Tadeusz Piotr Blejarski „Dąb”
Nazywam się Tadeusz Piotr Blejarski, pseudonim „Dąb”. Urodziłem się 31 stycznia 1926 roku w Jarosławiu. Stopień starszy strzelec, najbardziej związany byłem z pułkiem „Baszta” Kompania K3, Batalionu „Karpaty”, ale pierwsze moje oddziały to były Powstańcze Oddziały Specjalne „Jerzyki”. Natomiast jeszcze w trakcie Powstania, po wyjściu z Lasów Chojnowskich, zostałem przekazany do „Obroży”, do Kompanii „Krawiec”.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września 1939 roku mieszkałem we Lwowie w bursie świętego Antoniego. Najpierw chodziłem do szkoły, później do pierwszej gimnazjalnej. Pierwszy miesiąc wakacji, lipiec, spędziłem u swojej mamy chrzestnej w Rawie Ruskiej, w następnym miesiącu przyjechałem, chyba pierwszego sierpnia, do Warszawy i tutaj zastała mnie wojna, tak że do Lwowa już nie powróciłem.
- Jaki wpływ na pana wychowanie wywarła rodzina?
Rodzinę miałem patriotyczną, ze strony ojca było czterech kuzynów, wszyscy byli w Legionach. Jeden zginął w 1914 roku, w stopniu porucznika z Virtuti Militari, leży na cmentarzu w Łowczówku, niedaleko Tarnowa. Drugi wujek stracił nogę jako obrońca Lwowa, a pozostali dwaj brali udział w Legionach. Natomiast ze strony mamy, najstarszy brat, Józek Futoma, zaprowadził siedmiu Józków, jak mamusia moja mówiła, do obrony Lwowa. Po wojnie był prezesem Związku Inwalidów Wojennych we Włocławku. Wpływy rodzinne były takie, że w pewnym sensie poszedłem w ich ślady. Gdy Warszawa upadła zgłosiłem się do gimnazjum Joachima Lelewela na Złotej, gdzie zostałem przyjęty, ale po niecałym miesiącu Niemcy zamknęli gimnazjum. Wtedy przeszliśmy na tajne komplety i w sześcio- i ośmioosobowych grupach uczyliśmy się w dalszym ciągu, najpierw do tak zwanej małej matury, a później już w liceum do matury. W czasie tych nauk, koledzy z tego samego kompletu, zaproponowali mi wstąpienie do armii. Wtedy to były pierwsze moje kroki, to był chyba grudzień 1942 roku, nawet wcześniej były rozmowy. Wstąpiłem do Powstańczych Oddziałów Specjalnych „Jerzyki”. Tam byliśmy niecałe 3 miesiące, dlatego że zostaliśmy przekazani do pułku „Baszta”, do batalionu „Karpaty”, kompanii K3 i tak przetrwaliśmy do Powstania.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny 1939 roku zapamiętałem o tyle, że miałem już 13 i pół roku, czyli już trochę wiedziałem, co się dzieje, najnormalniej w świecie zaczęto bombardować Warszawę. Najpierw to tylko samoloty przelatywały, później zaczęto zrzucać bomby, no i już wiadomo było, że jest niedobrze. Po kapitulacji Warszawy, spalił nam się dom. Konkretnie mieszkaliśmy na Oboźnej 7 i chyba dwudziestego szóstego, ostatnie bombardowanie, bomby trafiły w nasz dom, z tym że mama moja, jakoś miała przeczucie i mnie z ojcem wciągnęła do piwnicy. Ten dom się zawalił, natomiast jeszcze było boczne wyjście, z drugiej strony wyszliśmy i przeszliśmy na Oboźną 8, tam na jakimś węglu przeczekaliśmy do kapitulacji. Później gdzieś na Pragę się dostaliśmy, później tatuś jakiegoś konia dostał z wozem, stamtąd przedostaliśmy się do Warszawy i znaleźliśmy mieszkanie na Chmielnej 7. Tam przetrwaliśmy do wybuchu Powstania. W międzyczasie, żeby mieć legitymację, zostałem uczniem szkoły krawieckiej, która mieściła się po drugiej stronie Chmielnej, pod numerem dziesiątym. Miałem zaświadczenie, ponieważ mój tatuś był mistrzem krawieckim, tu spotkał swojego kolegę z Jarosławia, Wincentego Grucę, który był rodzonym bratem tego znanego profesora ortopedy i oni mi wystawili zaświadczenie, że tam pracuję, tak, że miałem w pewnym sensie dobre papiery. No a w konspiracji, jak to w konspiracji, uczyliśmy się tam musztry, teorii, no i czekaliśmy na wybuch Powstania. Wszyscy byliśmy przygotowywani właśnie do wybuchu Powstania.
- Jak odbywały się te przygotowania?
Były to normalne szkolenia trochę teoretyczne, trochę praktyczne, trochę do Lasów Kabackich wyjeżdżaliśmy, takie trochę harcerskie podchody. Kilka razy byliśmy w obstawie, przenosiliśmy jakiś magazyn broni i to wszystko. W jakichś akcjach bojowych przed Powstaniem nie brałem udziału, dopiero w czasie Powstania.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Już o pierwszej dostaliśmy informację, gdzie się mamy zgłosić, a konkretnie mieliśmy punkt za Dworcem Południowym, na ulicy Willowej. Tam zajęliśmy jakąś willę, ci ludzie troszeczkę byli tam wystraszeni, ale uspokoiliśmy ich, że to nie jest żaden napad, tylko szykujemy się do Powstania. Byli trochę zmartwieni, patrząc na nasze uzbrojenie, bo ja miałem pistolet Arminius pięciostrzałowy, bębenkowiec, którym można było tylko w pewnej pozycji strzelać, bo te bębny były tak rozluzowane, że zahaczało, nie chciało strzelać. Moja broń była raczej taka, żeby strzelać do tych, którzy już chyba upadli. Dostaliśmy po dwie sidolówki i pierwszego dnia atakowaliśmy wyścigi konne. Części kolegom udało się przedrzeć do jakichś pomieszczeń, natomiast nie udało się dojść do trybun, bo trybuny były obstawione przez karabiny maszynowe. Później wycofaliśmy się i drugiego dnia rano dowódca, któremu ja nawet trochę doradzałem, bo często do Lasów Kabackich jeździłem, zadecydował, żeby tam się wycofać. Nasza kompania, czyli K-3 i kompania K-1 Wirskiego, wycofały się do Lasów Chojnowskich, idąc przez Kabaty. W międzyczasie jeszcze mieliśmy drobne incydenty. Zajęliśmy fort i koledzy obstawiali nas. Jeden kolega - niedaleko nawet mieszka - miał karabin maszynowy, który niestety po jednym wystrzale zacinał się. Wracam do innego incydentu, a mianowicie do sytuacji, kiedy kilku naszych kolegów miało karabiny na tym forcie, a Niemcy atakowali dosyć frontalnie i jeden z tych, którzy mieli karabiny i ostrzeliwali się, dostał prosto w głowę. Leżał więc karabin, który był marzeniem dla wszystkich, ale dosyć długi moment był zanim któryś z naszych kolegów zdecydował, żeby tam podejść i ten karabin ściągnąć, bo ostrzał był duży i strach był jeszcze większy. Byłem z kolegą, którego z kolei ja wciągnąłem do konspiracji, bo on był w jakichś oddziałach PPS-u, nawet przed wojną studiował pierwszy rok na Akademii Sztuk Pięknych, Heniek Piotrkowski. Tamta jednostka mu za bardzo nie odpowiadała, bo mówił: „Oni tylko polityczne jakieś tam mowy”. Ja mówię: „To chodź do nas. My trochę, coś niecoś inaczej patrzymy na tę sytuację”. Tak zastanawialiśmy się, jeśli nas Niemcy otoczą, czy sobie rozerwać nad głową ten granat, który mieliśmy, to znaczy te sidolówki. Sidolówki były raczej takie ogłuszające, to nic specjalnie nie dawało, bo jak doszliśmy do płotu Wyścigów Konnych, willa stała a za willą stał bunkier odkryty i przerzucaliśmy te granaty do bunkra. Jednemu z naszych kolegów nie udało się przerzucić i granat zaczął wracać do nas, padliśmy, on wybuchł, eksplodował przed nami, ale nic się nam nie stało. Natomiast nasz dowódca kompanii, Tosiek, był dobrym strzelcem i Niemca, który w bunkrze stał, odpowiednio trafił. Potem doszliśmy do tego bunkra, a w tym bunkrze stała koza na sztywnych nogach, bo była bardzo wystraszona. Natomiast było tam sporo amunicji, stała skrzynia drewniana amunicji i w niej były zasobniki tekturowe na naboje karabinowe, więc powyciągaliśmy z Heńkiem Piotrowskim ze cztery sztuki, to dosyć ciężko było i wróciliśmy, bo zostawili nas na obstawie jakiegoś domu, żeby tam coś pilnować. Okazało się, że chyba zapomnieli nas ściągnąć, bo my tam stoimy, stoimy, cisza jest, nic się nie dzieje, wreszcie jacyś cywile wyszli i mówią „Panowie, wasi już się dawno wycofali.” „Przecież nikt nas nie powiadomił.” „No tak, ale musicie iść, bo tu są Niemcy!” No to w końcu posłuchaliśmy, powiedzieli gdzie i akurat przechodząc zobaczyliśmy, że stoi motocykl, który zdobył nasz kolega, dowódca plutonu „Mazur”, Pogorzelski jego nazwisko. To dosyć odważny chłopak, trzeba było przejść przez deskę, przez wodę i oni już nie mogli maszyny przeciągnąć, stąd wiedzieliśmy, że dobrze idziemy. Doszliśmy do naszych oddziałów, przekazaliśmy tę amunicję i potem zajęliśmy ten fort, tam się broniliśmy, na dole nasz kolega mówił, że będą nas osłaniać, ale jego karabin maszynowy miał takie tendencje, że po jednym wystrzale się zatrzymywał, ale udało się nam wycofać z fortu, tam kilka osób zostało, nie wiem, co się z nimi stało. Pamiętam, że jeden zginął, jego karabin któryś z nas po nim wziął i przeszliśmy przez Lasy Kabackie, bokiem Piaseczna, do wsi Chojnów. Tam zajęliśmy pierwsze dwa budynki, w pierwszym, przy lesie stał dowódca kompanii „Tosiek”, a nasz pluton „Maćka” Zdzisia Pawłowskiego, stał po drugiej stronie. Najśmieszniejsze było to, że dowódca plutonu czy dowódca oddziału, to byli wszystko nasi koledzy, tak że byliśmy wszyscy po imieniu, a „Maciek” był bardzo koleżeński, więc jak nam się za bardzo nie chciało pójść na wartę, czy gdzieś tam, to sam czasami poszedł, mówiąc: „Co tam będę z wami gadał.” Później spotkałem się z nim po Powstaniu, w Londynie, ale to dalsza opowieść. Jeżeli chodzi o Chojnów, to mieliśmy kilka wyskoków, między innymi brałem udział w jakiejś zasadzce na samochód, konkretnie to była ciężarówka. Jak ona nadjechała, to tyle strzałów oddaliśmy, że moglibyśmy tam pluton wojska zlikwidować, ale każdy widocznie chciał sobie postrzelać i zdobyliśmy tam dwa karabiny, sporo amunicji. Później, gdzieś tak w drugim tygodniu, zaczęliśmy się szykować do wyjścia z powrotem do Warszawy, bo był apel żeby oddziały, które stoją przyszły z powrotem do Warszawy. Nasz dowódca kompanii przekazał mnie z kolegą, „Aleksander Kamiński” pseudonim „Julek”, do kompanii „Krawiec” z „Obroży” z VII Obwodu, bo tam koledzy miejscowi podobno nie za bardzo znali Warszawę i chciał, żeby tam było dwóch takich, co Warszawę trochę znają. Ponieważ jeździła młodzież do Wilanowa w czasie okupacji na wyskoki towarzyskie, to trochę Wilanów znaliśmy. Z tym że ja miałem osobiście pretensje do mojego dowódcy „Tośka”, czyli Antoniego Woszczyka, o to jak on mógł nas przekazać, oddać, do innej jakiejś jednostki, ale po dziesięciu latach jakoś zrozumiałem i mi przeszło. W Kabatach, już wtedy był siedemnasty, osiemnasty sierpnia, tam dozbroiliśmy się odpowiednio, miałem już karabin i jeszcze pistolet, który tam z Warszawy ciągnąłem ze sobą, nie wiadomo po co, jeszcze jeden z kolegów wysypał mnie, że ja mam pistolet oprócz karabinu, więc musiałem się tego pistoletu pozbyć, ale później jeszcze zdobyłem jakiś pistolet, nawet nie wiem, skąd, nie pamiętam w tej chwili dokładnie i to dozbrojenie się w amunicję, bo tam bardzo dużo amunicji było w Lesie Kabackim, wybierałem tylko ekrazytówki i przeciwpancerne, miały albo czarne łebki albo metalowe. Amunicji nazbierałem, potem śmiałem się, że na swoje nieszczęście, bo amunicja do karabinów bardzo dużo waży. Chudziak raczej zawsze byłem, ważyłem około sześćdziesięciu kilogramów, a miałem metr osiemdziesiąt, a jeszcze powiedzieli w lasach, że w Warszawie jest głód, więc jeszcze były naszykowane worki z prowiantem i od czasu do czasu, dostawaliśmy taki worek na plecy, żeby się przedzierać. Tam przechodziliśmy między stacją kolejki wilanowskiej a cmentarzem i sam pałac był obstawiony przez Niemców, tak że oni wiedzieli, czy się domyślali, że przechodzimy i od czasu do czasu wyrzucali powietrzne rakiety zapalające, wtedy musieliśmy padać, z całym takim ciężarem, więc to była trochę ciężka przeprawa. Jak już przeleźliśmy na drugą stronę, to już było wszystko okej. Powiedzieli do mnie „Słuchaj, ty jesteś z Warszawy, tam jest piekarnia i masz do tej piekarni strzelać.” Ja na to: „Słuchajcie, ja do Wilanowa jeździłem, ale piekarni to ja sobie nie przypominam.” „Taki biały dom.” Jak tam doszliśmy, to była noc oczywiście i prawie wszystkie te domy były białe. Rany Julek. Co robić? No to mówię do chłopaków: „Każdy w inną chałupę strzela i koniec.” Trochę sobie postrzelaliśmy, bo amunicji mieliśmy dużo i dowódca tej kompanii, miał pseudonim „Twardy”, położył się za murkiem - nie wiem, czy o tym incydencie mówić, ale powiem - położył się za tym murkiem i ostrzeliwał się w kierunku pałacu, bo tam już się nie dostaliśmy i w pewnym momencie rozległ się krzyk: „Ranny jestem! Ranny jestem!” Sanitariuszki tam pobiegły i później się okazało, że jak tam Niemcy strzelali, to dostał odpryskiem cegły. Dobrego siniaka mu nabiło, ale nic mu nie było. Później już całkowicie stracił autorytet i dowódca któregoś plutonu, który też miał pseudonim „Twardy”, przejął po nim całą kompanię, a on tam pozostał jako zwykły powstaniec, potem okazało się, że to był jakiś nauczyciel. Z nami szedł pułkownik Grzymała, który gdzieś zginął, więc padł apel: „Kto na ochotnika pójdzie szukać, dostanie Krzyż Walecznych.” Jak usłyszałem, że Krzyż Walecznych, to oczywiście się zgłosiłem i jeszcze jakiś młody chłopak „Lis”. Ja miałem karabin, a on miał sztucer. Zaczęliśmy tam biegać w kółko i szukać i wołać tego pułkownika. Naszukaliśmy się, wchodziliśmy w każdą dziurę, tam gdzie było to możliwe i nie znaleźliśmy. Później doszliśmy do ulicy Okrężnej, tam gdzie są forty, w tej chwili tam się znajduje Muzeum Wojska i Muzeum Katynia, staliśmy w jakiejś willi na Okrężnej i po pewnym czasie przepłynęły dwa lub trzy plutony na krypach z Pragi. Między innymi przepłynął też mój kolega z tajnych kompletów, Bilski, który już po kapitulacji Niemców - dziewiątego maja w Pradze zmarł, bo tam był ciężko ranny. Przeszliśmy na linię Chełmską. Tam na początku było spokojnie, trochę wypadów robiliśmy, podchodziliśmy aż do Hołówki. Dopiero 11 września, jak dywizja Hermann Goering dotarła na dolny Mokotów, to wtedy trochę się zrobiło gorąco. Pamiętam, że mieliśmy kilku jeńców z Wehrmachtu i ponieważ już zaczęło być krucho z wyżywieniem i z opatrunkami, to nasi koledzy postanowili ich odstawić do Niemców. Na furmankę, dosyć szeroką, chyba do przewożenia węgla, wsadzili tych kilku Niemców, jeden z nich był Ślązakiem, który mówił dobrze po Polsku, młody chłopak, on chciał do nas przejść, ale w międzyczasie został ranny. Tak że odstawiliśmy ich z białą flagą, Niemcy przejęli tych jeńców i to był jakiś przyjazny gest w stosunku do Wehrmachtu, co później nam w pewnym sensie przyniosło efekty, bo kapitulując Wehrmacht nas przejmował i oni też się przyzwoicie w stosunku do nas zachowywali. Ze mną była taka sytuacja, że staliśmy na Zakrzewskiej, były trzy budynki dwupiętrowe i 11 września zaatakowali nas Niemcy z czołgami. Dwa Tygrysy szły od strony Czerniakowskiej i jedna Pantera, która stała przy Zakrzewskiej. Ponieważ oni stali około pięćdziesięciu metrów od Zakrzewskiej, wlazłem na pierwsze piętro i w kuchni siedziałem na stole, wyciągnąłem jakieś wysokie krzesło, na którym oparłem karabin. Za czołgami stała spora grupka Niemców, więc to było tylko pięćdziesiąt metrów, to chrapka była niesamowita, bo strzelało się jak do kaczek. Ilu mi się udało zabić Niemców i czy w ogóle się udało, tego nie wiem, w każdym razie wydawało mi się, że tam coś niecoś trafiłem. Ale chytrość mnie zgubiła, bo chciałem jeszcze jednego Niemca trafić i tak jak strzelałem, to kątem oka zobaczyłem jak się lufa w czołgu cofnęła, a lufa była już skierowana w moją stronę. Tylko tyle pamiętam, że jak się ocknąłem, to miałem prawą rękę, jak gdyby przy cynglu, do strzelania, a tej ręki nie mam, patrzę, co się dzieje, wisi tam coś takiego, myślę „O rany! Urwało mi rękę!” Jeszcze na tyle byłem przytomny - a w ogóle miałem w sobie sporo odłamków, później naliczyli około czternastu - że zlazłem do piwnicy, ciągnąc za sobą karabin i powiedziałem do sanitariuszek, że chyba jestem ranny, na co one powiedziały: „Widzimy.” Zamknąłem oczy i narobiłem strasznego krzyku, że nie widzę. Miałem oczy otwarte jak pocisk rąbnął w moje pomieszczenie, gdzieś blisko musiał eksplodować, jak tyle odłamków we mnie wpadło, ale tylko po prawej stronie, że powiedziałem: „Nie widzę!” Powiedziały: „Nie martw się”, przemyły mi oczy i już okazało się, że ze wzrokiem wszystko w porządku. Potem zostałem przeniesiony na ulicę Chełmską do kościółka i tam dosyć długo czekałem, żeby koledzy przenieśli mnie przez Belwederską, bo tam był dosyć duży obstrzał. W nocy przenieśli mnie na ulicę Dolną, do jakiegoś punktu opatrunkowego, w tym punkcie opatrunkowym położyli mnie na stole i na żywca powyciągali, co tam było bardziej widoczne z odłamków. Obok na stole leżała łączniczka, wydawało mi się, że bardzo młoda i tak mi się jej żal zrobiło, że o sobie w ogóle nie myślałem, tylko że szkoda takiej ładnej dziewczyny. Później przeniesiono mnie po opatrunku do szkoły, do piwnicy, tam był szpital polowy. Kilka dni tam poleżałem i jak już 15 września Niemcy się przesunęli do Belwederskiej, wtedy koledzy z górnego Mokotowa zanieśli mnie z tyłu kościoła świętego Michała na ulicę Misyjną do willi pod numer ósmy, to był oddział szpitala elżbietanek. Tam położyli mnie na pierwszym piętrze, z tym że położyli mnie na dziecinnym łóżeczku, a ja byłem dosyć długi, tak że trochę to pociesznie wyglądało. Jak zostałem ranny 11 września, to mój kolega, który razem ze mną został oddelegowany do Kompanii „Krawiec”, to już się przeniósł z powrotem. Kiedyś nawet wpadliśmy na siebie, bo Kompania K3 stała na Naruszewicza. Dostaliśmy kiedyś przepustkę i doszliśmy na Naruszewicza, spotkaliśmy się z kolegami. Na początku jeszcze koledzy do mnie przychodzili, nawet wodę mi przynieśli i coś do jedzenia. Sytuacja była dosyć ciężka, bo później coraz bardziej Niemcy zawężali nasze posiadanie i trzeba było raczej codziennie już stać, tak że marzeniem moim było, żeby ktoś mi chociaż litr wody przyniósł. Ratowano mnie w ten sposób, że dawano mi zastrzyki z glukozy i z cebionu. Pamiętam, że dawali mi dwie strzykawki po dwadzieścia centymetrów, po ostatniej bardzo gorąco mi się robiło. Prawdopodobnie te zastrzyki mi pomogły, bo kiedy chcieli zbadać mi krew, to mi rozcięli palec i kropla krwi nie chciała wyjść, tak duży był ubytek krwi. Po kapitulacji Mokotowa 27 września, przyszedł na szczęście Wehrmacht, zapakowali nas na furmanki, bo chłopów spod Warszawy ściągnęli. Na jednej furmance leżałem z łączniczką „Dolores”, czarna dziewczyna, Iwaszkiewicz się nazywała, później handlowała na placu Szembeka w jakiejś budce. Jedziemy, a człowiek wygłodzony, więc pytam woźnicę, Polaka, czy ma coś do zjedzenia, a on mówi: „Mam, matka mi upiekła placek”, więc tego placka kilka kęsów zjadłem. Wtedy jeszcze tylko jedną rękę miałem unieruchomioną, a druga była dosyć sprawna i mówię: „Coś do picia.” Na co „Dolores” mówi: „Jak ty możesz tutaj prosić o jedzenie!” „Przecież nie proszę Niemca, tylko Polaka.” A on mówi: „Mam, mleko mam.” Butelka z mlekiem szmatką była zatkana, więc jak popiłem mlekiem i jak jej dałem, to już nie protestowała, tylko też popiła, ona niestety, bidula, miała amputowaną nogę. Zawieźli nas na teren wyścigów konnych, ten który atakowaliśmy pierwszego dnia, bo tam była bocznica kolejowa. Byliśmy tam dwa lub trzy dni, potem zapakowali nas do wagonów towarowych odkrytych i zawieźli nas przez Łowicz, do Skierniewic gdzie był obóz przejściowy Dulag 146, chyba Feld Post 03 999.
- Wracając jeszcze do samego udziału w Powstaniu, jak często stykał się pan z ludnością cywilną?
Na co dzień. Oni bardzo serdeczni byli, nie było żadnych incydentów. Był tylko drobny incydent jak staliśmy na Okrężnej jeszcze, gdy przyszedł jakiś nadgorliwiec i powiedział, że tu jest rodzina z poznańskiego, to na pewno są folksdojcze. Jeszcze był taki moment, że mieliśmy przejść do Śródmieścia, to znaczy przez Łazienki, ulicą Bończa doszliśmy do obecnej ulicy Gagarina i niestety już przez płot w Łazienkach nie udało się nam przejść, dlatego że był bardzo silny ostrzał z karabinów maszynowych. Wydawało się, że jak tylko się głowę podniesie, bo oni też zapalającymi pociskami strzelali, że człowiek padnie, trudno było. Ale tam, to była niemiecka dzielnica, wlazłem na drugie piętro i znalazłem buty z cholewami, ładną bluzę sportową i pas koalicyjny, więc ubrałem się pięknie, a najważniejsze były te buty, to marzenie każdego konspiratora, każdego powstańca. Jak zostałem ranny, to oni ściągnęli mi z lewej nogi, a z prawej nie mogli, bo była bardzo zraniona, chyba było sześć postrzałów na przestrzał i powiedzieli: „Niestety ten but musimy rozpruć.” Odpowiedziałem: „No tak, ale uważajcie jakoś.” „My tak po szwie z tyłu rozetniemy.” Najwięcej mi zależało na bucie, nie to, że zostałem ranny, tylko te buty były najważniejsze. Rozpruli mi te buty, ale z Powstania to i tak wyjechałem jak mnie Pan Bóg stworzył, tylko w jakiejś koszulinie. Tak że tam nie udało nam się przedrzeć do Warszawy.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania? Chodzi mi o żywność, ubranie.
Nie mieliśmy kłopotów, dlatego że ludność miejscowa zorganizowała kuchnię. Dużo ludzi odeszło, czy wycofało się wcześniej z Warszawy i w kuchniach jednak każdy dom był zaopatrzony w podstawowe artykuły, w mąkę, w kaszę, a tam sporo ogródków działkowych było, więc były pomidory i kartofle. Tak, że w czasie jak jeszcze byłem sprawny, nie byłem ranny, to nie było żadnych problemów z wyżywieniem, jeżeli chodzi o nasze kompanie. Ludność była bardzo przychylnie do nas ustosunkowana, nie było jakichś zgrzytów, czy coś takiego.
- Miał pan kontakt z najbliższymi?
Kontaktu z najbliższymi nie było, dlatego że rodzice zostali na Chmielnej pod siódmym, w Śródmieściu. Mamusia to jeszcze trochę bawiła się w konspirację, przenosiła różne gazetki, natomiast tatuś stał trochę z boku, nie włączał się specjalnie, więc oni zostali tutaj. Potem chyba na początku września wyszli z ludnością cywilną, z tym że tatusia zawieźli do Oldenburga, a mamę do Bruksal-Baden. Tam była w obozie, pracowała przy produkcji amunicji, a tatuś się dostał do zakładu krawieckiego, był mistrzem krawieckim i nawet mu tam nienajgorzej było, jak na prace przymusowe. Nie miałem z nimi kontaktu.
- Jak w czasie Powstania spędzał pan czas wolny, jeżeli zdarzały się takie chwile?
Zdarzały się takie chwile, szczególnie jak doszliśmy na linię Chełmską, bo miałem znajome, które mieszkały na ulicy Hołówki, dwie siostry, nazywały się Osieckie i tam się z nimi spotkałem. Opowiem jeszcze, jak pierwszy raz zostałem ranny. Pewne pociski my nazywaliśmy „krowy”, a w Śródmieściu „szafy”. Właśnie wybrałem się powiedzmy na randkę, oczywiście z karabinem i hełmem, miałem hełm szturmowy, ciężki, a szyjka 37 rozmiar, taka wąziutka, to łepetyna mi latała. Na przedpolach po lewej stronie Chełmskiej, w kierunku na Dolną, gdzie nie było domów mieszkalnych, był tylko skład z deskami, jakieś jabłonki coś takiego i poszliśmy tam po coś, czy po te jabłka i były też te dwie dziewczyny. Jak Niemcy nakręcili te „krowy”, to widać było jak pociski leciały. Wpadłem pod składzik z deskami, natomiast dziewczyny schowały się gdzieś za drzewo. Na szczęście dla mnie, to nie były burzące, tylko zapalające „krowy”. Jedna rąbnęła w składzik, jak rąbnęła, to deski mnie przykryły. Później dowiedziałem się, te dziewczyny długi czas myślały, że ja padłem pod tym wszystkim, ale po jakimś czasie deski się rozsunęły i wylazłem. Okazało się, że po tym szturmowym hełmie wylał się płyn zapalający, ale jak deski spadały, widocznie się zgasił, tak że tylko mnie poparzyło po lewej stronie. W półprzytomnym stanie nie wiedziałem o tym, że tam został karabin i dwa granaty obronne. Po jakimś czasie, najpierw uciekłem, później się cofnąłem, bo ludzie zaczęli rozbierać te deski. Tam się wszystko paliło, a ja mówiłem „Ludzie uciekajcie, bo tam są granaty, obronne granaty!” Wycofali się. Czy te granaty wybuchły, to nie wiem, natomiast pamiętam, że wpadłem do kuchni, bo najczęściej kuchnie były w piwnicy i tam piekli placki kartoflane. Olejem posmarowałem sobie poparzoną twarz, później zrobiła mi się taka fajna skorupa, no i moi przyjaciele, moi koledzy opowiadali kawały po to, żebym się śmiał, a nie mogłem się śmiać, bo mnie od razu wszystko bolało. Jak oni zaczęli kawały opowiadać, to trzymałem rękę i chodu, żeby się broń Boże nie śmiać. Była jeszcze tragiczna sytuacja. Po drugiej stronie na Chełmskiej, był nasz szpital polowy. To był budynek piętrowy czy dwupiętrowy, chyba piętrowy, z czerwonej cegły i Niemcy zbombardowali ten szpital. Najpierw zrzucili bomby burzące, a później na to wszystko jeszcze zrzucili bomby zapalające. Ratowaliśmy tam, co mogliśmy. Jeden z naszych kolegów, pseudonim „Kapusta”, wyleciał goły, przykryty tylko jakimś kocem, a ludzie tam się żywcem palili. Jakaś belka ogromna była i głowy tylko wystawały, jakaś kobieta i dziecko błagali nas, żeby ich dobić, że oni się żywcem palą. „Dobijcie nas!” To był najtragiczniejszy moment, jaki w czasie Powstania przeżyłem. Wtedy była taka determinacja, że jak by do mnie strzelali, to i tak bym szedł, żeby pomścić tych ludzi, których niestety musieliśmy dobić, żeby…
- To było najgorsze wspomnienie z Powstania?
To było najgorsze wspomnienie. Nic gorszego…
- Były jakieś dobre wspomnienia?
Dobre wspomnienie było takie, że jak dostaliśmy przepustkę, będąc w kompanii „Krawiec”, żeby odwiedzić kolegów z kompanii K3, to przeszliśmy ulicą Dolną, obok kościoła świętego Michała, tam spotkaliśmy jakiś pluton PAL-u, który był tylko jeden na Mokotowie i ja taki uzbrojony i z koalicyjką, która była chyba tylko dla oficerów, nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę, ale miałem już wtedy buty, bojowo wyglądałem. Na Puławskiej mieszkał ktoś z rodziny mojej mamy. Dotarliśmy do nich i oni nam zrobili zdjęcie, ale tego zdjęcia później nie dostałem. Byłem tak ładnie ubrany, i w hełmie, i z karabinem, tylko do fotografii. Zrobili i nawet później się spotkałem z nimi po Powstaniu, ale nie wiem, czy oni się bali i w strachu ten film wyrzucili, w każdym razie tego zdjęcia nie było. Miałem radość, że spotkałem rodzinę, że byłem tak bojowo wystrojony, to były radośniejsze chwile.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Pierwsze dni spędzone ze swoją rodzimą kompanią, gdy wyszliśmy do Lasów Chojnowskich, to atmosfera wtedy była bardzo sympatyczna, bo ludność wiejska była bardzo przychylnie do nas nastawiona, co prawda później, jak wyszliśmy, to była pacyfikacja tej wsi. Jeszcze spotkaliśmy w lasach oddział „Lancy”, to chyba z Narodowych Sił Zbrojnych konnych, oni jeździli na koniach i mieli steny, bardzo nam imponowali, ale do Warszawy się z nami nie wybrali. Natomiast część oddziałów miejscowych, to do Warszawy nie poszła. Poszli młodsi ludzie właśnie, natomiast miejscowi to w dzień sobie w polu pracowali, a w nocy czasami na majątki niemieckie napadali. Pamiętam tylko, że jak nas do tych oddziałów przekazali, to skądś furmankami przywieźli bieliznę i wszystko i każdy mógł starą bieliznę wyrzucić i dostać nową. To był handel, oni z chęcią brali krótką broń, a nam dawali karabiny. My się z chęcią pozbywaliśmy, wiedząc co się dzieje w Warszawie pierwszego dnia, że karabin, to karabin, a z pistoletem to można strzelać, ale w mieszkaniu albo przez ulicę najdalej. Ta wymiana była dosyć duża, tak że za dużo tych kolegów z miejscowych oddziałów do Warszawy nie poszło, ale poszła spora część. Tutaj atmosfera była bardzo koleżeńska, sympatyczna, najlepszy dowód, że ci koledzy, którzy przychodzili do mnie do szpitala, gdy byłem ranny, to oni przynosili mi co mogli zdobyć i nawet kolega, z którym mieliśmy trochę na pieńku, Zbyszek Sobolewski kapral zresztą, który przed wojną był w korpusie kadetów, postanowił mi pomóc przejść na opatrunek. Jak mnie rozebrano do opatrunku, to on zemdlał. Lekarz musiał go cucić zamiast mnie opatrywać. Widocznie musiałem nieźle wyglądać jak przyjacielowi na mój widok zrobiło się słabo.
- Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Jeżeli była taka możliwość, to tak. Przed wyjściem oddziałów do Warszawy, w Lesie Chojnowskim była msza polowa, więc wszystkie oddziały były tam ustawione w czworobok, był ołtarz polowy. Natomiast później to były trochę trudne te kontakty. Jak byliśmy już ranni i zbliżało się do momentu kapitulacji, to chodzili księża i dawali ogólne rozgrzeszenia wszystkim nam. Takiego dużego osobiście nie pamiętam, natomiast moich dwóch kolegów z oddziału, Andrzej Kasznica, później został prowincjałem dominikanów, z bardzo patriotycznej rodziny narodowców. Jego ojciec został przez nowe władze rozstrzelany, a przed wojną mieszkali w Poznaniu, tam się kontaktowali z generałem Sosnkowskim. Zresztą miałem dosyć ścisłe kontakty z jego żoną, jak przyjechała tu po wojnie. Mieszkała u mojego przyjaciela Leszka Kołodziejczyka, który był korespondentem „Życia Warszawy” w Paryżu, tam ją poznał i powiedział: „Pani generałowo, ja wyjeżdżam, ale proszę pamiętać, że tu jest Tadeusz i proszę z nim uzgadniać wszystkie wystąpienia.” Ale do niej się przyczepił jakiś z „Expressu”, czy skądś, no i ona nie za bardzo chciała korzystać z moich rad, w związku z tym ja się z tego interesu wycofałem. Później ona jeszcze w telewizji występowała. To wszystko, co ona mówiła, to była prawda i jedynie prawda, tylko w nieodpowiednim momencie. Po prostu Anglicy nie byli w stosunku do generała Sosnkowskiego w porządku, przecież synów było czterech, czy pięciu, najmłodszy Piotr. Anglicy nie chcieli ich przyjąć, dopiero Kanada ich przyjęła. Do Polski nie wrócili, wyczytali w prasie, że na granicy ich rozstrzelają, a Sosnkowski chciał wracać. Taka była sytuacja. Natomiast drugi kolega, był u jezuitów, Czesław Białek, widziałem w obstawie przy Wyszyńskim, później jeździł na wózku inwalidzkim. Najpierw był w zakonie, później w czasie Powstania zdjął sukienkę, walczył, a później z powrotem wrócił do zakonu. Takich miałem dwóch księży, którzy z tych oddziałów później się odpowiednio znaleźli.
- Czy podczas Powstania czytał pan może podziemną prasę albo słuchał radia?
Nie mieliśmy czasu.
- Mówił pan, że po zakończeniu Powstania trafił pan do obozu przejściowego.
Tak, to był obóz przejściowy w Skierniewicach. Niemcy w szpitalu powiatowym w Skierniewicach wyłączyli jeden pawilon dla jeńców wojennych, zostałem tam przewieziony, ponieważ zostałem zakwalifikowany jako ciężko ranny. Pamiętam, że jak mnie przywieźli do tego szpitala, to moje pierwsze pytanie było, czy dobrze dają jeść. Organizm był młody, wyposzczony, ale powiedzieli mi: „Dają dobrze jeść.” Dopuszczono do tego pawilonu, oczywiście pod eskortą niemiecką, ludność cywilną. Wszyscy, a szczególnie warszawiacy, przybiegali, żeby tam szukać kogoś z rodziny, ale również ludzie, którzy chcieli nam pomóc. Pamiętam, jak przyszła jakaś pani i pyta: „Co byś zjadł? Na co miałbyś ochotę?”. „Na kotleta schabowego z kapustą.” „No to ja ci przyniosę.” Ale w międzyczasie był obiad, barszcz czerwony z kartoflami i jeszcze coś było. Najadłem się. Jak ona przyniosła ten kotlet, to już nie mogłem go zjeść i strasznie mi żal było tego, że nie mogę go zjeść. Pocieszyła mnie: „Ale to nic, później ci odgrzeją i zjesz.” No to jakoś przeżyłem. Ze mną była sytuacja tego rodzaju, że jedną rękę, prawą, miałem bardzo potrzaskaną i chcieli mi ją w czasie Powstania amputować, jak powiedziałem, że nie, to powiedzieli: „No to ci zgnije.” Odpowiedziałem: „To niech zgnije.” Kość się zrosła w ten sposób, że mam tę rękę krótszą o trzy, lub cztery centymetry i nie bardzo mogę ją zginać, ale zawsze jest ręka, która bardzo mi pomogła, gdy odnowiła mi się kontuzja z Powstania w 1967 roku. Teraz mogę w aparacie ortopedycznym, przy kulach, jakoś normalnie żyć, egzystować. Natomiast w drugą rękę też dostałem jakiś postrzał i zrobiła się flegmona, tak że miałem dwie ręce na maszynach wyciągnięte i nogę postrzeloną, tylko lewa noga była ruchoma. Co jakiś czas zjeżdżałem z łóżka, sanitariuszki przybiegały i podnosiły mnie z powrotem, żeby głowa wyżej była. Sytuacja była trochę niewesoła, bo z jednej strony zmarło trzech kolegów, a z drugiej strony byłem w takiej Sali, gdzie znów dwóch zmarło, tylko patrzyłem i myślałem: „O rany”, ale cały czas byłem przekonany, że z tego wyjdę i że nic mi nie będzie. Natomiast musiała być sytuacja niewesoła, bo koledzy już zaczęli podśpiewywać, a ja co prawda mówić mogłem, ale śpiewać jeszcze nie. Później chciałem coś przeczytać i przynieśli jakąś książkę, rozłożyli między moje dwie ręce, między aparaty, po przeczytaniu jednej strony w głowie mi się zakołowało i nic nie mogłem już czytać. Wtedy się zorientowałem, że widocznie słabiutki jestem, ale apetyt miałem nieprzeciętny. Zjadałem tak ogromną masę różnych pokarmów, że aż się lekarze dziwili. Opiekowała się nami pani Strakaczowa, która miała browar, była to jakaś rodzina Paderewskich. Dwa razy w tygodniu przychodziła pani Strakaczowa z córką i ze sprzątaczką, pomocą domową i przynosiły kiełbaski półkilogramowe i wszystkim kolegom rozdawały. Mnie już przeniesiono z tej sali dla umarlaków, piętro wyżej, czyli już byłem w lepszym stanie. Jedną rękę z flegmoną miałem zaleczoną, zdjęli mi ją z aparatu, czyli tą ręką już operowałem. Przy łóżkach były stoliki, to jak przyszła pani Strakaczowa i położyła tam kiełbaskę, ja otwierałem szufladkę, wkładałem kiełbaskę do środka i udawałem, że wszystko jest w porządku. Przybiegała córka, patrzy że nic nie ma, to położyła drugą, ja ciach znowu drugą do szuflady. Przybiegała pomoc, kładła trzecią, to już tą trzecią zostawiałem, ale zawsze jeszcze tam zostało, bo ktoś umarł, tak że jak one odeszły, to później miałem cztery kiełbaski. To wszystko potrafiłem zjeść, oprócz normalnych posiłków. Pamiętam, że nawet jakaś szkoła się mną opiekowała i pytali, co bym zjadł: „Zupę grzybową i pierogi małopolskie”, my nie nazywaliśmy w Małopolsce tych pierogów ruskimi, lecz mówiliśmy, że to są pierogi małopolskie. Kiedyś zrobili siedemdziesiąt pierogów dla mnie, cała klasa ugniatała, a ja to wszystko w ciągu dnia „wrąbałem”, oprócz dobrego, normalnego posiłku, który tam był. Jeszcze lepszy numer był, gdy mój wujek ze strony mamy przyjechał z Krakowa, bo chciał jakoś przekupić Niemców i zabrać mnie do Krakowa. Okazało się, że do transportu się nie nadaję, ale wujek przywiózł trzy kilogramy kiełbasy krakowskiej, więc ja sobie te trzy kilogramy podzieliłem na trzy dni. Po śniadaniu zjadłem jeden kilogram, po obiedzie zjadłem drugi i po kolacji trzeci. Lekarze nie wierzyli, dopiero cała sala musiała potwierdzić: „On to wszystko zżarł”, bo nie chcieli uwierzyć, że mogłem tyle zjeść. Większość sanitariuszek to były nasze koleżanki z miejscowych oddziałów ze Skierniewic, opiekowały się nami, a przy okazji trochę pomagały uciekać tym, co się lepiej poruszali. Niemcy w pewnym momencie nie wytrzymali, dlatego że uciekł jeden kolega bez nogi i dwóch bez ręki. Szykowaliśmy się na szóstego grudnia, że będzie święty Mikołaj, że coś dostaniemy, a tu Niemcy piątego przyjechali, wpakowali nas na ciężarówki i z powrotem zawieźli nas do baraków, do obozu przejściowego. Tak, że najgorszy okres zimy przemęczyliśmy się jakoś w barakach do tak zwanego wyzwolenia.
- Jakie tam panowały warunki?
Tam nie były złe warunki. Byli tam również jeńcy rosyjscy, to znaczy wtedy radzieccy i jak uciekał jeniec radziecki, to najczęściej go Niemcy załatwiali, a tu już się wtedy okazało, że chociaż zwiał jeden, to go przyprowadzili z powrotem do obozu, czyli już coś czuli, że jest niewesoło, że się mogą później na nich odegrać. Było zimno, bo baraki były drewniane z dziurami. Natomiast jakieś koce mieliśmy, a wyżywienie było nienajgorsze, bo oni pozwolili Strakaczowej dowozić dla nas kapuśniak. To była gęsta kapusta z łojem, tego łoju było chyba centymetr co najmniej. Potrafiłem, bo nie wszyscy to lubili, „wrąbać” dziennie trzy litry. Jak odwiedzili mnie ludzie już po wyjściu, to powiedzieli, że spuchłem z głodu, a ja spuchłem z przejedzenia. Jak leżałem, to wszyscy mówili na mnie „mały Tadzio” i w pewnym momencie, w szpitalu w Skierniewicach, już zacząłem siadać na łóżku, trochę wstawałem, ale jeszcze nie za bardzo mogłem chodzić. A ponieważ zawsze, jak mówiłem, miałem straszny apetyt, więc gdy kolega Polkowski, który leżał obok, dostał rosół w koneweczce, powiedziałem: „Dałbyś trochę tego rosołu”, na co on odparł: „Jak se przyjdziesz, to se weź.” Nie zdążył jeszcze tego powiedzieć, jak ja na jednej nodze, ciap, ciap, ciap i ku radości całej sali złapałem te konewkę przyniosłem i to wszystko „wrąbałem”. Tak miałem zdrowy organizm, że żołądek wyratował mnie, że nawet transfuzji nie trzeba było przeprowadzać. Podkochiwałem się w takiej młodej dziewczynie z Łowicza, która później została moją żoną, artystce, solistce, śpiewaczce z Operetki Warszawskiej, najpierw ona w Gliwicach startowała i ona chciała mi oddać krew, ale widocznie organizm sam sobie dorobił przez ten apetyt, że nie musiała. Później Niemcy uciekali, jak już Rosjanie atakowali i przeszli chyba 17, czy 16 stycznia, to Niemcy uciekali w jedną stronę, a my uciekaliśmy w drugą stronę z tego obozu. W nocy z kolegą, pseudonim „Sokół”, poszliśmy do Łowicza ponad dwadzieścia kilometrów. Dostałem tam jakieś buty, jakiś kombinezon powstańczy i doszedłem do państwa Dobrowolskich z córką. Jakiś czas tam pobyłem, później pojechałem do Krakowa, później do Jarosławia i dwa razy usiłowałem się przedostać przez Czechy do strefy amerykańskiej, ale Czesi mnie dwa razy złapali i dostawili do granicy. Uciekaliśmy w trójkę i dwa razy nam się udało Polakom zwiać. W jednym przypadku, to chyba przez palce popatrzyli, jak się urywaliśmy, bo przedzieraliśmy się mniej więcej na odcinku między Świeradowem a Szklarską Porębą i to w zimie, jeszcze śniegu było tyle, że się zapadało, jak się bliżej jakiegoś drzewa podchodziło, to się wpadało pod śnieg. To były makabryczne sytuacje, z tym że jak się przeszło na czeską stronę, to tam asfalt, czyściutko. No tam, co prawda, od południowej strony, a u nas Niemców gnali do odśnieżania drogi, ale to było nie za wesoło. Tak się moje działania skończyły. Później poznałem na prawie swoją pierwszą małżonkę, od „Radosława” z batalionu „Miotła”, miała pseudonim „Żywia”, urodziła nam się córka, która od razu miała imię pseudonimu mojej żony, więc nie było problemu, jakie nadać imię, jak się urodzi córka, był natomiast problem, jakie dać imię jak się urodzi syn. Jakoś przeszliśmy przez ten najgorszy okres nie niepokojeni specjalnie, oczywiście w pracy miało się różne przytyki à propos przynależności. Najpierw pracowałem w SPB Warszawa II, to jest Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane, ale ponieważ tam za dużo nie zarabiałem, postanowiłem się przenieść do geodezji i tam mi dogadywali: „No, wy byliście tam w AK.” A ja mówię: „Byłem, napisałem przecież, nic nie ukrywałem.” Później razem ze Zdziśkiem Popradzkim, tym który strzelał bezpośrednio do Kuczery, później jeszcze brał udział w ataku na generała w Krakowie, tylko ten atak się nie udał, poszliśmy na kursy księgowe, bo nigdzie nas do roboty nie chcieli wziąć, a księgowych było sporo i tak zostałem wbrew swojej woli księgowym, a chciałem być przed wojną oficerem, bo cała moja rodzina to legioniści. Nie wyszło, ale później jakoś się przystosowałem do tego zawodu. Nie czepiali się, nawet miałem stanowiska głównego księgowego, tak że jakichś specjalnych szykan ze strony nowej władzy nie mieliśmy. Może dlatego że szybko mieliśmy dziecko, bo 1 marca 1948 roku urodziła się nam córka. Z nami był spokój.
- Wiem, że jest pan podróżnikiem, zwiedził pan naprawdę duży kawałek świata. Od czego to się zaczęło?
Zaczęło się jakoś tak śmiesznie, a może nie śmiesznie, zaczęło się od tego, że jak byłem ciężko ranny w czasie Powstania, to sobie obiecałem, że jak wyjdę cało, to pójdę pieszo z pielgrzymką do Częstochowy. Ale to były obiecanki cacanki, jakoś to schodziło, schodziło i gdy 1 marca urodziła się córka, to już wtedy pomyślałem: „To już trudno, Tadziu powiedziałeś, to trzeba iść.” Poszedłem z pieszą pielgrzymką, z tą która odchodziła wtedy szóstego sierpnia spod kościoła Świętego Krzyża, bo później wychodziła od ojców paulinów i pierwszą dłuższą trasę odbyłem właśnie za karę, za to że tak długo nie spełniłem tego zobowiązania, poszedłem boso. Na górę świętej Magdalenki, po drodze, to nawet na kolanach wszedłem. Wszystkie dewotki się rozczuliły, że to taki młody chłopak, a poszedł. Później zapisałem się do Towarzystwa Tatrzańskiego w 1950 roku. Niedługo nastąpiło połączenie Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego z Polskim Towarzystwem Tatrzańskim i powstało PTTK, Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze. W tym towarzystwie zmieściła się cała masa partyzantów, harcerzy, bo wiadomo, że to poznawanie kraju, to wędrówki, to zdobywanie różnych odznak turystyki kwalifikowanej. Do 1967 roku, dopóki mi się nie odnowiła kontuzja prawej nogi, byłem w pewnym sensie pełnosprawny, zdobyłem wszystkie uprawnienia jako przodownik turystyki górskiej na wszystkie góry polskie, jako przodownik turystyki pieszej na ileś województw. Do 1957 roku zwiedzało się tylko Polskę, bo nie można było nigdzie wyjechać. Później po raz pierwszy wyjechałem na Węgry, tam na piechotę i przy pomocy Mawagu, obskoczyliśmy całe Węgry. Później byłem jeszcze na wycieczce przez Austrię do Włoch i jak odnowiła mi się kontuzja, to zrobili mi aparat ortopedyczny. Aparaty ortopedyczne wykonane u nas rozlatywały się na mnie po kilku miesiącach i w końcu zdecydowano, że trzeba mi zrobić przyzwoity aparat. Ponieważ profesor Garlicki, wtedy był trochę zaprzyjaźniony z moją rodziną, a on był rzeczoznawcą, ortopedą, najwyższej rangi, bo był i generałem, więc jego podpis umożliwił mi wyjazd, tym bardziej że przewodniczącym komisji zagranicznej był nasz kolega z „Zośki”, profesor Rudnicki. Jak zobaczyli, że to kumpel z Armii Krajowej, to wyjechałem wtedy. Wiedziałem, że żyje mój dowódca plutonu „Maciek”, Zdzisiek Pawłowski i tam nawiązałem kontakty. Poza tym dyrektorem szpitala Queen Mary Hospital, był nasz kolega z Powstania Mirek Kastelli i oni chcieli przeprowadzić mi operację, ale okazało się, że nasi lekarze pomylili się, wtedy to jeszcze było trudne do rozpoznania, myśleli, że to jest nowotwór kości, a to było ordynarne zapalenie kości i wtedy w czasie ćwiczeń rehabilitacyjnych, złamała mi się noga. Pani rehabilitantka zemdlała jak usłyszała ten zgrzyt, jakby ktoś konar złamał, ja ją zacząłem pocieszać. Później zaczęli mi naświetlać, miałem trzydzieści naświetleń promieniami X i wypalone zostało tam wszystko, co potrzeba i nie potrzeba.
- Ile krajów udało się panu zwiedzić?
Trudno policzyć, na początku jak jeszcze byłem pełnosprawny, to byłem trzy razy na Kaukazie, później Albania, Austria i Włochy, a później będąc członkiem zarządu głównego PTTK, byłem przewodniczącym komisji zagranicznej, która kwalifikowała wszystkie wyprawy zagraniczne. Wtedy był stan wojenny i tylko tą drogą mogły nasze grupy PTTK-owskie wyjeżdżać. Długi czas bałem się gdzieś wyjechać, żeby nie być zawadą dla innych, ale w końcu namówili mnie koledzy, żeby pojechać. Wybrałem się na wyprawę, która leciała przez Indie, Nepal, Singapur, Turcję do Włoch. Można było zdecydować, gdzie zakończymy tę długą trasę: Londyn, Paryż albo Włochy. Zdecydowaliśmy w 1985 roku, że pojedziemy do Włoch i tam mieliśmy to szczęście, że byliśmy na audiencji generalnej u papieża. Przedstawili nas jako grupę powracającą z Himalajów. Ojciec Święty miał jakieś zobowiązanie, bo nie mógł innej grupy z Himalajów przyjąć, a jak się dowiedział, że my jesteśmy z PTTK, a Ojciec Święty był członkiem honorowym naszego towarzystwa, więc gdy wróciliśmy do hotelu, a tu do nas z pretensjami: „Ojciec Święty was szuka, a was w ogóle nie ma. Co wy sobie myślicie?” My na to, że nic nie wiedzieliśmy, że nas w ogóle ktokolwiek szuka. „Macie się jutro zgłosić o godzinie ósmej, u Ojca Świętego, na audiencji prywatnej w jego prywatnej bibliotece.” No to my, rany Julek, idziemy na tę audiencję, ale co tu wziąć? Jakąś czapkę nepalską mieliśmy, kupiliśmy kwiaty i wybraliśmy się. Było to ogromne dla nas przeżycie, dlatego, że piętnaście minut dla tak małej grupy, to był duży gest Ojca Świętego. Składałem relację z wyprawy, gdzie byliśmy, co tam zdobyliśmy. Pamiętam coś w rodzaju gafy, bo powiedziałem, że nasze dwie dziewczyny z Przemyśla weszły do sanktuarium Annapurny. To „sanktuarium” dla Ojca Świętego było jakieś takie..., ale mówię: „Ojcze Święty, no taka jest oficjalna nazwa” i jakoś to przełknął. Wracając do Polski wziąłem słownik i patrzę: „Sanktuarium – miejsce święte” i drugie „miejsce dostępne dla nielicznych”, gdybym to wiedział, ale nie wiedziałem.
- Wracając jeszcze do Powstania. Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego być może nigdy nikt dotąd nie powiedział?
Chyba ten incydent, gdzie musieliśmy dobijać naszych ludzi, palących się żywcem, to było coś strasznego.
- Od czasów Powstania do dnia dzisiejszego toczą się dyskusje i spory dotyczące zasadności wybuchu Powstania. Jak pan do tego się odnosi?
Nie chciałbym tego nazwać, że to jest głupota, dlatego po pierwsze, przecież nas w konspiracji przygotowywano do Powstania, to cała idea całej konspiracji, całej Armii Krajowej, że my tych Niemców w końcu dorwiemy i swoje im spłacimy. Przecież wiadomym jest, co mówił Bartoszewski, że były meldunki wzywające nas do Powstania, wzywano nas: „Nie stójcie z bronią u nogi, pomóżcie Armii Czerwonej”. To, że politycy nie tylko nas wykiwali, ale i inne narody, które tutaj w strefie tego bandyty Stalina się znalazły, to już nie nasza wina. Przecież, jak widzieliśmy w końcu lipca, jak przez most Poniatowskiego jechały furmanki z rozbebeszonymi, zrezygnowanymi Niemcami, to tutaj cała młodzież aż kipiała. Mogło dojść do tego, że jakieś jednostki niezdyscyplinowane, same uderzą i wtedy dopiero by było. W moim odczuciu jak doszło do Powstania, to było ono chociaż jakoś zorganizowane, bo tak to nawet prowokatorzy niestety z naszej Armii Ludowej mogli wszcząć Powstanie i co by wtedy było. Tak to była chociaż jakaś organizacja, jakoś się pogrupowaliśmy, wiedzieliśmy na jakie punkty uderzyć. Mówienie, że Powstanie było niepotrzebne, że tyle ludzi zginęło, na pewno były to ogromne ofiary, szczególnie wśród ludności cywilnej, ale nie było wyjścia. Przecież Niemcy chcieli, żeby sto tysięcy ludzi poszło kopać okopy, meldunek taki był, żeby się zgłosili, a zgłosiło się kilkanaście osób na placu Bankowym, tak że to nie wypaliło. Niemcy i tak ewakuowaliby całą ludność Warszawy. Zawdzięczamy to niestety naszym sojusznikom wschodnim, że najpierw nas sprowokowali do Powstania, a później Stalin, ten przebiegły lis cwany, wycofał się, stanął i stał przecież za Wisłą. Później jeszcze pozwolił, żeby Niemcy spalili całą Warszawę. Przecież te zniszczenia w czasie Powstania oceniam na dwadzieścia do trzydziestu procent, a dopiero później wszystko zostało podminowane, podpalone i zniszczone. Nie mam żadnych wątpliwości, jeżeli chodzi o to, że Powstanie było jakimś błędem. Tak powinno być. To że zachodni sojusznicy podarowali nas pod tę strefę, bo nie powiem, że sprzedali, podarowali nas i musieliśmy się tyle lat z tym męczyć, z tym towarzystwem. To jest ta polityka straszna.
Warszawa, 10 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska