Irena Romanowska „Teresa”
- Proszę żeby się pani przedstawiła.
Irena Romanowska. Data urodzenia: 01.05.1910.
„Teresa”. Urodziłam się nie w Warszawie tylko w Błoni. Kiedy miałam pięć lat, to rodzice przenieśli się do Warszawy.
- Stopień i przynależność do oddziału.
Do ZWZ-u zostałam przydzielona ze stopniem porucznika. ZWZ to był w czasie wojny Związek Polityki Zbrojnej.
- Co pani robiła przed wojną, gdzie pani mieszkała?
Na Obwoźnej. Pracowałam w biurze.
- Przed wojną pani już pracowała?
Miałam już 29 lat. Kiedy usłyszałam, że nie damy sobie urwać nawet guzika, to poszłam do Czerwonego Krzyża i zapisałam się na sanitariuszkę. W końcu sierpnia zarejestrowana, nie jako kapral tylko jakaś czerwonokrzyska szarża. Przydzielono mnie do Czerwonego Krzyża. Tam pracowałam przez ten miesiąc, jako sanitariuszka, ale tak się złożyło, że wszystkie młodsze sanitariuszki poodchodziły. Bały się strzelaniny. Jedna została ranna. Nas zostało tylko cztery. Nasz komendant, który był już w starszym wieku generałem, ale w cywilu i mając siedemdziesiąt jeden lat, jak Niemcy weszli do Warszawy zmarł nad Łabą. Nadzwyczajny człowiek. Co zrobić?
- Gdzie pani walczyła w czasie Powstania? Gdzie rozpoczęło się dla pani Powstanie?
Dostałam przed Powstaniem przydział na Pragę. Tam nie było odpowiednich chętnych. Na Brudno i nie pamiętam jak to się nazywa... Przypomni mi się. Trochę tam rozrabiałam. Uczyłam dziewczęta sanitariatu, ale przede wszystkim miałam je nauczyć wojska. Spotykaliśmy się często z Niemcami. Naturalnie, my jako niewinne dziewczynki, byłyśmy niezauważane. Raz nawet w domu obok była rewizja Niemców. Dużo samochodów. My siedzieliśmy cichutko i czekałyśmy aż sobie pójdą, bo akurat na tej ścianie się kończyła ta cała awantura.
- W trakcie Powstania, w jakim batalionie albo zgrupowaniu pani walczyła?
Wydaje mi się, że w ogóle nie walczyłam. Ponieważ w trzy dni po rozpoczęciu Powstania komendant Warszawy odwołał walkę na Pradze. I nasz komendant major Mednarzewski zwolnił nas: „Idźcie sobie do domu.” Jemu to dobrze było mówić, bo mieszkał na Pradze, ale ja nie miałam gdzie iść. Przez Wisłę?
Starałam się utrzymać kontakt z dziewczętami i jakimiś oficerami polskimi. Miałam kontakt z komendantem pułkownikiem Żurowskim i jeszcze jednym porucznikiem. Staraliśmy się podtrzymywać na duchu tych, co zostali. A czemu mówię, że zostali? Bo prawie wszyscy młodzi chłopcy przenieśli się na lewy brzeg Wisły. To właśnie tam, koło mnie, koło Bródna uciekło po trzech, przemykało się przez Wisłę. Taka moja totumfacka, jakby powiedzieć, zastępcza, ona też się przedostała przez Wisłę, na łodzi razem z innymi, którzy tam zostali, ale wróciła. Tamci zostali w Puszczy Kampinoskiej.
- A co pani robiła? Przez całe Powstanie była pani na Bródnie?
Podnosiłam na duchu tych, co zostali.
- Co było po upadku Powstania?
Jeszcze się nie skończyło. Dostałam rozkaz, jako że komendant, pułkownik Żurowski był na miejscu, żeby przeprowadzić przełożoną szkoły [niezrozumiałe] na drugą stronę. Pan Żurowski to sobie wyobrażał w nieprawdopodobnym momencie. Przejść nie można było, a łodzi nie miałam. Więc z tą moją Renią zabrałyśmy panią przełożoną, o siódmej rano poszłam nad Wisłę w Tarchominie. Tam był most pontonowy, po którym zjeżdżały na Pragę czołgi niemieckie. Obsługa tego mostu, to byli Węgrzy. Spytałam się, kto tu może się ze mną porozumieć po polsku, bo ani po niemiecku, ani po francusku, ani po angielsku nie umieli. Odezwał się męski głos: „Może ja.” Ucieszyłam się z tego odzewu. „ Można przejść?” - Pytam się go. „Po to jest most, żeby przechodzić.” „Tak? Swobodnie?” „Jak pani uważa.” No to idziemy. A te obie nie, boją się. Do pani przełożonej mówię: „Chciała pani przejść, dla pani ta cała impreza.” „No dobrze, ale jak?” „No są pontony, na nich most, strzałki idą w tę stronę, a my będziemy szły po pontonach.” Jak czołg jechał, to schodziłyśmy na ponton, a potem wchodziłyśmy na deski i tak chyba ze trzy godziny szłyśmy. Przyznam się szczerze, że było mi żal tych Niemców. Oni jechali na śmierć. Z Pragi nie było już możliwości wydostania się. Akurat wojska Beringa weszły tego samego dnia na Pragę.
- Przedostała się pani na drugą stronę Wisły i co się dalej działo?
Poszłyśmy do Tarchomina, do Lasek. W Laskach nas jeden Niemiec zaczepił. Siedział w dołku i pilnował, żeby nikt nie przeszedł. Nie zlękłyśmy się go. Poszłyśmy dalej. Dotarłyśmy do tych Lasek. W Laskach nas przyjęto z zaskoczeniem, że: „Jak to dziś przeszłyście przez Wisłę?”. „No dzisiaj”. W Laskach powiedziała przełożona: „Mam pokój dla was, ale nic w nim nie ma. Dziś skończony, odnowiony.” Leżała tylko jakaś słoma. Wtedy jakaś ślicznotka panieneczka podeszła i powiedziała: „Ja mam wolne i mam łóżka polowe, jak panie chcą, to niech idą do mnie.” Na drugi dzień, rano, powiedziano nam, że akurat od wczoraj nie przechodzili do Warszawy. Była bitwa. Niemcy zablokowali przejście.
- Co się dalej z panią działo?
Właśnie. Powiedzieli, że trzeba iść do Puszczy Kampinoskiej, do komendanta. Może on coś wymyśli. Na drugi dzień rano o szóstej ruszyłyśmy. Do „Wierszy” przeszłyśmy osiemnaście kilometrów. „Wiersza” przyjął nas bardzo serdecznie, ale z rozpaczą w oczach. „Dwa razy przebijałem się do Warszawy przez Dworzec Gdański, dwa razy... Za dużo poległo.” Z taką rozpaczą mówił, że jeszcze do dzisiaj mu współczuję. „Nic wam nie pomogę, bo już za późno.” No to wracamy. Zostałyśmy tego dnia i czekamy do następnego. Z oporem, bo paniusie nie chciały iść. Ale był jeszcze ciekawy moment. Wróciłyśmy do wsi Paciechy, na noc dostałyśmy doskonałe wyżywienie: makaron z gulaszem amerykańskim, jakaś pościel i piec rozpalony. O godzinie wpół do piątej, ktoś nas obudził: „Musicie już wstawać i iść. Niemcy nadchodzą.” To poszłyśmy. A o godzinie piątej Niemcy spalili wieś. To był moment. Wcześniej, jak byłyśmy jeszcze w puszczy widziałyśmy jakieś takie ognie, ale to były ognie niebieskie. Dość duży krąg na ziemi. Dopiero po kilku latach dowiedziałam się, że to było ustawione oświetlenie dla zrzutów. Byłyśmy w samym gardle, niestety nasze wojowanie się skończyło.
- Co pani robiła do momentu wyzwolenia? Była pani w Laskach cały ten czas?
Nie. Musiałyśmy znaleźć lokum. Byłyśmy już po naszej stronie Wisły. Ja miałam matkę, o której nie wiedziałam, co się z nią stało. Mieszkała na ulicy Obwoźnej. Dom był spalony. Wróciłam do Warszawy z Lasek, jak tylko Niemcy uciekli. Potem wyjechałam szukać matki i w Częstochowie ją znalazłam. Po jakimś czasie, dwóch czy trzech tygodniach. Jeszcze Warszawa nie było wolna, ale nie było już Niemców i nie wolno było wejść. Jak już można było, to nie była już Warszawa, to były gruzy i zgliszcza, nie było do kogo iść i z kim rozmawiać. Czerwony Krzyż znów angażował ochotniczki do zbierania trupów, zgłosiłam się. Byłam pierwszą, która robiła ekshumację w Warszawie. Przez rok tam byłam. Warszawa, potem Wawrzyszew, a potem jeszcze... Nie pamiętam nazwy. To wszystko jest napisane, a ja mam krótką pamięć teraz.
- I co potem? Pracowała pani przy ekshumacjach, a potem? Co pani robiła po wojnie?
Pracowałam w Czerwonym Krzyżu. Z usposobienia jestem właściwie czerwonokrzyżowa. Chcę nieść ludziom pomoc, w jakikolwiek sposób. Ludzie o tym wiedza.
- Czy po wojnie była pani represjonowana w jakiś sposób?
Nie.
- A jak pani z perspektywy czasu ocenia Powstanie?
To był najlepszy zryw dla Polaków. Żaden inny naród się na to nie zdobył.
Warszawa, 4 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska