Elżbieta Machowczyk „Ela”
Elżbieta Machowczyk, urodzona 2 czerwca 1925 roku w Kaliszu. Pseudonim „Ela”, stopień – szeregowy, przynależność do „Chrobrego II”. Byłam w Wojskowej Służbie Kobiet.
- Proszę powiedzieć, co robiła pani przed wybuchem II wojny światowej?
Chodziłam do gimnazjum imienia Marii Konopnickiej w Warszawie. Do drugiej klasy.
Należałam do harcerstwa.
- Czym się pani zajmowała w harcerstwie?
To była 5 Żeńska Drużyna imienia Adama Żeromskiego, tak zwanego Złotego harcerza. Normalnie mieliśmy zbiórki, ponieważ dopiero od drugiej klasy można było należeć do jakiejś organizacji, więc ja byłam na razie taką raczkującą harcerką.
Potem w 1939 roku we wrześniu zostałyśmy – można powiedzieć – „zmobilizowane”, oczywiście w cudzysłowie. Pełniłyśmy służbę na Dworcu Głównym. Ta służba polegała na pomocy udzielanej uchodźcom z Pomorza, z Wielkopolski. To były rodziny często z małymi dziećmi i trzeba było się postarać o jakieś miejsce, bo tłumy tych ludzi opuszczały pociąg na stacji i nie wiedziały, co mają ze sobą zrobić. Byli kompletnie zdezorientowani, więc dostawałyśmy polecenie, żeby doprowadzić ich w takie miejsce, gdzie można było coś zjeść, zaopiekować się tymi dziećmi. Dużo dzieci się odłączało od rodzin. Płakały, gubiły się. W ogóle to była jakaś ogromna panika, której się jeszcze nie widziało w mieście, w samej Warszawie. Natomiast na Dworcu, wśród uchodźców panowała ogromna panika, niepokój, przerażenie wręcz.
Poza tym starałyśmy się o papierosy. Chleb był dla uchodźców, a papierosy przeważnie dla żołnierzy, bo jeszcze przejeżdżały spóźnione pociągi z rekrutami powoływanymi do wojska. Ta służba skończyła się z chwilą spalenia Dworca Głównego, tego starego. Potem starsze harcerki zostały przeniesione na Dworzec Wileński, a te młodsze – między innymi ja – już zostałyśmy zwolnione do domu. To było około 20 września.
- Gdzie pani mieszkała wtedy?
Mieszkałam na ulicy Chmielnej, prawie naprzeciwko Dworca Głównego. Już wtedy bomby zaczynały trafiać w okolice dworca, która to okolica była jedną z bardziej niebezpiecznych i ostrzelanych – jako punkt strategiczny. Poza tym jeszcze, na przykład, rozdawano dla ludności żywność, która znajdowała się w wagonach towarowych. Między innymi duże ilości ryżu. Cały transport szedł gdzieś. Między innymi myśmy też przy tym pomagały, przy rozdawnictwie żywności.
Potem automatycznie prawie, bo już chyba w połowie października, przeszliśmy do dalszej służby. Oczywiście już nie w mundurach. Nawet początkowo się nie orientowaliśmy, na czym polega ta nasza praca, ta nasza działalność. Potem okazało się, że zadaniem naszym było zbieranie informacji o ruchach wojsk niemieckich. No więc, takie właśnie młode osoby, ja wyglądałam bardzo dziecinnie, właśnie tacy chłopcy i dziewczęta zostali poinstruowani, żeby zapamiętywać odznaki w mundurach na kołnierzach żołnierzy niemieckich. Poza tym jakieś symbole na środkach transportu, na samochodach. To było w Alejach Ujazdowskich. W Alejach Ujazdowskich, w hotelu „Polonia”, mieścił się chyba hotel dla oficerów. Tam właśnie my się kręciliśmy, po prostu. Naszym zadaniem było zapamiętać jak najwięcej informacji, przekazać potem naszej drużynowej.
Między innymi kręciłam się później koło domu publicznego, który stosunkowo niedaleko funkcjonował – na ulicy Chmielnej i właśnie tam mnóstwo żołnierzy przychodziło, do tego domu publicznego i była łatwość obserwacji. Ponieważ osoba dorosła, starsza, na pewno bardzo by podpadała, więc pełniłyśmy taką funkcję do chwili, kiedy kilku chłopców – oni byli bardziej obserwowani widocznie – znalazło się na Pawiaku. Wtedy zadecydowały władze, że nie można młodzieży używać do tego celu.
To zaczęło się w październiku, listopadzie w 1939 roku. To było prawie automatyczne przejście.
Z tym, że zmieniła się nasza zastępowa, bo okazało się (o czym myśmy nie wiedzieli), że jej ojciec był z pochodzenia Niemcem, zresztą spolonizowanym, a matka była z pochodzenia Żydówką. Po prostu, ze względu na to pochodzenie na pewno była jakoś bardziej narażona, więc musiała się wycofać ze swojej działalności. Zresztą w czasie wojny zginęła.
Potem już byłam w innym zastępie, który prowadziła Janka Kłopotowska, która zresztą też później, niestety, zaginęła. Właściwie w bliżej nie określonych okolicznościach. Ona była i drużynową i zastępową. Byłam do końca grudnia 1942…, w każdym razie około trzech lat w harcerstwie.
Z chwilą kiedy Janka zaginęła, na jakiś czas straciłam łączność. Myśmy wtedy głównie opiekowały się rodzinami, po tym, jak nasza służba, powiedzmy, wywiadowcza, się zakończyła. Opiekowałyśmy się rodzinami żołnierzy, szczególnie podoficerów, którzy siedzieli w stalagach, bo oficerowie jakoś prędzej mieli opiekę. Natomiast najgorzej było z zawodowymi podoficerami, ich rodziny nie były objęte taką dobrą opieką i właśnie nam polecono, harcerzom, żeby mieć kontakt z tymi rodzinami. Dowiadywać się, jakie mają potrzeby, zawiadamiać Radę Główną Opiekuńczą: co się tam dzieje i tak dalej.
Ponieważ moja siostra była od samego początku i przez całą okupację bardzo czynna w konspiracji, w ogóle żyła nielegalnie, oficjalnie nie pracowała. Nawet ja skierowana byłam w urzędzie pracy do odpowiedniej osoby, żeby załatwić prośbę o zniszczenie jej karty ewidencyjnej, żeby przestała istnieć w ewidencji. Ponieważ nie mieliśmy rodziny bliższej, siostra prosiła mnie na wszystko, żebym została z mamą, żebym się uczyła, żebym się opiekowała matką, która zaczęła chorować. Miałam przerwę w tej działalności konspiracyjnej, taką powiedzmy niezupełnie, jeśli chodzi o gazetki, o prasę i tak dalej. Poza tym w naszym domu przechowywane były wielkie ilości zarówno prasy, które siostra otrzymywała bezpośrednio z drukarni, jak i broń w tapczanie. Więc to było takie niby wycofanie się z konspiracji, a właściwie się siedziało, jak na bombie.
Pewnego zimowego dnia, to było już w 1944 roku, w sąsiednim domu, który miał przejście do naszego (już wtedy mieszkaliśmy na Twardej, nie na Chmielnej, bo nasz dom został częściowo zburzony w 1939 roku, żyliśmy w półzrujnowanym mieszkaniu, a potem przeniosłyśmy się na Twardą) wpadła drukarnia. Jak się potem okazało – drukarnia komunistyczna, podziemna. Nasz dom został otoczony całym kordonem wojska. Uciekły dwie osoby. Widziałam, jak uciekali mężczyźni i przedostawali się przez płot na sąsiednią ulicę, jak się ślizgali po obślizgłych kamieniach, gruzach. To było coś niesamowitego. Widać było, że oni walczą o życie, że próbują się wydostać z pułapki, a Niemcy z drugiej strony atakowali zabarykadowaną drukarnię. Oczywiście nasz dom został cały ostrzelany. Zginęły dwie osoby, bo karabin maszynowy siekał po oknach. I później była rewizja i myśmy z mamą – wtedy mama była dobrze zorientowana, co u nas w domu jest – próbowała wynieść coś do piwnicy, ale dół był już zablokowany przez Niemców, oni się dobijali do parteru. Więc myśmy stosy prasy i innych materiałów, bo tam były instrukcje dla leśnych oddziałów, które moja siostra woziła w teren (ona jeździła po całej Guberni, nawet nie tylko po Guberni), schowały do przewodów kominowych, upychałyśmy do ubikacji, wsadzałyśmy do kuchni, pod blachę. Właśnie jak prawie żeśmy to uporządkowały, wpadli Niemcy z granatami zatkniętymi za cholewy butów, z pistoletami w ręku. Jeden przystawił mojej mamie do głowy pistolet, drugi mierzył do mnie i kazał otwierać szafy, wszystkie pomieszczenia. Okazuje się na szczęście – oni szukali ludzi, tych zbiegłych, bo zdawali sobie sprawę, że jakieś osoby umknęły. Zabrali wtedy wszystkich mężczyzn, którzy byli akurat w domu, zabrali dozorcę. Nie wrócili do Powstania ci ludzie. Prawdopodobnie zginęli, a moja siostra stała wtedy przez ileś tam godzin i obserwowała całą akcję.
Zresztą ktoś nieopatrznie powiedział, że wyprowadzili tylko jedną kobietę starszą z młodą dziewczyną. Była niemalże przekonana, że znaleźli te rzeczy u nas. Ale potem przyszedł ktoś, przysłała kogoś, żeby dowiedział się, co się dzieje i skończyło się szczęśliwie, ale z kłopotami, dlatego, że ubikacja była kompletnie zapchana takimi zwiniętymi gazetami, komin dymił się. Nie można było fachowca wezwać z zewnątrz, bo nie wiadomo było kto to jest.
Tak właśnie miałam być poza niebezpieczeństwem, a tymczasem znalazłyśmy się w niebezpieczeństwie. Ale jak już sytuacja zaczęła być bardziej napięta, to było w lipcu w 1944 roku, zwróciłam się do siostry z prośbą, żeby jednak zdjęła ze mnie to zobowiązanie i żebym mogła brać udział w konspiracji, bo czuliśmy, że to już koniec w działaniach. Ale siostra nie zgodziła się na to, no więc zwróciłam się do mojej bratowej, żony mojego przyrodniego brata, który siedział całą wojnę w oflagu. Wiedziałam, że ona bardzo głęboko tkwi w konspiracji, między innymi była zaprzyjaźniona z panią (wtedy chyba była majorem) Marią Wittek, która nawet jakiś czas u niej się zatrzymywała w mieszkaniu bratowej, która była komendantką, jak się później okazało Wojskowej Służby Kobiet. Ona zresztą zmarła w randze generała. Nie wiem, czy panowie wiedzą o tym, to jedyna kobieta w randze generała. Bo nie wiem, czy Zawadzka dostała stopień generała czy nie, ale pani Maria Wittek zmarła w randze generała.
Bratowa wciągnęła mnie wtedy, można powiedzieć za pięć siedemnasta, bo już w lipcu, do WSK – Wojskowej Służby Kobiet, w której sama była od dawna.
31 lipca już właściwie zostałam poinformowana, gdzie mam się udać na ulicy Pańskiej, że się zbieramy około godziny piętnastej 1 sierpnia. Więc to była grupa pań, które mogły być prawie moimi mamami, bo mój brat przyrodni był o przeszło dwadzieścia lat starszy ode mnie. Mniej więcej te panie wszystkie już były po trzydziestce, około czterdziestki. Więc ja byłam jedną młodą dziewczyną. Potem doszła do nas, zupełnie niezrzeszona, do pomocy dziewczyna młodsza nawet ode mnie (miała może siedemnaście lat), która została odcięta od domu. Więc właściwie my we dwie tak się trzymałyśmy.
Jakie były nasze zadania? Nasze zadania były dość skromne, bo dostałyśmy polecenie zorganizowania kuchni, znaczy te panie dla oddziału „Chrobrego II” i „Kilińskiego”. Tych oddziałów, które były w pobliżu ulicy Wielkiej. Najpierw na Siennej byłyśmy, potem na Wielkiej.
Przez pewien czas, póki były zapasy żywności, które zostały uprzednio zgromadzone, to gotowało się wielkie kotły i przychodzili żołnierze, ci którzy zmieniali się na barykadach, do nas na jedzenie. To jedzenie trzeba było utrzymać cały czas w stanie nadającym się do spożycia.
Największe kłopoty były z wodą, bo od razu spadło ciśnienie, a potem wody zaczęło w Warszawie ować. Poza tym nosiłyśmy, jeszcze z chwilą coraz większego natężenia walk, kotły i właśnie przeważnie z Jolą, z jedzeniem bezpośrednio pod barykady.
Pamiętam takie wydarzenie, już wtedy waliły „krowy”, więc słychać było odgłosy „nakręcania” – jak się mówiło, i z takim ogromnym kotłem, który z wielkim trudem taszczyłyśmy, stałyśmy na podwórzu pełne wahania: „Co zrobić? Czy ratować zupę z trudem ugotowaną? Czy się samej chować?”. Ale w końcu komendant z ochrony cywilnej krzyknął na nas, wciągnął nas prawie siłą do piwnicy. Kocioł został. Pocisk stosunkowo niedaleko się rozerwał i jak przyniosłyśmy gar na barykadę, okazało się, że było tam sporo odłamków na dnie.
Dalszym naszym zadaniem było później, jak już nie było środków żywnościowych, po prostu zdobywać jedzenie. W ten sposób chodziłyśmy do zrujnowanych domów, które opuścili mieszkańcy, do jakiś sklepów, które zostały zniszczone i wyciągałyśmy to, co się nadawało do zjedzenia. Miałyśmy wydane przez dowództwo zaświadczenia – przepustki dla jakich celów zbieramy żywność. Ta cenną dla mnie pamiątkę zniszczyłam z żalem po wojnie, gdy przez pewien czas tułałam się bez stałego miejsca zamieszkania. Tak może anegdotycznie. Wdrapałyśmy się na pierwsze piętro, a schody były w stanie już grożącym zawaleniem i znalazłyśmy cały worek suszonej cebuli. Zachwycone zabrałyśmy cebulę, bo w ogóle jarzyny to był rarytas, stale się gotowało kluchy, kaszę. Okazało się, jak przyniosłyśmy ten worek, że cebula jest z robakami, takimi białymi. Z początku byłyśmy strasznie zmartwione, że cały trud na nic się nie zdał, ale cebula postała trzy cztery dni, a potem zdecydowano, że i tak ją trzeba wrzucić do zupy, że: „z robakami, nie z robakami – przecież to się i tak ugotuje”.
Po jakimś czasie trudności w donoszeniu pożywienia na miejsce, i nawet przychodzenia do zaimprowizowanej stołówki żołnierzy były tak wielkie, że zdecydowali, żeby zdobyta żywność trafiła bezpośrednio do oddziału. Że sobie sami będą gotować, bo też mają dziewczyny na miejscu, swoje koleżanki.
Myśmy po prostu zaczęły chodzić do prowizorycznego szpitala na ulicy Złotej. Oczywiście mieścił się w piwnicy, w schronie. Leżeli tam żołnierze. To nie był wielki szpitalik. Może tam było dwadzieścia osób, trzydzieści najwyżej. Starałyśmy się im jakoś przynieść ulgę, postarać się o koce, postarać się o wiadomość jakąś, od nich zdobyć i przenieść do rodziny. Takie drobne posługi, które się udało dla nich wykonać. Moja bratowa została ranna, straciła jedno oko, w drugim do końca życia miała jakieś dziesięć procent widzenia. Ona też trafiła do tego szpitalika. Oczywiście opiekowałam się nią, jak tylko mogłam. Przynosiłam jej jedzenie. Taki był skromny mój udział.
Największe przeżycie, jakie w czasie Powstania miałam, to tylko psychiczny udział w zdobyciu PAST-y, ponieważ nasi żołnierze, z którymi mieliśmy kontakt, których żywiliśmy zdobywali PAST-ę. Chodzili, te oddziały ruszały i nic, i nic, i nic! I wracali poranieni i zdziesiątkowani. Aż wreszcie straszny krzyk nas spotkał, nie wiedziałyśmy, co się dzieje, że jakieś ogromne nieszczęście. Okazało się, że to były krzyki radości, że PAST-a się poddała i to był moment bardzo dla nas szczęśliwy.
Nie dodałam jeszcze, że pierwszego dnia oczywiście się budowało barykady. To było normalne, bo wszyscy – i cywile, i dzieci, kto tylko mógł – w tym brał udział.
Jeszcze może dodam taką rzecz, która bardzo mną wstrząsnęła. Właśnie tego pierwszego dnia, jak myśmy barykadę budowali, ale ja akurat byłam na górze, na Siennej, wychylałam się przez okno nauczycielki, która była naszą komendantką i usłyszałam jakieś krzyki. Wiadomo było, że coś się dzieje. Biegł ulicą człowiek, mężczyzna w płaszczu dosyć długim, z rękoma podniesionymi i krzyczał: „Ludzie, co wy robicie?! Ludzie, to nie prawda! Ludzie, opamiętajcie się!”. Coś takiego właśnie krzyczał. Wybuchły strzały. On się przewrócił i upadł na ulicę. Potem tłumaczono nam, że to był szpieg. To była straszna psychoza, tych szpiegów.
Zresztą później „gołębiarze”, którzy tak nam zatruwali przy wodzie życie, najwięcej spośród ludzi, którzy brali udział w pomocy gospodarczej ginęło przy zdobywaniu wody. Bo miejsce, z którego myśmy czerpały wodę, było pod obstrzałem wyborowego strzelca. Nie było dnia, żeby ktoś nie zginął. On po prostu jakby się bawił. Wybierał sobie różnie – dzieci i stare kobiety, kto mu się nawinął i strzelał.
Ale wracając do przypadku z tym człowiekiem. Czytałam książkę i nie pamiętam dzisiaj, czy to była książka Edelmana. Opisywali, że właśnie jeden z tych ocalałych, z żołnierzy z grupy ŻOB, z Żydów, którzy w getcie walczyli, zginął w tak strasznie głupi sposób. I zginął właśnie na ulicy Siennej przez pomyłkę zastrzelony jako szpieg. Podane było jego imię i nazwisko, i do dziś nie mogę odżałować, że nie zapisałam sobie, bo wszystkie okoliczności wskazywały, że to był właśnie ten człowiek. Zresztą nie znaleziono przy nim ani żadnej broni, ani żadnych materiałów kompromitujących. Zdaje się, że sami wykonawcy tego wyroku byli trochę jakby zmartwieni, że nie przesłuchali go. Przypuszczalnie papiery, pewnie lewe jakieś, podrobione budziły ich niepokój.
- Czy miała pani bezpośredni kontakt z Niemcami?
Bezpośrednio w walce nie brałam udziału, tego opowiedzieć nie mogę. Natomiast pierwsze spotkanie z niemieckim żołnierzem, już po Powstaniu, było jak myśmy wychodzili. To pierwsze, to rzucanie broni, to było przerażające uczucie, jak nasi zrozpaczeni chłopcy rzucali broń, a taki obojętny stał i gapił się żołnierz niemiecki.
Jeszcze tylko dodam, że moja mama sama, samiusieńka została na ulicy Twardej. To był dom, tak zwany, po dużym getcie. Więc on był częściowo zniszczony. Oficyna, w której myśmy dostały mieszkanie, była dobra. Natomiast inne oficyny były zniszczone. Zaraz za domem stał mur, o którym wspominałam, po którym wdrapywali się ci uciekinierzy z drukarni. Na ulicy Grzybowskiej była barykada. Jedna jedyna barykada broniła tego domu. Tam bez przerwy musiały być dyżury. Siostra była gdzie indziej, po drugiej stronie Alej, ja natomiast byłam po tej samej stronie, a to wtedy znaczyło jakby w zupełnie innym punkcie. Jak tylko mogłam, to wpadałam do mamy. Wtedy były tam bez przerwy dyżury, bo nigdy nie było wiadomo czy ta barykada wytrzyma czy nie wytrzyma i czy Niemcy wpadną i wyrżną tych ludzi, którzy w tej oficynie byli zupełnie bezbronni – dookoła gruzy, a tu ocalały jeden fragment domu, w którym mieszkało kilka rodzin. Obrońcy czasem „wpadali” do tego samotnego domu, ale nie byli to raczej chłopcy z AK, nasi, Boże! Polacy wiadomo! Ale to nie byli akowcy, tylko chłopcy prawdopodobnie z AL.
- Jak się pani kontaktowała z rodziną?
Po prostu, pytałam się komendantki, jak nie byłam potrzebna. Przez pierwsze dni w ogóle nie chodziłam do mamy, bo było tyle zajęcia, że byłam wieczorami tak zmęczona – przede wszystkim fizycznie, bo myśmy ciężko pracowały, zwłaszcza właśnie jako młode, [bo] wydawało się, że mamy najwięcej sił. Tam była jedna pani z niemowlęciem. Wiadomo było, że ona prawie nic nie może zrobić. Myśmy były tak zmęczone fizycznie, że padałyśmy na swoje legowiska. Ale już później, kiedy nam zostało tylko codzienne odwiedzanie żołnierzy w szpitaliku, to było więcej czasu, więc wpadałam do mamy.
Odmeldowałam się – wpadałam do mamy, żeby jakoś ją uspokoić. Była kobietą niesłychanie dzielną. Przeżyła bardzo wiele, bo przeżyła spalenie Kalisza w sierpniu 1914 roku przez Niemców, jeszcze przed naszym urodzeniem, była z ojcem tylko. I musieli w [czasie] pierwszej wojny światowej uciekać z ojcem z palącego się Kalisza. Potem ojciec został wywieziony (był farmaceutą z zawodu) do szpitala dla jeńców w Orle. To miasto, które w czasie drugiej wojny światowej było w ogniu walk w Rosji. Tam przeżyli rewolucję. Znaczy wrócili do kraju dopiero w 1919 roku. Znowu bez niczego, więc drugi raz straciła wszystko. Po raz trzeci co nieco straciliśmy w 1939 roku, kiedy część naszego mieszkania została zniszczona. A ostatnio, kiedy wyszliśmy z Warszawy, ja wyszłam z mamą, z ludnością cywilną 4 października, a siostra ze swoim oddziałem.
- Zatrzymajmy się może na Powstaniu. Czy czytała pani wtedy prasę podziemną albo słuchała radia?
Nie tylko czytałam, ale prasa podziemna była u nas w mieszkaniu w ilościach, że tak powiem, kilkukilogramowych. To nie była jedna gazetka, tylko siostra była w Komendzie Głównej w biurze informacji i propagandy. Była w grupie kolporterek nie tylko na terenie Warszawy, a właściwie głównie poza. Jeździła w teren, wysyłała paczki. Paczki objętościowe przez polskich kolejarzy, z którymi nawiązała kontakty. Woziła czcionki do drukarni w teren. Ale to cała historia. Ona to opisała w książce „Żołnierze Komendy Głównej opowiadają”. Taka książka wyszła w Warszawie. Ona opisała swoją drogę.
- Jak się siostra nazywała?
Danuta Kalinowska, nazywana [była] „Rudą Danką”, bo ona miała wtedy rude włosy.
- Jak wyglądała higiena podczas Powstania? Higiena, ubrania, noclegi. Noclegi powiedziała pani, że w domu. A jak wyglądała higiena?
W sierpniu i pierwszej połowie września spałam na kolejnych kwaterach, częściowo w piwnicach, a pod koniec Powstania na ulicy Twardej.
Uważano nas trochę za dziwaczki, które się próbowały zawsze umyć zdobywając wodę, ale najgorszym problemem były ubikacje. Więc ubikacji w Warszawie było sporo na podwórkach, takich ogólnie dostępnych, bo przecież nie we wszystkich mieszkaniach były ubikacje. Więc wiadomo było, że już się nie korzystało z żadnych toalet, bo [nie było] wody. Nawet, jeśli ktoś nabrał do wanny, to się prędko skończyło. Trzeba było [korzystać] z publicznej na podwórku. To było coś potwornego. Bo raz, że biegło się pod obstrzałem, ślizgało się po tych ekskrementach, pod koniec to szczury tam urzędowały. Nie wiem, dlaczego to miejsce sobie akurat upodobały, ale jak za przeproszeniem, się spuszczało majtki, to nie było wiadomo czy czasem jakiś szczur w pośladek nie ugryzie. Akurat ta, z której miałam wątpliwą przyjemność korzystać, była jakaś oblegana przez szczury.
Na przykład u nas w mieszkaniu na trzecim piętrze, jak żeśmy po rozejmie weszły, było dużo myszy, których w ogóle przed Powstaniem nie było. Nie wiadomo, skąd myszy się wzięły i jeszcze takie resztki, ponieważ moja mama jak, po tych doświadczeniach z pierwszej wojny i rewolucji, co mogła, to jakieś suchary robiła. Więc jakieś tam resztki zostały, nie nadawało się to do jedzenia. Problemem później była po prostu sprawa przeżycia jakiegoś, w sensie zdobycia jakiegokolwiek pożywienia.
Na przykład w naszym domu na „wyspie” przebywały osoby z Woli, które uciekły przed strasznym mordowaniem, jakie się tam odbywało. To była cała rodzina, która nie miała nic kompletnie. Pomimo to z głodu nie umarła. Żyła tam między innymi moja mama i co mogła, jak mogła, to im pomagała. To była chyba z cztero-, czy pięcioosobową rodzina. Jednak ludzie się nią zajęli. Jedna rzecz, że byli tak zastraszeni, że nie chcieli wychodzić po wodę, więc do picia to zawsze kubek im ktoś podał, podarował, ale nie myli się w ogóle. W związku z tym mieli wszy. Stale się drapali. Jak mama im powiedziała, że im przyniesie wodę, niech idą na górę, jak jest troszkę spokoju i się pomyją, to oni twierdzili, że to są nerwowe swędziska, nie żadne wszy.
Ale potem nas oblazły te „nerwowe swędziska” i jak wyszłam z Warszawy, to miałam wszy nie tylko w głowie, ale i na odzieży. Także na wygnaniu, na wsi pod Częstochową musiałam z tym walczyć, żeby się tego jakoś pozbyć.
- Proszę powiedzieć, co się działo z panią po upadku Powstania?
Trafiłam, jak wszyscy wtedy warszawiacy, do Pruszkowa.
Z tym, że „nasi przyjaciele”, Rosjanie, rzucali pojemniki z żywnością bez spadochronu, które przebijały niekiedy stropy zrujnowanych piwnic. W tych pojemnikach była kasza z tłuszczem (z resztą zjełczałym). Taki tłuszcz, który moja mama, pamiętając czasy po pierwszej wojnie, nazywała małpim tłuszczem. To był biały, jakiś dziwny tłuszcz.
Mama obawiając się, że jako młodą dziewczynę, wprawdzie pod koniec, jak się okazało, miałam zapalenie oskrzeli, kaszel więc wyglądałam bardzo marnie, ale jednak miałam te dziewiętnaście lat, przypuszczała, że mnie wezmą na roboty, więc zaopatrzyła mnie w jakieś jeszcze zdobyte suchary, w małpi tłuszcz właśnie, w jakąś w miarę ciepłą bieliznę i z takim małym plecakiem, z kocykiem wędrowałam z tej Warszawy. Mama podobnie, bo w ogóle była słaba, miała biegunkę w tym czasie, pod koniec była już bardzo marna. Tak żeśmy dowędrowały tam.
Przy pierwszej selekcji mamę odesłali do tych przeznaczonych na osiedlenie, natomiast mnie pozostawiono w hali, w której miał się zebrać komplet osób do wywiezienia na roboty. Tam poznałam się z dziewczyną, która nie wiem, czy brała czy nie brała udziału w Powstaniu (za porządnie wyglądała), ale mniejsza z tym, taką bardzo przedsiębiorczą, która mówi: „Słuchaj – trzeba coś skombinować. Musimy trafić do lekarza”. Bo tylko zaświadczenie niemieckiego lekarza mogło zwolnić od tego wywiezienia. Zaczepiła siostrę z Czerwonego Krzyża, która z resztą chodziła od jednej osoby do drugiej, właśnie do młodych takich osób i rozpytywała się o swoją córkę. Ona mieszkała pod Warszawą, a córka była w Powstaniu w Warszawie. Ta jej naopowiadała jakieś historii, jak się potem okazało, to nie było prawdą, że spotkała córkę, że wie, że ona żyje i tak dalej. Siostra postanowiła, że nas jakoś do tego lekarza wepchnie.
Ale potem, w pewnym momencie, jak już byłyśmy umówione, że się dostaniemy przed oblicze tego „władcy”, Niemcy otoczyli nas, tak po prostu po ścianach, tak na około, bo to już w międzyczasie była jedna selekcja, druga, trzecia. Tam uzbierała się większa grupa delikwentów. Otoczyli salę pod ścianami i zaczęli wypychać do wyjścia. Ona mnie za rękę wciągnęła i dosłownie wepchnęła do poczekalni, w której panował tak nieopisany tłok do lekarza, że jeden mężczyzna dostał ataku padaczki, autentycznego ataku padaczki i on nie mógł upaść, bo nie było miejsca. On na nas cały dygotał i trząsł się. Takiego tłoku ja w życiu nie przeżyłam. Dosłownie, jakby to trwało dłużej, to byśmy się podusili. Tak jak czasami do samochodu wejdzie dziesięć czy piętnaście osób.
Jak już Niemcy wygarnęli tych ludzi na zewnątrz, to myśmy wyszli, przybiegła „nasza” siostra i mówi: „No, już myślałam, że was zwinęli”. Ale potem przyjrzała się tej dziewczynie i stwierdziła, że jej nie można puścić do lekarza, bo za dobrze wygląda, za zdrowo i nie ma żadnych szans. Więc jakoś pokręciła się, załatwiła nam taką kartkę, tam była notatka
Nach halle I To oznaczało wyjazd do Generalnej Guberni nie do Niemiec. Tą kartkę miałam przez długie lata, ale w czasie przeprowadzek gdzieś mi zginęła. Traktowałam ją jako talizman. W hali, która była przeznaczona już po tych wszystkich selekcjach czekałyśmy na wypuszczenie.
Bo myśmy nie wiedzieli, co z nami zrobią, ale tam były same osoby albo ranne, z których trzy czwarte okazało się, że miało tylko bandaże okrwawione na głowach albo ciężarne kobiety, które w jednej trzeciej miały ciąże z poduszki. [...] W każdym razie była taka mieszanka rzeczywiście chorych i takich sprytnych młodszych lub młodych ludzi. Ratowali się, jak mogli. Było nas niewiele osób, bo myśmy siedzieli w tej hali cztery dni, więc selekcja była ostra. Część mężczyzn, młodych mężczyzn gdzieś znikała od razu. Takie osoby, kobiety czterdzieści lat do pięćdziesięciu może, starsi trochę mężczyźni byli wywożeni na roboty, a już całkiem starzy na osiedlenie w Guberni. Myśmy tak cztery dni tam siedziały. Przy czym ta moja towarzyszka, która się prezentowała tak dosyć atrakcyjnie nawiązała znajomości i dzięki temu, żeśmy z głodu nie padły. Bo ci chłopcy, niby ranni, zadbali. Także okazuje się, co jest człowiekowi najbardziej potrzebne. Najbardziej człowiekowi jest potrzebne łyżka i jakiekolwiek naczynie. Jak już ma to naczynie i łyżkę, to zawsze jakoś przeżyje.
Tam był już Czerwony Krzyż. Dawał jakąś zupę i kawę, ale jak nie było z czego pić, ani czym jeść, to po prostu klapa. Więc właśnie dzięki tym zapoznanym młodym ludziom, którzy jakoś dbali o nas zdobyłyśmy jedną łyżkę na spółkę i jakieś jedno naczynie i te cztery doby tam przeżyłyśmy.
- Mówiła pani o Częstochowie. Czy to było miejsce, gdzie dalej byliście? Powiedziała pani o wydarzeniach w Częstochowie.
W Częstochowie wywieziono nas na wieś, w okolice wsi Rudniska. To była wieś piętnaście kilometrów od Częstochowy. Zresztą przywieziono nas, tak można powiedzieć, w szczere pole. Ale co dziwnego – część osób bała się, że jednak to się tak dobrze nie skończy. Przecież nie byli pewni, czy my naprawdę jedziemy na osiedlenie, czy też jakiś inny los nas czeka – może jeszcze jedna selekcja czy coś. Niektórzy próbowali wyskakiwać. Jakkolwiek te wagony były bardzo wysokie, ale jedni drugim stawali na ramionach i jak pociąg zwalniał, a myśmy całą dobę jechali z tego Pruszkowa, bo zatrzymywaliśmy się. Ale Niemcy, jak zauważyli, że ktoś wyskoczył, to strzelali. Pomimo, że niby to był transport, który przeszedł selekcję i nie powinien być niebezpieczny, ale pomimo to, jeśli ktoś chciał uciec z wagonu, to za nim strzelali. W szczerym polu nas wyładowali. Jak się okazało, to było piętnaście kilometrów od Częstochowy. Tam przyjechał gospodarz, taki zorganizowany okazało się. Był dosyć obrotny i zabierał ludzi do gospodarzy. A myśmy zostały we dwie, już nikogo nie było. Niektórzy sami ściągali bandaże z głów, z nóg, łupki i ruszali w swoją drogę, bo to przeważnie byli młodzi mężczyźni i oni już sobie radzili. Na wszelki wypadek woleli zniknąć. A zostały właściwie kobiety z dziećmi, kobiety stare i właśnie rzadki przypadek – dwie młode dziewczyny. Wszyscy już właściwie zostali zabrani z torów, bo koło torów żeśmy koczowali, a my jeszcze nie. Więc okazało się, że pan Janek nas sobie upatrzył, że zabierze nas do siebie, do swojego gospodarstwa. Okazało się, że przed wojną na lotnisku w Warszawie odbywał służbę wojskową, więc był uważany za człowieka bardzo światłego, w świecie obeznanego i tam u nich miałam absolutnie najlepsze wspomnienie. Nie było nam łatwo, bo nie byłyśmy przyzwyczajone do tego, że należy zjeść ogromną ilość ziemniaków i żuru, żeby nie być głodnym. To jedzenie było w naszym pojęciu bardzo marne i myśmy nie były przyzwyczajone, że trzeba pochłonąć wielką ilość jedzenia, żeby się czuć sytym, bo ono było prawie nie kraszone. Wieś pod Częstochową była wsią bardzo biedną, nawet posiadanie sporej ilości ziemi (ta ziemia była bardzo niskiej klasy), a ci ludzie dzielili się tym, co mieli po prostu. Dawali nam to, co mieli i kąt. Niektórzy warszawiacy niestety narzekali, żądali tego czy owego, ponieważ pan Janek [pełnił funkcję] jakiegoś nielegalnego sołtysa, nieoficjalnego i nieraz z żalem wielkim nam opowiadał, jakie są kłopoty z niektórymi warszawiakami. No i tam byłam przez październik. Pomagałyśmy jak umiałyśmy przy gospodarstwie, przy kopaniu ziemniaków, co nie bardzo wychodziło, ale starałyśmy się jak tylko było można.
Jak to było na tej wsi? Otóż Niemcy zaczynali budować okopy wokoło Częstochowy i poszukiwali – nie chętnych, bo chętnych nie było– tylko poszukiwali ludzi do roboty. Więc polegało to na tym, że w takiej lub innej wsi zjawiał się oddział wojska i urządzał łapanki zwłaszcza dla warszawiaków, wygarniał [tych], którzy jako tako się jeszcze czuli i prezentowali i można było z nich wycisnąć trochę sił. W związku z tym byłyśmy trochę zagrożone. Zwłaszcza, jak mówię, że człowiek nie wyglądał tak tragicznie, jak wychodząc z Warszawy. Nawet nasi opiekunowie, młodzi Bożkowie (bo pan Janek był chyba najstarszy, a tam jeszcze młodsi chłopcy byli), przynosili nam jakieś orzechy, miód. Całkiem nam się nie najgorzej działo, ale niebezpiecznie od tych łapanek. No więc wtedy tenże pan Janek ładował nas do worków, (on był kimś w rodzaju agronoma). Działo się to w pomieszczeniu, gdzie ludzie u niego zgromadzili kontyngent wyznaczony przez Niemców. Myśmy siedziały zawiązane w tych workach dopóki niebezpieczeństwo nie przeszło. Dopóki już kogoś tam złowili albo też nie udało im się nikogo złowić i opuszczali wieś. Niestety raz złapali koleżankę. Wywieźli ją na to kopanie. Ona umiała sobie dać radę. Więc później pan oficer ją woził z powrotem. Podejrzewam, że ona łopatą nie musiała za bardzo machać, ale w każdym razie już ją zidentyfikował i tak przez jakieś tydzień była zabierana. Nie zdążyła po prostu się schować.
Pewnego dnia, to już był chyba koniec października albo początek listopada, zjawiła się pani na rowerze, w półkożuszku i mówi, że przyjechała po mnie. Proszę sobie wyobrazić moje zdumienie. Okazuje się, że to była nauczycielka ze wsi pod Częstochową, ale już bliżej – siedem kilometrów było do miasta, której mąż, również nauczyciel siedział w oflagu w Woldenbergu, razem z moim przyrodnim bratem.
Jak jechaliśmy [z Warszawy] wyrzuciłam z pociągu dwie kartki: jedną adresowaną do przyszywanej ciotki. To była bardzo daleka rodzina, jednak jakaś tam rodzina, w Błoniu. Bo myśmy wyznaczyły sobie z siostrą i z mamą, jako punkt kontaktowy, dom ciotki w Błoniu. Wyrzuciłam też kartkę, zwykłą kartkę adresowaną na oflag w Woldenbergu, że jadę prawdopodobnie w kierunku Częstochowy – bo już żeśmy się po stacjach zorientowali, że to w tamtą stronę. Proszę sobie wyobrazić, że brat chodził po barakach i pytał się, czy ktoś ma rodzinę i czy by przyjęła taką panienkę do siebie. Zgłosił się pan Roman Kotarski. Porucznik czy podporucznik, który był nauczycielem w tej wsi, a żona słyszała, że jest w okolicy duża grupa wysiedlonych z Warszawy. Ta nasza wieś, to była duża z kościołem, a Wierzchowiska, to była taka trochę zabita wieś. Miała niedużą szkołę, ale w wypożyczonej sali, w wypożyczonym domu. Nie było tam kościoła, a słyszała, że w tej wsi dużej z kościołem jest duża grupa. Ruszyła [tam] na rowerze i dowiedziała się, że są dwie panienki z Warszawy.
Proszę sobie wyobrazić, że trafiła na mnie, przedstawiła się i powiedziała, że brat chciałby, żeby mnie zabrać. Muszę powiedzieć, że nie byłam zachwycona, bo już się w tej rodzinie Bożków poczułam swojsko... – ci ludzie byli bardzo życzliwi, bardzo sympatyczni i pomimo, że się spało na słomie, co wieczór świeża była przywożona i tylko jakaś tam lniana szmata na tej słomie położona. Nie rozbierałyśmy się dokumentnie tylko z grubsza. Mężczyźni spali chyba w stodole albo w stajni, bo tam był ojciec i matka, którzy spali w białej izbie i jedna z sióstr, a chłopaki chyba w stajni albo w kuchni w tak zwanej ciemnej, czarnej izbie na podłodze, ale w sumie nie było tak źle. Więc ta pani była zaskoczona, że ja się w ogóle waham, ale obiecałam, że pojadę. I później pan Janek mówi tak: „No, ale czy ja się orientuję, że ta nauczycielka jest Ukrainką?”. Mówię, że nie orientuję się, wiem, że jest żoną polskiego oficera, że ma dwoje dzieci – jedno było maleńkie, prawie się urodziło przed samą wojną, druga dziewczynka miała około dziesięciu lat, i że ona by chciała, żeby ktoś się tymi dziećmi zajął, bo ona troszkę tam handlowała czy coś. W każdym razie jakoś musiała sobie dawać radę, a pensja była minimalna. Jak mąż siedział w niewoli, to należał się jej kawałek ziemi, ale ona tej ziemi nie obrabiała. Coś dostawała – trochę mąki za tą ziemię czy ziemniaków, ale w sumie było bardzo trudno. Więc ona sobie jakoś radziła. Chyba czymś handlowała poza tym, że uczyła w szkole. Bardzo chciała, żeby te dzieci nie zostawały same, jak ona się wybierze do miasta za jakimiś swoimi sprawami.
Pan Janek zawiózł mnie elegancko, mieli nawet dwa konie. To nie było byle co! Przyjechaliśmy tam. Muszę powiedzieć, że się jeden raz w życiu „sprzedałam” i sprzedałam się za kanapę, na której miałam spać. Bo już troszkę spanie na słomie... a zima szła! Już był początek listopada. Ku wielkiemu żalowi rodziny, mieli naprawdę trochę do mnie żal, zresztą powiedzieli, że jakby mnie było źle, to zawsze mogę do nich wrócić. Przeprowadziłam się, nie miałam za bardzo co zabierać, bo ta mąka i smalec został wyrzucony, powiedzieli, że to jest w ogóle niejadalne. Suchary kury podziobały. Ubrania wiele nie miałam, prawie to co na sobie. Przeprowadziłam się do tej nauczycielki. Tam był pokój, pokój normalny – dwa łóżka, w którym na jednym spała pani nauczycielka z młodszą dziewczynką, a na drugim spała druga dziewczynka, i kanapa, na której urzędowałam ja. Muszę powiedzieć, że właśnie wtedy się pierwszy raz spotkałam z tym, bo ona była bardzo przywiązana do swojej tradycji, miała mnóstwo haftowanych ręczników ukraińskich, różnych serwetek i tak dalej. Pochodziła ze Lwowa, ale była z ukraińskiej rodziny, jakkolwiek mówiła piękną polszczyzną, bardzo staranną, bardzo ładną. Była to dziwna rodzina, bo jej siostra wyszła przed wojną za Niemca, który mieszkał w Bielsku, brat był oficerem rosyjskim – lekarzem.
- Kiedy się pani przeniosła do Wrocławia, jak pani poznała męża?
Do Wrocławia przeniosłam się dopiero w 1951 roku, ponieważ na krótko znalazłyśmy się z mamą, odszukałyśmy się. Mama była wywieziona pod Kraków. Odszukałyśmy się z siostrą, ale siostra była już znów w konspiracji po wojnie, była zresztą zamieszana w sprawę Rzepeckiego. Więc jeszcze jakiś czas była w konspiracji, a myśmy z mamą wróciły na rok do Kalisza, gdzie zdałam maturę, pracowałam oczywiście. Potem przeniosłam się na studia do Łodzi, bo siostra odmeldowała się z WIN-u, dostała zezwolenie na podjęcie studiów i obawiając się zostać w Warszawie, zdecydowała się przenieść do Łodzi. Ściągnęła mnie do Łodzi. Tam skończyłam studia. Przed tym jeszcze, przed maturą poznałam mojego męża, który też wyjechał na studia do Łodzi. Pobraliśmy się w 1951 roku i po paru miesiącach wyjechaliśmy do Wrocławia, jak mąż dostał nakaz pracy po studiach.
Wrocław, 4 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys