Janusz Werner „Fabian”
- Jaki wpływ na pana wychowanie wywarła rodzina? Czym zajmowali się Pana rodzice?
Mieli kilkuhektarowe gospodarstwo rolne i był młyn.
- Czy chodził pan do szkoły?
To było wcześniej, przez rozpoczęciem nauki.
- Gdzie poszedł pan do szkoły?
W Lipnie rozpocząłem naukę i ukończyłem w szkołę podstawową.
- Jak pan pamięta tamte czasy?
Jak czasy dzieciństwa. Myśli się pozytywnie. Z tym, że nie przelewało się, jeśli chodzi o warunki materialne. Moja mama owdowiała, ojciec umarł. Ciężko było.
- Kiedy przyjechał pan do Warszawy?
Do Warszawy przyjechałem w 1937 roku, na dwa lata przed wybuchem wojny. Przyjazd był w związku z rozpoczęciem nauki w średniej szkole zawodowej na Hożej. To było technikum ceramiczne, jedyna szkoła w Polsce, która kształciła techników ceramików. Mieszkając razem z kuzynką, która mnie ściągnęła, ukończyłem szkołę, ale już po wybuchu wojny, bo rok 1939 na 1940 przepadł.
- Jak zapamiętał pan szkołę? Jaka była atmosfera w szkole?
Bardzo dobra była atmosfera, znakomita szkoła. Mam kolegów, którzy później kończyli wyższe studia - AGH w Krakowie, to twierdzili, że jeśli chodzi o przygotowanie do zawodu, to było lepsze, na wyższym poziomie u nas, niż w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Budynek ocalał, stoi koło Ministerstwa Komunikacji.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Całkiem rano, koło czwartej czy piątej w Warszawie spadły pierwsze niemieckie bomby. W naszym miejscu zamieszkania, jeśli chodzi o dzielnicę Wolę - po południu byłem razem z matką - po którymś alarmie nadleciały samoloty. Jeżeli pokazywał się samolot to alarmowano. Spadły bomby na dzielnicę, osiedle mieszkaniowe Koło za cmentarzami Ewangelickimi, kawałek dalej. Bardzo się baliśmy, bardzo byliśmy przejęci. Potem coraz więcej było obrazków, jakie niesie ze sobą wojna. Po ukończeniu szkoły, ponieważ nie mogłem znaleźć pracy w swoim zawodzie, to pracowałem w dużej stolarni mechanicznej na Żelaznej. Tam zresztą moja kuzynka pracowała, później brat też pracował.
- W którym roku ukończył pan szkołę?
W 1942.
- Jak wyglądało tajne nauczanie podczas okupacji?
Bezpośrednio tego nie miałem. Jeżeli była szkoła, to języka polskiego czy historii nie było. Poza tym nie było problemu. Nie zetknąłem się bezpośrednio z tajnym.
- W jaki sposób szkoła była kontynuowana?
Byli ci sami wykładowcy. Normalnie odbywały się zajęcia. Nawet niektórzy wykładowcy reprezentowali wyższy poziom, bo wszystkie wyższe uczelnie były zamknięte i materiał profesorski można było wykorzystać w czynnych szkołach na średnim poziomie.
- Z czego utrzymywał się pan do 1942 roku?
Pracowałem, wszyscy pracowali: ja i brat mój a mama nam gospodarzyła i kuzynka, która była tak jak siostra. Ona mnie ściągnęła do Warszawy i potem utrzymywała podczas nauki. Przed wojną matka też do nas przyjechała, byliśmy we trójkę. W grudniu 1939 roku zaraz po wojnie, mój brat został zwolniony z niewoli niemieckiej. Był ranny w czasie walk nad Bzurą i też zaczął pracować w przemyśle drzewiarskim.
- Jak nazywała się kuzynka?
Alicja Gleptner, rodzinne nazwisko.
- Jak wyglądało życie podczas okupacji?
Jeśli chodzi o warunki materialne, to na początku było źle. Natomiast później Polacy potrafili kombinować - słynny szmugiel. Zdarzało mi się rozmawiać z ludźmi starszymi ode mnie, którzy pamiętali I wojnę światową, wtedy także Niemcy zajmowali Warszawę. Mówili, że bardzo ciężkie prześladowania, jakie były w czasie II wojny światowej, to w I wojnie światowej ich nie było, natomiast był autentyczny straszny głód. Tutaj oczywiście, że poziom się obniżył w stosunku do poziomu sprzed wojny, ale ludzie potrafili się utrzymać.
- W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją po raz pierwszy?
Bezpośrednio nie działałem w konspiracji, natomiast miałem kolegów. Z bliskich to jeden nic mi nie mówił, natomiast inny kolega ostrożnie składał mi relację, nie wolno mu było tego robić, ale miał do mnie zaufanie.
- Należał pan do harcerstwa?
Właściwie nie należałem, trochę na samym początku szkoły powszechnej. Natomiast „Parasol” to był batalion harcerski, został wyłoniony z „Zośki”.
- W jaki sposób trafił pan do „Parasola”?
2 sierpnia, w dniu następnym po wybuchu Powstania... Ponieważ widziałem, że akcja się rozwija w całej Warszawie, strzelanina od piątej po południu, wobec tego postanowiłem wziąć udział i zgłosiłem się do pobliskiego pododdziału batalionu „Parasol” na ulicy Młynarskiej róg Żytniej. Tam była zrobiona barykada i stała kompania. Było więcej chętnych do wojska. Spisano obecność poborowych, ochotników. Podawało się dane personalne, miejsce zamieszkania i tak dalej. Jak przyszło do mnie zastanawiałem się, jaki pseudonim sobie wykombinować. Przypomniałem sobie bohatera młodzieżowej książki autora francuskiego. Tam pozytywnym bohaterem był Fabian. Koleżanka, żartownisia, która spisywała mówi „ Jak? Pawian?” Tak się zaczęło. Przy Młynarskiej i Długosza były zrobione bunkry z płyt chodnikowych. W pierwszą niedzielę rano - 6 sierpnia postawiono mnie w bunkrze, jeszcze był kolega i dano mi rosyjski tarczowy ręczny karabin maszynowy. Nie pamiętam, jak on się nazywa oficjalnie. Pytają się, czy umiem strzelać. Mówię „Tu jest muszka, celownik.” Na drugim roku nauki w szkole mieliśmy jedną godzinę tygodniowo przysposobienia wojskowego. Walki trwały przez kilka dni. 9 sierpnia opuściliśmy cmentarz, idąc przez getto, przeszliśmy przez Muranów. Z tym, że ostatnie oddziały wycofały się z cmentarzy, to była chyba „Zośka”, 11 sierpnia. Nie miałem na razie broni, zresztą większość z nas nie miała. Jak wojować bez broni? Przeszliśmy na Starówkę. dostaliśmy zakwaterowanie w Pałacu Krasińskich przy Parku Krasińskich. Na Stawkach jak zostały zdobyte przez nas niemieckie mundury, to rozdawano też broń. Właściwie najwięcej broni dostaliśmy jak dołączył do nas oddział z Wileńszczyzny, który przez Puszczę Kampinoską, Żoliborz, dotarł na Starówkę. Oni nam dali najwięcej broni i amunicji.
- Miał pan wtedy swoją broń?
Tak, miałem, karabin produkcji polskiej, radomskiej, piękny karabin, pięknie strzelający i karabin niemiecki beznadziejny. Oni pracowali już w warunkach wojennych, na jakość nie mogli sobie pozwolić. Na końcu miałem „stena” - angielski pistolet maszynowy, niemiecki MPI chyba też.
- Co było na Starym Mieście?
Obstawialiśmy posterunki do kontroli. Były działania niemieckie i nasze.
- W jakich akcjach brał pan udział?
Były różne, najbardziej zapamiętałem sobie końcówkę sierpnia. Zajęliśmy stanowiska na gruzach na Muranowie, jak ulica Nalewki. Piękny pogodny wieczór, na ogół cisza, nie było walk i nagle zaryczała „krowa” albo „szafa” jak to nazywano, bo skrzypiała. Strasznie to było paraliżujące. Rozwidniło się. Pociski nie uderzyły w naszą linię obrony, poleciały dalej na miasto i tam wybuchły. To było pięć czy sześć pocisków, leciały jeden po drugim, miotacze min – to różnie nazywano. Rano natomiast Niemcy przypuścili szturm. To zapamiętałem sobie z różnych powodów. Po pierwsze, jak gdyby Niemcy dla siebie czy dla kogoś zrobili akcję szkoleniową. Mianowicie strzelali do nas z moździerzy. Zaczęli pięćdziesiąt metrów czy może sto metrów za nami. Potem, strzelając cały czas zbliżali się do nas. Typowe natarcie, przygotowanie do natarcia. Oddziały się posuwały dalej. Jak dotarli do nas, to wybuchy stały się rzadsze, bo Niemcy bali się uderzyć w swoich żołnierzy. Jeden z pocisków upadł stosunkowo niedaleko mnie i dostałem odłamkiem w głowę i w nogę. Odłamek pięć na siedem milimetrów mam do tej pory w nodze. Przez parę dni była ropa. Był wlot odłamka, a nie było wylotu. Później po wojnie, coś mnie bolało, poszedłem do lekarza, zrobił zdjęcie i rzeczywiście kawałek tam tkwi.
Dziewczyny, nasze sanitariuszki. Lekarz też spojrzał na to, dla niego to była drobna sprawa. Kilka dni nie mogłem chodzić, ale na szczęście poprawiło mi się na tyle, że mogłem 1 czy 31 sierpnia wejść do kanału.
- Jak było ze środkami opatrunkowymi, z jedzeniem?
To było różnie. Nawet wykorzystywaliśmy jeńców niemieckich do znoszenia drewna, do prac przy jedzeniu.
U nas było kilkunastu czy może nawet więcej. Kiedyś było takie zdarzenie, że wpadł do nich pocisk i kilku z nich zabił. To było dziwne dlatego, że to był pocisk moździerza. To było jakby w studni, zasadniczo pocisk z działa idzie z boku, a ten wpadł z góry. Esesowców na ogół likwidowaliśmy, a żołnierzy nie.
Dobrze traktowano. Parę przypadków słyszałem. Kiedy weszli Niemcy, to ranni Niemcy w naszym szpitalu - otrzymywali wszystko co nasi ranni: jedzenie, posiłki czy słodycze - wstawiali się na nami, żeby nas nie likwidować.
- Jak pan osobiście zapamiętał jeńców?
To nie był doborowy żołnierz, młode chłopaki, to wszystko poszło na front wschodni, tam walczyli, ginęli za
Heimat . Tutaj byli bardzo młodzi albo starzy. U nich owało ludzi, Niemcy musieli nawet kosztem jakości czy przydatności...
- Czy spotkał się pan z przedstawicielami innych narodowości biorących udział w Powstaniu?
Bezpośrednio nie. Na Czerniakowie był oddział Słowaków. Tutaj po drodze - ale to nie „Parasol” - to „Zośka” wyzwoliła w Muranowie koło trzystu Żydów, których Niemcy przechowywali i później likwidowali. To była przeważnie inteligencja, lekarze, adwokaci, przede wszystkim Węgrzy, Słowacy chyba nie. Bardzo się cieszyli.
- Jak wyglądała ewakuacja kanałami? Kiedy się zaczęła?
Pierwszy raz to było 31 sierpnia w momencie upadku Starówki. Osłanialiśmy wycofujących się do kanału, który był przy ulicy Długiej i Placu Krasińskich. Wlot, otwór jest do tej pory. To było nasze pierwsze przejście kanałami. Ono było, można powiedzieć, luksusowe, bo kanał nie był niski i nie mieliśmy interwencji Niemców po drodze, trwał stosunkowo krótko - około sześciu godzin. Wychodziło się przy Nowym Świecie, na Wareckiej.
- Jakie wrażenie zrobiło na panu Śródmieście po Starym Mieście?
?To była w ogóle niewyobrażalna rzecz. Nie mogliśmy uwierzyć, że w oknach były szyby albo, że z kranu ciekła czysta woda. Jak szliśmy kanałem – na Starym Mieście nie było wody, to któryś z kolegów, może nie czerpał, ale maczał palce, usta w zawartości kanałów, które tam płynęły. Całe szczęście, że nie było deszczu, chociaż z kolei pogoda sprzyjała niemieckim samolotom. Przecież na okrągło od rana do nocy „sztukasy” waliły, poza tym działa, mówili, że to kolejowe, to nie kolejowe tylko samobieżne.
- Ile czasu był pan w Śródmieściu?
W Śródmieściu byłem kilka dni, ale to były dni dla mnie znamienne. Jak przeszliśmy do Śródmieścia, to ciągle myślałem, co się dzieje z moją mamą i z bratem, którzy zostali w mieszkaniu. Wiadomo było przez pierwszy tydzień Powstania, Niemcy rozstrzeliwali wszystko, co się ruszało, co żyło, nawet podobno psy i koty. Bardzo się bałem, niepokoiłem się, ale nie było możliwości się dostać.
- Nawiązał pan kontakt z rodziną podczas Powstania?
Jak przyszliśmy do Śródmieścia, to pomyślałem, że może oni są w kawalerce brata na Pańskiej. Pańska była przy małym getcie, ale w aryjskiej części miasta. Poszedłem tam, wchodzę, wszyscy mieszkańcy są w piwnicy, na dole. Wobec tego wołam głośno po nazwisku. Rzeczywiście był brat z matką. Była obopólna radość. Jak poszedłem drugi raz, nie wiem, czy to było następnego dnia czy za dwa dni, to już była kupa gruzów z tego. Przechodzący ludzie na pytanie „Co się stało?” Odpowiadali „Wszyscy zginęli”. Ale na szczęście oni ocaleli. Opowiadali mi potem, że było nieporozumienie między nimi, wśród zgromadzonych ludzi. Oni wyszli do innego pomieszczenia. Jak był nalot „sztukasów”, to w pomieszczaniu poprzednio zajmowanym przez nich, wszystko się zawaliło.
- Z jakimi reakcjami ludności cywilnej pan się spotykał, jak reagowała?
Jest prawdą, że gdyby ludność cywilna nie współpracowała, nie pomagała tym, którzy wojowali, to przecież nie byłoby możliwe przez dwa miesiące walczyć. Mówiło się, że Powstanie trzy cztery dni potrwa a tu dwa miesiące. Współpraca ludności cywilnej jest oczywista, zwłaszcza w przygotowaniu posiłków czy budowaniu barykad, w pomocniczych sprawach. Natomiast nie oznacza to, że nie zdarzały się przypadki rozgoryczenia, rozczarowania, bo jak ktoś stracił kogoś bliskiego, to zrozumiałe, że mówił, dlaczego i po co. Przecież nie damy rady, nie mamy uzbrojenia - zdarzały się takie historie. Byłem jednej świadkiem.
- Może pan powiedzieć, co to była za sytuacja?
Chodziliśmy na Starówce i pomagaliśmy w budowaniu podejścia. Szło się piwnicami, były przebicia. W jednej z piwnic znajdowała się rozpaczająca niesamowicie kobieta, nie wiem czy jej syn czy mąż był zabity. Ona do nas, że to nasza wina. Ale trzeba zrozumieć, jak się straci bezpośrednio kogoś bliskiego...
- Później ze Śródmieścia przedostał się pan na Czerniaków?
Przeszliśmy na Czerniaków. Na Czerniakowie byliśmy chyba ze dwa tygodnie albo więcej. Ostatniego sierpnia byliśmy w Śródmieściu. W Śródmieściu byliśmy z pięć dni, może tydzień, w każdym razie w połowie września, do 26 września, weszliśmy do kanału, żeby iść do Śródmieścia. W trakcie marszu doszliśmy do rozwidlonego kanału, przy którym nie było informatora albo strzałki, do którego kanału należy wejść, żeby dojść do Śródmieścia. Doszliśmy do kanału, który prowadził na Czerniaków. Czerniaków opuściliśmy 19 na 20 września w nocy, tam byliśmy około tygodnia, ponieważ 24 września Niemcy szturmem atakowali Mokotów...
- Proszę powiedzieć o przeprawie kanałami z Czerniakowa na Mokotów? Jak liczna to była grupa, ile to było osób?
Według historii to trzydzieści dwie osoby z „Parasola”, tam byli także żołnierze z innych oddziałów ze zgrupowania „Radosława”. Tam było podobno dwieście osób, a od nas trzydzieści dwie.
- Jak pamięta pan przeprawę z Czerniakowa na Mokotów?
Z Czerniakowa na Mokotów to nie było problemów, natomiast problemy były z powrotem, wtedy, kiedy szliśmy z Mokotowa do Śródmieścia a nie na Czerniaków. Czerniaków już się nie bronił, już padł natomiast walczyło Śródmieście, Żoliborz i Mokotów. Najbliżej było Śródmieście z Mokotowa. To było jak mówię, 24 Niemcy uderzyli i sprawa upadku dzielnicy była sprawą godzin, widać było. Wobec tego zapadła decyzja - wycofujemy się do Śródmieścia. To było dla „Parasola” trzecie przejście kanałami i najbardziej tragiczne, dramatyczne. Mianowicie na początku było normalnie jak w innych, wcześniejszych przejściach kanałów – zapach zawartości w kanałach, wszystko oślizgłe, poza tym powietrza nie było. Właściwie doszło do tego, że idący tam uważali, że się udusimy z u powietrza. Zrobił się chaos, zamieszanie, niesamowite krzyki histeryzujących ludzi. Jeszcze wcześniej była historia, że w czasie marszu potknąłem się o coś, plecak albo koc, choć tego nie wolno było do kanału brać. Po jakimś czasie znów historia - potknąłem się. Wtedy stwierdzałem, że to są ciała ludzi, którym zało sił na to, żeby iść dalej. Można było oszaleć. Do tego świadomość, że się w tym udusimy. Chaos był taki, że jedni szli naprzód, drudzy do tyłu w drugim kierunku. Po pewnym czasie poszliśmy dalej. Idziemy, powietrze się staje się lepsze do oddychania. Po pewnym czasie widać sączące się światło dzienne. Wszystkim urosły skrzydła. Szybko! Zaraz będziemy wolni. Doszliśmy do otwartego włazu. Jeden z naszych żołnierzy wyjrzał na zewnątrz, nic nie zauważył, krzyknął „Chodźcie wszyscy dalej.” Wiara wyszła. Jak się potem okazało, tam było kilkanaście osób w tym, poza mną, jeszcze dwóch żołnierzy z „Parasola”, którzy trochę wcześniej też przyszli. Co się okazało? Okazało się, że to jest właz przy ulicy Solec, którym opuściliśmy Czerniaków idąc na Mokotów, czyli teren jest od kilku czy kilkunastu dni zajęty przez Niemców. Straszna wpadka! Wyszliśmy i zastanawiamy się, co robić w tej sytuacji. Aha! Jeszcze wzdłuż wybrzeża były pokopane równolegle do Wisły zygzaki, rowy komunikacyjne dla ochrony ludzi. To było świeżo zrobione i utrzymane, to też dla nas dowód, że tu są Niemcy. Kiedy tak siedzimy i zastanawiamy się co robić, nagle widzimy żołnierza niemieckiego, który idzie rowem zygzakowatym. Na szczęście zauważyliśmy go pierwsi niż on nas. Doskoczyliśmy do niego, na
Hände hoch! podniósł rękę, oddał karabin z ładownicami. Była krótka narada między nami - co z nim zrobić? W końcu my z „Parasola” tak uznaliśmy, że nie należy go bezbronnego zabijać. Tak zostało. Ale w międzyczasie, czy dlatego, że żołnierz nie pokazał się swoim Niemcom, nie wrócił, czy też po prostu zauważyli to w inny sposób, zaczęła się strzelanina. Oczywiście Niemcy mieli przygotowane stanowiska do obrony, na Wiśle był front. Odbiegłem. Tam była otwarta przestrzeń, na jednej stronie byli Niemcy, na drugiej byliśmy my. Uważałem, że kanał to jest śmierć. Zresztą nie miałem wcale pewności, czy w momencie dobiegnięcia z powrotem do włazu nie zostanę trafiony. Tak było z jednym z „Parasola” - został trafiony i zginął na miejscu. Nie mieliśmy jego ani imienia ani nazwiska, tylko miał pseudonim.
Grupa zawróciła i wszyscy trafili do kanałów. Jak Niemcy zaczęli do nas strzelać, zostaliśmy zauważeni, to się rozbiegliśmy. Nie staliśmy wszyscy przy włazie, tylko szukało się osłony w gruzach. Zauważyłem niedaleko drzwi do piwnicy zwalonego budynku. Uważałem, że nie dam rady dobiec z powrotem do włazu, za daleko odszedłem, jednocześnie uważałem, że kanał to śmierć. Wskoczyłem do piwnicy - piwnica malutka, kompletnie zagracona, stare balie, pierzyny, czego tam nie było! Wobec tego wszedłem do piwnicy, przymknąłem drzwi z powrotem. Tam korzystając z pierzyny, z balii w kąciku się nakryłem z myślą, żeby przeczekać, zobaczyć co będzie dalej. Właściwie przez cały szereg godzin tam byłem, zasypiałem i budziłem się. Miałem dreszcze, przecież całą noc było się w wodzie. Rozważałem, co mam robić. Jak mówię - kanał wykluczyłem. Jak byliśmy na Mokotowie, to była mowa, żeby do lasów się przedzierać, gdzie partyzanci działają. Ale przecież to jest wiele kilometrów w terenie zajęty przez Niemców, to było nierealne. Jeden z pomysłów to mianowicie przepłynięcie przez Wisłę. To nie było nic pewnego, bo wówczas umiałem pływać, ale dobrym pływakiem nie byłem. Poza tym można było łatwo zostać zauważonym przez Niemców i zastrzelonym. Ale nie było lepszego rozwiązania. W mojej piwniczce, częściowo się rozebrałem, zostawiłem buty, żeby się cicho zachowywać. Była godzina koło dziesiątej wieczór. Buty już zostawiłem, pochylony, częściowo się czołgając, doszedłem do rzeki. To było przy Solcu. Żeby mieć pełną swobodę ruchów, to rozebrałem się nad samą rzeką do naga. Tam oczywiście, całe szczęście nie wiedziałem o tym – bo brat został zatrudniony przez Niemców do porządkowania, to mówił, że wszystko było zaminowane. Jak przechodziłem obok budynków Klubu Sportowego „Syrena”, to słyszałem głosy z posterunku niemieckiego. Oni przecież głośno nie rozmawiali, po wodzie głos się niesie. To była sprawa odległości prawdopodobnie kilkunastu metrów. Szczęśliwe nie wszedłem na żadną minę. „Stena” i dwa granaty zabrałem ze sobą. Nad samą wodą rozebrałem się, wszedłem do wody. Była księżycowa jasna noc, noce były chłodne, a nawet zimne. Na Mokotowie marzliśmy w nocy. Woda była zimna i ponieważ był pogodny wieczór bez chmur, to przy brzegu woda była jak lustro. Od razu jak wszedłem - zimna była - to zanurzyłem się cały, żeby mnie nie zauważyli, tylko głowę wystawiłem. Dalej jak nurt, woda była zmącona, to pływałem bardziej energicznie. Na początku było nieźle, ale potem już odczuwałem zmęczenie. Dochodziło do momentu, że rezygnowałem, że żegnałem się z mamą. W takim ważnym momencie dotknąłem nogami gruntu, bo Wisła była o różnym dnie. To zmieniło całkowicie sytuację, mogłem odpocząć sobie przez chwilę, brzeg już był bliżej. Później rozpoczęło się obniżanie poziomu wody już do samego brzegu. Niemcy w regularnych odstępach czasu zapalali świecę, oświetlali Wisłę, kontrolując, czy ktoś do nich nie płynie. Jak wyczułem, że zgasło, ile mam czasu, przeskoczyłem przez plażę i przeskoczyłem przez Wał Miedzeszyński i znalazłem się w ogrodzie, wśród willowej zabudowy na Saskiej Kępie. Stanąłem i wołam „Halo! Jest tu kto?” Cisza. Idę parę kroków i ponawiam wołanie. Wyskoczyło dwóch z karabinami, to byli żołnierze z Wojska Polskiego, które przyszło ze wschodu. Pytając się – kto ja jestem? „Z Powstania przepłynąłem.” Dostałem konwulsji prawdopodobnie na tle nerwowym. Wzięli mnie pod ramię, jeden i drugi, płaszczem nakryli i doprowadzili do swojej kwatery. Proponują jedzenie, mówię „Nie, tylko spać.” Rano po obudzeniu dali mi mocno sfatygowane cywilne ubrania i zostałem wezwany do sztabu pułku. Miałem tam z rana odprawę, proponowali mi coś do jedzenia. „Tak bardzo chętnie”, byłem głodny. Po raz pierwszy jadłem tak zwane „bliny” - placki pieczone na patelni. Pytali mnie, co jest w Warszawie, jaka jest sytuacja, co ludzie, co żołnierze. Wszystko, co wiedziałem to powiedziałem. Podziękowano mi i odprowadzono do punktu zbiorczego dla takich, którzy przepłynęli Wisłę. Siedziałem w ziemiance. Nic się nie dzieje - zaczęło mnie to denerwować. Czwartego czy piątego dnia takiego stanu przy wyprowadzeniu wieczornym mówię do wartownika - bo wartownik mnie strzegł z karabinem: „Gdzie tu jest dowódca, przełożony, bo chcę porozmawiać?” To było o zmroku, szarówka się robiła. A żołnierz pokazuje na stojącą obok niedaleko postać. Podchodzę do niego, patrzę ma dwie belki, więc zwracam się do niego panie kapralu. Po chwili patrzę, a nad belkami ma gwiazdkę czyli to jest major. W każdym razie następnego dnia z rana jako pierwszego wezwano mnie na przesłuchanie. Nie obraził się wtedy.
- Proszę powiedzieć jak wyglądało przesłuchanie?
To było dość ciekawe. Wcześniej przed wejściem do wody korzystając ze skarpetki i sznurowadła przywiązałem sobie na szyi wszystkie dokumenty, które miałem przy sobie, a które wziąłem wychodząc do Powstania z domu: metryka urodzenia, świadectwa ukończenia szkoły, prawo jazdy, które otrzymałem na dwa czy trzy dni przed wybuchem Powstania, jeszcze pożyczyłem od brata zegarek kieszonkowy. Wszystko włożyłem do skarpetki, na sznurowadle zawiązałem sobie na szyję. Byłem świadom tego, że jestem słabym pływakiem wobec tego chciałem sobie stworzyć jak najlepsze warunki, żeby nic mi się nie poplątało. Dostałem to wezwanie, to był chyba porucznik albo podporucznik zapewne tak zwanej informacji wojskowej. Zaraz mi zabrali wszystkie dokumenty. Sprawdzili personalia i tak dalej. Zaraz na początku rozmowy, to mówi, że Warszawa niedługo będzie wolna. Jak rozmawiamy, on się pyta o takie czy inne rzeczy, to w końcu pada pytanie - dobrze, a co mam zamiar teraz robić? Mówię: „Ponieważ spodziewamy się, zresztą pan sam mówił, że Warszawa będzie wkrótce wolna, to chciałbym najpierw wejść do Warszawy i spróbować dowiedzieć się czegoś o moich bliskich, o matce i o bracie.” W międzyczasie kuzynka została aresztowana i wywieziona do Częstochowy. On mówi wtedy: „Tak, ale to jeszcze może trochę potrwać, proponuję wojsko.” - Nie przerywając mówi. Wówczas nie miałem żadnych informacji od strony politycznej tego wszystkiego. Trzy, cztery sekundy namyślam się, co mam odpowiedzieć - tak czy nie. Po króciutkim namyśle mówię „Dobrze, niech będzie wojsko.” Dopiero później człowiek się dowiaduje różnych rzeczy. Mianowicie w Rembertowie pod Warszawą był specjalny obóz NKWD numer 10, w którym przechowywano, przetrzymywano akowców schwytanych w Warszawie. Kto wie czy... Bo piwnicy, w ziemiance, nie byłem sam, tam było jeszcze kilku przetrzymywanych młodych ludzi, mężczyzn. Oni nie byli z Powstania, dokumentów nie mieli ... Niedawno otrzymałem pewne czasopismo, w którym jest artykuł o obozie specjalnym numer 10, który został nieco później rozbity przez AK tak, że mnóstwo ludzi się uratowało. Deklaracja wstąpienia do wojska - chociaż nie miałem świadomości co mi grozi, to jednak wyczułem, co należy powiedzieć. Gdybym powiedział, że chcę tutaj zostać, to obawiam się, że bym daleko wywędrował poza nasze tereny, bo tam mnóstwo ludzi wywozili.
- Jak długo był pan po praskiej stronie?
W ziemiance byłem tydzień czasu. Po mojej deklaracji wartownicy z bronią poprowadzili mnie i jeszcze kogoś na Białostocką w Warszawie. Tam było WKR czy RKU - biuro dla poborowych. Od razu dostałem przydział do III pułku rezerwowego koło Otwocka. Tam zostałem kupiony do artylerii pułkowej czterdzieści pięć milimetrów.
- Pamięta pan Warszawę, jak wyglądała?
17 stycznia weszliśmy do Warszawy, bo 16 stycznia wyruszyliśmy z miejsc zakwaterowania w lesie w ziemiankach - takie były warunki. 16 stycznia doszliśmy do Wisły. Zbliżaliśmy się z wielkim strachem, bo koledzy którzy szli ze wschodu, widzieli u siebie, ile ofiar było przy forsowaniu rzeki. Tak, że baliśmy się tego. W pewnym momencie ktoś biegnie od Wisły do nas, mówi „Słuchajcie! Wisła zamarznięta a nasi idą po lodzie na druga stronę.” Oczywiście hurmem do Wisły. Wieczorem 16 stycznia 1945 przeszliśmy Wisłę, weszliśmy do ziemianek niemieckich. One były zrobione elegancko - łóżka piętrowe, drewniane, telefon podłączony. Jeden z naszych podniósł słuchawkę, ruskim posunął pozdrowienia, w cudzysłowie. Potem całą noc z 16 na 17 stycznia szliśmy z drobnymi potyczkami cofających się Niemców. Doszliśmy do dzisiejszej AWF na Żoliborzu. To wtedy nazywało się Centralny Instytut Wychowania Fizycznego imienia Józefa Piłsudskiego. Tam doczekaliśmy do rozwidnienia się. Jak się rozwidniło, zaczęliśmy powoli wkraczać do miasta. W ten sposób po czterech czy pięciu miesiącach, jak opuściłem Warszawę przez Wisłę, znalazłem się po raz drugi na miejscu, gdzie działaliśmy w czasie Powstania - na Placu Krasińskich. Widok był piorunujący. Zwłaszcza, dla żołnierzy ze wschodu, którzy nie widzieli takich zniszczeń. W Warszawie byliśmy tydzień czasu. Potem przez Błonie, Sochaczew, Bydgoszcz, doszliśmy do tak zwanego Wału Pomorskiego. Bitwa o Mirosławiec - autentyczna bitwa, to był dla mnie chrzest bojowy, jeśli chodzi o udział w Wojsku Polskim. Zajęliśmy Mirosławiec. Okazało się, że w Mirosławcu właśnie zaczynają się fortyfikacje zrobione za Niemców znacznie wcześniej, na ileś lat przed wojną.
Szlak prowadził najpierw przez Mirosławiec - Markisch-Friedland to się nazywało po niemiecku, zaraz po wojnie po polsku najpierw nazywał się Friedland Pomorski - Wałcz i tutaj trzykrotnie próbowaliśmy forsować. Za trzecim razem dopiero się udało, ale na takim wzmocnieniu, że tutaj, gdzie przed tym jeden pułk nasz był przeciw Niemcom, to potem była cała dywizja i miotacze płomieni. To ruszyło. Jak szliśmy w kierunku północnym na Pomorze Zachodnie wyzwalając miejscowości, niektóre braliśmy bez walki, w innych trzeba było walczyć. Najciężej było właśnie w Mirosławcu.
- Kiedy dokładnie skoczyła się dla pana wojna?
Wtedy, kiedy się wojna skończyła - 9 maja. Weszliśmy na terytorium niemieckie, doszliśmy do Łaby, a po drugiej stronie Łaby byli Amerykanie. W drodze powrotnej dotarła do nas wiadomość, że Niemcy podpisali kapitulację. Oczywiście radość była ogromna, strzelaliśmy na wiwat.
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
W 1954 roku. Po zdemobilizowaniu w 1946 w lutym, wyjechałem do... Wycofaliśmy się z terenu niemieckiego na południe Polski, jeszcze nie było wojsk pogranicznych, tą rolę na jakiś czas przejęliśmy. Mianowicie w rejonie Głuchołaz zajęliśmy strażnice poniemieckie. To była granica niemiecko - czeska przed wojną. Byliśmy tam do września od lipca, około trzech miesięcy. Potem wyruszyliśmy na garnizon stały do Częstochowy - VI Pułk Piechoty II Warszawskiej Dywizji Piechoty imienia generała Henryka Dąbrowskiego. Kilka lat temu nastąpiła reorganizacja i pułk został zlikwidowany, zabudowania, obiekty przekazane miastu. Po wojnie zaczęła się demobilizacja najstarszych roczników. Ponieważ, jak nic się nie działo, to pełniłem rolę łącznika. Ktoś odchodził ze starszych roczników z kancelarii pułkowej i zarekomendował mnie na swoje miejsce, bo miał taki obowiązek, jak odchodzi do cywila. Zgodziłem się. Wojnę zakończyłem jako biuralista, bo wtedy przy biurku się siedziało, załatwiałem tak zwane „stryjówki”, znaczy listy na wyżywienie.
- Czy w jakiś sposób doszukiwano się w pana przeszłości działalności w AK?
Pewne zaskoczenie - specjalnie nie byłem prześladowany. Oni mieli moje dokumenty, łącznie z legitymacją AK, bo pod koniec Powstania dostaliśmy karteczki, imię, nazwisko, pseudonim. Oni dobrze wiedzieli, kim ja jestem. Później, jak wyruszyliśmy, to dowódcą baterii pułkowej czterdzieści pięć milimetrów był chyba Ukrainiec. On bardzo słabo po polsku mówił, ale powiedział, że on przed wojną mieszkał w Polsce, przypuszczam, że to był Ukrainiec. Prowadziłem dodatkowo doszkolenia, wykłady. Kiedyś była heca. Byliśmy w lesie. Wieczorem wychodzę na zewnątrz w ustronne miejsce i spotykam kobietę w średnim wieku, która mówi: „Proszę pana chciałam do syna.” Tam byli żołnierze z poboru z tamtejszych terenów. Mówię: „To panią podprowadzę.” Jednostka, o którą pytała była blisko. Zaprowadziłem ją. A tam oficer dyżurny pyta: „Kto to jest?” Mówię: „Przyszła kobieta i chciała ...” Aresztowali mnie i odprowadzili do aresztu. Co było robić? Tylko mówię: „Proszę, żebyście powiadomili mojego dowódcę, że tu jestem, bo on nic nie wie. Nie wiadomo, co pomyśli i co zrobi w tej sprawie.” Noc minęła, rano trzeba było piłować drewno do kuchni. Patrzę, jest mój dowódca - porucznik z dowódcą pułku, bo dowiedzieli się, że mają tutaj kogoś. Mówię „Przecież przychodzi niedziela, to przychodzi rodzina żołnierzy, którzy z tamtego terenu zostali pobrani w odwiedziny, czasami przynoszą im jedzenie. Jeżeli w niedzielę może cywil wejść, to dlaczego nie mogłem tu na chwilę wpuścić?” Ale przyrzekłem oczywiście, że to się nie powtórzy. Dowódca pułku, nie wiem czy był Rosjaninem, mówił po polsku słabo, ale był fajny facet.
- Czy relacja z pana kolegami z czasów Powstania różniła od tej z kolegami z Wojska Polskiego?
W pewnym momencie razem walczyliśmy. Wtedy kiedy oni zajęli prawobrzeżną Wisłę, tereny prawobrzeżne, to potem były próby desantu, przyszły ilości nawet spore, nawet więcej niż się ogólnie sądzi i mówi. Przecież tam półtora tysiąca ludzi zginęło.
- Pana koledzy wiedzieli, że pan jest z Warszawy?
Tak, oczywiście, nie czułem obaw, że będzie to wykorzystane. Jeszcze można to przenieść na po wojnie, jak mnie rozszyfrował jeden z kolegów z kancelarii pułkowej. W Hali Mirowskiej cwanie ustawił się tyłem do mnie i mówi „Janusz”. Bo nie był pewny, czy to ja jestem. Jak usłyszałem swoje imię, to się oglądam a to Michał Żywałkowski, biedak nie żyje, rak go zabił. Potem zapisałem się do klubu II Warszawskiej Dywizji Piechoty. Chodziłem tam i chodziłem także do „Parasola”. Jedni i drudzy doskonale wiedzieli, kim jestem, nie miałem żadnych problemów. To jeszcze były nie bardzo przyjemne czasy. Mimo tego zawsze pomagali, organizowali potem wczasy wojskowe na bardzo dogodnych warunkach finansowych.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Myślę, że chyba najbardziej niepokojące to, jak się dowiedziałem, że w tym domu, gdzie brat miał kawalerkę, że wszyscy zginęli. Potem końcówka, niewielkie szanse były na powodzenie mojej przeprawy. Jak jestem w pobliżu Wisły, patrzę na rzekę, to strasznie się dziwię, że potrafiłem to przepłynąć. Widocznie człowiek żył nadzieją.
Zakończenie wojny.
Bardzo pamiętam 18 września przelot super fortec amerykańskich nad Warszawą. Całe niebo było wyścielone kolorowymi spadochronami. Na początku myśleliśmy, że to żołnierze skaczą na spadochronach. Tymczasem okazało się, że nie, że tam było trochę żywności, broni, że dziewięćdziesiąt procent tego spadło na tereny zajęte już przez Niemców. Miałem szczęście, że podejmowałem na Woli pierwszy zrzut lotniczy dla Warszawy w czasie Powstania. To było w pierwszym tygodniu Powstania z piątku na sobotę, nadleciały samoloty nisko i spadochrony.
- To było na terenie cmentarza?
Tak, w rejonie cmentarzy, bo wtedy na Żytniej były ogrody. Teraz to jest zabudowane. Doskoczyliśmy, żeby to brać. Także zjawili się z Armii Ludowej, bo oni obok, na rogu Leszna i Młynarskiej mieli swoje stanowiska. Zaczęła się przepychanka. Nasi mówią „To jest z Londynu, to dla nas! Jak chcecie mieć dla siebie to ze Stalinem rozmawiajcie.” Ale nie doszło do strzelaniny.
- Jest obraz, który najbardziej utkwił panu w pamięci z czasów Powstania?
Chyba samoloty amerykańskie.
- Chciałby pan na zakończenie dodać coś jeszcze na temat Powstania?
Powstanie jeszcze raz dowiodło, że Polacy potrafią się organizować i walczyć o wolność, mimo ofiar, ale z drugiej strony smutno jest, że to takim kosztem się odbyło.
- Gdyby pan znał przyszłość, to chciałby pan jeszcze raz być w Powstaniu?
Nie chciałbym być. Trzeba się wczuć w warunki, jakie tam były, nie jakie są. Przejście kanałami to była bardzo przykra sprawa. Walki były bardzo ciężkie. Masakra Woli, nie wszyscy pewnie wiedzą o tym, że Niemcy w pierwszym tygodniu Powstania rozpoczęli masakrę od Woli. Mnóstwo ludzi wtedy zginęło.
- Był pan świadkiem tej sytuacji?
Raczej nie.
- Widział pan uciekającą ludność, która coś opowiadała?
Czytałem o tym. Rodzice moich kolegów, którzy mieszkali na Skierniewickiej, stracili swoich bliskich, to była masakra.
- Był pań świadkiem zbrodni popełnianych przez Niemców?
Raczej bezpośrednio nie.
Warszawa, 7 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski