Józef Sobczyński, urodzony 19 grudnia 1925 roku w Wieruszowie, województwo łódzkie, pseudonim „Franek”. Przynależność organizacyjna w czasie Powstania i przed Powstaniem – „Żywiciel”, 3 Kompania Zgrupowania „Żubr”, stopień strzelec.
Chodziłem do pierwszej klasy gimnazjum ogólnokształcącego w Kępnie na terenie dawnego województwa poznańskiego. Potem kilkakrotnie przesiedlali moich rodziców w Wieruszowie, a ja „uciekłem” do Generalnej Guberni przez granicę w Stradomiu koło Częstochowy. Nie tyle uciekłem, ile zostałem, jako dziecko, przewieziony przez punkt kontrolny. W Częstochowie w latach 1941–1943 byłem zatrudniony u wujka w sklepie spożywczym. Następnie, na początku 1943 roku ze względu na komplikacje i możliwość wywiezienia mnie do pracy do Niemiec, „przeniosłem się” do stryjostwa do Warszawy. Najpierw mieszkałem na ulicy Marszałkowskiej, a później na ulicach Chopina i Szaserów. Po zakończeniu wojny, już jako student medycyny mieszkałem na ulicach Kowelskiej, Stalowej i Wilczej. W Warszawie we wrześniu 1943 roku zostałem zaprzysiężony na żołnierza AK. Moim dowódcą był mój brat, pseudonim „Gerard”. Było tam około trzech znanych mi osób: Tadeusz Piechocki, jego brat Kazimierz i kolega Boguś Kryś z Wieruszowa. Mieszkałem wtedy na Grochowie, przy ulicy Szaserów. W naszym domu odbywały się zbiórki, musztra. Byliśmy także na kilku szkoleniach w terenie koło Lasu Bielańskiego. To było zapoznanie się z bronią. I tak doczekałem do Powstania.
Bardzo ciekawie.
W ogóle, jeśli mogę powiedzieć szczerze i wszystko, 1 września 1939 roku akurat był to piątek. Jako ministrant służyłem do mszy świętej o godzinie dziewiątej. Zrobił się szum i przyszedł ktoś głośno szepcząc: „Niemcy są już w Bolecławcu!”. Bolecławiec to wieś, osada około dwanaście kilometrów od Wieruszowa. Wtedy wszyscy się zmobilizowali, skończyła się msza. Poszedłem do domu. Tatuś zapakował nas razem z wujostwem Słowikowskim na furmankę. Zapakował duże beczki smalcu, prowadził wtedy rzemieślniczy warsztat rzeźniczy, i razem z wujami, z grupą małych i starszych dzieci, to znaczy moje dwie siostry, starsza kuzynka Stasia Maciejewska i czterech Słowikowskich, odjechaliśmy sobie spokojnie w stronę Wielunia. Nie puszczono nas już za Sokolnikami do Wielunia. Powiedziano, że droga jest zamknięta. Żeśmy się dowiedzieli później, że pierwsze naloty na Wieluń odbyły się nawet wcześniej niż pierwsze strzały na Westerplatte, na Wybrzeżu. W każdym razie to było jeszcze przed piątą rano. Zniszczyli Wieluń. Myśmy już nie mogli się tamtędy dostać i skierowaliśmy się w stronę Sieradza, następnie dalej bocznymi drogami w kierunku Łodzi i dalej Skierniewic. Dalej żeśmy już nie mogli, bo dojrzeliśmy kolumny wojska jadące główna szosą przed Skierniewicami, około czternaście kilometrów od Skierniewic. […]
To było już wojsko niemieckie. Oni już przerwali front. Zawróciliśmy do Wieruszowa. Przypomina mi się bardzo przykry incydent z ucieczki przed Niemcami. Zatrzymaliśmy się w dużym gospodarstwie koło Łodzi. Domownicy byli zajęci skubaniem gęsi. Patrzono na nas złowrogo. Wyczuwało się radość z powodu nadchodzących wojsk niemieckich. To było pierwsze moje zderzenie z rzeczywistością, że istnieje coś, co nie jest Polską, co nie jest z nami, i co jest prawie, że przeciwko nam. Chyba byli to dywersanci – tak zwana piąta kolumna.
Przedtem to wszędzie byliśmy mile i życzliwie witani. Zresztą było bardzo pięknie. Wrzesień był wspaniały w tym okresie... wspaniały...
Polacy sobie pomagali. O, pamiętam kwik koni..., zawalone drogi..., uciekające dzieci, uciekające całe rodziny, pieszo i na furmankach, z koszami, torbami, z całym dobytkiem. A gdzieś tam przemykało się Wojsko Polskie, które szło bronić Warty. Punktem oporu miała być Warta. Myśmy przekroczyli Wartę i doszliśmy, jak wspomniałem, aż do Skierniewic.
Nie. Myśmy widzieli tylko samoloty. Przed nimi żeśmy się kryli. Może raz lub dwa byliśmy ostrzeliwani, ale trudno mi powiedzieć. Jeden raz widzieliśmy polski samolot z szachownica biało-czerwoną na skrzydłach. Machaliśmy rękami w gestach zachwytu.
Tak, z jednego miejsca do drugiego.
Nasz dom był dosyć duży, wygodny. Na rogu był sklep, który prowadzili rodzice. Tam zamieszkali później Niemcy. Niemcy nas wysiedlali. Myśmy tam mieszkali pierwsze dwa, trzy miesiące, potem nas wysiedlili na tyły naszego domu. Pracowałem wtedy jako pomocnik piekarski. Zatrudniłem się, żebym nie został wywieziony. […] Później, jak już uciekłem do Generalnej Guberni, rodziców wywieźli na wieś. A stamtąd zostali wywiezieni do Austrii, do Grazu. To się odbywało etapami. Zostali z najmłodszymi dziećmi. Bo nas było bardzo dużo, nasza rodzina była ośmioosobowa. Najmłodsza Dunia, Walentyna i Janek zostali z rodzicami. Dwóch braci zostało w Wieruszowie.
Jeden miał na imię Marian. On był najdłużej przy rodzicach. Franek był zatrudniony jako rzeźnik przez Niemca, który przejął nasze mienie (Artur Sroka mieniący się Reichdeutsch, mówił dobrze po polsku). Potem przekazano go do pracy do Namysłowa (Namslau).
Tak. Miałem w Kieczydłowie ciocię. Tam była akuszerka, która przemycała „niepewnych” ludzi przez granicę. Nie miałem dużo trudności, dlatego, że potraktowała mnie jako swoje dziecko. Byłem wtedy szczuplutki, chudziutki. Powiedziała żandarmom parę zdań po niemiecku i oni popchnęli mnie przez granicę. Znalazłem się w Generalnej Guberni. Natomiast mój brat Gerwazy, o którym wspomniałem, miał trudności. Był już duży, pracował w Wieluniu. Uciekał. Na granicy był wielokrotnie zatrzymywany. Ale jakoś też mu się udało dostać do Generalnej Guberni.
Tego już nie wiem. Byłem za mały, nie wtajemniczano mnie, ale myślę, że tak.
W Warszawie byliśmy we trójkę, ja, brat Gerwazy, pseudonim „Gerard” i moja siostra Klara. Ona, jak się później dowiedziałem, także była w konspiracji, była sanitariuszką. Nic bliżej nie wiedzieliśmy o sobie. Wiedziałem tylko, czym zajmuje się brat.
W Warszawie stryj miał swój dom i prowadził handel drożdżami. Stryj był przed wojną współwłaścicielem „Henrykowa”. Jak już powiedziałem, pracowałem razem z bratem w sklepie u stryja na rogu Kępnej i Targowej. Handlowaliśmy drożdżami. Często woziliśmy te drożdże za Żelazną Bramę. Różnica cen była korzystna. Myśmy to telefonicznie sprawdzali. Mieliśmy zarówno drożdże „Henryków”, jak i drożdże niemieckie. Pamiętam bardzo zabawną historię. Kiedyś jechałem ze sklepu do domu na ulicę Szaserów. Była łapanka na Grochowie, koło obecnej kliniki weterynaryjnej. Mówili nam, że jest łapanka, ale nie zdążyłem uciec. Jak nas zatrzymali, miałem przy sobie dwie paczki drożdży i jak Niemcy podeszli, jak zobaczyli, że mam drożdże, powiedzieli: „Dobrze, ty świnio, dobry jesteś – kopnęli mnie – bo dajesz wódkę”. To mnie uratowało. Śmieszna rzecz. Drożdże, które miałem przy sobie spowodowały, że mnie wyrzucili, a innych zawieźli na Gęsiówkę, na Skaryszewską.
Jak już powiedziałem, mój brat „Gerard”. On był kapralem podchorążym. Jeszcze przed wojną skończył dwa lata Akademii Medycznej. Miał odpowiednie przeszkolenie. Muszę zresztą przyznać, że cała nasza rodzina była bardzo patriotyczna. U stryjostwa, mój rówieśnik Felek Sobczyński, pseudonim „Felczer” (zginął na Pawiaku jako żołnierz AK), odwiedzał mnie w Częstochowie i ściągnął do Warszawy. Starszy brat stryjeczny, Tadeusz, porucznik, pseudonim „Basza”, walczył w Kedywie, zmarł w grudniu 1944 roku w Pruszkowie od ran odniesionych w Powstaniu. Był odznaczony Krzyżem Virtuti Militari i dwukrotnie Krzyżem Walecznych. Moja siostra stryjeczna Zofia, lekarka i młodsza siostra – Maria oraz starszy brat Jerzy działali także w konspiracji i brali udział w Powstaniu. Mamy grób rodzinny na cmentarzu... Pamiętam, jak moja narzeczona pierwszy raz go zobaczyła i przeczytała wyryte na nagrobku imiona, tę gehennę naszej rodziny – rozpłakała się. Nikt z tych ludzi nie żyje. […]
Wybuch Powstania zastał mnie na ulicy Barcickiej. Na trzy dni przed Powstaniem brat przyniósł wiadomość, że musimy się stawić na punkt zborny na ulicę Barcicką na Bielanach. I żeśmy tam pojechali. Byłem skoszarowany dwa–trzy dni. Powrót do domu i po raz wtóry wezwani i zaprzysiężeni, niezależnie od tego, że już poprzednio składaliśmy przysięgę. Doszedł do nas mój ziomek, kolega z lat szkolnych, Zdzisiek Cieślak (zginął w bitwie pod Jaktorowem). Do dziś pamiętam, jak już byliśmy w Wieruszowie, że jego matka, patrząc na mnie mówiła: „Mój syn zginął, a ty nie”. W jej wzroku wyczuwałem jakiś wyrzut. Mój brat Gerwazy też był w bitwie pod Jaktorowem. Ale nie tracąc wątku, przez trzy dni, które tam byliśmy, przenosiliśmy broń z Marymontu na Bielany. Raz konwojowałem taki transport i kiedy przechodziliśmy przez ulicę Marymoncką, w tramwaju spotkaliśmy trzech uzbrojonych żandarmów. A nam chrzęściła broń. Jeden, przebrany za listonosza, niósł worek z amunicją. Chrzęściło to wszystko, ale nikt nie wszczął awantury strzeleckiej. Przeszliśmy sobie spokojnie na punkt zborny.
Trudno powiedzieć. Ich było trzech. Nas było chyba w obstawie po jednej i po drugiej stronie po cztery, pięć osób. Spojrzeliśmy po sobie. Żeśmy szczęśliwie, Bogu dzięki, przeszli. Bo to było za wcześnie na niepotrzebne awantury. Potem odwołano nas z tego punktu. Z powrotem wróciłem na Grochów, na swoje miejsce zamieszkania, aby po dwóch czy trzech dniach wrócić z powrotem na ten sam punkt zborny. Dotarłem, ale nie wszystkim się udało. Jeden z kolegów, Longing, nie dotarł. Chyba też nie było Bogusia Krysia. Drużynę naszą zorganizowano drugi raz. I stamtąd o godzinie piątej, godzinie „W” wybiegliśmy w szyku zbrojnym do Powstania.
Uzbrojenie miałem ubogie, jedynie „sidolki” i butelki z benzyną. Nasza drużyna wyskoczyła szeregiem prowadzona przez brata. I jak dziś pamiętam, przelatując przez plac, zatrzymała się przed nami kobieta z torbą. Spojrzała i błogosławiła nas znakiem krzyża. Później znalazłem się w drużynie, która niosła pistolet maszynowy. Szedłem z nimi, bo już brata nie było. I żeśmy doszli do Lasku Bielańskiego. Tam żeśmy się rozproszyli. Później rozpoczął się atak na CIWF, który się w końcu załamał. Ostrzeliwali nas z domków. Przedzieraliśmy się przez płotki i druty, które chcieliśmy musieliśmy przecinać. Spotkałem później, chyba na Placu Konfederacji, brata, który został ranny. Dostał w policzek. „Trzymaj się ciepło” powiedział do mnie i zostałem, a on poszedł na sanitarny punkt na ulicy Zdobyczy Robotniczej „Nasz Dom”. Dopiero po kilku dniach stamtąd przyszedł do Puszczy Kampinoskiej.
Zgubiłem już kolegę, Zdzisia, o którym mówiłem, zgubiłem Tadeusza Piechockiego, pseudonim „Paweł”. Zostałem sam. Do wieczora byliśmy w domkach, chyba przy ulicy Szregera, na Bielanach. Tam zrobiono dużą zbiórkę wieczorem, zorganizowano nas, powiedziano, że zostaną tylko ci, którzy mają broń i ci pójdą do Warszawy na Żoliborz. A my, żeby się dozbroić, będziemy przesłani do Kampinosu. Znalazłem się w grupie idącej do Kampinosu.
Tego samego dnia, 1 sierpnia. Tam, na ulicy Szregera, spotkałem swoją znajomą Teresę Cieślak. Powiedziała mi, że brat został opatrzony przez nią w punkcie sanitarnym. Tego samego dnia wieczorem w zorganizowanej grupie przeszliśmy do Kampinosu. Pamiętam, że droga była okropna. Lał deszcz. To było coś, co do dzisiaj pamiętam. Buty mi się rozleciały. Ale jednak nasza grupa dotarła szczęśliwie. Byliśmy tam jeden dzień. Dostaliśmy rozkaz powrotu i nasz oddział wrócił do Warszawy.
Wtedy niewiele było broni. Z zrzutów może coś było. Nadal miałem „sidolki” i tylko większe granaty. Pistolet prawdopodobnie wtedy też dostałem. Był rozkaz przyjścia z powrotem na Zdobyczy Robotniczej. Tam, przez cały dzień, mając tylko butelki z benzyną i granaty, brałem udział w walkach przeciwko czołgom, które szły z kierunku Wawrzyszewa. Pamiętam, jak szedł czołg, słyszałem gąsienice. Staliśmy zaczajeni w otwartej przestrzeni chyba we trzy, cztery osoby, mieliśmy przygotowane butelki, granaty. Jeden kolega rzucił granat. I o dziwo, czołg się zatrzymał i zawrócił. Na tym się mój dzień walki, po powrocie z Puszczy Kampinoskiej zakończył. Późnym wieczorem z powrotem zgrupowaliśmy się na drodze przy Lasku Bielańskim. Jak się dowiedziałem, tam był wtedy nasz major „Serb”. Później nazywał się „Żubr”. Wtedy też spotkałem jednego z moich instruktorów. Panowała wówczas, według mnie, atmosfera dziwnego wyczekiwania. Patrzyli na zegarek, jakby na kogoś oczekiwali, a nikt nie przychodził. Nasza grupka, która początkowo była większa, malała. Instruktor też mi gdzieś zginął. Nikogo nie miałem, wszyscy mi się rozproszyli. Z majorem „Serbem”, głównym dowódcą, chyba po dwunastej, koło pierwszej, wróciliśmy z powrotem do Kampinosu. To był chyba 3 sierpnia. W Kampinosie byliśmy około dwóch tygodni. Tam wówczas były zrzuty, zbiórki, zapoznawanie się z bronią, granatami. Raz miałem głupie zdarzenie, kiedy przedzierałem się w puszczy przez krzewy, patrzę, a tu bezpiecznik u „sidolki” wywlekł się. Dużo nie owało, a wtedy zginąłbym.
Nie mogę odpowiedzieć, pamiętam go bardziej pod koniec Powstania. Był dosyć szczupły, około czterdziestu lat. W tym okresie to nawet nie znałem go dobrze. Dopiero dowiedziałem się, kto to jest „Żubr”, jak byłem już w lesie. Bardziej rzucił mi się w oczy taki porucznik „Kwarciany”. Pamiętam go z powodu innego zdarzenia, kiedy zabił byka. Strzelił do niego i powalił. Przedtem wszyscy strzelali, a byk jak stał, tak stał. W Kampinosie były tylko akcje rozpoznawcze. Później sformowano kolumnę. Nie wiem, który to mógł być, 14 czy 15 sierpnia. I z powrotem przemarsz wojsk. Ale już w dużych kolumnach, już nas było dużo. Z daleka było widać płonącą Warszawę, a myśmy szli wtedy uzbrojeni już dużo lepiej. Jak nas witano, to mówiono: „Idą wojska leśne, idą leśni bohaterowie”. Ale wracając do wymarszu, to był moment, jak żeśmy wychodzili kolumną, żegnał nas kapelan z Lasek, późniejszy prymas Wyszyński. Rozlokowali nas początkowo w kolonii WSM-u. Stamtąd dostałem przydział do fabryki „Opla”. Tam już był mój punkt walki przez długi okres czasu. Wiedziałem, że to jest 3. kompania, i że będę do niej należał. Dowódcą był „Ojciec Marian”. Stamtąd zostaliśmy później przydzieleni na ulicę Gdańską 2. Pamiętam z tego okresu pewne epizody, jak się zbliżały czołgi ulicą Włościańską. Zostałem przydzielony do podawania amunicji do PIAT-a. PIAT-a obsługiwał celowniczy. Jak się później dowiedziałem, to był Bogdan Bogdański „Walery”. On strzelał, ja podawałem amunicję. Brałem też udział w akcji na szkołę przy ulicy Kolektorskiej. To była straszna rzecz. Do dzisiaj pamiętam, jak w szkole na Kolektorskiej płonął mój kolega, który zapalił się od butelki z benzyną. Płonął i nikt mu nie mógł pomóc. To jest dla mnie straszne wspomnienie, kiedy widziałem jak spłonął żywcem człowiek.
Nie, nie pamiętam. W monografii „Żubry na Żoliborzu” pod redakcją Zdzisława Grunwalda, pseudonim „Zych” podano stopień i pseudonim – podchorąży „Kondrat”.
Zaopatrzenie w żywność to była ciekawa rzecz. W dół ulicy Marymonckiej organizowane były wypady po mąkę, po cukier. Przed „Oplem” były ogrody, do których podkradaliśmy się. Rosły tam pomidory, które stanowiły znaczną część naszego wyżywienia. Chleb mieliśmy z piekarni, która była niedaleko. Z piekarni otrzymywaliśmy też żywność. Nie mogę powiedzieć, że odczuwałem głód. Nie przypominam sobie takich chwil, żebym był bardzo głodny.
Dobre buty to otrzymałem dopiero w kolonii WSM na Żoliborzu, w których mogłem wygodnie brać udział w Powstaniu. Przedtem miałem buty drutem ściągnięte.
Ludzie z okien rzucali. Ludność cywilna nam dawała te rzeczy, pomagała, mówiła: „Nareszcie przyszło wojsko z lasu i wyzwoli nas”. Bo oni wiedzieli, żeśmy przyszli 14 czy 15 sierpnia, jako wojsko leśne.
W pierwszych dniach Powstania, tak. Chociaż w ogóle nie mogę powiedzieć, żeby kontakt był zły. Później, jak byliśmy już zorganizowani, była może trochę inna relacja, szczególnie przed olejarnią.
Przede wszystkim brałem udział w walkach na terenie fabryki „Opla”. Później byłem wartowniczym przed gmachem na ulicy Gdańskiej 2/4. Później byłem ranny za olejarnią, na wałach Skarpy Bielańskiej. W Skarpie Bielańskiej były nasze bunkry. W tym czasie, kiedy tam byłem, ostrzelano bunkry działami z CIWF-u, które rozniosły mój bunkier.
Byłem nieprzytomny, zasypany odłamkami bunkra i ziemią. Zaniesiono mnie na punkt opatrunkowy.
Już nie pamiętam. Myślę, że sanitariuszki mnie przeprowadziły. Byłem ranny w głowę. Doszedłem do punktu opatrunkowego, gdzie operował mnie przy karbidówce „Staruszek”. Później się dowiedziałem, że to był doktor Błeszyński. Miałem oderwane ucho. Szył mnie. Nie miał żadnych środków przeciwtężcowych. I mówił: „Jak ci się to utrzyma, jak nie dostaniesz tężca, to będziesz zdrowy, chłopie”. I wszystko się dobrze skończyło.
Czym? Myśmy nic nie mieli, nic nie było. Zresztą myślę, że okolica głowy i ucha nie ma zbyt dużego unerwienia. Ucho mi odrestaurował. Operował mnie na żywo, a obok mnie leżały, co mnie przerażało, kosze amputowanych nóg, rąk. To było okropne. Karbidówka się świeciła, on operował, a myśmy patrzyli... Szok. Bez znieczulenia... Później, jako ranny, znalazłem się w szpitalu na Krechowieckiej 6. Ranny zostałem gdzieś w połowie września, około 13. W tym szpitalu przeleżałem do końca Powstania. Warunki były słabe, złe, okropne. Spaliśmy na pryczach, wszy po nas chodziły. Może to i dobrze, jak mówiłem, bo oczyszczały nam rany.
Pamiętam dziwne zdarzenie.
Obok mnie leżał żołnierz, miły chłopak, w tym wieku, co ja, szczuplutki. Okazało się, że z AL. Byłem zdziwiony, że w ogóle istnieją inne formacje poza AK. Mówił, że na Powiślu były takie. Co się z nim stało, niestety nie wiem. Wiem tylko, że ci z AL czuli się bardzo źle, ponieważ jak Niemcy ich spotkali, to rozstrzeliwali. W obozie Altengrabow prosili, żeby im dawać legitymacje AK. Pomagaliśmy im. Wszyscy ci, którzy znaleźli się z nami jako niby żołnierze AK, dostawali.
Pamiętam tylko jedno zdarzenie. Mianowicie, jak byłem na Gdańskiej, to chciałem się wykąpać. Proszę sobie wyobrazić, że w tym czasie usłyszałem zgrzyt „szaf”. Uciekłem. Za chwilę wszystko się zawaliło. „Szafy”, które bardzo zgrzytały i przerażająco bombardowały, najbardziej nam dokuczały. Czy wtedy była jakaś pomoc? Wieczorem, kukuruźniki latały, rzucały kaszę, broń, którą trudno było skompletować. W ostatnich dniach Powstania, to widziałem nasze oddziały, które były dość dobrze uzbrojone. Broń pochodziła ponoć właśnie z tych zrzutów.
Z nikim. Byłem sam, samiuteńki. Sam przeżywałem swoje ...
Przyjemna, spokojna, sympatyczna. Co tu można mówić… Wszyscy się jednakowo bali, jednakowo walczyli, jednakowy mieli entuzjazm, jednakowo chcieli zwyciężyć, jednakowo czekali, że pomogą nam ci znad Wisły. Przeżywało się strasznie, że dlaczego nam jeszcze nie pomagają, dlaczego stoją z bronią u nogi… To była ciągła nadzieja, że oni już przyjdą, nadejdą… I rozczarowanie… I ostatnia nasza nadzieja… Wycofywanie się stamtąd naszych oddziałów i pogrom wszystkich, w czym, będąc w szpitalu, już nie brałem udziału.
W pierwszych dniach Powstania, jak powiedziałem, odczuwałem największe duchowe połączenie z „Ojcem Marianem”, to znaczy z moim dowódcą. Chronił mnie i opiekował się mną. To był dobry człowiek. Jak szedłem w parze razem z nim, mówił: „Zostań tutaj, zostań”. Po akcji na szkołę – koszary na ulicy Kolektorskiej był inny oficer, który nie cieszył się naszą sympatią. Baliśmy się go.
Tak. Nazywał się Maran Radwan, pseudonim „Ojciec Marian”. Zginął chyba w ostatnich dniach września. Myślę, że każdy wybiera to, co mu odpowiada psychicznie i duchowo. Nie mogę powiedzieć, żebym później się z kimś zaprzyjaźnił, żebym odczuwał jakąś głębszą więź, że miałem bezpośredniego przyjaciela, którego znałbym z nazwiska, z imienia. Z nazwiska to na pewno nie. Owszem, pod koniec, poznałem się i zaprzyjaźniłem z sierżantem, który, jak mi się wydaje, znał naszą rodzinę. Był zaopatrzeniowcem kompanii. Był bardzo przyjemny.
Dobrze, że pamiętałem swój pseudonim. Myśmy się bardzo zaprzyjaźnili. Zaczęliśmy nawet wtedy mówić swoje nazwiska. I dlatego on mnie poznał: „Aha, to ty jesteś Sobczyński”.
W czasie Powstania, nie odpowiem na pewno, czy były odprawiane jakieś msze święte. Nie chciałbym skłamać. Wiem tylko, że naprzeciw Gdańskiej, był kościół. Ksiądz Troszyński, który chyba miał pseudonim „Alkazar”, tam się udzielał. Ale osobiście, mimo że byłem bardzo religijny i głęboko wierzący, nie brałem udziału w życiu religijnym.
Nie. Chociaż dostawaliśmy czasem „Informator”. Pisano jak przebiegają walki w Śródmieściu, jak walczy Starówka. Dowiedzieliśmy się, że Starówka kończy się, że powstańcy przechodzą kanałami. Zresztą przyszło do nas kanałami ze Starówki parę osób, między innymi późniejszy mój przyjaciel, Janek Winiarski.
Nie zastanawiałem się nad tym. Cały czas byłem przeświadczony, że przeżyję i że to musi się dobrze skończyć, że jest niemożliwe, żeby Powstanie upadło. Najbardziej przykre było to, że nam nie pomagali, żeśmy byli zdani na własne siły.
Przypomniał mi się przykry incydent z żandarmami. Byli uzbrojeni po zęby. I mieli zadrę, nie tyle do mnie, ile do naszej grupki. Chodzili, sprawdzali... Baliśmy się ich...
Dobre wspomnienia z Powstania... Ludzie, którzy nam rzucali buty, ubrania żywność.
Śpiewaliśmy, śpiewaliśmy, ale to raczej w lesie. Tutaj tego nie było, wszyscy byli sobą bardzo zajęci.
Słyszałem, że w lesie było paru Rosjan. Z Żydami też nie miałem bezpośrednio do czynienia. Nie wiem, czy w mojej drużynie czy kompanii byli Żydzi. Może i byli, ale może bardziej w dowództwie.
Tak, do końca.
Chyba 30 września, kiedy przyszedł rozkaz kapitulacji Żoliborza. Na godzinę zapanowała złowroga cisza, nasi już przelecieli, powycofywali się, wszyscy zamarli... I nagle wszedł esesman z dwoma żołnierzami i z komendantem naszego szpitala, Polakiem. Groźnie na wszystkich spojrzeli, kazali oddać broń. Wszystko było przez tłumacza mówione. Powiedzieli, że jeżeli ktokolwiek nie odda broni, to zostanie rozstrzelany i wszyscy będą za to odpowiedzialni. Myśmy cały czas się bali, żeby nie wtargnęli do nas „ukraińcy”, własowcy, jak ich nazywano. Tego żeśmy się najbardziej bali. Później, tego samego dnia rannych wzięto na ciężarówki i odwieziono. Najbardziej przykre było to, że nasi zdrowi koledzy, którzy byli w naszych kompaniach i do końca brali udział w walkach, musieli składać broń. Rzucali ją na kupkę obok nas. Łzy w oczach mieli. Widzieliśmy, jak rzucali broń, kiedy szliśmy do samochodów. Jechaliśmy dosyć wolno. Po jednej stronie obok nas szły kolumny naszych kolegów – jeńców, a po prawej były domy palone przez żołnierzy. Prawdopodobnie to był Wehrmacht, może i SS, może i własowcy, może „ukraińcy”... Widzieliśmy jak po kolei rzucali bomby zapalające, dom po domu, klatka po klatce. Na naszych oczach wszystko burzyli i niszczyli… Niszczyli Warszawę.
Ciężarówką zostaliśmy przewiezieni do obozu do Pruszkowa. W Pruszkowie był punkt opatrunkowy. Siostry pomagały nam zmieniać opatrunki. Tam żeśmy się dopiero zorganizowali. Nie byliśmy długo w tym obozie. Dopiero tam poznałem bliżej majora „Serba” czy „Żubra”. Zwołał nas wszystkich „Żubrów”, powiedział, że „Żubry” będą na całe życie stanowiły honor i powód do dumy. Przypomniał nam akcję na ulicy Kolektorskiej, podczas której poszukiwaliśmy się mruczeniem: „Żubr, żubr, żubr, żubr, żubr...”. I to było nasze rozpoznawcze hasło. Jeżeli chodzi o jego postawę, to wówczas wygłosił nam pożegnalną mowę. Po raz pierwszy otwarcie powiedział nam o dwóch wrogach. Jego zdaniem, bardziej skryci i nieprzejednani byli sowieci. Niemcy walczyli z bronią, walczyło wojsko z wojskiem i mogli się zachowywać tak, jak się zachowywali. Natomiast tamci stali. Jego odczucie było takie, że historia pokaże, kto jest lepszy. Wtedy wpoił w nas przekonanie, że jednak sowieci zachowali się strasznie.
Z Pruszkowa wyjechałem transportem do Altengrabow. Na początku przez Poznań. Po drodze w Skierniewicach pociąg zatrzymał się. Chyba paru osobom z naszej kolumny udało się uciec. Byłem tak zrezygnowany, że powiedziałem, że już nic nie chcę, idę tak jak trzeba.
Brat, jak wspomniałem, w pierwszym dniu Powstania został ranny. Z punktu opatrunkowego ewakuowany został do Puszczy kampinoskiej. Brał udział w bitwie – masakrze pod Jaktorowem i stamtąd, jak się później dowiedziałem, jako cywil, cudem przedostał do Częstochowy, gdzie była rodzina. On i siostra Klara znaleźli się w Częstochowie. Ja tylko sam jeden pojechałem do Altengrabow. Pamiętam, jak ludność cywilna jeszcze bardzo pomagała, jak do wagonów rzucali nam pożywienie, mimo że odganiali ich wachmani. Mnie się udało dostać soloną słoninę. Nie pamiętam lepszego smaku, niż miała ta solona słonina. Do dziś go pamiętam.
Pamiętam, jak żeśmy jechali przez Berlin. Był nalot. Wszyscy wachmani pouciekali, a myśmy się cieszyli, że nareszcie ich bombardują. I później w końcu dotarliśmy do Altengrabow. Tam już miałem przyjaciół. Najlepszym przyjacielem był Mietek Dominiak, z którym żeśmy się nie rozstawali.
Były piętrowe prycze. Myśmy byli w stalagu XI A Altengrabow. Tam spotkaliśmy oficerów z 1939 roku. Dzielili się z nami paczkami. Myśmy mogli już wtedy dostawać paczki i handlować. Wymienialiśmy je na żywność. Żywność można było dostać za cokolwiek, za papierosa, za kawałek czekolady. Nie odczuwaliśmy głodu. Natomiast obok, widzieliśmy, jak okropnie i nędznie byli traktowani jeńcy radzieccy.
Bardzo dobrze. Tam już było zorganizowane życie religijne, w niedziele były odprawiane nabożeństwa, były pieśni śpiewane z wyczuciem: „Boże coś Polskę...”, „Do Ojczyzny wolnej daj nam wrócić Panie...”., „O Panie, któryś jest na niebie”. Tam już było zorganizowane całe życie. Były wieczory poetyckie, kulturalne, podczas których oficerowie recytowali wiersze między innymi Baczyńskiego. Tam było widać patriotyzm i polskość.
Razem z kolegą Mietkiem, przydzielono nas do Arbeitskommando, do wioski Jeber - Bergfrieden gdzieś w głębi Niemiec, chyba koło Łaby. Byliśmy za drutami, pilnował nas wachman. Pracowaliśmy w tartaku przez jedenaście godzin dziennie, od szóstej rano do późna wieczorem. W tartaku ładowaliśmy deski, rżnęliśmy bale, które potem musieliśmy dźwigać. Od czasu do czasu zjawiał się właściciel tartaku w żółtym mundurze NSDAP – SA wymachiwał szpicrutą i wykrzykiwał: Polnische Schweine! Banditen von Warschau! Tam żeśmy byli dosyć długi okres. Przeżyliśmy tam bombardowanie obozu, które nas bardzo uradowało. Pamiętam, że to było 21 kwietnia, w imieniny czy urodziny Adolfa Hitlera. Zaczęły się tez dziać dziwne rzeczy. Zdumieniem nas napawało, kiedy podchodzili do naszego obozu Niemcy i mówili: „Musimy się zbratać, musimy walczyć przeciwko sowietom, bo oni są naszymi wrogami”. To było dla mnie coś zadziwiającego. Napisałem o tym nawet we wspomnieniach, które daję. Mówili, że przyszedł czas, że oni chcieliby walczyć z nami przeciwko Rosji. Bardzo wyraźnie było słychać, że zbliża się front, katiusze. Tu nas jeszcze wachman trzymał za drutami, a myśmy czuli, że już nadchodzi czas ucieczki. Co ciekawe, to wachman, który nas pilnował, był z okolic Wieruszowa. Dowiedział się, jak się nazywam i miał na mnie dobre spojrzenie. W obozie dostawałem paczki żywnościowe od mojej siostry z Krakowa i rodziny z Wieruszowa. Było w nich nawet mięso i słonina, oraz suchary.
Nie. Pytałem się nawet rodziców, bo był taki w Osieku, obok we wsi, ale jak on się nazywał, to nie pamiętam. To był starszy człowiek. Takich staruszków dali na wachmanów.
Nie, w ogóle nie widziałem się z rodziną. Z rodziną zobaczyłem się dopiero jak już była wolność. Ale wracając do momentu wyzwolenia. W końcu uciekliśmy. Przerwaliśmy druty i uciekliśmy.
No, wszyscy poza berlingowcami. Zapomniałem powiedzieć, że w naszym Arbeitskommando było siedmiu, ośmiu berlingowców, którzy byli przerzuceni łodziami z prawego brzegu Wisły na Wybrzeże Kościuszkowskie na Solec. Oni nie przeszli z nami. Powiedzieli, że muszą wracać. Pamiętam ich postawy z tego czasu i nasze wspólne bratanie się.
Z Powstania, berlingowcy, którzy byli na Powiślu. Z Powiśla dostali się do niewoli.
Pamiętam jedną rzecz, którą chciałbym powiedzieć. W czasie pobytu w Arbeitskommando, kiedy była Wigilia, dano nam, jako ucztę wigilijną, misę nieobranych kartofli. Myśmy wszyscy, jak było nas tam może z piętnaście osób, patrzyli w te kartofelki, które smakowały nam najbardziej. Misa krążyła dookoła... Do dziś zawsze, nawet dzieciom i wnukom opowiadam o tym, jak to było, co może najbardziej smakować w czasie Wigilii.
Później, jak żeśmy się wydostali, zobaczyłem to, co naprawdę nadaje się na porównanie ucieczki naszej i ich. Zobaczyłem, już na szosie, jakieś czterysta metrów po wyjściu z naszego obozu, który był położony w lesie, wozy i wojsko. Poboczami szło wojsko, a drogą jechały furmanki zaprzężone w konie z dobytkiem Niemców, którzy płakali, krzyczeli. Wszyscy jechali w stronę Łaby, uciekali, bo się bali ruskich, bali się sowietów. Chociaż byliśmy ubrani w amerykańskie bluzy, nie zwracali na to uwagi. Szliśmy, powstańcy z Warszawy, normalnie koło nich i w ten sposób doszliśmy do brzegów Łaby, którą przepłynęliśmy promem.
Prom był przeładowany, a nas chyba ośmiu, dziewięciu kolegów, z którymi się zaprzyjaźniłem. Żeśmy wszyscy przeżyli. Był też Mietek pseudonim „Gigant”, bardzo ciekawa postać, podchorąży. Doszliśmy do strefy wojsk amerykańskich, gdzie poczuliśmy się raczej wolni. Po drodze żołnierze niemieccy rzucali broń, uciekali do Amerykanów. Taki to był obraz. To, co ja widziałem po drodze, przypominało mi zupełnie to, co było w 1939 roku. Ten sam płacz, ten sam jazgot, ten sam strach. I ucieczka. Czy miałem satysfakcję? Trudno powiedzieć. Ale nie było mi ich żal. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Tak, przeszliśmy do strefy amerykańskiej. To był obóz polskich jeńców, gdzie pierwszy raz żeśmy poczuli wolność. Później, 8 maja, przyszedł do nas jeden z żołnierzy amerykańskich i powiedział trzy słowa War is finished! . Wtedy poczęstował nas wiśniówką, która była mocna jak nasza dobra wiśniówka. Trochę się koledzy upili z radości. […]
Byliśmy już wtedy zorganizowani. Najpierw byliśmy w Nordheim, a potem w Göttingen. I tu już życie potoczyło się troszkę inaczej. W Nordheim było polskie gimnazjum, do którego się zapisałem. Dyrektorem szkoły, w której się uczyłem, był porucznik Jan Patoka. Tam otrzymałem świadectwo małej matury. Jak żeśmy wychodzili na miasto, po raz pierwszy widziałem, że Niemcy muszą nam czasem usługiwać. Ale później stosunek do nas się zmienił. Widzieliśmy jak Anglicy faworyzują Niemców. To nas denerwowało. Ograniczyli nam dostawy żywności. Zaczęliśmy odczuwać niedostatek. Początkowo mieliśmy pełno czekolady amerykańskiej, angielskiej, ale później wszystko się zaczęło urywać, nie było. Doszło do tego, że wystawiono wartę i napisano English Dachau . Tam spotkałem dwóch swoich ziomków właśnie z 1939 roku, Stanisława Magotta i Szczepana Parnowskiego. Potem, w obozie, na terytorium, gdzie byli Amerykanie, spotkałem swojego powinowatego Dzidka Zaczyńskiego, który był podporucznikiem AK.
W Nordheim. Zauważyliśmy wtedy, że oni mniej bacznie nami się opiekują, że porcje, które były przydzielane paczkami, znacznie się zmniejszyły. Dochodziło do bardzo trudnych sytuacji między Niemcami a nami. Zaczął nam troszkę dokuczać, można powiedzieć, niedostatek. Dlatego też na bramie wjazdowej do naszego obozu umieszczono napis English Dachau . Taka fotografia znajduje się w niektórych publikacjach, na przykład we wspomnieniach powstańców w książce pod redakcją Ireny Łukaszewskiej-Bułat „Droga Powrotna: Warszawskie Termopile 1944”.
Czy można mówić o tym, dlaczego ktoś, coś umieszcza? Na pewno to była gra starszych ode mnie podoficerów, bardziej dojrzałych kolegów, którzy zdecydowali się umieścić ten napis. To było ze dwa, trzy dni. Przejeżdżające wojska fotografowały to, przystawały, dziwiły się. Myślę, że to było powodem, że w krótkim czasie przeniesiono nas do obozu uchodźców w Göttingen. Tam nasz pobyt był jeszcze bardziej zorganizowany. To był szkoleniowy obóz wojskowy dla jeńców powojennych. Był tam też porucznik Jan Patoka, który był dyrektorem naszego gimnazjum. Przekształcił je na Polskie Gimnazjum i Liceum. Tam uzyskaliśmy maturę. Na terenie obozu były boiska sportowe do grania w piłkę nożną, w siatkówkę. Komendantem obozu był pułkownik Drzystek. Ksiądz udzielał nam lekcji religii. Były też zajęcia z geografii, z muzykologii, z polskiego, z chemii, ze wszystkich przedmiotów. Wszystko było bardzo zorganizowane. Ciekawa jest jedna rzecz. W tym czasie, dowiedziałem się o tym później, miałem koleżankę, której nikt nie podejrzewał, że jest Żydówką. Po wojnie przyjechała z Izraela właśnie do porucznika Patoki, naszego dyrektora i prosiła, żeby wykreślić ze świadectwa maturalnego stopień z religii. On tego nie mógł zrobić i nie zrobił. Powiedział mi o tym przed swoją śmiercią.
Ona była z nami w obozie. Nie byłem z nią w Powstaniu. Tak samo jak nie byłem z pozostałymi koleżankami sanitariuszkami i powstańcami, z którymi przyszedłem. Z nimi poznałem się już później w obozie. Żeśmy byli już później taką piątką, siódemką zgranych i bardzo zaprzyjaźnionych kolegów. Zresztą, co tu dużo mówić, nasze koleżanki wybrały później oficerów w tym obozie. Dwie chyba nawet wyszły za mąż i tam zostały. Tylko myśmy wrócili do Polski pierwszym transportem.
Organizowane były tak zwane warty „Czarne mundury”, Polskie Kompanie Wartownicze, czy coś takiego. To było przygotowanie tych, którzy chcą jechać do Stanów Zjednoczonych. Oni mieli specjalne zajęcia. Mnie wojsko nie pociągało absolutnie. Nie chciałem już nic, miałem dosyć wszystkiego, chciałem się uczyć, chciałem wrócić do Polski. I chociaż całe dowództwo obozu ostudzało nasz zapał wyjazdu, to myśmy, prawie całe gimnazjum, zdecydowali się wrócić do Polski pierwszym transportem w maju 1946 roku. Przeszliśmy przez punkt zborny w Legnicy. Tam nas pofotografowano, zrobiono nam Ausweiss-y i wróciliśmy do Polski. Pojechaliśmy do Warszawy. Zatrzymałem się w Wieruszowie. W Wieruszowie wszyscy, poza rodzicami, dziwili się: „Po coś ty wracał?”.
Wszyscy już byli, wszyscy się znaleźli. Cała nasza ósemka…, siódemka dokładnie, bo siostry nie było. Prowadzili nawet później już zakład, więc pierwsze lata po wojnie były bardzo dobre, odżyliśmy. Pojechałem do Warszawy, dlatego że mój rocznik w tym samym czasie został wezwany jako poborowy. Byłem w Wieluniu. Tam naturalnie pytano mnie, gdzie byłem, co robiłem w czasie wojny i jak się tu znalazłem. Zataiłem, bo rodzina mi powiedziała: „Broń Boże nie mów, żeś ty był w AK, zniszczą cię, nigdzie cię nie dopuszczą”. A ja chciałem się uczyć. I wtedy powiedziałem, że byłem cywilem, z Częstochowy zostałem wywieziony z ludnością cywilną do pracy do Niemiec, gdzie pracowałem. Tak to się plotło przez całe moje studia. Najpierw wstąpiłem na SGH, żeby odsunąć zagrażające wojsko, ale potem zmieniłem kierunek studiów, poszedłem na medycynę, którą skończyłem. Na studiach dopiero były różne spotkania z rzeczywistością, jaką żeśmy mieli. Ściśle kontaktowałem się z moim dyrektorem i z jego żoną. Ona była bardzo uroczą anglistką, uczyła nas angielskiego. Jeździłem do nich do domu. On mi powiedział tak: „Słuchaj, nie zapisuj się do ZWM-u, możesz się zapisać do OMTUR-u”. OMTUR to była Organizacja Młodzieżowa Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego. Ale się nigdzie nie zapisałem. W ogóle odechciało mi się wszystkiego w tym czasie, jakiegokolwiek życia społecznego, a zwłaszcza politycznego, tylko studia. Część z naszych kolegów zapisała się. Później to się wszystko połączyło jako ZMP. Skończyłem studia. Zostaliśmy przeszkoleni w obozie koło Łodzi. Tam był Korpus Przysposobienia Oficerskiego. Dziwny to był obóz. Dowódcą był major Wojsk Polskich, lekarz, ale nad sobą miał rosyjskiego dowódcę. On zawsze mówił: Czolem, suchacy!. Mimo, że nie pałaliśmy do naszego komendanta Polaka wielką przyjaźnią, to pamiętam tylko jeden incydent ze zbiórki. Staliśmy przed koszarami w Łodzi, zaczęła się burza, ulewny deszcz, mokliśmy. On dał rozkaz powrotu do koszar. I wtedy wyskoczył ten komendant, zbryzgał nas, zbryzgał jego, kazał nam stać do końca. Dopiero potem mogliśmy wrócić do koszar. Byliśmy upokorzeni.
Przez nas zwyczajowo nazywany był „Ramzes”. Jak się niedawno dowiedziałem, był to major Liszecki. Ostatnio pracował jako lekarz w przychodni lekarskiej w Warszawie. Zmarł nagle. Pewnie w niejednych wspomnieniach jest.
Za chwilę do tego wrócę. Później zostałem powołany do wojska. Jeszcze, jeżeli chodzi o studia, to podzielono nas na dwie grupy. Jednych, których przydzielono do wojska, drugich do lepszej, dalszej edukacji dostali przydziały do szpitali, klinik, pracowni naukowych. Pamiętam taką sytuację, absolwentówkę na zakończenie roku, kiedy żeśmy zebrani razem, z radością, zaśpiewali hymn Gaudeamus Igitur . I wtedy jeden wyskoczył jak Filip z konopi: „Jak można śpiewać hymn, z przed wojną przeganiano komunistów, Żydów czy syjonistów, młodzież robotniczą z ław uniwersyteckich, jak można śpiewać ten hymn? Nie wolno”. Przerwał i zaintonował „Naprzód młodzieży świata”. Myśmy oniemieli. Rozeszliśmy się, profesorowie wyszli, myśmy wyszli. I tak akcent naszej absolwentówki zaćmił wygłup jednego z kolegów. To było niepotrzebne. To do dzisiaj we mnie tkwi, z kolegami, z którymi się spotykam, ciągle o tym po cichu nadmieniamy.
Wracając do represji. W wojsku czułem się obco, nie miałem kolegów, przyjaciół. Od początku, jak mi się wydaje, byłem im obcy duchowo. Kiedyś porucznik, zastępca dowódcy (politruk) wezwał mnie do siebie na dywanik, obryzgał mnie: „Wy lekarze wszyscy jesteście zdrajcami”, i tak dalej. Trzymał mnie ze dwie, trzy godziny, później puścił. Ale to wszystko było nic wobec tego, gdy szef kompanii naszego batalionu samochodowego, przyszedł do mnie i powiedział: „Grzebią w waszych papierach, od trzech dni”. Rzeczywiście, wezwano mnie później do informacji wojskowej. Jak dziś pamiętam wejście do tego budynku. Wchodzę, zacinają się za mną jedne kraty, wchodzę dalej, drugie drzwi, wchodzę, trzecie... Siedzi tam podporucznik informacji. Stoję przed nim. On pyta: „Kto wy jesteście?”. Powiedziałem: „Porucznik”. „Porucznik?” „Porucznik Wojska Polskiego” – mówię. „Dobrze, powiedzcie mi, coście robili w czasie Powstania?” Mówię: „W czasie Powstania byłem cywilem, nie brałem udziału w Powstaniu, zostałem wywieziony na roboty do Niemiec”. „Tak, na pewno?” Mówię: „Tak”. „A to co?” I wyciąga mi przed nos mój Ausweiss, który przy przekroczeniu granicy wykonano, z moją fotografią, w mundurze z napisem Poland. I powtarza: „A to co?”. Usiadłem. I mówię tak: „Obywatelu poruczniku, zdaje sobie pan sprawę, że gdybym nie zataił swojej przynależności do AK, to dzisiaj nie byłbym tutaj. Za wszelką cenę chciałem ukończyć studia, zresztą tak jak mój brat, który studiował jeszcze przed wojną.. Dlatego nie podałem prawdy i dlatego jestem tu dzisiaj jako porucznik”. Dostałem dziesięć dni ścisłego aresztu. Pomagał mi tam duchowo ordynator ze Szpitala Zakaźnego, doktor Marian Barciszewski, bardzo przyjazny, przynosił mi jedzenie. Przesiedziałem dziesięć dni. Wyszedłem. We wszystkich rozkazach dziennych w Pomorskim Okręgu Wojskowym podano do wiadomości: „Porucznik Sobczyński jest zdrajcą Wojska Polskiego, okazał się zły, niedobry…” i tym podobne. Nie miałem już w tym batalionie swojego miejsca. Ale co ciekawe, przenieśli mnie do wojskowego szpitala do Wałcza. Później przyszedł mój, jeszcze przedtem zaopiniowany, awans na kapitana. Gdyby to było wcześniej, to bym go nie dostał. Myślę, że dlatego szukali mnie, jako że byłem, wydaje mi się, na tyle wzorowym lekarzem garnizonu, że mnie w ogóle chciano awansować. W każdym razie tak już zostało. Przez półtora roku byłem w Wałczu. Dziś mi wszyscy mówią, że to były lata 1955-65, po śmierci Stalina. Jak się w kilka lat później dowiedziałem, w miejscu mojego urodzenia w Wieruszowie wykryto tajna komórkę AK – NSZ. Szukano wszędzie organizacyjnych powiązań. Gdyby nie śmierć Stalina, myślę, że to by się skończyło dla mnie fatalnie, nie byłoby już wtedy odwrotu. Także później już miałem wszystkiego dosyć, napisałem parę raportów o zwolnieniu mnie z wojska, i mimo że proponowano mi, żebym pozostał, to poszedłem do cywila. Zostałem w Warszawie. Trudno było dostać pracę. Pracowałem najpierw jako lekarz sportowy, później poszedłem do kliniki, jako wolontariusz, a potem dostałem się do kolejowej służby zdrowia. W końcu po uzyskaniu specjalizacji chorób wewnętrznych udałem się w okolice rodzinnych stron. Byłem już żonaty. W Wieluniu objąłem stanowisko ordynatora oddziału wewnętrznego. Pewnego dnia dostałem wiadomość, że jest potrzebny zastępca ordynatora w szpitalu na ulicy Czerniakowskiej w Warszawie. I żona mówi: „Jestem z Warszawy, chcę wracać”. Rzuciłem Wieluń i przyjechałem do Warszawy. Zostałem zastępcą ordynatora w Szpitalu Wojewódzkim na ulicy Czerniakowskiej. Tam robiłem doktorat. Kiedy kończyłem robić doktorat, mój promotor, profesor Jerzy Litwin, zmarł w tragicznych okolicznościach w Stanach Zjednoczonych. Znajomy powiedział mi, że mogę ukończyć doktorat u profesora Bolechowskiego, który pracował w MSW. Przyjął mnie tam na etat. Zostałem jego zastępcą i prowadziłem salę intensywnej terapii kardiologicznej. Obroniłem doktorat. Później, dziwnym zbiegiem okoliczności, zaproponowano mi napisanie ankiety. W ankiecie było podane, że mogę awansować, że mogę zostać nawet funkcjonariuszem MO. Między innymi były takie pytania: „Czy jesteś wierzący?”, „Czy jesteś praktykujący?”. Na obydwa odpowiedziałem twierdząco. Zostałem natychmiast zwolniony… Natychmiast... Przez miesiąc mój przyjaciel zatrzymał to zwolnienie, bo, jak się później okazało, nie chciał mi tego powiedzieć przed Bożym Narodzeniem. Wydalono mnie i dostałem, tak można to nazwać, wilczy bilet. Zacząłem się błąkać. Dostałem się na stanowisko lekarza zakładowego do kolejowej służby zdrowia, która była chyba najbardziej życzliwa. A później stopniowo awansowałem do Centralnego Instytutu Kolejowego na Grójeckiej. Pozwolono mi robić habilitację. Zrobiłem ją w Klinice Gastroenterologii u profesora Czyżyka. Na tym zakończyła się moja edukacja. Później pracowałem jako ordynator oddziału w szpitalu kolejowym. Ale do dziś pamiętam to szybkie, bezwarunkowe zwolnienie, absolutnie bez żadnych „ale”. Tak to się odbyło.
O tym, że moja siostra Klara była sanitariuszką dowiedziałem się później. Ona z dwoma koleżankami przedarła się na lewą stronę Wisły, przeszła koło Konstancina i doszła do Częstochowy. Nie ujawniała się później wcale.
Wiem tylko, że była sanitariuszką, ale w tej chwili nie odpowiem, w jakim zgrupowaniu. Nawet jej się nie pytałem. Tak samo nie wiem, w jakim zgrupowaniu walczyła siostra stryjeczna, Maria Sobczyńska. Wiem tylko, że należała, bo na nagrobku są jej dokładne dane. Podobnie Zofia Sobczyńska, też walczyła w Powstaniu, była łączniczką Kedywu.
Mój brat Gerwazy, pseudonim „Gerard”, przyszedł wcześniej z Częstochowy. Przyjechał do Warszawy, został lekarzem. Skończył Wydział Lekarski na Uniwersytecie Warszawskim. Dostał dyplom Akademii Medycznej. Został lekarzem i sanitariuszem. Ożenił się. Wykładał jako lekarz wojskowy w szkole dla szkolących się żołnierzy PRL-u. Skończył wojsko w randze chyba podpułkownika, jeżeli nie majora.
„Gerard” był moim drużynowym, obwód „Żywiciel”, Zgrupowanie „Żubr”. W pierwszych dniach Powstania został ranny. Jako ranny poszedł do punktu opatrunkowego „Nasz Dom” na Żoliborzu. Stamtąd został przeprowadzony, jak powiedział, po pięciu, siedmiu dniach do Kampinosu. Szukał mnie wszędzie, podchodził daleko aż pod Modlin, żeby mnie znaleźć. Dopytywał się: „Kto znajdzie biednego Franka?”.
Mój starszy brat miał na imię Franciszek. Był moim przewodnikiem, pomagał nam. Pomyślałem sobie – jestem Józef, na drugie imię mam Ignacy, na bierzmowaniu Jerzy, to niech pseudonim będzie „Franek”. Zostałem „Frankiem”. Chyba troszkę powodem było to, że brat był takim moim przewodnim bratem, starszym o cztery lata. On utrzymywał rodzinę w trudnych czasach, on mi przysyłał paczki do obozu. Pracował w niemieckiej masarni. [...]
Bardzo dziwne było zachowanie niektórych Rosjan, którzy uciekali w stronę strefy amerykańskiej, znaczy w stronę przejścia przez Łabę. Oni bali się Rosjan. Uciekali. Wiedzieli, że im grożą represje. Ci robotnicy rosyjscy, którzy byli tam w Niemczech, razem z Niemcami uciekali do strefy amerykańskiej. Uciekali tak jak wszyscy inni. Oni się bali, za żadne pieniądze nie chcieli zostać tam. To było dziwne dla mnie. Podobno groziła im śmierć za ucieczkę, za to, że tam poszli. Żołnierz radziecki mógł się tylko bronić i zginąć, ale nie wolno było mu się poddać do niewoli. W każdym razie oni nie wracali już w swoje rodzinne strony.