Mieczysław Wodnicki „Krok”
- Proszę powiedzieć, co robił pan przed 1 września 1939 roku, przed wojną?
Najpierw skończyłem szkołę powszechną, a później rzemieślniczo-przemysłową. Następnie dostałem się do firmy „K & W Pustota” produkującej aparaty elektryczne i silniki, gdzie pracowałem pięć lat. Jak mogłem, tak się starałem i ostatecznie nawet dobrze zarabiałem. Nie mieszkałem w domu. Była już wojna. Niemcy przyszli, chodzili po fabryce. Po kilku dniach przyszedł do mnie dyrektor i powiedział, że musi mnie zwolnić i mam jechać do Niemiec. Do dziś mam to zwolnienie. Dostałem odszkodowanie i zostałem bez niczego. Poszedłem do gminy, wymeldowałem się i jeździłem sobie na rowerze to tu, to tam, żeby żyć. Źle było, bo trwała wojna. Jeść nie było co. Nie miałem z czego żyć. Było czworo dzieci, tata i mama nie pracowali. Zacząłem handlować różnymi rzeczami. Po chleb, po mięso jeździłem na rowerze.
- Proszę jeszcze powiedzieć o swoim domu rodzinnym. Pan pochodził z Lublina?
Było już po wojnie bolszewickiej. Tata ożenił się w Warszawie i w czasie porodu umarła żona. Miał już córkę i całą rodzinę w Warszawie. Nie mógł dostać pracy. Jak zaczął pracować, to nie miał co zrobić z dzieckiem. Najpierw zaczęła opiekować się nim siostra ojca. Potem tata zapoznał moją mamę i się pobrali. Mama córkę ojca wzięła do siebie. Później tata nie miał pracy w Warszawie, a mama za Lublinem miała swoją rodzinę, więc się tam przeprowadzili. Siostra była urodzona w Warszawie, a troje jeszcze dzieci urodziło się w Lublinie. Był okres, że tata pracował jako pomocnik maszynisty w pociągach. To była strasznie ciężka praca. Był niewysokiego wzrostu, a tam siły było potrzeba. Kiedyś mnie wziął ze sobą i zobaczyłem, jak ma ciężko. Widziałem go dwa, trzy razy w tygodniu, zależnie jaka była praca. A my nie mieliśmy żadnej opieki, ponieważ w pewnym momencie mama pojechała do Warszawy. Powiedzieli jej, że w Warszawie Jurski sprzedaje działki. Do niego należało Bródno, Zacisze. Mama z tej okazji skorzystała. Przyjechała do Warszawy zabrawszy dwoje dzieci, a siostrę i mnie zostawiła u taty. Uczyłem się wtedy dobrze. Dwa oddziały szkoły powszechnej skończyłem w jednej szkole. Nawet śpiewałem w chórze. Do piątego oddziału poszedłem do innej szkoły, gdzie nauczyłem się introligatorstwa. Nadal śpiewałem, nawet na konkursach w teatrze.Jak mama już załatwiła plac, to zaczęła budować dom. Ściągnęli nas do Warszawy.
- I w ten sposób znalazł się pan w Warszawie?
Tak. Poszedłem zaraz do szkoły rzemieślniczej. Skończyłem ją z bardzo dobrym wynikiem. Do dziś mam świadectwa. Po skończeniu szkoły poszedłem od razu do pracy. Tam widocznie dobrze mnie oceniono, bo dyrektor fabryki wysłał mnie z majstrami na przeszkolenie do Stowarzyszenia Elektryków Polskich. Pracowałem tam pięć lat. Część zarobków dawałem rodzicom, a część sobie zostawiałem. Dobrze nam się powodziło. Jak Niemcy przyszli i mnie wyznaczyli na wyjazd do Niemiec, to dostałem wypowiedzenie, dyrektor powiedział, że muszę jechać, a ja nie chcąc wyjeżdżać, zacząłem handlować.
- Czy brał pan już wtedy udział w konspiracji?
Tak. Nie od razu, ale zapisałem się do Armii Krajowej.
Zapisałem się do konspiracji w 1942 roku.
Wtedy zacząłem kupować wódkę. A nie było chleba ani nic innego, ewentualnie na kartki, ale też tylko marmolada. A ja jeździłem na rowerze wszędzie i raz coś kupiłem, raz sprzedałem. Z rodzicami nie miałem nic wspólnego. Mieszkałem u kolegów, z którymi pracowałem kiedyś. Mieliśmy znajomych, których rodzice sprowadzili z Lublina, bo bieda była straszna i nie mieli pracy. Jak nie miałem gdzie spać, to u tych państwa miałem nocleg. Otworzyli wtedy fabrykę na Okopowej 19. To była fabryka po Żydzie Kajmanie, którą przejął Niemiec. Znajomy, pan Stryjek tam pracował i powiedział, żebym też poszedł, bo nieważne do kogo należy, ale będę deputaty co tydzień dostawał. Zacząłem pracować. Dyrektor nazywał się Wilhelm Dering, a naczelnym był Waldemar Fryling, który skończył Politechnikę Gdańską. Wielu ludzi było zatrudnionych i fabryka pracowała na trzy zmiany. Zaczęli produkować zapalniki do bomb głębinowych, ale im nie wychodziło. Miałem takie szczęście, że gdzie poszedłem, to zawsze zostawałem brygadzistą. Widocznie mieli korzyść ze mnie. Jak się wchodziło do pracy, to było getto. Na ulicy Okopowej, od początku do końca było odgrodzone drutami kolczastymi i tam Żydzi mieszkali. Miałem przepustkę na wejście przez bramę. Wpuszczał mnie Niemiec, przechodziłem wśród Żydów na drugą stronę, do Wolskiej, a później do Zacisza. Miałem pieniądze, dobrze mi płacili.
- Pan z kolegami został wysłany do Berlina?
Tak. Było nas czterech. Wsiadaliśmy do pociągu na Dworcu Wschodnim. Wzdłuż wagonu były przedziały. Pociąg jechał ze wschodu. Żołnierze niemieccy, ranni leżeli jeden na drugim, a nas czworo i inżynier piąty mieliśmy cały przedział dla siebie. Widocznie Niemcom na nas zależało. Dojechaliśmy do Berlina na Dworzec Główny. Stamtąd poszliśmy do podziemnego pociągu. Tam były dwa podziemne pociągi, i jednym pojechaliśmy do fabryki w Teltow. To był olbrzymi obóz, ogrodzony drutami kolczastymi. Na bramie też były druty kolczaste i na czterech wieżyczkach byli żołnierze niemieccy. Jak w środku wchodziliśmy do baraku, to na obie strony były pokoje, gdzie pracowali Ukraińcy. W Berlinie było bardzo mało mężczyzn, głównie pracownicy połapani gdzieś. Zaczęliśmy tam pracować. We dwóch dostaliśmy jeden pokój, a dwaj pozostali dostali drugi. Rano wstawaliśmy i szliśmy około dwa kilometry do fabryki. Zawsze szliśmy na końcu, a cały tabun ludzi przed nami. Uczyli mnie, a w grudniu wróciłem do Polski, do fabryki. Posiedziałem w niej dwa miesiące i zaraz poszedłem do Armii Krajowej. Spytali się mnie, dlaczego Niemcom posługuję. Przestałem pracować. Kolega Woszczak, osiemnastoletni, jeszcze przez dwa lub trzy tygodnie przynosił mi żywność z pracy. Później powiedział, że mam już sobie sam przynosić i że się dopytują o mnie. Stwierdziłem, że już więcej tam nie pójdę. Mnie nie zależało nawet na deputatach, bo umiałem sobie zarobić. A w konspiracji powiedzieli, że będę kurierem. Woziłem raporty na Starówkę dla majora nad samą Wisłę do sklepu spożywczego. Oprócz tego kupowałem wtedy wódkę w małych ilościach. A właściwie nie wódkę tylko bimber, bo tylko to było za Niemca. Ja skupowałem po pięć dziesięć litrów, a do mnie przychodzili i brali pięćdziesiąt, sto litrów. Z tego miałem pieniądze. Mój znajomy przyszedł raz do mnie i powiedział, że jego ciocia ma sklep, nad którym mieszka mężczyzna z dwiema córkami. Obie należały do Armii Krajowej, ale były w Warszawie, no a ja byłem na Targówku. Powiedział mi, że nas ze sobą zapozna. Dodał też, że ja już mam pewne lata i że pozna mnie z pewną dziewczyna w Henrykowie. Pojechaliśmy w niedzielę. Wziąłem ze sobą pół litra wódki do kieszeni. Po drodze wstąpiliśmy do jego brata, potem do jeszcze jednych znajomych. Wypiliśmy po kieliszku wódki, rozmawiamy sobie, a gospodarz mówi nagle o Ani – córce kuzyna. Złapali ja Niemcy, przywieźli do praskiej szkoły, skąd wywozili do Niemiec, ale ona uciekła z kolejki na trasie z Henrykowa na Pragę i pracowała w sklepie. Ktoś powiedział, że ona właśnie jest w sąsiednim pokoju i mąkę przesiewa. Poszedłem do niej i zobaczyłem ją całą bielusieńką. Siedliśmy sobie i opowiedziała mi, że nie chciała jechać do Niemiec i postanawia tu jakoś przeżyć. Jak każdy w tamtym czasie. Dowiedziałem się też, że była za granicą. Przez rzekę się przeprawiała. W Polsce kupowała medaliki, a za granicą sprzedawała. Jej koleżanki to zobaczyły i chciały tak samo, ale był już przesyt. Nikt od nich nie kupił. Wtedy opowiedziałem, że ja też szukałem sposobów na przeżycie. Wziąłem raz dwadzieścia kilo soli, myślałem, że dziurę sobie zrobię na plecach. Dojeżdżałem do Chotomowa. Od Chotomowa dziesięć kilometrów trzeba było iść do Narwi. Przez Narew przewozili przewoźnicy. Mieli długie żerdzie. Wieczorem się dojeżdżało i w nocy po cichutku, żeby nie było słychać, przejeżdżaliśmy na drugą stronę. Tam dopiero kupowało się kiełbasę, słoninę, mięso, bo w Polsce nic nie było. Potem usiadłem obok niej, bliziutko, wziąłem ją rękę, pogłaskałem. Pomyślałem sobie, że mnie pasuje taka dziewczyna, że może byśmy się dopasowali. W momencie, gdy ją całowałem, weszła jej matka i powiedziała, że szykuje się wesele. Na drugi dzień jeszcze raz przyjechałem, poszliśmy do kościoła i po dwóch czy trzech tygodniach miałem żonę. Moja mama powiedziała wtedy, że zamiast się żenić powinienem rodzinie pomagać. Na wesele jednak przyszła. A pomagali mi też koledzy. Jeden, który w pierwszej fabryce ze mną pracował jeszcze przed 1939 rokiem, miał brata. To byli Antek i Witek. Jak wojna wybuchła to jednego z nich wzięli do wojska i po dwóch tygodniach został zabity. Drugi był wysokim, przystojnym mężczyzną i zajął się handlem. Stał w restauracji, smarował kredą kij i grał w bilard. Gdy ktoś przechodził, mówił: „Marki kupuję. Dolary kupuję” i tym się trudnił. Nazywał się Ziemak. Poszedłem z nim, kupiłem materiał i uszyłem ubranie. Był moim świadkiem. No i ożeniłem się. Od razu z wesela żonę zabrałem. Nie było nawet w czym wyjść z domu. Bieda była. A ja miałem pieniądze, więc poszedłem na Bazar Różyckiego i kupiłem drogą, piękną suknię. Niemcy, gdy jechali na urlopy, to z Paryża przywozili różne rzeczy i tu sprzedawali. Poszliśmy mieszkać do znajomych. Miałem zapas wódki, ale długo nie mogłem znaleźć żadnego kupca. Żona się dowiedziała, że towaru potrzeba na Krakowskim Przedmieściu. Tam, gdzie w lwy są w bramie, to w piwnicy Niemcy siedzieli, którzy potrzebowali alkoholu. Wziąłem na platformę wódkę i zawiozłem. Ale to trwało może dwa czy trzy tygodnie. Potem żona zaproponowała, żebyśmy odwiedzili matkę. Było to ostatniego dnia lipca. Jestem u mamy, rozmawiam a tu nagle przybiega goniec i mówi, że trzeba lecieć do naszych, bo coś się dzieje. Przyszedłem i się dowiedziałem, że tego dnia nie wrócę do domu. Nie wiedziałem jednak dlaczego. Przenocowaliśmy bez jedzenia w jednej stodole. Rano się dowiedzieliśmy, że musimy czekać do piątej godziny na syrenę. Jak jeszcze w Zaciszu byłem, to już dwadzieścia kilometrów za Wołominem były wojska rosyjskie. Podjeżdżali na motocyklach do przejazdu na ulicy Radzymińskiej i wracali. Przez około dwa tygodnie tak było. Rano powiedziano nam, że wojska polskie są blisko i dostaliśmy po granacie. Mieli też wózek, ale nie wiem, co było na nim, bo był przykryty materiałem. Było to coś długiego, może ręczny karabin. Przechodziliśmy przez przejazd. Doszedłem do ulicy świętego Wincentego. Czekaliśmy około dziesięć minut i odezwały się syreny. Wtedy aż podskoczyłem, a mój dowódca Kruk pierwszy podskoczył z granatem i rzucił go. Z drugiej strony jak się posypało, tak on od razu zginął. Już byłem obok Niemców, nie było wyjścia. Chłopcy wszyscy wzdłuż cmentarza żydowskiego uciekali, a oni strzelali i się nie ruszyli. Wyskoczyłem od razu do świętego Wincentego. Zobaczyłem budynek byle jaki, a obok niego ubikację drewnianą. Miałem problem, co zrobić z granatem. Wykopałem dołek, a tu już niemieckie samochody pancerne jeździły po wszystkich ulicach. Do samego wieczoru odczekałem, aż się trochę ściemniło. Zauważyłem kolegę Wilka. Trzymał granat, a za chwilę już go nie miał i rozerwało go. Widocznie go odbezpieczył. Podszedłem kilka ulic dalej i myślałem, jak się wycofać. Zobaczyłem kartoflisko, a naprzeciwko duży budynek. Wojsko stało. Położyłem się w ziemniakach i do godziny dwunastej leżałem. Przeszedłem później do ulicy Radzymińskiej i zauważyłem duży piętrowy dom. Zapukałem. Otworzono mi, a tam mnóstwo ludzi siedziało. Do rana tam przeczekałem. Poszedłem potem do swoich znajomych na Pradze. Bardzo się ucieszyli i powiedzieli, że Ania mnie cały czas szuka. Na szczęście się znaleźliśmy u jej cioci.
- Czym się pan jeszcze w trakcie Powstania zajmował?
Po Powstaniu Niemcy mnie wzięli do kopania okopów.
W czasie Powstania wykopali mi piwnicę, belki ponakładali na wierzch i tam przebywałem. Później Niemcy łapali ludzi do kopania okopów, do roboty. Łapali również ludzi do stawiania mostów, na przykład tego przez Wisłę, aż za Jabłonną, bo wszystkie były zniszczone. Tam budowali drewniany most. W Wiśniewie wzdłuż muru szli ranni żołnierze w jedną stronę, a drudzy ranni szli z drugiej już na front.
- A kiedy Niemcy pana wzięli do kopania?
Już po Powstaniu.
- No dobrze, ale wróćmy jeszcze do czasów Powstania, do sierpnia, września 1944 roku. Co pan jeszcze robił w trakcie Powstania w Warszawie?
Ja nie byłem w Warszawie, tylko na Pradze. A Pragi w ogóle nie było. Tam nikt już nie mieszkał.
- Czyli nie wie pan, co się działo po zniszczeniu Pragi?
Nie. Byłem w Wiśniewie. Wykopali mi dół i tam siedziałem. Później jak już Rosjanie zaczęli nacierać, to Niemcy postawili armatę pod samym domem. Nawet nie strzelili ani jednego razu, tylko na drugi dzień już ją zabrali. Z kuchni jak się patrzyło przez okno, to wyglądało jakby żabki skakały. Już Rosjanie strzelali. Tam całe osiedle było ludzi. Później nas wypędzili wszystkich. Z żoną, nad samą Wisłą, wykopaliśmy w wale wiślanym rów, gdzie siedzieliśmy przez kilka dni. Wtedy leciały samoloty angielskie i straszna kanonada była. Wojsko niemieckie strzelało do tych samolotów, a z góry leciały cylindry. Myśleliśmy, że to ludzie, spadochroniarze. Jeden spadochroniarz tylko został zabity, a reszta to były cylindry, a w nich broń i żywność. Połowa spadła do wody. My byliśmy przy samej Wiśle, w wale siedzieliśmy. Nawet nie miałem do kogo strzelać, bo pusto było. Później dwa dni przebywaliśmy w szopie, aż Niemcy przyszli i wszystkich Polaków pędzili z powrotem, do Jabłonnej. W Jabłonnej byliśmy jedną noc. Przyszli mężczyźni i mówili, żeby uciekać. Przeszliśmy przez most w Rajszewie na drugą stronę i dostaliśmy się do mojej cioci na Okęciu. Byliśmy tam jakiś czas i Niemcy mnie złapali. Kopałem rowy. Zrywaliśmy wszystkie słupy, wszystkie krawężniki i równaliśmy poziom, bo robili lotnisko dla Hitlera. Hitler miał defiladę przyjmować. Byłem tylko dwa razy. Ciocia schowała mnie w komórce i nie puściła. Niemcy chodzili codziennie zabierali ludzi i trzeba było iść i wracać z powrotem. W Pruszkowie zrobili obóz i wszystkich ludzi brali do obozu. Stopniowo z obozu pociągami wywozili dalej. To byli ludzie z Powstania. Później zima była straszna. Nie wycofali Niemców i Rosjanie pozostali na miejscu, nie robili defilady. Zima była tak straszna, że czołgami przejechali po Wiśle. Samochody, wozy, wszystko przez Wisłę. Pewnego ranka, po głośnej nocy ludzie krzyczeli: „Niemców nie ma!” Wtedy od razu do Warszawy pobiegliśmy. Najpierw szedł jeden żołnierz z karabinem, Polak z orzełkiem, później drugi, później trzeci. Dużo ludzi biegło do Warszawy i ktoś powiedział do czołgisty, że się bardzo cieszymy. On zaś odparł, że poszedł zły, ale jeszcze gorszy przyjdzie. Skombinowaliśmy wtedy wóz i przejechaliśmy przez Wisłę na Pragę, gdzie mieliśmy sklep.
- Czy pamięta pan datę, mniej więcej, jak pan z powrotem wrócił na Pragę?
17 września jak było wyzwolenie. Wtedy nikt nie myślał, czy się najadł. Po wyzwoleniu nie miało znaczenia, czy ktoś należał do Powstania, czy nie. Kiedy mnie wzięli na roboty, to żonę złapali Niemcy i wywieźli do Kielc. Ktoś jej poradził, żeby poszła i zwyczajnie powiedziała, że musi wracać do domu. Opowiedziała wtedy, że jest z Powstania i że ją wywieźli. Dodała, że ma dziecko, które karmi. Pozwolili jej jechać, ale miała wrócić z dzieckiem. Miała wtedy osiemnaście lat. Bardzo mądra była. Dostaliśmy się do domu do Wiśniewa. Tam był spalony dom po Niemcu Raczu. Postanowiliśmy to uporządkować. Poszedłem po ogrodnika, wziąłem trochę desek i sklep urządziłem. Żona do Pragi przyszła pieszo, bo nie było jeszcze żadnej komunikacji. Na plecach przyniosła trochę warzyw i zaczynaliśmy handlować. Mieliśmy konia i wóz i sołtys codziennie wysyłał mnie do Rosjan. Żyło się strasznie i postanowiliśmy uciec. Sprzedaliśmy wóz, konia i wynajęliśmy małe mieszkanko, w którym było tylko łóżko i stolik. Straszne pluskwy łaziły. Żona postanowiła jednak, że tam zamieszkamy. Urodziła nam się córka. Mój brat przez ten czas był w wojsku i wojna zaraz się skończyła. Doszli do Zgorzelca, na granicę. Powiedział do jednego z żołnierzy, żeby jechał do nas. Przywiózł wtedy pięćdziesiąt kilo drożdży. Żona w pół godziny je sprzedała. Ten żołnierz zaproponował, żebym jechał na granicę szukać pracy. Nie mieliśmy wyjścia, bo nie było co do garnka włożyć. Jak pojechałem, to zamknęli granicę na Nysie. Nic nie dało się kupić. Ale wypatrzyłem jeden sklep niemiecki. Wróciłem do mojej zrozpaczonej żony i opowiedziałem jej o tym. W magistracie powiedzieli, że możemy go mieć do spółki z tym żołnierzem. Przed wyjazdem załatwiłem mieszkanie, sklep i pojechałem. Żona powiedziała, że do Niemiec na pewno nie pojedzie. Jednak zgodziła się. Dwa dni jechaliśmy. W jedną stronę jechały puste pociągi towarowe, a w drugą maszyny i urządzenia. Wszystko jechało do Rosji. Tak szabrowali. Zacząłem jeździć do Warszawy, a żona handlowała w sklepie i dobrze się nam powodziło.
- A kiedy państwo wrócili do Warszawy?
Sprzedać umiałem, ale kupić już nie. A żona pojechała ciuchów nakupiła, zawiozła do Warszawy i sprzedała. W Warszawie nic nie było. Postanowiła, że to ona będzie jeździć, a ja w sklepie zostanę. Nawet moja mama przyjechała i zarobiła sporo pieniędzy. Później przyjechała cała rodzina tego żołnierza, z którym mieliśmy do spółki sklep i zaczęli szabrować nas. A dużo Niemców było jeszcze po polskiej stronie, bo przecież wszyscy nie zginęli. Proponowali, że za sto marek pomogą przejść, w końcu KOP-iści, Korpus Ochrony Pogranicza, przyszli do żony i powiedzieli, żeby uciekała. Tak się wyszykowaliśmy, że w nocy przenieśliśmy się do samochodu i przyjechaliśmy do Polski. A wspólnika mojego złapali, wsadzili do piwnicy i torturowali. Jak zobaczyli, że już dogorywa, to go wypuścili i uciekł do Wrocławia. Jak przyjechaliśmy do Warszawy, to otworzyliśmy sklep i już dobrze zaczęło się nam dziać, niczego nie owało. Mieliśmy czworo dzieci.
- Czy był pan w jakikolwiek sposób represjonowany za swoje działania wojenne?
Nie.
- A czy chciałby pan jeszcze na koniec powiedzieć jakąś swoją myśl o Powstaniu Warszawskim? Coś, z czym chciałby pan się z nami podzielić.
Gdybym nie był tutaj, tylko byłbym w Warszawie, mógłbym. A z perspektywy Pragi to trudno coś powiedzieć. Z tych, co mieszkali na Pradze, to mało który brał udział w Powstaniu. Udzielałem się wtedy, kiedy byłem kurierem, nie pracowałem nigdzie, zarabiałem na życie jak mogłem. A szczęście miałem, że mnie nie zabili, nie złapali.
Warszawa , 19 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Marianna Kowalska