Maria Antonina Worowska „Rysia”
Flak, pseudonim „Rysia”, Batalion ,,Miłosz’’, Zgrupowanie ,,Sławbora’’, Warszawa Śródmieście Południe. Urodzona w Warszawie 5 sierpnia 1925 roku. Byłam sanitariuszką.
- Na początek poproszę panią o opowiedzenie, co pani robiła przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny byłam uczennicą najpierw szkoły sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu, ale tam dość krótko chodziłam, tylko, gdy tam mieszkaliśmy (pochodzę ze starej rodziny warszawskiej), później od III klasy szkoły podstawowej byłam uczennicą szkoły sióstr nazaretanek w Warszawie na ulicy Czerniakowskiej, wraz z moimi siostrami, a miałam jeszcze trzy siostry. Wojna zastała mnie, gdy miałam lat czternaście, 1 września w domu naszym na ulicy Zagórnej 8, niedaleko Czerniakowskiej, gdzie chodziłyśmy do szkoły. Wróciłyśmy po bardzo sielsko spędzonych wakacjach, zresztą każde wakacje były bardzo wspaniale przez rodziców naszych dla nas urządzane. Byłyśmy nad morzem w Orłowie i w Ciechocinku jeszcze dwa tygodnie. Z tym, że przyjechałyśmy trochę wcześniej, bo już były sygnały z Warszawy, że po prostu, jeśli opóźnimy przyjazd, to możemy w ogóle nie dojechać, bo zaczyna się mobilizacja i już zaczynały się wszystkie sprawy związane z 1 września, czy z oczekiwaniem na coś, co się zdarzy. Oczywiście Polacy nastrój mieli, tak jak wtedy pamiętam, bardzo entuzjastyczny, bardzo bojowy, uważaliśmy, że jesteśmy niezwyciężeni, że nasze wojsko da sobie radę, bo z napaścią Hitlera liczyliśmy się. Oczywiście były na ten temat dyskusje. Ja byłam świadoma tego jako czternastoletnia dziewczynka, ale nikt nie przypuszczał, że dojdzie aż do takiej klęski, jaką później przyszło nam przeżywać. Wojna zastała mnie jako uczennicę, uczennicę I klasy gimnazjalnej. Przyjechałyśmy i jeszcze wtedy nie wierzyłyśmy w to, że wojna może wybuchnąć, więc szykowałam się do II klasy gimnazjalnej, że będę znowu chodzić do sióstr. Miałam młodszą siostrę o półtora roku, która wtedy też ze mną chodziła do „Nazaretu” i jeszcze dwie młodsze siostry. Jedna w 1939 roku miała 6 lat, druga roczek. Ojciec mój był profesorem łaciny, greki i historii niemieckiego, Franciszek Flak, długoletni nauczyciel gimnazjum Władysława IV, bardzo znana postać w Warszawie, opisywana nawet później, działacz społeczny i w czasie okupacji również członek konspiracyjnej organizacji TON, czyli Tajna Organizacja Nauczycielska. Mama moja była ze starej rodziny warszawskiej, córka kupca, mieli dom artystyczny na ulicy Brackiej 20, rodzina dość zamożna, ale która własnymi siłami dorobiła się tego, co osiągnęła do 1939 roku. Byłyśmy wychowywane w bardzo patriotycznym duchu, tak jak zresztą większość młodzieży tamtego okresu, w duchu religijnym. Przede wszystkim chodziłyśmy do szkoły katolickiej, sióstr nazaretanek i jeszcze jako bardzo młode dziewczyny udzielałyśmy się w akcjach społecznych. Byłyśmy przygotowywane do roli kobiety, matki, ale również zwracając uwagę na wykształcenie. Bardzo duży nacisk położony był na edukację. Chodziłyśmy do szkoły muzycznej na ulicy Jasnej przy Filharmonii. Uczyłyśmy się języków od wczesnych lat młodości, nie tylko w szkole, ale i również poza szkołą, tak że akcent położony był i na wychowanie i wykształcenie. To jest to, co mogę powiedzieć o swojej młodości. Pamiętam dzień 1 września, jak nadleciały samoloty niemieckie, oczywiście to było w radio zapowiedziane szyfrem, wyszłyśmy na balkon. Wtedy mieszkałyśmy na Zagórnej, na drugim piętrze, tam był balkon, z niego był piękny widok na Wisłę i zobaczyłyśmy samoloty niemieckie. Ojciec nasz, zresztą major armii Hallera, przedtem major wojsk austriackich, bo ojciec pochodził z Krakowa, powiedział: „Jest niestety wojna, zaczęła się wojna.” Było to dla nas wstrząsem, że już widzimy niemieckie samoloty nad Warszawą, że już artyleria zaczęła działać, tak że już pierwsze przeżycia zaczęły się od 1 września. Później sytuacja w rodzinie zmieniła się o tyle, że nasi najbliżsi krewni, mężczyźni byli zmobilizowani i opuścili rodziny, udali się do swoich jednostek. Natomiast mój ojciec już nie podlegał mobilizacji, ale 17 września wyszedł z Warszawy na apel generała Umiastowskiego, żeby wszyscy mężczyźni opuścili Warszawę. Rodzina zdecydowała, że przeniesiemy się na okres działań wojennych z Zagórnej, z naszego mieszkania, czyli moja mama z czworgiem dzieci, na ulicę Bracką 20, gdzie moi dziadkowie mieli swoją firmę „Józef Adamczyk”, moja babcia ją prowadziła, miała wtedy 72 lata chyba, prowadziła ją do końca, a syn jej i brat mojej matki zostali zmobilizowani i musieli opuścić rodzinę, więc prosili, żeby rodzina się skoncentrowała przy jego matce, czyli przy mojej babci. Właściwie całe działania wojenne, wrześniowe przeżyliśmy na Brackiej 20. W czarną niedzielę 17 września Hitler zarządził całodzienny nalot na Warszawę, chodziło o złamanie ducha warszawiaków. Ponieważ obiecywał Niemcom, że 8 września już będzie defilada w Warszawie. My nie wiedzieliśmy, nie byliśmy świadomi, że już 17 września będzie zajęta druga część Polski i że wtedy już nasze siły obronne osłabną całkowicie, bo myśleliśmy, że walczymy tylko z Niemcami. Hitler wiedząc, że 17 września jest dla niego ważną datą, z tego względu, że połowa Polski będzie zajęta, zarządził nalot całodzienny na Warszawę. Oczywiście cały czas artyleria niszczyła Warszawę, tak że siedzieliśmy w schronie, siedzieliśmy w różnych pomieszczeniach, żeby chronić się od pocisków artyleryjskich. W tym domu była oficyna, gdzie był pałac hrabiów Brzozowskich, i tam właśnie stacjonowała część sztabu obrony Warszawy. Niemcy o tym wiedzieli, więc rzucali bomby na ten dom i dom się spalił na moich oczach, na oczach całej rodziny. Tak że majątek moich dziadków, wszystkich ludzi, którzy tam mieszkali, i mieli swoje firmy, stracili w ciągu jednego dnia wszystko. Ja to już zresztą opisałam w swoich wspomnieniach. Jedyne co mi się udało, jako dziewczynce czternastoletniej, bo tam cała rodzina była i mamy siostry, i dzieci tych sióstr, jako najstarszej wnuczce udało mi się uratować kilka drobnych rzeczy i wynieść rybki i kanarki, żeby one się nie spaliły. Później przeczekaliśmy tułając się w gościnach u różnych ludzi w okolicach ulicy Brackiej. Doczekaliśmy do dnia kapitulacji. Trzeba było czekać, nie można było się ruszyć gdzieś dalej, poza obręb, gdzie zastała nas wojna i tam przeżywaliśmy te wszystkie straszne chwile. Pamiętam, że jeszcze liczyliśmy na to, że ocalało mieszkanie mamy siostry na Żoliborzu, na Placu Inwalidów. Jak już niemieckie wojska wkraczały, to pozwolili ludności Warszawy się poruszać. Pamiętam wkraczanie wojsk niemieckich, wchodziły tutaj oddziały nie te, które walczyły, tylko oddziały świeże, wypoczęte, nie ci, co walczyli o Warszawę, o jej ujarzmienie, tylko zupełnie inne oddziały. To była straszna chwila. Oni wchodzili do Warszawy, a my szliśmy w drugą stronę na Żoliborz, ażeby dotrzeć do jedynego mieszkania, które uważaliśmy, że uratowało się, czyli mieszkanie młodszej siostry mojej mamy, cioci Zosi Dąbrowskiej. Rzeczywiście to mieszkanie na Placu Inwalidów uratowało się, tamten dom nie był spalony, nie był zniszczony. Oczywiście pociski artyleryjskie go naruszyły, ale na tyle, że można było w nim znaleźć schronienie, cała rodzina mogła znaleźć schronienie. Ponieważ rodzina była duża, więc ulokowaliśmy się u naszych przyjaciół na ulicy Czarneckiego, w jednej z willi. W tym czasie ja, jako najstarsza z rodziny, z tej dzieciarni, która była wtedy, poszłam zobaczyć jak wygląda nasze mieszkanie na ulicy Zagórnej 8, jak wygląda dom, czy my możemy wrócić. Zastałam tragiczny obraz, mianowicie w środek naszego domu wpadła bomba, tak że właściwie nie można było wrócić, można było tylko jedynie jeszcze ratować wiszące w powietrzu pokoje, które nie były jeszcze zrabowane. Tam zresztą ludzie pilnowali, tam na szczęcie nikt nie zginął, w piwnicy jakoś przetrwali. Trzeba było opróżnić mieszkania z tych rzeczy, które ocalały z ulicy Zagórnej i przenieść to. Jak już się sytuacja uspokoiła, jeżeli można mówić o uspokojeniu wtedy, to udało się nam kilka domów dalej na ulicy Czerniakowskiej chyba 174, znaleźć mieszkanie, które ktoś tam opróżniał, oczywiście za jakąś kaucją, ażeby nasze rzeczy uratowane tam przenieść i tam zamieszkać. Wtedy właśnie ojciec wrócił z wędrówki, tak że już rodzina była cała, przenieśliśmy się na ulicę Czerniakowską i tam dotrwaliśmy od listopada do jesieni następnego roku, albowiem ten dom na Czerniakowskiej został włączony do tak zwanej dzielnicy niemieckiej. Niemcy wyznaczyli sobie Łazienki od Alei Szucha, to zresztą są mapy i można to odtworzyć i również wyznaczyli szereg domów, tych lepiej wyposażonych, budowanych mniej więcej w latach trzydziestych, że miały windy, miały centralne ogrzewanie i tak dalej, były w lepszym standardzie, wyznaczyli jako domy dla swoich pracowników. Któregoś dnia, myślę że to był chyba listopad 1941 roku, przyszła do nas komisja złożona z Niemców i tłumacza, mój ojciec władał biegle niemieckim, więc nie było problemu, rozmawiał bezpośrednio, muszę powiedzieć, że Niemcy nas bardzo szanowali, bo bardzo lubili jak ktoś mówił po niemiecku i wtedy inaczej traktowali czy rodzinę czy tego człowieka. Ojciec z tego powodu uratował wiele osób z łapanki, ponieważ mówił znakomitym niemieckim i to jeszcze z akcentem austriackim, takim przez nich bardzo szanowanym. Więc ojciec z nimi rozmawiał, tłumacz był niepotrzebny i oświadczył nam potem, że niestety będziemy musieli w ciągu dwóch tygodni to mieszkanie opuścić, ponieważ będzie to dzielnica niemiecka i tu zamieszkają urzędnicy niemieccy. W tym mieszkaniu akurat cała rodzina była, ojciec, mama, nas czwórka i babcia jeszcze, ta której cały majątek się spalił. Zastanawialiśmy się, gdzie my w ogóle pójdziemy, bo już po tych przejściach wszystkich, gdzie możemy się znowu udać. Tak jakoś szczęśliwie los zrządził, że nie minęło 2 czy 3 dni, zjawia się jeden z członków tej komisji. Stał tam milczący człowiek, bo to było pięciu czy sześciu, kilku Niemców, kilku folksdojczów, ale rozmawiał Niemiec głównie i ojciec prowadził z nim rozmowę. Zadzwonił do nas, przedstawił się, że jest członkiem tej komisji i że to mieszkanie nasze jest jemu przydzielone, bo on jest folksdojczem i on pracuje w jakimś niemieckim urzędzie i po prostu Niemcy wyznaczyli to mieszkanie nasze dla niego. Ale on jak zobaczył rodzinę wielodzietną z babcią i w takim jakby strachu doszedł do wniosku, że on swego mieszkania nie będzie sprzedawał, a mieszkał w centrum Warszawy. Miał prawo sprzedać, a chciał nam odstąpić i prosił żeby ojciec z mamą udał się i zobaczył to mieszkanie, bo jednak byłoby mu przykro wyrzucić nas na ulicę. Tak że szczęśliwy zbieg okoliczności zdarzył się nam, że po prostu mogliśmy się przeprowadzić do bardzo ładnego mieszkania na ulicy Wilczej 29 A, w oficynie, w którym to mieszkaniu dotrwaliśmy do Powstania i z którego to mieszkania wyszliśmy już po Powstaniu. Tam przetrwaliśmy okupację, czyli okres od 1941 roku do 6 października 1944 roku, bo 6 października wychodziliśmy z Warszawy. Pod koniec byliśmy już w piwnicach, bo mieszkanie było zniszczone, w każdym razie okres okupacji przeżyliśmy w pierwszym okresie na Czerniakowskiej, a później na Wilczej w mieszkaniu po folksdojczu.
- Czy pani uczestniczyła w konspiracji?
Tak, uczestniczyłam w konspiracji, powiem szczerze, nie tak od razu, bo jakaś taka była sytuacja. Ja oczywiście bardzo chciałam, bo bardzo byłam aktywna w tych sprawach. W czasie okupacji chodziłyśmy na komplety. Siostry nazaretanki zorganizowały szkołę krawiecką, bo jak wiadomo tylko powszechne i zawodówki wolno było uruchomić. Tak się szczęśliwie dla sióstr złożyło, że przełożona była mistrzynią krawiecką, miała dyplom krawiecki i mogła to wykorzystać. Niemcy na to zezwolili, że jako mistrzyni krawiecka może założyć szkołę krawiecką. Pod tym szyldem, my pozorowałyśmy naukę krawieczyzny. Były organizowane komplety. Siostry organizowały to znakomicie, a równocześnie Niemcy zajęli właściwie trzy czwarte gmachu sióstr. Cała szkoła była zajęta na szkołę podstawową i to wszystko, co w konspiracji się odbywało, czyli komplety, mieściło się tylko w dawnej klauzurze. Siostry przeszły do bardzo niewielu pomieszczeń klauzulowych, a część klauzuli nam oddały na te sale, gdzie niby ta szkoła krawiecka i te komplety nasze konspiracyjne się odbywały. Tak że chodziłam na komplety. Każdego dnia, jak wychodziłam na komplety, to nie wiedziałam, czy wrócę, bo chodziłam z podręcznikami. Chodziłam Wilczą, na piechotę oczywiście, bo komunikacja była, ale właściwie mało się z niej korzystało, bo była niebezpieczna i poza tym nie było pieniędzy też na to, żeby jeździć tramwajem. Więc chodziłam na piechotę z ulicy Wilczej, Kruczą, Koszykową, później Agrykolą, gdzie były obstawione posterunki niemieckie. Obok tych posterunków wszystkich codziennie w jedną i w drugą stronę, oni nas widzieli.
- Pani chodziła sama czy z rodziną?
Nie. Ja chodziłam z siostrą i jeszcze z koleżanką, która tam mieszkała albo sama czasami chodziłam, to było różnie, to zależało jak wypadały zajęcia. Pamiętam, że rozmawiałyśmy po polsku i jakoś nie miałyśmy strachu, chociaż w każdej chwili przecież mogli nas zatrzymać, wylegitymować i od razu wywieźć do Oświęcimia czy w ogóle pod ścianę postawić i miałyśmy podręczniki, tak że bardzo ryzykowałyśmy, ale to może z tego względu, że człowiek nie miał takiej wyobraźni i ogromnego strachu w tym czasie. Teraz dochodzę do roku 1944. Cała konspiracja przeszła mi na uczeniu się na kompletach. Oczywiście o zaprzysiężeniu powiem. Ojciec mnie tam wciągnął, bo był już w TON-ie, 22 lutego 1943 roku byłam zaprzysiężona, a w międzyczasie odbyłam jeszcze kursy sanitarne w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Kursy te były zorganizowane dla tych osób, które już były w konspiracji, dla kobiet, dla dziewcząt. Były one kilkutygodniowe czy kilkumiesięczne, już nie pamiętam. Wiem, że chodziłam tam w jakieś popołudnia, odbywałam praktyki i pierwszy raz wtedy pokazywały nam siostry szarytki dzieci żydowskie ukryte, żebyśmy rozpoznały, żebyśmy umiały ukryć te dzieci żydowskie. Można je było rozpoznać poprzez obrzezanie. Jak Niemcy wejdą, będzie rewizja, to starały się te dzieci gdzieś tam ukryć między polskimi dziećmi, żeby ich nie wydać. Pamiętam, że nam objaśniały na czym to polega, bo przecież wtedy nie byłyśmy wprowadzone w te wszystkie sprawy, dokładnie tak jak teraz młodzież jest wprowadzona. Pierwszy raz zobaczyłam wtedy ślicznego chłopczyka żydowskiego uratowanego, obrzezanego. Pokazywały nam, żeby w razie czego jednak zwrócić na to uwagę, że jak będzie jakaś rewizja, czy będzie jakieś niebezpieczeństwo, żeby te dzieci szczególnie ukrywać, a wystawiać dzieci polskie, bo Niemcy na to ogromnie zwracali uwagę. Dużo dzieci żydowskich siostry szarytki tam wśród chorych, ukrywały. Przeszłyśmy wszystkie oddziały, i dziecięcy, i inne, tak że to przygotowanie sanitarne tam właśnie odbyłam w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Wracając jeszcze do mojej nauki, uczyłyśmy się normalnie i nie było żadnych ulg, zresztą mam wrażenie, że wszyscy ci, co przeszli konspiracyjne komplety, w jakimkolwiek gimnazjum, które prowadziło je, powiedzą, że nie było żadnych ulg. Wręcz odwrotnie, wszyscy się z bardzo wielkim zapałem uczyli, chociaż nie wiedzieli, czy przetrwają, ale mimo wszystko była ta nadzieja przetrwania i bardzo aktywnie tej nauce się oddawaliśmy. Maturę zdążyłam zdać jeszcze przed samym Powstaniem. Matura była u sióstr zarządzona, konspiracyjna, kwiecień - maj 1944 roku. To była ostatnia matura z tych konspiracyjnych. Była obawa, że być może nie odbędzie się. Dlaczego? Bo już front niemiecki tu się zbliżał i siostry dostały wiadomość, że część gmachu sióstr, nawet część tej szkoły podstawowej, której część oni już tam zajęli, będzie zajęta na szpital niemiecki. Więc była wielka obawa odbywać maturę. Postarały się siostry to zorganizować, żeby to było w takich warunkach, żeby młodzież nie odczuła tych strasznych niebezpieczeństw, żeby nas jakoś otoczyć pewnym parasolem ochronnym, żeby to w warunkach quasi normalnych się odbyło, w sali i tak dalej. Siostry obawiały się, że jeśli tam będzie usytuowany szpital niemiecki, to na pewno nie będzie matur], bo w każdej chwili może coś się stać i nas wszystkich wywiozą, i siostry, i nas, jakby stwierdzili, że odbywa się matura. Ale w ostatniej chwili przyszła wiadomość, że nie będzie to szpital niemiecki, tylko węgierski. Więc siostry przez pewne koła, prawdopodobnie watykańskie, czy inne, bo ci Węgrzy, to jednak była armia innego typu, katolicka, nawiązały jakiś kontakt, że oni nie będą tutaj wkraczać na ten teren, gdzie się coś będzie odbywało. Dzięki temu, że był szpital węgierski, nie niemiecki, mogła się odbyć nasza matura. [...] Siedziałyśmy i pisałyśmy maturę pisemną z polskiego, z angielskiego później, bo z języka się też pisało i był zawieszony dywan, żeby tłumił jakiekolwiek głosy, ale jednak głosy z tamtych sal, węgierskie i niemieckiej się słyszało. My musiałyśmy w ciszy to wszystko odbywać. Oczywiście były wszystkie władze kuratoryjne, bo przecież struktury państwa polskiego były i wszystkie działały w czasie okupacji, kuratorium i świadectwa, i wszystko. Nawet mam pamiątkowe zdjęcia, bo jeszcze zdążyłyśmy zrobić zdjęcia naszej grupy, całej klasy, z tych dni maturalnych. To są historyczne zdjęcia, już większość osób nie żyje, część w Powstaniu poległa. Matura przeciągnęła się mniej więcej do połowy maja. Zdałyśmy maturę i później już działam w konspiracji, załatwiałam pewne sprawy związane z moją funkcją.Do wybuch Powstania Warszawskiego byłam z rodziną i 1 sierpnia zastał mnie w domu, nie zdążyłam już dojść do punktu, który miałam gdzieś zaszyfrowany. Ponieważ dowiedziałam się, że jest tworzone zgrupowanie w Śródmieściu z osób, które nie dojechały, albo nie dołączyły do oddziałów i tam dołączyłam do zgrupowania pułkownika ,,Sławbora’’, które tworzyło się na ulicy Kruczej. Później już byłam sanitariuszką, konkretnie stacjonowaliśmy w Alejach Ujazdowskich. To jeśli chodzi o wybuch Powstania.
- Czy ktoś z pani rodziny też uczestniczył w Powstaniu?
Tak, uczestniczyła w Powstaniu moja siostra w „Baszcie”, ale ją zastało Powstanie na zgrupowaniu, na ulicy Nabielaka. Była łączniczką i przeżyła na Mokotowie. Była młodsza o półtora roku, Genowefa. Tamte siostry były młodsze i Powstanie przeżywały z rodzicami na Wilczej. Ale ja miałam taki komfort, że mogłam przez barykadę przejść do domu, co kilka dni, na Wilczą. Czasami piwnica była jakaś opróżniana, kisiele, nie kisiele, jakieś sprawy żywnościowe trzeba było dostarczyć. Głód był straszny, ale byliśmy do tego przyzwyczajeni. Dominujące przeżycia w czasie okupacji, to poza strachem, ja akurat tego strachu tak nie przeżywałam strasznie, chociaż zdawałam sobie sprawę, przecież widziałam ludzi powieszonych na ulicach, widziałam egzekucje prawie że, kiedyś z łapanki wyskoczyłam, natomiast więcej odczuwaliśmy głód straszliwy, bo byliśmy w okresie wzrostu przecież i zimno było. Zimy były straszne. Mieszkanie, które zajmowaliśmy miało centralne ogrzewanie, więc oczywiście ono było nieczynne, zorganizowaliśmy jakąś tzw. kozę w jednym z pokoi, gdzie się opalało czym się dało, ale też nie codziennie. Spać chodziłyśmy w dresach, nie w piżamach i butelki wkładałyśmy z gorącą wodą, które później musiałyśmy wyjąć w nocy, bo rano już zamarznięte. Do połowy tylko napełniało się wodą, bo rano były już zamarznięte, tak że taka była temperatura w pokoju. Trzeba było rano wstać, myć się i wyjść. No, ale to wobec sytuacji, że ludzie cierpieli w Oświęcimiu i na froncie, i wiedzieliśmy o tym, to z tego powodu nie boleliśmy nad sobą. Pamiętamy to jako przeżycia warszawskie.
- Wracając już do Powstania, jak wyglądała pani służba?
Moja służba wyglądała w ten sposób, że byłyśmy przydzielone do lekarza. Ja w tej chwili nie powiem, bo nie pamiętam, jaki to był lekarz, bo się zmieniali lekarze, niektórzy ginęli. Lekarz nam polecał, co mamy robić przy rannych, czy ratowałyśmy, czy nosze, no wszystkie czynności związane z ratowaniem rannych powstańców. Tak że szłyśmy na dany odcinek albo dawano nam rozkaz, że mamy pójść i ratować rannych. […] Dwa najbardziej dramatyczne przeżycia, bo wiem, że państwo też się tak o to pytacie. Dla mnie upadek Powstania, to na pewno i to większość powstańców powie, bo mimo wszystko jednak jakoś ciągle człowiek miał zakodowane, że to nie będzie, tak jak się stało. A drugi to był upadek Powiśla, dla mnie w mojej sytuacji, tam gdzie działałam, między 13 a 14 września. Dostałyśmy rozkaz, ja, moja koleżanka Hanka, pseudonim „Słucz”, Hanka Dąbrowska i Iza Borkowska, jej pseudonim Iza „Kamienna”, ona nie żyje. Wzięłyśmy nosze. Już dowództwo wiedziało, że wycofują się oddziały z Czerniakowa, z Czerniakowskiej z dołu do Śródmieścia. Był ostatni bastion obrony, to była willa Pniewskich, ona jest do dzisiaj na wzgórzu, na Książęcej zachowana, bo inne domy wszystkie były zburzone i są rozebrane. Kazano nam iść do willi Pniewskich i wszystkich rannych znieść. Tam była skarpa i trzeba było po skarpie ich znosić i tam był szpitalik, ewentualnie już do Śródmieścia, do nas, żeby ich ratować. Poszłyśmy z noszami do willi Pniewskich, oczywiście cały czas był obstrzał. Najpierw czołgałyśmy się w kopanym tunelu. Po przeciwnej stronie był Szpital Łazarza, szpital który zajęli Niemcy i cały czas na druga stronę skarpy strzelali i tą nawet świetlną amunicją, rzucali takie jakby lampiony, w każdym razie oświetlali to, żeby jakoś trafić w nas. My jakoś szczęśliwie się przeczołgałyśmy tunelem, wykopem, wdrapałyśmy się na wzgórze, gdzie była willa Pniewskich, słynnych architektów. Tam zastałyśmy oddział i rannych. Miałyśmy opatrunki, nie byli to ludzie bardzo ciężko ranni, ale trzeba było ich opatrzyć i trzeba było po kolei, kilkanaście osób znieść na noszach do szpitalika na ulicy Książęcej, a potem już dalej, tych co mogli chodzić to po prostu doprowadzano, a tych co nie chodzili, no to na noszach dalsza grupa brała. Byłyśmy pierwszą forpocztą, która zabierała z ostatniego bastionu, bo za chwilę Niemcy już mieli zajmować te regiony. Zresztą cały czas strzelał granatnik i cały czas czołg widzieliśmy za willą, który też ostrzeliwał, to był bezzałogowy czołg. Mieliśmy szczęście w tym całym wielkim nieszczęściu, bo mogłyśmy nie wyjść stamtąd w ogóle. Mianowicie w nocy pułkownik ale wtedy kapitan „Tarnawa”, nazywał się Reutt, przysłał saperów, którzy zrobili wykop na jedną osobę między willą Pniewskich a naszym przejściem na dół na skarpę, że można było się chronić przede wszystkim przed granatnikiem. Niemcy ustawili tam granatnik i ten granatnik co pewien czas ostrzeliwał ten wykop i w ogóle ten teren. Oczywiście już wiedziałyśmy kiedy należy przeskoczyć z tymi rannymi, z noszami, kiedy ten granatnik oni tam załadują, kiedy on nie działał, okresowo on nie działał. Całą noc szczęśliwie znosiłyśmy tych rannych na noszach ze skarpy i później do szpitalika i wracałyśmy przeskakując szczęśliwie przez ten przekop. Był taki moment rano, przybiegł łącznik i dał karteczkę dowódcy oddziału, który tam stacjonował, że mamy się w ogóle wszyscy wycofać. Rannych już chyba nie było, tylko my i reszta naszych akowców miała się z tego punktu wycofać, bo wiadomo było, że willa Pniewskich za chwilę padnie. Wtedy ten dowódca zadecydował, kto po kolei będzie przeskakiwał przez przekop, potem oczywiście zjeżdżał na brzuchu wśród listowia (na szczęście było dużo zarośli) i ratował się do wykopu na ulicy Książęcej, ażeby dalej iść potem do Śródmieścia. Przeszłam wiele przeżyć dramatycznych, trudno wszystko tak opowiadać, ale to był mój taki tragiczny moment. Przede mną skakał jeden jakiś młody chłopak, akowiec, i potem ja mam przeskakiwać przez przekop, już bez noszy. Wskoczyłam do tego przekopu i zastałam jego już nieżyjącego. Akurat nieszczęśliwie ten granatnik tak go uderzył, że całą głowę miał już rozpłataną, więc musiałam na tyle się zmobilizować, bo ten przekop był na jedną osobę, że musiałam jeszcze tego stygnącego człowieka wziąć za ręce, przeciągnąć, bo już nie było możliwości ratować, położyć go gdzieś dalej na trawie, żeby uwolnić przekop od niego, bo inni też potem musieli tamtędy się przedostać i potem zjechać na brzuchu, przeczołgać się do wykopu i potem do szpitalika, później tych rannych, którzy jeszcze chodzili wziąć pod rękę i przeprowadzić, bo jeszcze taką funkcję musiałam wykonać, moje koleżanki również. Tam właściwie, muszę powiedzieć, że zanim wskoczyłam do tego przekopu, to już się żegnałam z życiem. Już myślałam, że sytuacja jest taka, że my stamtąd nie wyjdziemy i już właściwie odmawiałam modlitwy na wypadek śmierci. Tu już wiedziałam, że jest taki moment, że chyba z tego nie wyjdziemy. Tutaj uważam, że byłam uratowana, w pewnym sensie, bo gdybym wcześniej skoczyła, to by mnie to spotkało. To był taki tragiczny moment, który do dziś pamiętam i za tego człowieka jak i za wszystkich powstańców, bardzo się modlę. Byłam tam wtedy ranna też, ale to już tak raczej nie bardzo groźnie. Wszystkie wróciłyśmy, na szczęście, poza chyba tym jednym, który zginął w przekopie, wszyscy się wycofali z willi Pniewskich. Ale co jest ciekawe, czytałam teraz ostatnio, bo tam jest Muzeum Ziemi w willi Pniewskich i tam na marmurze jest plama krwi, do dziś nie mogą tego zetrzeć. Jest pamiątka po Powstaniu z tego dnia, tak przypuszczają. [...]Potem Powiśle padło i już zostało tylko Śródmieście, aż do kapitulacji. To jeśli chodzi o dramatyczne przeżycie naszego patrolu sanitarnego. [...] Jeszcze następne przeżycie. Barykada była na ulicy Wilczej, róg Alei Ujazdowskich. Dostaliśmy wiadomość, że kanałami z Mokotowa wycofuje się „Baszta”. Wiedziałam, miałam takie wiadomości, że mój brat cioteczny, czyli mojej mamy siostry syn - porucznik Dariusz Dąbrowski, jest na Mokotowie w „Baszcie” i że prawdopodobnie idzie kanałami, bo były jakieś takie wiadomości, przekazy, razem ze swoim przyjacielem Jerzym Stawińskim, to ten, który pisał scenariusze: „Kanał” i tak dalej. Oni byli z gimnazjum Poniatowskiego dwaj koledzy, przyjaciele. My byłyśmy tam zaangażowane do wyciągania tych ludzi z włazu, to zresztą co w filmach jest pokazywane tak realistycznie, ci ludzie oblepieni tym wszystkim, ledwo żywi, ociemniali przede wszystkim, więc wyciągaliśmy ich. Oczywiście tak jak można było, doprowadzało się ich do czystości, przecież wody też prawie nie było i rzeczywiście wyciągnęliśmy również i Dariusza pseudonim „Bożydar”, był odznaczony Krzyżem Virtuti Militari. On jako ociemniały został doprowadzony przez barykadę do moich rodziców na Wilczą, akurat moja mama była jego chrzestną matką, bardzo byli ze sobą związani emocjonalnie. Dostarczyliśmy go, on nie widział nic, z tych wyziewów był tak porażony wzrok, że większość zresztą zaniewidziała, ale tam jakiś lekarz się pojawił i powiedział, że to jest chwilowe, że to przejdzie. Ja go musiałam zostawić, bo musiałam wrócić na posterunek, mama tam się już nim zajęła w piwnicy, bo rodzice i wszyscy mieszkańcy tego domu byli w piwnicy wtedy. Później przyszłam na drugi dzień, bo miałam służbę, zastałam przed wejściem do piwnicy, dziura była i schody, jego wszystkie rzeczy rzucone tam, no bo nie było gdzie, a potem się spaliło. Na szczęście było w co go przebrać, bo po prostu w tym by nie mógł chodzić. Już trochę widział, na razie był w ciemności. Pamiętam, że na Matejki to były domy, które mieli Niemcy w czasie okupacji i tam jakoś powstańcy otworzyli piwnice i znaleźli budynie, różne kisiele firmy niemieckiej Meinla. Więc zaczęliśmy szybko robić sobie kisiele, no bo coś trzeba było robić, woda jakoś tam się znalazła. Nic nie mogłam mu przynieść do jedzenia, zrobiłam cały garnek kisielu wspaniałego i słodkiego, bo to było słodzone, oczywiście erzacem, czyli cukrem sztucznym. Przyniosłam cały ten garnek kisielu i on tak był szczęśliwy, bo to takie orzeźwiające było i powiedział mi: „Słuchaj, to co przeżyliśmy, to piekło Dantego.” Tak porównał to, te kanały i prosił mnie, żebym następnym razem też przyniosła mu przez tą barykadę te kisiele. Pamiętam ostatnie nasze spotkanie, bo potem wyszedł już z Warszawy i mówi: „Proszę cię bardzo, żebyś poszła na ulicę Kruczą, tam jest nasz sztab „Baszty”, już ci którzy wyszli się tam konstytuowali, do Jurka Stawińskiego i żebyś powiedziała, że ja jestem tu, bo ja nie wiem, czy ja pójdę do niewoli, czy pójdę z ludnością cywilną.” Bo to też były takie decyzje ostateczne, czy iść z oddziałem, wprawdzie Niemcy już uznali, że Armia Krajowa ma prawa kombatantów, ale jednak do końca nie było to pewne, baliśmy się. Nie mogłam następnego dnia, tylko jeszcze następnego pobiegłam na Wilczą do domu, już go nie zastałam, już wyszedł, to znaczy dostał rozkaz widocznie stamtąd i prosił, żeby mnie pożegnać, pożegnał się z całą rodziną, z mamą z moim ojcem i z moimi dwiema siostrami. Jedna siostra była z nim, ale ona kanałami nie przeszła bo była ranna i to już jest odrębna opowieść, która zresztą jest już udokumentowana. Wyszedł razem ze swoim oddziałem do niewoli. Dojechali do Murnau, on miał przestrzelone płuco. Zanim wszedł do kanału to został raniony, ale lekceważono to początkowo, uważano że rana nie jest poważna. My też jemu owijałyśmy tą ranę i jakiś opatrunek mu zrobiłyśmy. Okazało się, że w drodze do Murnau bardzo to się wszystko zaogniło. On potem pisał w listach z obozu, że gdyby nie lekarz niemiecki, który się nim od razu zajął, to kto wie, jakby dalsze losy jego się potoczyły. To taki odrębny wątek, jeśli chodzi o moją rodzinę. A teraz sprawa wyjścia z Powstania, jak wyglądała sprawa kapitulacji.
- Może jeszcze o Powstaniu. Jak wyglądało pani życie codzienne?
Życie codzienne, to według rozkazu. Przede wszystkim jeszcze jedna rzecz, to myślę, że wszyscy powstańcy powiedzą, snu, ogromne niedospanie. Szczególnie, że człowiek był młody, więc czasami na siedząco dosypiał. To był dzień według rozkazu, noc według rozkazu. Był rozkaz poszłyśmy po rannych, był rozkaz poszłyśmy do szpitalika, robiłyśmy to, co lekarz kazał i to co umiałyśmy. Jedzenie jak zdarzyło się, to było, jak nie było, to nie było, to się głodowało. Woda, ja akurat po wodę nie stałam, bo były inne osoby cywilne, które się tym zajmowały. Mogę to powiedzieć w takiej zbitce, że głodowaliśmy wszyscy i że ciągle musieliśmy się chronić, bo człowiek był świadomy, tu granatnik, tu „krowa”, tu artyleria. Mniej może baliśmy się na naszych stanowiskach tych bomb, chociaż jednak zaryzykowali Niemcy i zniszczyli kościół świętego Aleksandra, bo wiedzieli, że nie mogą blisko swoich stanowisk bombardować, to znaczy rzucać bomb, bo często ta bomba jednak trafia w nich. Tak się zdarzało i później już zaniechali. Ale „krowy” były, „krowy” były straszne, to były pociski, które raz że straszyły samym swoim gwizdem, świstem najpierw, a później rozrywały wszystko po kolei. One były strasznie niszczące, tak że jak człowiek to usłyszał, to już musiał się gdzieś chronić. To był łut szczęścia, albo przeżył, albo nie przeżył. Tak wyglądało życie. Jak wychodziłam z Powstania, to miałam dyzenterię, z tego głodu, z tego niedożywienia.
- Jeszcze do Powstania wracając. Czy czytała pani jakąś prasę w czasie Powstania?
Tak, codziennie były czytane biuletyny, rozkazy docierały. Bo ja byłam jeszcze w o tyle lepszej sytuacji niż w innych regionach, że u nas, do końca, do kapitulacji, wiele struktur było czynnych, działało. Przecież właściwie kapitulowało głównie Śródmieście, ze Śródmieścia wychodziła Armia Krajowa, tak że my byliśmy na bieżąco w tych wszystkich sprawach. Jeszcze zrzuty były. Też kilka zrzutów odebraliśmy, trafionych, nietrafionych, ale też to przeżywaliśmy, te amerykańskie i polskie samoloty, które nadlatywały i później zrzuty radzieckie przed samym końcem rzucali nam, to też w pamięci mi zostało.
- Czy brała pani udział w życiu religijnym?
Tak, oczywiście. Były msze, oczywiście pogrzeby. Jak najbardziej. Kapliczki były w prawie każdym podwórku. Wszyscy ludzie bardzo się modlili. Nie było ludzi niemodlących się w czasie Powstania. Nie mogę powiedzieć, ja nie mam takich wspomnień, w tym rejonie, gdzie działałam jako sanitariuszka, potem w okolicy mojego domu, żeby ludzie narzekali na Powstanie, raczej z determinacją przyjmowali, już wiedzieli że nas wykańczają, ale nie było tego, co niektórzy wspominając podają, że przeklinali, czy jakoś bardzo niechętnie się odnosili do akowców, ja takich przeżyć nie miałam.
Tak pomagali, bardzo pomagali. Mam wspaniałe wspomnienia jeśli chodzi o relacje z ludnością cywilną. Śródmieście było enklawą, to na pewno inaczej wyglądało na Starówce, na Mokotowie, na Powiślu, gdzie działy się rzeczy bardzo dramatyczne, bo padały te regiony i to były już momenty ekstremalne. Śródmieście właściwie przyjęło kapitulację.
- Jak pani pamięta żołnierzy nieprzyjacielskich?
Mieliśmy naprzeciwko Sejmu nasze stanowiska i tam w oknach oni mieli worki, stanowiska cekaemów, to głównie byli własowcy. Sejm obsadzony był własowcami, więc przekleństwa, strzelanie straszne. Czuło się straszną nienawiść własowców. Do nas przeszła grupa Kabardyńców. Któregoś dnia zgłosili się, uciekli z formacji własowskich chyba, w każdym razie zgłosiło się kilkunastu Kabardyńców, byli oni z Kaukazu. Jeden z nich mówił po rosyjsku i on prosił, że oni chcą walczyć razem z nami, że oni popierają nas, po prostu zdradzili swój oddział w cudzysłowie. Niestety tragedia się stała. Bardzo gościnnie ich przyjęliśmy, nakarmiliśmy ich, czym można było. Oni powiedzieli, że wszystko będą robić, aby tylko tą wolność czuli. Jakoś odebrali dobrze nasza walkę i widać było, że byli przymuszeni do walczenia po tamtej stronie. Nie mogę sobie sprecyzować dokładnej daty, ale wydaje mi się, że było to na początku września. […] Prosili, żeby skierować ich do jakichś prac pomocniczych czy innych, bo właściwie byli bez broni. Z wielkim entuzjazmem przyjęliśmy ich i oni też, widać było w ich oczach wielką radość, że są po dobrej stronie. Tak my to odczuliśmy. Dowództwo nasze skierowało ich na ulicę Matejki, bo tam miał być robiony przekop. Od czasu do czasu, jak coś się zwaliło, trzeba było robić przekopy, żeby komunikacja mogła być w dalszym ciągu utrzymywana. Tak nieszczęśliwie, widocznie namierzyli ich, będąc vis-a-vis, wiedzieli oczywiście o ich zdradzie, ci własowcy, którzy byli w Sejmie i tam zaczęli w ten przekop walić, nie wiem czy artylerią czy z cekaemu, w każdym razie wszyscy zginęli. Pamiętam, że podszedł do mnie, zanim oni poszli tam wykonywać ten przekop, jeden z nich i dał mi na karteczce pisany cyrylicą, więc wtedy dla mnie nieznanymi literami, adres, że jak zginie, to żebym zawiadomiła rodzinę. Mam do dziś wyrzut sumienia, bo w tej zawierusze powstańczej, ta kartka gdzieś mi zginęła. Może zapamiętałabym, gdyby to było w alfabecie łacińskim, ale cyrylica dla mnie w tym czasie była w ogóle nieznanym alfabetem i niestety nie mogłam tego uczynić. Ale prawdopodobnie dowództwo miało ich dane, tak że te dane zostały gdzieś tam przekazane rodzinie w późniejszym czasie o ich tragicznym zgonie wtedy w tym przekopie. To taki też moment, który zapamiętałam z tego okresu, który bardzo wszyscy przeżyli. Pochowaliśmy ich na niedaleko położonym podwórku. Ojciec mój całe Powstanie był w obronie cywilnej, bo starsi panowie działali w obronie cywilnej. Ojciec też kopał mogiły na Wilczej i też pomagał przy chowaniu zmarłych, prawie całe dwa miesiące tym się zajmował, łącznie z innymi osobami. To, jeśli chodzi o moje wspomnienia szczególne z Powstania Warszawskiego. Teraz zbliżyliśmy się już do momentu kapitulacji. Opowiedziałam jak wyszedł mój brat cioteczny, nie żegnając się, który z kanałów był wyratowany. Po kapitulacji szykowaliśmy się już do wyjścia z Warszawy. Wszelkie działania wojenne już ustały, bombardowania, naloty, odczuwało się, że już jest zawieszenie broni. Każdego dnia grupy akowców wychodziły obok Politechniki jak i w innych miejscach. Ludność cywilna też się szykowała, bo latały samoloty i ulotki były zrzucane, że ludność ma się przygotować do wyjścia z Warszawy, bo Warszawa będzie broniona, różne podawali powody. W każdym razie, mamy opuścić miasto. My również, będąc na Wilczej, w tej ruinie, w piwnicy, powoli szykowaliśmy się do wyjścia. To był 3 lub 4 październik, nagle zjawiła się w naszym domu jakaś pani, która zaczęła bardzo głośno się pytać: „Gdzie jest rodzina profesora Franciszka Flaka?” Sąsiedzi ojca wywołali, ona dała ojcu karteczkę i powiedziała, że jest pielęgniarką ze Szpitala Dzieciątka Jezus, który to szpital notabene był we władaniu Niemców, ale mogła wyjść, bo po kapitulacji jakoś udało jej się wyjść. Na tej karteczce ojca uczeń, doktor Bednarski, późniejszy wiceminister, napisał: „Panie profesorze, pana córka jest ciężko ranna. Jest pod moją opieką w szpitalu. Jeśli państwo będą wychodzić z Warszawy, to proszę taką trasę wybrać, żeby zahaczyć o Szpital Dzieciątka Jezus” i podpisał się, więc już ojciec się zorientował, o kogo chodzi. To był dawny ojca uczeń już skończony lekarz. Ojciec miał wielu uczniów i bardzo oddanych, utrzymujących kontakty i wtedy i później. Zdecydowaliśmy, że wychodząc z Warszawy pójdziemy do szpitala zobaczyć, co się dzieje z Genią, czyli z moją młodszą siostrą, która walczyła w pułku „Baszta” jako łączniczka. Ja się szykowałam do wyjścia z moim oddziałem, w ogóle nie było mowy, że ja wychodzę z ludnością cywilną. Rodzice z moimi siostrami wychodzą normalnie, z ludnością cywilną, coś sobie przygotowują, co mogli unieść, a nic nie mieli, wszystko było zniszczone, zbombardowane. A ja miałam wyjść z oddziałem i był wyznaczony dzień, chyba 5 października na wyjście naszego oddziału, etapami wychodziliśmy. Pamiętam, że całą noc przygotowywałam sobie na blacie kuchni podgrzewanej płomieniem z papierów, które były, placki na drogę, no bo nie wiedzieliśmy, czy będziemy w ogóle mieli cokolwiek do jedzenia i dokąd idziemy, czy dadzą nam coś jeść i pić. Też jakąś wodę organizowałam, żeby mieć na przetrwanie, zanim do obozu jenieckiego dotrzemy i jakieś osobiste rzeczy. Rano z mamą poszłam do mojego dowództwa na ulicę Kruczą, do porucznika, już nie pamiętam jego pseudonimu. Pożegnałam się z rodziną, a mama miała mnie tylko odprowadzić na ten punkt, z którego miałam wyjść z moim oddziałem, jako sanitariuszka.
- Miała pani kontakt z rodziną w czasie Powstania?
Cały czas miałam kontakt. Miałam to szczęście, że byłam w Śródmieściu, rodzina na Wilczej mieszkała, przez barykadę przebiegałam i miałam kontakt z rodziną na co dzień. Poza siostrą, która była na Mokotowie i nic nie wiedzieliśmy dwa miesiące, poza tą wiadomością, która przyszła w pierwszych dniach października, po kapitulacji, że siostra jest ranna w szpitalu i ojca uczeń, doktor Bednarski odczytał z jej kenkarty i skojarzył sobie nazwisko, skojarzył adres i dlatego dał nam znać. Też nie wiedział, czy to dotrze, czy my żyjemy, czy jesteśmy, no ale na szczęście tak się stało, że był ten kontakt. Moja mama w tym momencie nie uzgodniwszy zupełnie tego ze mną, zwróciła się do porucznika i poprosiła go, czy ja mogę wyjść z ludnością cywilną. Byłam wtedy ranna, miałam obwiązaną głowę. Czy ja mogę wyjść z ludnością cywilną, dlatego że mój ojciec jest bardzo słaby, chory, całe dwa miesiące chował rannych i w ogóle działał i są dwie młodsze siostry i mama też jest wykończona, więc jedyną ostoją rodziny jestem ja. Jeśli ja wyjdę z powstańcami, to mama się bała, że ich los będzie ciężki, trudny i czuła we mnie tą ostoję. Porucznik powiedział, że oczywiście, ja muszę się tylko odpowiednio przygotować, ubrać, żeby mnie nie rozpoznali jako powstańca. Muszę beret włożyć na ten bandaż jak będę szła, dał pewne instrukcje, wypłacił mi żołd i dał mi legitymację akowską. Były oczywiście żołdy dawane wszystkim. Byłam zaskoczona, będąc posłuszną córką, znając sytuację rodzinną, nie oponowałam, chociaż, powiem szczerze, że później żałowałam całe życie, że nie wyszłam z oddziałem. Na pewno bym nie wróciła, z moim nastawieniem, gdybym wyszła z oddziałem, znalazła się w niewoli niemieckiej gdzieś tam, na przykład tak jak mój brat cioteczny w Murnau, to na pewno bym do Polski nie wróciła. No, ale trudno przewidywać losy, widocznie miało być inaczej. Ja wobec tego wróciłam do domu, z tymi podpłomykami i z tym wszystkim, co przygotowałam i zaczęłam całą rodzinę przygotowywać do wyjścia. Wtedy, gdy się przygotowywaliśmy przyszedł oddział niemiecki, uzbrojony, z zapalającymi bombami, widać było, że mieli jakieś ładunki wybuchowe przy sobie, granaty i pytają: „Kto mówi po niemiecku?” To był oddział, który nie mówił po polsku, oni uważali, że Polacy powinni rozumieć język niemiecki. Ojciec oczywiście wyszedł i powiedzieli że musimy wychodzić w ciągu najbliższych dwóch dni, dlatego, że ta cała ulica będzie palona. Zgodnie z rozkazem Hitlera, wszystkie domy, które ocalały będą albo burzone albo palone. To przyspieszyło jeszcze nasze zbieranie się do wyjścia. Jeżeli dobrze pamiętam, 6 października wyszliśmy z Warszawy. Po drodze wstąpiliśmy do Szpitala Dzieciątka Jezus, który był szpitalem opanowanym przez Niemców i ranni akowcy byli ich jeńcami, moja siostra również. Ojciec od razu zapytał się doktora Bednarskiego o moją siostrę. Doktor Bednarski też był jeńcem, tam działał, ale był jeńcem niemieckim, bo tam go zastało Powstanie, doprowadził nas do Sali, gdzie leżała moja siostra i ona była bardzo ciężko ranna. Poznała nas, chociaż była w bardzo wysokiej gorączce i właściwie można powiedzieć, że przez niego uratowana. Wtedy, gdy zwożono rannych z Mokotowa, ją wydobyto z jakiego miejsca, gdzie ona leżała ciężko ranna. W pierwszym momencie rzucili ją podobno na wóz, i to Polacy musieli, bo Niemcy zaangażowali Polaków do oczyszczania Mokotowa z rannych i z zabitych. Ją rzucili jako nieprzytomną na wóz, gdzie byli zabici. Ale ten Polak, który ją rzucał tam, stwierdził, że ona oddycha, więc w ostatnim momencie przerzucił ją na drugi wóz, gdzie znajdowali się ranni, których wieziono właśnie do Szpitala Dzieciątka Jezus i to ją uratowało (zresztą on potem ją rozpoznał, spotkał i rozmawiali o tym). Wtedy jak ona znalazła się w Szpitalu Dzieciątka Jezus, jako bardzo ciężko ranna, była i w nogę, i w rękę, i w pierś ranna, zostawiono ją na korytarzu, tak jak ona pamięta i siostra szarytka z gromnicą odmawiała już modlitwę za konających, za grupę ludzi, których już raczej mieli nie ratować, bo uważali, że nie da się ich uratować. Ona w tym przerażeniu zobaczyła siostrę szarytkę nad swoim łóżkiem z gromnicą i modlącą się, zaczęła straszliwie wrzeszczeć, że ona nie chce umierać, a miała piętnaście, szesnaście lat. Wtedy przechodził doktor Bednarski przez tą salę. Ona leżała w kombinezonie, nawet jej kombinezonu nie zdjęli jeszcze i miała kenkartę. Wyjął jej kenkartę, zobaczył nazwisko, zobaczył adres, kazał od razu przenieść do innej sali i zaczęli ją ratować. Wtedy właśnie, jak już miał możliwość po kapitulacji, posłał pielęgniarkę z wiadomością, że ona jest i że jest uratowana. Czyli on ją właściwie uratował, ale kilka razy zresztą była tak ratowana w czasie swoich przeżyć powstańczych. Udało się nam być z nią kilkanaście minut dosłownie, bo długo nie można było, ale na tyle, że akurat przyszedł doktor Bednarski, bardzo serdecznie się z ojcem przywitał i ojciec prosił go, ponieważ takie było zamierzenie, oczywiście nie wiedzieliśmy, czy będzie mogło być zrealizowane, że będziemy udawać się do Krakowa, do ojca rodziny, ojciec pochodził spod Krakowa, żeby tam przetrwać, bo jeszcze te ostatnie miesiące się spodziewaliśmy wojny. Prosił bardzo, że jeśli będą transporty rannych kierowane, ażeby on jakoś pokierował naszą siostrę do Krakowa. Tak się rzeczywiście stało. Nam się udało dotrzeć do Krakowa. Oczywiście były to dramatyczne chwile samego wyjścia z Warszawy. Obok kościoła Jakuba na Placu Narutowicza pamiętam, że były całe stosy trupów spalonych, kości spalonych, straszne robili rzezie na Ochocie i trupy po prostu podpalali, całe sterty spalonych kości leżały. W pewnym momencie mamy przyjaciółka, pani generałowa Kusiowa, bardzo zaangażowana w konspiracji, szalenie zorganizowana, szła z nami, bo ona zresztą całe Powstanie była z nami, a miała przy sobie zawsze na wszelki wypadek litr spirytusu czy wódki dla Niemców zakonspirowane, bo wiedziała że trzeba będzie przekupić, żeby jakoś się wyratować z tej opresji. W pewnym momencie widocznie wypatrzyła jakiegoś Niemca, do którego uważała, że może podejść, bo przecież nie do każdego, mogła być od razu rozstrzelana z tą propozycją, pokazała mu tą gorzałkę, tą wódkę, ona też znała niemiecki i on w tym momencie zrobił jakiś ruch, że naszej całej rodzinie z nią pozwolił wyjść z tego szeregu i schować się w jakimś domku na trasie. Po prostu dalej już nie szliśmy razem z tymi wszystkimi osobami, które szły do Pruszkowa, to jej zawdzięczamy, bo moja mama ani ojciec by na to nigdy nie wpadli, takiej rzeczy nie mieli i tak byśmy szli do Pruszkowa. Tu nam się udało. Rzeczywiście wyskoczyliśmy z tego, gdzieś na trasie, to było koło Raszyna, pod Warszawą w jakimś opuszczonym domku. Schowaliśmy się w sadzie zanim się ściemniło, ale teraz była sprawa, żeby w ogóle się stamtąd wydostać, bo byliśmy w takiej trochę matni. Ojciec mój zorientował się, że chodzi tam kolejka, która rozwozi robotników. Niemcy angażowali ludność miejscową, podwarszawską do sypania okopów i tak dalej. Podeszliśmy do stacji tej kolejki, nie pamiętam czy w Raszynie czy gdzieś indziej i udało nam się na ostatni już wagonik wejść i dojechać do Milanówka. W Milanówku już zorientowaliśmy się, że działa tam tak zwane RGO, czyli Rada Główna Opiekuńcza i właśnie tam była willa przy stacji, gdzie powstańców przenocowywano, opiekowano się. Ojciec mój z dwiema moimi młodszymi siostrami poszedł do tej willi i tam przenocowali, a ja z mamą gdzieś na klatce schodowej, w jakiejś opuszczonej willi. Po prostu tam był tłok, duszno i nie bardzo widziałam się, że mogę tam nocować. Rano ojciec się dowiedział, że wszyscy ci, którzy nie pochodzą z Warszawy, to mogą się starać o wyjazd poza Warszawę, a ojciec miał miejsce urodzenia Kraków w kenkarcie, to było bardzo ważne. Ojciec wykorzystał to, poszedł do niemieckiego urzędu w Milanówku, powiedział, że chce wracać do rodziny, do Krakowa, właściwie pod Kraków, ale to był Distrikt Krakau i żeby otrzymać dla rodziny przepustkę i bilety do Krakowa. Udało się ojcu. Znał niemiecki, więc to też było duże ułatwienie, bo tam siedzieli też Niemcy. Jeszcze wtedy nie zaczynała się nagonka na Powstańców, to były pierwsze dni, bo później to już zaczynało być bardzo źle z powstańcami. Czekaliśmy dwa, lub trzy dni na odpowiedni pociąg, na te wszystkie zezwolenia, żeby móc pojechać. Znowu rozegrał się dzień dramatyczny. Rano weszliśmy na dworzec, na peron w Milanówku, już wiedząc, że są trzy pociągi do Krakowa, z przesiadką oczywiście, nie od razu bezpośrednio i że na któryś musimy się zabrać. To było wcześnie rano. Ale nam powiedzieli, że już zaczyna się łapanka na powstańców i że już w willach Niemcy wyłapują i wywożą tych ludzi, którzy mają kenkarty z Warszawy. Już zaczęła się obława. Wiedzieliśmy, że to są ostatnie godziny, kiedy może udać się nam do pociągu wejść, to jakoś wyjedziemy i unikniemy wywozu dalszego do obozu, bo to nam groziło. Siedzieliśmy na tej stacji, bardzo wcześnie rano, zajechał jeden pociąg załadowany Niemcami ze wschodu, że szpilki nie można było wetknąć, oni już się ewakuowali i mowy nie było żeby się dostać. Więc musieliśmy zrezygnować, nie mogliśmy wejść do tego pociągu. Za godzinę był następny, mowy nie było również. Jeszcze był tylko trzeci pociąg, też chyba po godzinie i ojciec mój zwrócił się wtedy do kolejarza, dał mu widocznie jakieś pieniądze, powiedział: „Proszę pana, jak będzie następny musi, pan coś zrobić, żeby nas załadować do Krakowa.” Nadjeżdża trzeci pociąg, a widzimy, że już na peron wchodzą Niemcy i legitymują. My jesteśmy gdzie lokomotywa, a oni są na końcu dworca. Tak że za kilkanaście minut, jak pociąg odjedzie i my się nie zabierzemy, to już na pewno nas zgarną. Nadjeżdża pociąg, też nie ma nadziei, żeby wejść, drzwi, wszystko pozapychane Niemcami i Polakami (w czasie okupacji był taki zwyczaj często, że przed lokomotywą, była lora i tam często jeździli Polacy, ci co wozili słoninę i różne rzeczy, tam się pchali). On w ostatnim momencie, już pociąg prawie ruszał, nas wszystkich tam wepchnął na lorę, przed lokomotywą. Prawdopodobnie, że chyba maszynistą był Polak, bo Niemcy zobaczyli to, że grupa ludzi, nie tylko my, ale jeszcze kilku innych wsiadło na tą lorę w biegu pociągu, zaczęli krzyczeć:
Halt! Halt!, a ten Polak im pokiwał i śmiał się. Szczęśliwy był, że tu uratował trochę ludzi. Tak z wieloma przygodami dojechaliśmy do Piotrkowa Trybunalskiego. Tam przesiadaliśmy się, ale już byliśmy poza obrębem tej nagonki, która zaczynała się pod Warszawą na uciekinierów z Powstania. Dojechaliśmy do rodzinnej ojca miejscowości, to była pod Krakowem wieś Bodzanów, tam nas bardzo serdecznie rodzina ojca przyjęła i tam przeżyliśmy do wejścia wojsk sowieckich. U rodziny ojca znaleźliśmy schronienie. Zastaliśmy tam też babcię z Żoliborza, ta babcia, która najpierw była z nami, później była u innej cioci i potem z Żoliborza Niemcy też ich wygnali, ale to już osobny jest wątek tejże mojej babci kochanej.
Następny fragment życiorysu, to jest: co po okupacji? Zanim jeszcze wkroczyły wojska sowieckie do Krakowa, to udawałam się raz czy dwa razy na piechotę, bo nie było jak, na Czerwony Prądnik, bo tam leżała moja siostra w szpitalu, gdzie dzięki doktorowi Bednarskiemu została przewieziona, łącznie z innymi jeńcami z Warszawy i tam do końca też było dowództwo niemieckie. Ona była traktowana, łącznie z innymi Polakami z Powstania jako jeniec wojenny. Nawet pewne grupy wywieźli Niemcy z tego szpitala do obozów, lżej rannych w tym czasie. Ją też to miało spotkać, ale niemiecki lekarz zabronił. Był moment, że też był transport do Niemiec, lżej rannych osób, ale tak jak ona mi opowiadała, to lekarz niemiecki, który się nią opiekował zabronił, bo ona była w takim stanie, że uważał, że nie może jej wypuścić. Okazał się człowiekiem uczciwym, w tym sensie, że nie wydał jej na poniewierkę. Bo gdyby pojechała do obozu, no to niewiadomo, jak by się jej losy potoczyły, a tu jednak była pod opieką rodziny. W okresie jeszcze do wejścia wojsk Armii Czerwonej do Krakowa, ojciec jeździł kilkakrotnie, na przepustki oczywiście, spod Krakowa do Krakowa, do szpitala, do Czerwonego Prądnika z chlebem, mlekiem, tym, co można było wtedy zorganizować, ażeby ratować ją w tym szpitalu, w sensie żywności, opieki, jakiejś troski, że rodzina jest w kontakcie. Później, jak już weszły wojska amii czerwonej, straszliwy mróz był, my z młodszą siostrą zrobiłyśmy tych dwadzieściakilka kilometrów, żeby zobaczyć, co się dzieje, czy jej nie wywieźli. Cały dzień szłyśmy, mróz, po drodze widziałyśmy trupy niemieckie, polskie, bo to dopiero, co armia przeszła i doszłyśmy do Czerwonego Prądnika. Zastałyśmy ją na szczęście, bo bałyśmy się, że w ostatnim momencie Niemcy będą ewakuować i ją wywiozą. Na szczęście nie zdążyli. Tam przenocowałyśmy i z taką wiadomością wróciłyśmy do rodziny, że ona jest uratowana. W tym szpitalu straszny głód był, strasznie zimno, chorzy okropnie tam cierpieli, no ale również krakowiacy organizowali pomoc dla tego szpitala, trzeba powiedzieć, że ludność obok tego szpitala mieszkająca, jak tylko wyszła armia sowiecka zaraz zorganizowała pomoc dla rannych, dla Polaków, dla akowców. No i teraz następny rozdział. Po wkroczeniu armii sowieckiej do Krakowa, zaczęło się normalizować życie w Krakowie. Kraków nie był zniszczony, był miastem, które ocalało znakomicie. No i oczywiście Uniwersytet też działał w czasie konspiracji. Władze wszystkie zaczęły normalnie funkcjonować, a ponieważ ja miałam maturę, więc dla mnie nie było innego rozwiązania mojego życiowego, mimo że nie miałam za co przeżyć nawet jednego dnia, gdyby nie życie przy rodzinie ojca, że ja muszę się zapisać na Uniwersytet, to w ogóle nie było dyskusji. Pamiętam, jak przyszła wiadomość w pierwszych dniach lutego, że Uniwersytet już przyjmuje studentów, robi nabór, to włożyłam byle jakie buty, byle jaki płaszcz, obwiązałam głowę szalikiem, bo takie rzeczy mieliśmy tylko wtedy uratowane i z ojcem moim, który zresztą był absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego, kształcił się w Krakowie, poszliśmy na piechotę do Wieliczki, to było siedem kilometrów, bo już kolej funkcjonowała. Z Wieliczki dojechaliśmy do Krakowa i ojciec absolutnie nie oponował. Ja mówię: „Tata, ja muszę się zapisać na Uniwersytet, mowy nie ma.” No i właściwie z pustymi rękami, z tym, że ojciec miał znajomych jeszcze z dawnych czasów, był bardzo życzliwy, więc poszliśmy do ojca dawnej znajomej, pani, która mnie dwa, czy trzy dni przenocowała, zanim załatwiłam wszystkie formalności, które były wymagane. Potem młodzież żeńska, męska też, ale żeńska dostała bardzo ładne akademiki, wybudowane przed wojną na ulicy Reymonta, które ledwo co opuściły Niemki, które tam mieszkały. Nie studentki, tylko służba pomocnicza. Jeszcze znajdowałyśmy po nich różne fotografie, pisma niemieckie i tak dalej. Musiałam swoje odpracować, żeby doprowadzić ten dom do porządku. Musieliśmy, wszyscy ci, którzy się starali, kandydaci na Uniwersytet, odpracować pewną ilość godzin, ażeby miejsce w akademiku dostać. Poza tym przyznano nam stypendium, tym wszystkim, którzy nie mieli zaplecza żadnego, krakowiakom nie, ale warszawiakom, lwowiakom i różnym uciekinierom. No ale to stypendium wystarczało tylko na opłacenie akademika i abonament na obiady. To było tylko tyle, ale dobrze, że był ten akademik i zaczęłam normalnie studiować. Pamiętam, raz byłam z ojcem u pani Czarnockiej, tam nocowałam, to była ojca znajoma z dawnych lat, jeszcze studenckich, ale bardzo się ucieszyła i bardzo serdecznie ojca przywitała i udzieliła mi gościny. A później poszliśmy z wizytą do ojca przyjaciela, rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, ojca rówieśnika, profesora Lehra-Spławińskiego. Ojciec chciał mnie wprowadzić w środowisko swoich znajomych. Byłam tam na obiedzie z ojcem. Lehr-Spławiński miał troje dzieci, nawet się dopytywał, czy na medycynę nie, bo na medycynę są bardzo trudne egzaminy, no a ja na prawo, a tam przyjmowali na razie bez egzaminów, tylko na podstawie matury, a później dopiero była selekcja po pierwszym roku, taki zwyczaj był w Krakowie. Dość wcześnie dostałam informację, że ponieważ w czasie okupacji uczęszczałam na komplety, to w ankiecie personalnej mam wyłącznie pisać, że uczyłam się na kompletach, że nie mam pisać w ogóle o konspiracji. Ja się dopiero ujawniłam, oficjalnie za czasów Gierka, wtedy kiedy już byli uznani kombatanci.
- Kiedy pani powróciła do Warszawy?
Cały czas mieszkając w Krakowie, potem mieszkając wiele lat we Wrocławiu do 1957 roku z moim mężem, bo już wtedy byłam osobą zamężną, miałam dwoje dzieci, dwie dziewczynki, cały czas myśleliśmy o przeniesieniu do Warszawy. Chociaż mój mąż pochodził raczej z Mazowsza, nie z Warszawy, ale też wielkie tradycje rodzinne miał związane z Warszawą, a ja w ogóle nie wyobrażałam sobie życia poza Warszawą. Oczywiście wszystko było uzależnione od warunków, jakie sobie tu stworzymy. Więc staraliśmy się tak jakoś to wszystko organizować. Udało mi się przenieść służbowo, ale wtedy to były duże trudności, żeby człowiek urodzony w Warszawie, mógł dostać meldunek w Warszawie. Nie dostałam początkowo meldunku w Warszawie, tylko mój ojciec załatwił meldunek pod Warszawą, mimo że pracowałam w Warszawie, takie były trudności administracyjne dla warszawiaków, ale o mieszkanie musieliśmy się starać sami. Staraliśmy się w ten sposób, że mój mąż, który był radcą prawnym, dość dobrze zarabiał w tym czasie, jakoś próbowaliśmy oszczędzać. W końcu udało nam się dostać spółdzielcze mieszkanie, po różnych perypetiach w 1963 roku. Od 1963 roku mieszkamy na Rakowcu, do dziś, to znaczy teraz sama, bo mąż kilka lat termu zmarł. Tam się wychowały moje córki, skończyły studia, ale urodziły się we Wrocławiu.
- Czy chciałaby pani jeszcze dodać coś, coś opowiedzieć, jakąś historię związaną z Powstaniem?
Wydaje mi się, że tyle już powiedziałam, a można było jeszcze bardzo dużo, ale już jest ten wywiad chyba bardzo „gęsty”, tak że już specjalnie nie będę może dodawała. Może taką rzecz powiem, że były okresy strasznego głodu w czasie Powstania i mój ojciec udał się, nie tylko ojciec ale i wielu innych ludzi, do browaru, który powstańcy zajęli i magazyny browaru były pełne zboża, które można było zemleć, w formie kaszy i stanowiło to jakieś pożywienie, bo już nie było co jeść po prostu. Wszyscy ci ludzie poszli tam pod ogniem wielkim, bo Niemcy to wyśledzili, dużo ludzi zginęło i mój ojciec worek tego ziarna przyniósł. Potem na maszynce od kawy codziennie to mieliliśmy i robiliśmy kaszę i jedliśmy. Głównie moja rodzina, bo ja miałam możliwość zaopatrzenia się jednak w patrolu sanitarnym, tam starano się nas żywić. Ale jeśli chodzi o rodzinę, to były tragiczne historie, jeśli chodzi o jedzenie.
Warszawa, 16 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Bogumiła Burzyńska