Janina Chojnowska „Janina”
Janina Chojnowska, urodzona w Warszawie 18 grudnia 1918 roku, pseudonim „Janina”, byłam sanitariuszką w „Chrobrym II”
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?
Uczyłam się.
- Gdzie chodziła pani do szkoły?
Na Walicowie, do szkoły handlowo-chemicznej, to było wielkie gimnazjum róg Prostej i Waliców.
- Może pani opowiedzieć, jaka atmosfera panowała w tej szkole?
Ponieważ szkoła przygotowywała nas na wojnę, niestety, to kończyłyśmy kursy. Kursy były i w szkole, i kończyłam kurs na kolei, tata brał pieniążki na mnie i trzeci kurs kończyłam w domu, bo apteczka była pod moją opieką.
Sanitarne. Najczęściej nas nastawiali, że będzie wojna gazowa, jak ratować rannych po gazie. To był cel, ale były jeszcze inne tematy, na przykład jak ratować rannego, czy co zrobić z zabitym. Ile ja pogrzebów zrobiłam. Na ulicy Chmielnej parkan był i technikum kolejowe, jak ktoś nie żył czy zabity został, to za tym parkanem kopaliśmy doły i tam chowaliśmy. Najpierw jeszcze trumny były, potem już tylko jakieś szmaty, później gazety, a później to już nic.
- Teraz pani mówi o czasach Powstania, tak?
Tak. Ale tak też było w 1939 roku, tylko w 1939 roku mieliśmy lepiej, dlatego że mieliśmy większą swobodę ruchu, mogliśmy iść jeszcze za Warszawę, a tu byliśmy po prostu podzieleni i zamknięci. W Powstanie było gorzej, i wody nie było, i światła nie było, jedzenia nie było, a jeszcze swobodę ruchów mieliśmy gorszą.
- Proszę mi jeszcze powiedzieć, przed wojną w gimnazjum, pamięta pani jakichś nauczycieli, na przykład?
To jest już stara historia. Styczyńską pamiętam, polonistka, to były dwie siostry, jedna historyczka, druga polonistka. Później Ćwiklińską pamiętam, była gimnastyczką...
- Jak wyglądały te lekcje polskiego?
Wtedy to patriotycznie było, przygotowywano nas na wojnę, wtedy to co innego było. To nie tak jak teraz, że inaczej się mówi, inaczej się robi. Historię bardzo lubiłam i dużo czytałam historycznych przeżyć Polski i Polaków. Lwów wtedy był przecież jeszcze i wiele innych ciekawych rzeczy, Wilno.
- Należała pani do harcerstwa?
Należałam.
- Może pani coś o tym opowiedzieć?
Mieliśmy różne spotkania, różne patriotyczne chwile.
- Pamięta pani może kombatantów z 1863 roku? Jakieś akademie?
Nie […]. Ale pamiętam majowe rozruchy, bo kula u nas trafiła w okno.
- Gdzie państwo mieszkaliście?
Na Chmielnej.
Miałam, było nas sześcioro, ale dwoje małych umarło, dziewczynka Ania i Zygmunt. To były maluchy, cztery i ten chłopiec chyba dwa latka, a najstarszy żył, Marian. On poszedł na wojnę w 1939 roku, szedł na Grodno i stamtąd nie wrócił, a tam był blisko taty, Wilno.
- Kiedy się państwo o tym dowiedzieliście, że on nie żyje?
Nie dowiedzieliśmy się. Szukaliśmy jakichś dowodów i nie znaleźliśmy żadnych dowodów. On nie wrócił i nie mieliśmy żadnych dowodów, gdzie zginął, ale takich dużo jest. Młodszego brata o dwa lata miałam na Pawiaku, bardzo chodziłam za nim, żeby go wypuścili, a on był studentem i na kolei pracował. Na ulicy był złapany, ale kazał się nie martwić, że takich jak on, to na pewno puszczą, a on się oszukał, bo takich jak on to już też zatrzymywali i nie puszczali. Najczęściej z Pawiaka do Oświęcimia jechali. Widziałam też egzekucje na ulicy, widziałam wiszących mężczyzn na ulicy, na balkonach.
To było dużo, między innymi było to na sądach. Widziałam też blisko Dworca Zachodniego, to była szubienica zrobiona, języki takie długie mieli i nieżywi byli. To na postrach robili w takich miejscach, co dużo ludzi chodzi, żeby ludzi straszyć.
- Wróćmy jeszcze do września 1939 roku. Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Zapamiętałam tak, że po prostu czuliśmy, że coś wisi w powietrzu. Jeszcze przed wojną skończyłam sanitarny kurs, ale nie wiedzieliśmy, że 1 wrzesień to już będzie ten dzień, gdzie te loty o szóstej rano już nad Warszawą były, a ludzie myśleli, że to takie przejażdżki. Od razu wyszłam na balkon, strasznie się zdenerwowałam, a sąsiedzi na swoich balkonach mówią: „Pani Janino, przecież to tylko tak jeżdżą”, a to już z bombami jeździli.
- Pamięta pani jakieś pierwsze zniszczenia?
Pamiętam na Wroniej, i ja tam byłam.
Ponieważ byliśmy ciekawi, gdzie ludzie mogą potrzebować pomocy czy ratunku, to nie tylko ja, bo jeszcze moje koleżanki, biegłyśmy w tą stronę i pytałyśmy ludzi, którzy szli, gdzie można znaleźć rannych. Powiedzieli nam, że najbliżej na Wroniej i tam poszłyśmy. Już zabici tam byli i ranni.
To było rano, jakaś szósta, szósta dziesięć, już nieżywi ludzie byli w Warszawie. Ale ja się urodziłam, wychowałam w Warszawie i w ogóle nie myślałam o tym, że będę musiałam ją opuszczać, a opuściłam i musiałam opuścić.
Daleko, do Sosnowca.
Koleżanka, była pielęgniarką.
- Jak długo była pani w Sosnowcu?
Bardzo długo tam byłam. Bardzo dobrze się znałyśmy, ona była sama i nie chciała żebym odchodziła, a mnie tam dobrze było, to siedziałam.
- Jak wyglądała okupacja w Sosnowcu?
Sosnowiec był podobny do Warszawy, ale przecież tam byli górnicy i najczęściej ona w szpitalu pracowała. W szpitalu też należała do Armii Krajowej po cichu, tak że miałyśmy wspólny język.
- Pani czym się zajmowała tam?
U niej?
Pracowałam normalnie. Tylko ponieważ byłam po handlówce, to prowadziłam sklep i bardzo dobrze mi szło. Właścicielka tego sklepu ofiarowała mi, bo podobałam się jej, że odda mi mieszkanie i sklep, tylko żebym chciała z nią być. Mnie się Warszawy chciało.
- Należała pani do konspiracji w Sosnowcu?
Wszędzie należałam, gdzie byłam, to, co trzeba było, to się robiło. Był czas, że z Pawiaka wieźli naszych aresztowanych do Oświęcimia. My wiedzieliśmy o tym, że oni jadą i dokąd będą jechać, którędy i całą noc blisko cmentarza w lesie czekałam na samochód, że przyjedzie. Baliśmy się, że tam będzie walka, ale on wcale nie jechał tędy i tam całą noc spędziliśmy niepotrzebnie, no ale mądrych nie było. Tak się dowiedzieliśmy i tak szło.
- Pamięta pani jeszcze jakieś inne rzeczy, które robiła pani w konspiracji?
Robić, to tak jak wszędzie, jeżeli ktoś kazał, żeby komuś pomóc, to się szło. Tylko się szło do ludzi znajomych, bo baliśmy się wsypy. Przecież jak się nie zna ludzi i się idzie, to się nie wie, co tam może czekać, a jak się zna ludzi, co myślą, jak chcą postąpić, to się chciało iść.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Późno wróciłam, zaraz powiem, kiedy…w tej chwili nie mogę skojarzyć, ale w każdym razie pracowałam w zakładzie dwadzieścia trzy lata, a oprócz tego jaszcze pracowałam prywatnie, sklep prowadziłam. Tak że około trzydziestu pięciu lat pracowałam.
- Chodzi mi o ten okres w czasie okupacji, przed Powstaniem. Kiedy pani znalazła się w Warszawie?
Powiem panu, ja nie mogłam pracować, dlatego że matki już nie miałam czternaście lat w czasie Powstania. Tata nie chciał się żenić, a ja byłam najstarsza, to musiałam dom i szkołę prowadzić. W domu musiałam wszystko zrobić, ugotować, sprzątnąć. Miałam młodsze rodzeństwo i po południu chodziłam do szkoły.
W okupację też tak było. Mama umarła w 1930 roku, dziewięć lat do wojny byliśmy sami już. Miałam jedenaście lat, jak mamę do grobu kładli i grób dalej zadbany jest. Tam tata poszedł, macocha poszła, bratowa też leży w moim grobowcu.
- Czy brała pani udział w konspiracji w Warszawie, przed Powstaniem?
O tyle brałam, że jak trzeba było coś przepisać, bo znałam też stenografię, to brałam się za robotę, trzeba było, to się pisało.
- Kto panią wprowadził w Warszawie?
Mnie nikt nie musiał prowadzić, bo miałam jeszcze starszego brata, który też nie próżnował.
- Co pani jeszcze robiła? Przepisywała pani…
Ponieważ miałam jedenaście lat, jak mi matka umarła, a czworo dzieciaków nas zostało w domu. Ja najstarsza, brat był starszy, ale brat sport lubił, pływanie lubił, należał do klubu, prowadził walki francuskie, potem zmienił to na boks. Później przyszła wojna, on poszedł na wojnę i nie wrócił. Z mobilizacji poszedł na Grodno, tak jak dziś poszedł a jutro wojna.
- Proszę powiedzieć, gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Że Powstanie będzie, to my wiedzieliśmy. […] Byli ludzie, którzy uciekali, bo się bali, a ja nie uciekałam, bo mój tata nie uciekał. Tata też brał czynny udział i nas namawiał. Jak później już skończyło się Powstanie, to moja siostra poszła do obozu, a tata chciał, żebym i ja poszła, ale były takie gruzy, nie było ani wody, ani światła, ani jedzenia i powiedziałam: „Tata, ja ciebie samego nie zostawię, tylko razem z tobą zostanę.” Jak bym wiedziała, że te dziady nas tylko trzy dni potrzymają, to bym poszła. Siostra poszła, była w Oberlangen pod holenderską granicą.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
W domu, ale już torbę z lekami z ulicy Sosnowej zabrałam, bo tak kazali. Sosnowa to taka mała uliczka, między Wielką a Żelazną.
- Do jakiego oddziału była pani przydzielona? Gdzie miała pani pełnić służbę?
Byłam na Chmielnej, Żelaznej, Twardej, Złotej, Siennej, Śliskiej aż do ulicy … jak ona się nazywa… już dalej nie mogliśmy chodzić, bo Niemcy byli […]. Dalej nie mogliśmy chodzić, bo tam już strzelali, z okien walili. Dołem chodziliśmy, piwnicami, ale na powierzchni, na zewnątrz nie.
- Pamięta pani jak dostała się pani do oddziału, do „Chrobrego II”?
Zwyczajnie się dostałam, bo przyszła łączniczka i powiedziała, żeby iść na posterunek i poszłam.
- Proszę powiedzieć, gdzie i kiedy służyła pani w czasie Powstania?
Już mówiłam, Żelazna, później była … jak ona się nazywała… to była tak jak Grzybowska, jak Haberbusch w lewo był i tam była studnia, ludzie stali po wodę, ale tam strzelali i zabijali przy tej studni. Tata nam nie kazał chodzić, sam chodził, bo w kranach nie było wody.
- Pani była w czasie Powstania razem z tatą?
Razem byliśmy, bo tata też chodził wszędzie, gdzie trzeba, a ja później dużo siedziałam już w piwnicach, tam byli ranni, nawet ślub miałam brać w piwnicy. To był kolega, któremu amputowali nogi, nazywał się Stanisław Patrzek. Byłam z nim przez cały czas w piwnicy i on do mnie mówi: „Słuchaj, Janka, bierzemy ślub.” Odpowiedziałam: „Nie, na razie nie biorę ślubu. Jak powrócimy z tułaczki, to wtedy pomyślimy o tym.” On już dawno nie żyje.
On był w Powstaniu i…
Przeżył, tylko miał amputowaną nogę. Jeszcze prosiłam chirurga, żeby kikut został duży, żeby jak proteza przyjdzie, żeby miała uchwyt.
- Czym jeszcze zajmowała się pani w czasie Powstania?
Wszystko co trzeba było, czy trzeba było coś przygotować do zjedzenia, tylko że jedzenia nie mieliśmy. Gotować umiałam, bo uczyłam się trzy lata szyć i gotować, oprócz normalnej szkoły. W szkole nas uczyli. Tata posłał siostrę i mnie do szkoły, gdzie nas nauczyli. Później jeszcze kończyłam inną szkołę, handlową.
- Proszę powiedzieć, jak to było z tym jedzeniem?
Jak wiedziałam, że coś ma być, to naszykowałam weki, bo miałam. Jeszcze zanim się zaczęło, to miałam pełno weków, nawet rozdawałam, bo Powstanie było przewidziane najwyżej na dwa tygodnie, pomyślałam sobie: „Na co mi tyle jedzenia?” Na punkty nosiłam do chłopców i wszędzie, żeby po prostu czymś im pomóc. Robiłam dużo weków, bardzo dużo. Przeważnie mięsa, tłuszcze różne, bo o to było najtrudniej.
- Z tym ziarnem od Haberbuscha, jak było?
Tam było ziarno i woda była. Potem ludzie zabierali to ziarno do szpitali, do domów, bo przecież głód był. Przecież w sklepach…
Nie, brat nosił. W sklepach nic się nie kupiło, nic nie było w sklepach, pustki.
- Czy pani była tylko w jednym szpitalu?
Nie, ja zmieniałam, dlatego że waliły się. Jak się zawalił punkt, to ranni zostali albo zabici, albo przywaleni gruzami i trzeba było iść szukać drugiego miejsca.
- Pamięta pani jakąś ewakuację takiego szpitala?
To nie były szpitale, to były tylko podziemne punkty. Tam było czterech czy pięciu rannych i tam byłam, staraliśmy się im coś ugotować, czy postarać się o coś dla nich, żeby jakoś przeżyli ten kryzys. Co tam można było? Nic nie można było kupić, dosłownie nic nie było. Na przykład ja miałam cukier, a ktoś potrzebował cukier, no to zaniosłam kilogram cukru, a za to trzy kilogramy mąki dostałam, trzy kilogramy kaszy, czy coś innego. Handel zamienny był, ale nigdy za pieniądze, bo na co komu pieniądze były.
- Lekarstwa, opatrunki były?
Miałam zapas. Miałam swoją apteczkę, a oprócz tego poszłam dzień wcześniej, bo już wiedzieliśmy, że dostajemy pełne wyposażenie apteczek i dostałam.
Na długo, to się nie mówi, bo nie było terminów, a później nikt nie dał. Kto dał? Czym można było leczyć? Chyba, że ktoś miał w domu duże zapasy i się dzielił, a tak to nie było leków. Nawet narkozy nie było. Trzeba było jakąś amputację zrobić, to czym można było znieczulać? Niczym.
- Pamięta pani jakiegoś lekarza?
Przeważnie oryginałów nie było, tylko pseudonimy.
- No to pseudonim jakiegoś człowieka, który szczególnie się jakoś wyróżnił?
Pamiętam pana Leszka, on był chirurgiem. Ja z nim załatwiałam, bo Stachu Patrzek, ten mój sąsiad, miał mieć amputowaną nogę. Starałam się mu czymś wynagrodzić. Brata kolega poszedł i załatwił, żeby tak, jak my chcemy, miał uciętą tą nogę. Tak też miał uciętą. Nam chodziło, żeby kolano było, bo jak obetną kolano, to zostanie mały kikut, a jak będzie kolano, to można założyć protezę. Później on sobie zafundował angielską protezę i na rowerze jeździł, wszystko robił.
- Proszę powiedzieć, z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania?
Smutne to było, ale wiele koleżanek młodszych ode mnie zbierałam z jezdni. Jak szłam, to myślałam sobie: „Dlaczego nie one mnie, tylko ja ich zbieram?” Potem szły do grobu. Później byłam przy ekshumacji, to już szary pył był na nich.
- Czy pamięta pani jakąś grupę powstańców, z którą pani się przyjaźniła?
Tam nie było mowy o przyjaźni, bo to był szok dla młodych ludzi. Jak na przykład kanałami szli z Żoliborza, od „Żywiciela”, to widzieliśmy, że to i głodne, i brudne, to pomagaliśmy, braliśmy za rękę i wprowadzaliśmy, żeby trochę wody było, kawałek chleba czy czegoś innego, żeby ci ludzie chociaż się pożywili trochę. Jak trzeba było coś gotować, to nocą, bo z kominów idzie dym. W dzień nie było mowy, żeby coś ugotować czy coś zrobić, tylko nocą.
- Czy spotkała pani osobiście Niemców w czasie Powstania, na przykład wziętych do niewoli?
Na tym terenie, co my byliśmy, to wiedzieliśmy w którym domu siedzą i strzelają, ale żadnego nie widzieliśmy chodzącego po ulicy, bo oni się nas bali. U nas nie było oficjalnie Niemców, jak gdzie indziej. Nasi chłopcy dawali sobie radę, że nie wpuścili żadnego.
- W szpitalikach jacyś ranni Niemcy byli?
W tych szpitalach, co ja byłam, to jak na naszym terenie nie było Niemców, to i rannych nie było Niemców. Wiemy, że po sąsiedzku byli, ale tam był taki przelot, że gdzie kto chciał, to szedł, a u nas nie.
- Jak reagowała ludność cywilna? Z jakimi reakcjami się pani spotykała?
Uderzyła bomba w dom i ponieważ wiedziałam, że są ranni, więc weszłam do piwnicy, gdzie był strażak, jakiś oficer. Ten dom się zawalił, do pewnego piętra runęło, a piwnice ocalały. Poszłam tam, widzę że w sąsiedniej piwnicy ranni leżą, ten strażak młody był. Mówię do niego: „Panie, oficerem pan jest. Chodź pan, pomóż mi pan. Tu ranni czekają na to, żeby na punkt ich zanieść.” Nie poszedł, bo się bał.
- A ludność cywilna jak reagowała?
Starsi ludzie chodzili, a tu chłop około trzydziestu lat i nie idzie. To krytyka była, a nie reagować można, jak można reagować. Tam ludzie cierpią, mają różne rany, a tu nie chce się podnieść, bo się boi. A jeszcze wchodził tam, gdzie był najgrubszy mur, żeby go czasem nie uderzyło. Nieraz tam, gdzie było cienko, to nie uderzył, a tu gdzie grubo, to uderzyło. Niestety tak było.
- Utrzymywała pani kontakty z rodziną? Oprócz ojca ktoś był jeszcze w tym rejonie z pani rodziny?
Miałam brata, ale on też wiele przeżył, bo był aresztowany…
- Ale w pani rejonie, w czasie Powstania, czy utrzymywała pani kontakt z rodziną?
Nie, to było trudno, bo oni byli gdzie indziej i ja gdzie indziej.
- Ojciec też był gdzie indziej?
Byłam z tatą, tak. Tata był kolejarzem, w mundurze chodził.
Po cywilnemu, tylko opaska była. Młodsza siostra była w mundurze. Ona miała i opaskę i mundur.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne? Mówiła pani o jedzeniu, a jak było z wodą?
Właśnie nie było wody, ale na terenie Haberbuscha była artezyjska studnia i tam ludzie chodzili, w kolejce czekali na to, żeby stamtąd sobie trochę wody wziąć. Mój tata do szpitala dużo wody nosił. Ale tam zabijali. Jak zobaczyli, że kolejka jest, to strzały były, Niemcy zabijali.
- Jak było z czasem wolnym? Miała pani czas wolny w czasie Powstania?
Czas miałam, dlatego że my wieczorem zawsze słuchaliśmy ostatnich raportów. Te raporty szły z Londynu.
Radio było w piwnicy, w węglu. Ale ono nie działało na prąd, tylko mieliśmy dwie baterie. Jak było jakieś przesunięcie, na przykład z ulicy Waliców na Żelazną, to my wiedzieliśmy, że Niemcy ruszyli w to miejsce, że już nie są tam, tylko tu. Dowiadywaliśmy się tego przez Londyn.
- Te audycje dodawały państwu otuchy?
Było różnie. Jak oni szli gdzieś blisko nas, to już mieliśmy trochę „mojra”, a jak oni się oddalali od nas to się cieszyliśmy, że uciekają, że się boją.
- Dużo osób słuchało tego radia?
Tylko ci byli, którzy byli zaprzysiężeni. Obcy nie przychodzili. Jak się nie znało, to się radia nie dawało, bo mógł „sypać”.
- Pamięta pani ile osób, mniej więcej?
Tak ze sześcioro nas było.Na jakiej to było ulicy?
- Między sobą rozmawialiście tak prywatnie?
To wszystko było, to się rozmawiało, tylko jak mieliśmy jakichś znajomych, co ranni byli, to człowiek zawsze szedł i prosił, żeby jakoś najlepiej była zrobiona amputacja, czy coś innego.
- Proszę mi powiedzieć, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Wspomnienie to w ogóle jest złe. Był pan na kombatanckim cmentarzu na Powązkach?
Kiedy?
Kilka lat. Co panu to dało, bo ja tam mam swoich ludzi. Co panu to dało? Mam tam dzieci, czternaście i szesnaście lat, dwóch chłopców.
- Kim były te dzieci dla pani?
Dla mnie to byli siostry synowie. Ich ojciec był profesorem na Politechnice Warszawskiej i Gdańskiej, jeździł samolotem, a matka ich była po dwóch fakultetach, miała historię i polonistykę. Chłopcy byli: Andrzej i Janek.
- Czy o ich śmierci dowiedziała się pani w czasie Powstania czy już potem?
Nie. Ona spotkała księdza, w RGO była wtedy i dowiedziała się wtedy od niego, że chłopcy nie żyją. Tego starszego, szesnastoletniego, kolega był ranny na jezdni i on poszedł go ratować, a Niemiec dał drugą salwę i zginął przy nim. Obydwaj leżą w jednym grobie na Powązkach. Ten drugi czternastoletni leży w innym grobie, ale w tym samym zgrupowaniu, w „Żywicielu”. „Żywiciel” to był Żoliborz.
- Pamięta pani obraz, który szczególnie utkwił pani w pamięci z czasów Powstania?
Obrazów jest dużo. Jak własne młodsze koleżanki chowałam, to chyba nie potrzeba lepszych.
- Jakie jest najlepsze wspomnienie?
Cóż mogło być najlepszego? Wszystko smutne, bo człowiek chodził i strachu pełno, i głodny. Jak sześćdziesiąt trzy dni nic się nie kupiło do jedzenia, a ja byłam siedemdziesiąt dni w Powstaniu, bo tata chciał żebym z siostrą wyszła razem. Drugiego, trzeciego powstańcy już opuszczali Warszawę, ale ja nie opuściłam, ze względu na ojca, bo mówię: „Gdzie ojciec pójdzie, jak my nikogo na wsi nie mamy?” Myśleliśmy, że się utrzymamy w Warszawie, a za dwa, czy trzy dni była odezwa rozlepiana na murach. Opuszczałam Warszawę w ostatni dzień, siódmego, sobota była.
Dziś się skończyło Powstanie, a jutro śluby.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Nie mogę o wszystkich opowiedzieć, mogę opowiedzieć o swoim bracie, bo tam było czternaście par, nie jedna, tylko tamtych ludzi nie znałam. Brat ponieważ miał narzeczoną Alinę i właśnie z nią ślub brał w piwnicy, wśród tych czternastu. Ja mówiłam: „Edward, co ty wyprawiasz?”, a on odpowiedział: „No nie wiem, czy wrócę, czy nie wrócę.” A na pewno uczucie miłości było między nimi i brał ślub. Jedna przysięga była w tej piwnicy, nie każdy oddzielnie. Wszyscy przysięgali, ręka w górze i ksiądz mówił. Mszę to mieliśmy codziennie w piwnicy.
Dużo, bo do kościoła się nie doszło. Albo weźmy kościół Wszystkich Świętych, przecież tam trzy bomby rąbnęły, a w podziemiach kościoła byli ludzie, ci co nie mieli mieszkań, przyjechali do Warszawy, a nie wiedzieli, że ich Powstanie złapie. Otwory wielkie były, byłam tam. Posadzka runęła i ludzie pozabijani byli.
- Proszę mi powiedzieć, czy w tej piwnicy gdzie odbywały się msze, był zrobiony jakiś ołtarz?
To była prowizorka, jakiś stolik był, to było tak smutno, ale ponieważ ludzie nie wiedzieli, co ich za godzinę czeka, czy za dwie, to szli, bo chcieli prosić Boga, żeby przeżyć.
- Pamięta pani jakiś obraz albo krzyż?
Krzyża nie pamiętam, ale ze stolika był zrobiony ołtarz, bo stoliki jakieś były, na stoliku było coś à la monstrancja czy coś i ludzie się modlili, śpiewali. Wszystko normalnie jak w kościele.
- Czy po tych ślubach była jakaś uroczystość?
Oj nie. Tylko ślub wzięli, przysięgali i opuszczali piwnicę szybko. Nic nie było.
- Prezent jakiś dała pani bratu?
Gdzie kto kupił? Co pan do szkoły nie chodził? Gdzie pan kupił coś? Nic. Co mogłam kupić bratu, mogłam tylko prosić tatę, żeby wodę przyniósł na herbatę, ale tata nie poszedł, bo brat nie chciał, bo wiedzieliśmy, jakie sytuacje są. Gdzie można było kupić? Zresztą jeżeli nawet były jakieś sklepy, przypuśćmy że były, że jakaś konfekcja była, to ludzie wykradli wszystko, po to żeby później komuś dać czy sprzedać czy zamienić, żeby coś mieli z tego.
- Proszę powiedzieć, co się z panią działo później, od momentu zakończenia Powstania?
Jak się kończyło Powstanie byłam w Warszawie, ale za tydzień wyrzucili nas wszystkich z Warszawy i ja ostatnia szłam.
- Może pani powiedzieć, jak wyglądała Warszawa wtedy? Pamięta pani, kiedy pani wychodziła?
Ponieważ jako jedna z ostatnich opuszczałam Warszawę, nie mówię że ostatnia, więc było tak, że każdy szedł, nie wiedział dokąd, po co i w jakim celu, ale wiele domów, tam, gdzie znałam, stało. Kiedy z tułaczki wróciłam do Warszawy, to tych domów już nie było, chociaż Powstania już trzy miesiące, czy pół roku nie było, to te domy dopalały się, bo były zapalone przez Niemców. Niemcy najpierw okradali te domy, a później podpalali. Dziś im się przebacza wszystko, za te wszystkie draki, które robili.
- Proszę powiedzieć, czy była pani represjonowana w jakiś sposób po wojnie, za udział w Powstaniu?
Starałam się nie wchodzić nikomu w drogę i omijałam wszystko. Chociaż miałam dużo przyjaciół, wielu z nich nie żyje. Oni w ogóle nie bali się mnie i chcieli żebym była. Ja nikomu krzywdy nie zrobiłam.
- Czy na zakończenie chciałaby pani dodać coś na temat Powstania? Czy żałuje pani, że brała pani udział?
Nie, ja nie żałuję. Nie wszyscy wiedzą o tym, że przed rozpoczęciem Powstania, dwa czy trzy dni, była represja na mężczyzn. W ogóle żądali Niemcy, były ulotki, były wywieszki na murach, żeby na Placu Piłsudskiego czy gdzie indziej zbierali się Polacy, a ludzie wiedzieli, że po to żeby do obozu ich wepchnąć. Tam sto tysięcy Polaków miało być, a w międzyczasie poszło Powstanie. Nie wszyscy wiedzą o tym.
Warszawa, 7 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski