycznia dowiedzieliśmy się, że Rosjanie wkroczyli już do Warszawy i że Warszawa jest już wyzwolona. Wtedy prędko usiadłem i w jeden czy w dwa dni zrobiłem wszystko do końca. Nazywało się klasyfikacja gruntów, ale to śmieszne, bo przecież śnieg leżał, więc tylko tyle na podstawie tego, co ludzie mówili, jaka tam jest ziemia. Zaraz, natychmiast pojechałem do Mińska Mazowieckiego, bo chciałem jechać do Warszawy, zobaczyć, co w Warszawie. W Mińsku, gdzie był wojewódzki urząd ziemski na całe województwo, powiedzieliśmy, że już zrobiona klasyfikacja. Wobec tego, że jednak byliśmy pracownikami tutaj, dali nam dwóm, jako doświadczonym mierniczym, delegację, skierowanie do powiatu mławskiego celem zorganizowania reformy rolnej. Wzięliśmy to, pojechaliśmy do Warszawy. W Warszawie zatrzymałem się ze dwa czy trzy dni, poszedłem zobaczyć znane miejsca.
- Czy kogoś pan spotkał w Warszawie?
Jakichś sąsiadów, ale z bliska, nikogo nie spotkałem. Wszystko było puste. Byłem na Żoliborzu, zajrzałem tam, gdzie mieszkała moja narzeczona z rodziną: było puste mieszkanie. Wziąłem trochę dokumentów na pamiątkę i tyle. Poza tym, jeszcze byłem na Czerniakowie, gdzie zginął mój przyjaciel, myślałem, że może go gdzieś znajdę, bo trupy leżały niepochowane, to był styczeń, tak że myślałem, że znajdę, ale jakoś nie znalazłem. Zresztą były ciężkie warunki, bo to zima, styczeń, śnieg, mróz, tak że trudno było. Tym bardziej, że dokładnie nie wiedziałem, w którym miejscu zginął. Trochę pochodziłem po znajomych miejscach.
To był koniec stycznia. Chyba wtedy spotkałem najstarszego brata, który w tym czasie przyszedł tutaj. Na Pradze spotkałem teściową mojego brata i ten brat też przyszedł, więc się zobaczyliśmy. Zaprosił mnie, żebym do nich przyjechał. Powiedziałem, że jak tylko będę mógł, to przyjadę, chwilowo jedziemy do Mławy. Odbywało się to w ten sposób, że piechotą trzeba było iść do Legionowa, bo tu pociągi nigdzie nie przychodziły, dopiero z Legionowa można było jechać. Było tak, że stały dwa, trzy pociągi, nie wiadomo było, który ruszy i w którą stronę. Dopiero jak pociąg ruszał, to się wskakiwało i się jechało. Przede wszystkim trzeba było czekać, tak że w Legionowie spędziliśmy chyba całą noc, a to była zima, zimno, bez żadnych specjalnych okryć przeleżeliśmy gdzieś do rana. Pamiętam, że rano wyjechaliśmy z Legionowa przez Modlin, gdzie pociąg zatrzymał się na dłużej. Przyszło tam parę pociągów, nie wiadomo było, który teraz pojedzie, nikt nic nie wiedział, ale w końcu żeśmy dojechali. To ciągle był stan wojenny, pociąg w ogóle zatrzymał się ze trzy kilometry przed Mławą, trzeba było dalej iść piechotą. Natknęliśmy się na jakąś strzelaninę, Rosjanie z milicją się strzelali, były takie historie, ale już dokładnie nie pamiętam. W Mławie zgłosiliśmy się na milicję, pokazaliśmy się, że mamy skierowania. Dali nam lokum, żebyśmy zamieszkali, gdzieś u jakichś kobiet, już teraz nie pamiętam ulic, mnie u jednej, Stankiewicza u drugiej. Urząd ziemski był w Mławie. Dzień później żeśmy się zgłosili do tego urzędu i rozpoczęliśmy pracę, dostaliśmy po pół powiatu, ja jedne pół, mój przyjaciel drugie pół, ileś gmin w każdej połowie. […]
- Jak długo pan tam pracował?
Uważali nas za jakichś nadzwyczajnych specjalistów wykwalifikowanych do reformy rolnej, wobec tego dali nam miejscowych do pomocy, prawdziwych mierniczych. Ale kto to wiedział? Myśmy udawali, że mamy wyższe wykształcenie miernicze i przeprowadzaliśmy reformę. Polegało to na tym, że brało się plany, robiło się szkice, dzieliło na działki. Zresztą, muszę powiedzieć, że nie narzekałem, bardzo mnie tam lubili i wszędzie, gdzie nocowałem, przyjmowali jak najlepiej, nie było raczej żadnych nieprzyjemności. Na ogół mierniczych nie lubią. Przypuśćmy, jak mierniczy robi parcelację, to zrobi i ucieka, bo wszyscy są przeważnie niezadowoleni i mają pretensje, a tutaj było odwrotnie. Było tak, że wysłuchiwałem tych ludzi, sami mówili: „Panie, szefie, chciałbym mieć tamtą działkę”. To sobie zapisałem każdego tu i tu, później rozdzieliłem działki mniej więcej, przypuśćmy w dziewięćdziesięciu procentach każdy dostał tam, gdzie chciał. Natomiast tych dziesięciu, których zostało, i oni chcieli akurat w tym samym miejscu, to kazałem się im zebrać, przynieść po pół litra wódki i wtedy żeśmy rozmawiali: „Działka jest numer piętnaście, pan chce, wy chcecie, wy chcecie, to pogódźcie się teraz, bo przecież nie mogę dwóm ludziom dać jednej działki”. Musieli z konieczności się pogodzić, przy tej wódce siedzieli i wszyscy byli zadowoleni w końcu. Pamiętam, że po tym mogłem jeździć od wsi do wsi i byłem goszczony nadzwyczajnie. Jak przyjeżdżałem, dostawałem gdzieś lokum, a rozeszła się wiadomość, że lubię jajka na miękko, wobec tego przynosili dwanaście jajek na miękko. Wszędzie mnie gościli. Później po reformie długi czas, przez dwa lata mogłem tam jeździć po wsiach i wszędzie dobrze żyć. Trwało to od marca 1945 roku do sierpnia. W sierpniu czy we wrześniu, już nie pamiętam dokładnie, ogłoszono, że jest zjazd mierniczych z całej Polski w Grodzisku Mazowieckim. Pewnie w związku z reformą. Wobec tego, że my we dwóch byliśmy już tacy nadzwyczaj doświadczeni, to nas dwóch z powiatu mławskiego wydelegowali na ten zjazd. Pojechaliśmy, to był chyba koniec sierpnia, wrzesień. Jak przyjechałem, to zostałem, nie wróciłem z powrotem do Mławy. Przyjaciel wrócił, a ja odnalazłem swoje mieszkanie z czasów okupacji, to znaczy pokój, który wynajmowałem na Nowogrodzkiej. Wróciłem do tego pokoju, nikogo wtedy nie było, wszystkie domy były wtedy wolne, puste. Pamiętam, jak wróciłem, tam widocznie Niemcy urzędowali wcześniej, bo u siebie w moim pokoju choinka była. Tylko Niemcy mogli mieć choinkę w 1944 roku w grudniu, bo w styczniu uciekli.
- Proszę powiedzieć, co się stało po powrocie do Warszawy?
Wróciłem z reformy rolnej, zamieszkałem na Nowogrodzkiej w swoim dawnym wynajmowanym pokoju. Zapisałem się na SGH, już na drugi rok, bo pierwszy skończyłem. To był 1945 rok. Do 1947 roku zrobiłem drugi i trzeci rok i w ten sposób ukończyłem studia.
- Ważny jest jeszcze 1946 rok, kiedy pana mama wróciła z obozu. Kiedy to dokładnie było?
Mam wszystkie listy matki, która pisze, że wróci i wróciła pociągiem towarowym z Belgii. Przywiozła trzynaście paczek. Pojechałem do miejscowości Czechowice-Dziedzice, tam przychodziły pociągi repatriacyjne. Mam też dokument matki, że jest repatriantką. Myśmy pojechali, brat mieszkał w Łodzi, ja w Warszawie i obydwaj pojechaliśmy do Dziedzic matkę odebrać. Trochę poczekaliśmy, w każdym razie pociąg towarowy przyszedł, wysiadła między innymi matka. Pamiętam, żeśmy szli na peronie do niej się przywitać, ja pierwszy, brat za mną, bo starszy, wyższy. Podchodzę, a matka mnie odsunęła, bo mnie w ogóle nie poznała, odsunęła i wita się z bratem, bo jego poznała, ja się zmieniłem, bo to było kilka lat. Zabraliśmy wszystkie paczki i pojechaliśmy do Łodzi, bo ja miałem malutki pokoik, tak że nie było możliwości, a u brata było normalne mieszkanie. Pojechaliśmy do Łodzi i tam matka została. To był 1946 rok. W 1947 roku dostałem propozycję wyjazdu do Chęcin. Mianowicie to się odbywało w ten sposób, że na skutek katastrofy kolejowej koło Kielc zginął dyrektor finansowo-administracyjny zakładów w Chęcinach. To były duże zakłady, wtedy zatrudniały około dwóch tysięcy ludzi. Księgową była tam pani, która miała siostrzeńca w Warszawie. Ten siostrzeniec był na SGH. Napisała do niego: „Słuchaj, tu jest taka posada, może byś przyjechał i objął”. Ale on był o rok niżej ode mnie i nie mógł przerwać studiów i przyjechać do Chęcin. Wobec tego zwrócił się do mnie, za kolegę miał Stankiewicza, brata mojego przyjaciela, który też się zapisał na SGH i który też był o rok niżej ode mnie. Jak wróciłem z [nieczytelne] to się zapisałem na SGH, a Stankiewicz wrócił później, więc był o rok niżej ode mnie i też nie mógł jechać do Chęcin. Przylecieli do mnie i mówią, żebym ja pojechał. Nie chciałem, bo przecież ani się nie znałem, pojęcia zielonego nie miałem, a tu nagle na jakiegoś dyrektora do Chęcin. […] Błagali mnie i prosili: „Jedź tylko na rok, po roku zmienię cię, posiedź tam tylko rok, a za rok przyjadę”. W końcu się zgodziłem. To był rok 1947, pamiętam, chyba 10 lipca. Dostałem pismo z Chęcin, żebym przyjechał, więc przyjechałem do Chęcin. Dla nich byłem dobry, bo wyższe studia SGH, poza tym wszędzie pisałem, jak się pisało życiorysy, że pochodzenie robotnicze i takie różne rzeczy, więc wszystko im pasowało. […] W Chęcinach zostałem dyrektorem finansowo-administracyjnym. Były właściciel nazywał się inżynier Krudzielski. Natomiast naczelnym dyrektorem był Madaliński, który przed wojną był kierownikiem, a po wojnie został dyrektorem. […] Ten dyrektor wiedział, że ja nie za bardzo się znam. On taki był, że wszystko sam chciał załatwiać i sam załatwiał, a mnie tylko dawał do podpisu. Właściwie nic nie mogłem się nauczyć, bo wszystkie sprawy administracyjne i finansowe on załatwiał, a ja tylko podpisywałem. Tak było, ale nie długo, ponieważ on był przedwojenny, to go zwolnili i dali jakiegoś robotnika z Katowic czy z jakiejś fabryki lokomotyw, człowieka zupełnie bez pojęcia dali na naczelnego.
- Pan wtedy cały czas jeszcze występował pod swoim nieprawdziwym imieniem i nazwiskiem?
Pod swoim nieprawdziwym, bo nie mogłem, nie było okazji, bo wszystko by było podejrzane. To był 1947 rok. 8 grudnia jest Marii i mojej koleżanki z SGH, były jej imieniny. Postanowiłem, że pojadę do Warszawy. Zresztą od czasu do czasu jeździłem do Warszawy, ale postanowiłem, że ósmego pójdę do niej na imieniny, i tak zrobiłem, poszedłem ósmego do niej na imieniny. Zapukałem, drzwi otworzyło jakichś dwóch mężczyzn, ale w głębi widzę więcej osób, palą papierosy. Myślałem, że widocznie są goście, dlatego nie ona otworzyła. Oni mówią: „Do Marysi, proszę bardzo, niech pan wejdzie”. Wszedłem do przedpokoju, a oni zamiast mnie wpuścić od razu do głównego pokoju, to otworzyli drzwi do kuchni: „Proszę, niech pan wejdzie”. Pamiętam jak dzisiaj, jak to się odbywało. Zamknął drzwi od środka w kuchni i mówi: „No, wpadliście. Wyjmować wszystko z kieszeni”. To był tak zwany kociołek. Musiałem wszystko z kieszeni wyjmować. Na każdej kartce, nawet na bilecie tramwajowym musiałem napisać: „Znaleziono przy mnie” i datę. […] To wszystko mi pozabierał. Jak wyjeżdżałem z Chęcin, to moja matka napisała list do Belgii do mojego brata Jerzego, żebym wrzucił list w Warszawie, to prędzej dojdzie. Miałem ten list w kieszeni. Było napisane: „Domaradzki”. Też kazali napisać, że znaleziono przy mnie. Nie wiedziałem, jak się będę tłumaczył. Jak to wszystko pozabierali, to wpuścili mnie do głównego pomieszczenia, w którym byli wszyscy zatrzymani, i tam była moja koleżanka Marysia. Swoją drogą jeden czy dwóch ubowców siedziało. Pierwsze, witam się z moją koleżanką, składam jej życzenia. Pomyślałem sobie, żeby ona nie zaczęła pytać o moją matkę, żeby coś nie wyszło. Nachyliłem się, całuję ją w rękę, życzenia składam i mówię: „Słuchaj, pamiętaj, ja nie mam matki”. To było śmieszne, ona wykrzyknęła: „Jezus Maria! Co się stało?”, bo myślała, że coś się stało matce. Chciałem jej powiedzieć, żeby nie wspominała o matce, a ona zrozumiała, że coś się stało z matką. Ale szczęśliwe ubowcy jakoś się nie zorientowali. Później jej po cichu jakoś wytłumaczyłem, bo nie chciałem, żeby się wygadała, bo miałem inne nazwisko niż matka, bo znała moją matkę, mogła się pytać, co u niej, a ja udawałem, że nie mam matki.
- To była znajomość powojenna, ze studiów?
Ze studiów. Później tak żeśmy siedzieli, kto wchodził, to od razu był zatrzymany. Na podłodze się spało. Na przykład przyszła sąsiadka z góry z pierwszego piętra pożyczyć cukru, buch, siedzi. Został jej mąż w domu, myśli: „Co ona tam? Poleciała pożyczyć cukru”. Przyszedł mąż, zamknęli go, siedzi. I tak wszystkich po kolei, kto tylko wszedł, to wszyscy siedzieli. Przyszedł szklarz z oknem, bo był dwa dni wcześniej, jakieś okno było do oszklenia, więc wziął ramę i teraz przyniósł oszklone okno. Otworzyli drzwi, zobaczył, że tam pełno ludzi. Oni mówią mu, że nie ma właścicieli, wyjechali, niech nie przychodzi. Mówi: „Jak to? Przecież dwa dni temu kazali mi szybę wstawić i przynieść i ich nie ma?”. „Nie ma, niech pan przyjdzie za tydzień”. Poszedł przestraszony, myśli, może to jakiś napad rabunkowy, poszedł do dozorcy, a dozorca nawet nie wiedział, i mówi: „Panie, co tam się dzieje, powiedzieli, że nie ma właścicieli, a tam ludzie jacyś siedzą”. Dozorca prędko zadzwonił na milicję. Milicja przyjechała i wtedy się okazało. Tak żeśmy tam siedzieli kilka dni. To był 8 grudnia w nocy. Brali od nas pieniądze i chodzili po jedzenie, przynosili nam, żebyśmy mieli co jeść. Po paru dniach o pierwszej w nocy (pukali szyfrem) wchodzi ze trzech w butach z cholewami. Pamiętam jak stanął tak na środku i pokazuje: „Ten, ubierać się, ten…” I na mnie między innymi, trzech, czterech nas wzięto. Znowu przerażenie, że w nocy nas zabierają, może nas tu gdzieś zaraz rozwalą, straszne, bo w nocy każą się ubierać i wychodzić. Jeszcze był tam taki młody, który był taki przerażony, że ciągle mnie łapał i pytał, co oni z nami zrobią. Wzięli nas kilku, już nie pamiętam, ilu, trzech czy czterech. Wyprowadzili. Nie podjechali samochodem, żeby ludzie nie widzieli, żeby sąsiedzi się nie zorientowali, tylko nas wyprowadzili. To jest na ulicy Czerskiej 3. Wyprowadzili nas i dopiero gdzieś dwie, trzy uliczki dalej stał samochód, załadowali do samochodu i pojechaliśmy na ulice Koszykową, bo wtedy na Koszykowej było UB, jeszcze nie na Rakowieckiej, bo tam dopiero odbudowywali. Tam nas przywieźli. To wszystko było w nocy. Na korytarzu usiadłem i po kolei brali na przesłuchania. Mnie wzięli na przesłuchanie, Ubek miał u siebie na biurku wszystkie papierki, które przy mnie znaleźli. Po kolei przy każdym papierku pytał się, co to jest. Między innymi wziął jakiś papierek i mówi: „Kto to jest Tadeusz?”. Mówię: „Bo ja wiem, mam kuzyna w Warszawie”. „Ale kto to jest Tadeusz?”. Mówię: „Nie wiem”. Odbywało się przesłuchanie, pytał o każdą kartkę, na której musiałem napisać: „Znaleziono przy mnie”, pytał dosłownie nawet o bilet tramwajowy, gdzie jechałem, między innymi pytał, kto to jest Tadeusz. Powiedziałem, że nie wiem. Ale on mówi: „Ten, który wam kazał zrobić wykaz pasów”. Wtedy już zupełnie nie wiedziałem, co to może być wykaz psów. „Acha, nie wiecie. Dobrze, zobaczymy”. I odłożył na bok. Później dalej, następne jakieś kartki. Wtedy mi się przypomniało, o co chodzi, nie wiem, czy szczęśliwie. Tadeusz był dyrektorem technicznym w zakładach w Chęcinach. Ponieważ to był grudzień, więc były różne remanenty, napisał mi kartkę: „Panie Pawlicki, niech pan nie zapomni zrobić wykazu pasów”. Mówię wtedy: „Dawaj pan z powrotem”. Nie pamiętam nawet, czy wziął tę kartkę z powrotem i wytłumaczyłem mu, że Tadeusz to był dyrektor techniczny. […] W pewnym momencie drzwi się otwierają, a to noc i zima, wpada jakiś człowiek z rozwianą głową, szalik, prosto od drzwi leci do mnie i mówi: „Kto to jest Jacek?”. Zawsze trzeba szybko myśleć, bo byłem Bolesław Pawlicki. „Kto to jest Jacek?”. Mówię: „Ja jestem”. „Jak to wy jesteście? Przecież jesteście Bolesław”. „Tak, ale na drugie imię mam Jacek i tak mnie przezywają i dziewczyny mówią zawsze Jacek”. Zobaczyli „Jacek” na jakimś liście: „Kochany Jacku”, a tutaj jestem Bolesław. Od razu spokojnie powiedziałem, że to ja. Dobrze. Poza tym pytali się mnie o Powstanie, to się wyparłem, że w ogóle nic wspólnego nigdy nie miałem. To był najgorszy okres. I tyle. Odwieźli mnie z powrotem na Czerską do tego kociołka i dalej tam siedziałem, leżałem na podłodze. Wreszcie po dwóch tygodniach chyba, to było już po 20 grudnia przed samymi świętami, przyszli i nas zwolnili. Kazali każdemu opracować i napisać, co powie na usprawiedliwienie nieobecności. Na przykład ja dyrektor, co powiem w Chęcinach, gdzie byłem, dlaczego nie wróciłem. […] Wymyśliłem sobie, że powiem, że przyjechałem do Warszawy i dowiedziałem się, że od jutra rozpoczyna się kurs dla księgowych, ja słabo znam księgowość, więc sobie pomyślałem, że od razu zostanę i dlatego zostałem w Warszawie i dlatego wracam po dwóch tygodniach po kursie. Oni to akceptowali. W ogóle nikomu nie wolno mówić, że byłem w kociołku, tylko mam powiedzieć tak, jak im mówię, oni to akceptują. I tyle było, zwolnili nas. Jeszcze jedna śmieszna rzecz, w międzyczasie rano jeden poszedł po zakupy dla nas, wziął pieniądze. Sami nie wiedzieli, kiedy rozkazy przychodziły. Poszedł po zakupy, po jakąś żywność, a oni nas tu zwolnili i poszli sobie, a ten dopiero później wrócił. Puka swoim systemem, właściciel lokalu, który tam był dla śmiechu otworzył i do niego: „Ręce do góry!”. Puścił wszystkie paczki, ręce do góry, ale dał spokój, okazało się, że nic nie wiedział, że nas już zwolnili.
- Jaka była przyczyna tego zatrzymania?
Przyczyna była taka, że ciotka czy siostra, kuzynka mojej Marysi mieszkała tam i była w WIN-ie, to nazywało się Wolność i Niepodległość. Właśnie wtedy były największe aresztowania WIN-u. Ona była w WIN-ie i ją zabrali, dostała dożywocie, siedziała w Bydgoszczy w Fordonie dziewięć lat, od 1947 do 1956 roku. Dopiero ją wypuścili jak Gomułka nastał. Taka była przyczyna, szukali WIN-u. Pytali się też o list do Belgii, który napisała jakaś Domaradzka. Mówię, tak: To moja sąsiadka dała mi taki list, żebym wysłał z Warszawy, bo prędzej dojdzie”. Później pracowałem w Chęcinach cały czas. Też tam były perypetie, bo to były duże zakłady i różne rzeczy tam się działy. Pamiętam pięciolecie Polski Ludowej. Była jakaś wielka uroczystość, zebranie. Nie wiem, co się stało z robotnikiem dyrektorem. Był personalny, KPP przed wojną, to wódę chlał i leżał pijany. Do mnie z komitetu wojewódzkiego przyjechali, zaprosili mnie, ktoś musiał przemówienie wygłosić. Chcieli dawać mi jakieś broszury komunistyczne, powiedziałem, że nie potrzebuję, że będę wiedział, co mówić. Ograniczyłem się do tego, że mówiłem, jakie są plany rozwoju zakładów, jak tu będzie nadzwyczajnie w następnej pięciolatce. Natomiast było odwrotnie: te zakłady się później rozpadły, nic tam nie ma.
- Proszę powiedzieć, jak to się stało, że pan ujawnił swoje nazwisko?
Początkowo, jak pojechałem kiedyś do Warszawy, to zastałem wezwanie do wojska. Miałem się stawić gdzieś na Saskiej Kępie. Stawiłem się, ale dwa dni za późno, bo mieszkałem w Chęcinach, nie wiedziałem, że tu przyszło wezwanie. Akurat wtedy już wszyscy przez komisję zostali zbadani przeszli. Dwa dni później byli wyznaczeni chorzy na powtórne badanie. Była specjalna komisja lekarska. Zabrałem się z nimi. Miałem dość grubą szyję. Wszyscy rozebraliśmy się do naga. Jak wchodziłem na komisję, to jeden z lekarzy, jak mnie zobaczył, widocznie chciał się pochwalić, że się tak zna, pokazuje na mnie i mówi: „Tarczyca?”. Tym mnie olśnił, mówię: „Tak, tarczyca”. Wiedziałem. Ponieważ leczyłem się sprawdzałem, że nie mam chorej tarczycy, ale wiedziałem, jakie są objawy. Lekarz pytał jakie mam objawy, więc mówię: „Pocę się ciągle”. Wzięli mnie na dalsze badania do Otwocka, do jakiegoś lekarza z prawdziwego zdarzenia, który mnie zbadał, stwierdził, że nie mam żadnej tarczycy, ale domyślił się, że tu chodzi o wojsko, widać, przyzwoity człowiek. Pytał się o rodzinę, więc mu powiedziałem, że ojciec i brat zginęli w Oświęcimiu, matka przebywała w obozie. On się trochę wzruszył, mówi; „Nie chciałby pan do wojska?”. „Nie”. Napisał mi, że jestem [chory], w ogóle ze skreśleniem z listy. Miałem murowane dokumenty. Tymczasem w 1949 roku ogłosili wszędzie, że teraz jest znowu rejestracja do wojska, wszyscy, czy ktoś ma dokumenty czy nie, wszyscy muszą się stawić, mówić prawdę, nikomu nic się nie stanie, już są inne czasy, żeby się ujawnić. W Chęcinach akurat na wakacje przyjechał mój brat i bratowa, byliśmy razem z moją matką. Naradzamy się, co robić. Wreszcie do tego nazwiska kiedyś trzeba wrócić. Uradziliśmy, że jak pojadę, to żebym podał prawdziwe nazwisko. Tak zrobiłem. Jako dyrektor miałem do dyspozycji konie, zawiózł mnie furman bryczką, bo komisja była w Chęcinach trzy kilometry od Zakładów. Wszedłem do środka, komisja wojskowa siedziała, pisali. Dowiedzieli się, że to jest dyrektor, to znaczy piśmienny, nie jakiś chłop ze wsi: „Wobec tego pomoże nam pan, niech pan siada razem z nami”. „Dobrze”. Siedziałem tam ze dwie godziny, pisałem coś, o co mnie prosili, pomagałem. Wreszcie po dwóch godzinach już wszyscy przeszli, to kapitan główny, który to prowadził mówi: „To już wszyscy, idziemy do domu, to koniec”. Mówię: „Zaraz, zaraz, jeszcze ja”. „A, wy”. „No tak, ja jeszcze, bo pomagałem, ale nie rejestrowałem się. Chciałem tylko powiedzieć, że mam inne nazwisko”. Dałem mu dokumenty. On mówi: „To jak wy się nazywacie?”. Mówię: „Domaradzki”. „A tu jest Pawlicki”. Mówię: „No właśnie”. „A jak macie na imię?”. Mówię: „Jacek”. „A tu jest Bolesław”. Mówię: „No właśnie”. Mówi: „A jaka data urodzenia?”. Moja prawdziwa data urodzenia to 9 maja 1923, a tutaj jest 9 marca 1925 roku. Mówi: „No i co?”. Mówię: „Właśnie chcę zmienić”. Ten kapitan patrzy się na mnie, zawołał ubowca, który był przy każdej komisji i nadzorował. Kapitan ma te wszystkie papiery, zresztą jedne podarł, podaje ubowcowi, mówi: „Słuchajcie, tu jest szpieg na lewych papierach. – śmiesznie, do dziś pamiętam jak to mówił – wszystko fałszywe, jedna dziewiątka się zgadza”. To było najśmieszniejsze. Ten też się popatrzył, przy komisji wojskowej cały czas szpieg siedzi, to zawołali jakichś facetów z karabinami, wyprowadzili mnie do piwnicy, zamknęli i koniec. Na drugi dzień rano przewieźli mnie na UB z Chęcin do Kielc. Tam znowu mnie przesłuchiwali. Wezwali personalnego z mojego zakładu, przedwojennego kapepowca. Personalny przyszedł z wielkimi oczami, że przez trzy lata miał u siebie dyrektora i nie wiedział, że szpiega ma. Potrzymali mnie tam jakiś czas, wreszcie mnie puścili. Mówię: „Dajcie mi jakieś zaświadczenie czy dokument, że tu byłem”. „Nie, nic nie potrzeba, idźcie. Będzie trzeba, to i tak wiemy, gdzie was znaleźć, a tak to wam nie potrzeba”. Kazali mi iść do domu.
- Nie dali panu żadnych dokumentów na nowe nazwisko?
Nie dali mi żadnych dokumentów. Tymczasem przyszedłem do domu. Natomiast komisja, która była w Kielcach odznaczała, że ten się zgłosił, ten nie. Odznaczyli, że Pawlicki się nie zgłosił, wobec tego dali na milicję, żeby mnie doprowadzić. Powiem jeszcze co innego, że furman, który mnie przywiózł bryczką, to siedział, siedział i czeka, zobaczył, że to już koniec, światła gaszą i wszedł do środka i mówi, ze przywiózł dyrektora Pawlickiego i dlaczego on nie wyszedł. Powiedzieli mu, że w ogóle takiego nie było, zupełnie jak na filmie Wajdy. Wsiadł na bryczkę i pojechał do mojej matki, do brata i powiedział, że mnie przywiózł, a później jak wszedł, to powiedzieli, że mnie nie było.
W każdym razie mnie stamtąd puścili i wróciłem do domu. Natomiast następnego dnia o szóstej rano przyszła milicja, że nie zgłosiłem się do rejestracji. I znowu mnie do Kielc zabrać. Wiedziałem, że ubowiec jest zawsze przy tych komisjach, to odszukałem tego ubowca i mówię mu, że byłem na UB w Kielcach i że nie mam dokumentów i że chciałem się zarejestrować. Wziął mnie do kapitana, mówi: „Zarejestrujcie go bez kolejki”. Natomiast sam poszedł na UB dowiedzieć się. Za pół godziny wrócił do mnie i mówi: „Słuchajcie, co wy opowiadacie?”. Powiedziałem, że kazali mnie zarejestrować. „Wcale nie kazali, co opowiadacie głupstwa, nic podobnego, idźcie z powrotem na UB, niech was zamkną, jak wypuszczą, to będziemy was rejestrować”. Byłem już całkiem przerażony. Pamiętam, to się odbywało w jakiejś zwykłej kamienicy, usiadłem na schodach, podparłem się i myślę, co tu dalej robić. Słyszę, lata ten kapitan. myślę: „Ten kapitan nie wie nic, że ten ubowiec był i dowiedział się i że wszystko odwołał, tylko wie to, że ma mnie zarejestrować”. Ja do tego kapitana mówię: „Słuchajcie, kapitanie, mieliście mnie zarejestrować”. „A, zapomniałem!”. Złapał mnie pod rękę i prowadzi do stołu, gdzie zwykły ciubaryk rejestruje i wszystko pisze, i mówi: „Słuchajcie, rejestrujcie go bez kolejki”. Ten mówi: „Dokumenty”. „Dokumentów żadnych nie mam”. To ten znowu woła do tego kapitana: „Słuchajcie kapitanie, on mówi, że nie ma żadnych dokumentów”. Ten kapitan mówi: „To nic, piszcie to, co mówi”. To on napisał wszystko to, co mówiłem. Dostałem książeczkę wojskową z fotografią, od razu wszystko, wyszedłem, to był mój pierwszy dokument na prawdziwe nazwisko. Później formalnie zmieniłem przez sąd, moja matka byłą za świadka i stwierdzili to już formalnie. Pierwszy dokument wojskowy miałem z Chęcin. W Chęcinach pracowałem pięć lat, wszyscy wiedzieli, dziwili się, że nazwisko zmieniłem. Później pomyślałem sobie, że co będę w Chęcinach całe życie, przeniosę się do Warszawy. Pojechałem do ministerstwa, do departamentu kadr, już nie pamiętam, jak się nazywał człowiek w departamencie, i powiedziałem, że chciałem pracować tutaj. Dyrektor departamentu przesłuchał mnie: „Co robiliście?”. „Byłem w Chęcinach”. Jak się dowiedział, że przez pięć lat byłem dyrektorem w Chęcinach, czyli w terenie, to: „Oczywiście, teraz się tworzy nowy centralny zarząd materiałów budowlanych na ulicy Chmielnej. Na zatrudnieniu się znacie?”. Nawet nie wiedziałem, co to jest zatrudnienie, bo w zwyczajnych zakładach to się mówiło praca i płaca, ale mówię: „Tak, znam się”. „To dobrze, będziecie naczelnikiem zatrudnienia w centralnym zarządzie”. Skierował mnie i dostałem mieszkanie w Wołominie, nawet w przyzwoitym domu. Tak już pracowałem, dyrektorem naczelnym był Żyd, Zwerdling się nazywał, który w ogóle o niczym pojęcia nie miał.
- Wróćmy jeszcze do Powstania. Jestem ciekawa, skąd się wziął pana pseudonim „Alfa”?
Wziął się raczej z tego, że jak byłem na Pradze, tam jeden też był „Alfa”, mnie się to podobało i później jak w Warszawie w czasie Powstania formowali oddział „Kryski”, to zgłosiłem się jako „Alfa”. Moja narzeczona była „Omega”.
- Ona wcześniej była „Omegą”?
Nie, później. Tego nie mówiłem, że jak byłem w pierwszych dniach sierpnia w Warszawie na Nowogrodzkiej, pod drugim chyba mieliśmy punkt. Mieszkałem pod dwudziestym trzecim. W nocy przychodziłem na chwilę i widziałem się z narzeczoną. Później nagle rozkazem nas wzięli na Czerniaków i nie zdążyłem jej zawiadomić. Czekała, mnie nie ma, ale wiedziała, że jestem na Nowogrodzkiej pod drugim, więc wybrała się tam z moją fotografią, pokazywała różnym kucharkom, które zostały, pytała, czy taki tu był. Powiedzieli jej, że zabrali wszystkich na Czerniaków. A ona wcale nie znała Warszawy, ani gdzie Czerniaków, a poza tym chodziło się przekopami przez Książęcą takim tunelem. Ktoś nagle powiedział: „Czy chcesz iść na Czerniaków? Idę tam, to mogę cię zabrać”. I ona się zabrała z tym facetem i przyszła, znalazła mnie na Czerniakowie. Jak przyszła, to byłem z tym przyjacielem. Po co przychodziła, mogła siedzieć w domu, ale jak już jest, to załatwiliśmy z dowódcą, że przyjęli ją jako łączniczkę. Miałem karabin maszynowy, a ona miała plecak z amunicją.
- Czy na zakończenie chciałby powiedzieć pan coś jeszcze o Powstaniu? Czym było dla pana Powstanie?
Było bardzo ważnym i wyjątkowym, tylko niestety Związek Radziecki nas zdradził od początku i cały czas. Nie pozwolili lądować samolotom. Zupełnie wszystko miałoby inny przebieg. Poza tym stanęli na Wiśle i stali, czekali aż tu nas wymordują. To było niestety nieszczęście. Samo Powstanie, gdyby weszli, to przecież byśmy im ułatwili, wpuścili, ale oni nie chcieli. Przecież w tym czasie tak samo było powstanie w Paryżu, to w ciągu dwóch, trzech dni Amerykanie weszli i zupełnie inny miało obrót. Tak samo i u nas miałoby zupełnie inny obrót, gdyby nie to… Tyle ludzi zginęło… Zresztą tak jak mówili berlingowcy: „Nie cieszcie się, bo zobaczycie, co będzie się działo”. I tak się działo.
Warszawa, 15 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadzili Jacek Borkowicz i Anna Sztyk