Rafał Kołłątaj-Srzednicki, urodzony 16 grudnia 1927 roku w Warszawie, pseudonim „Rafał”. Należałem do organizacji „Orląt”, która podlegała w czasie okupacji PZP ZWZ AK, a w czasie Powstania do Kompanii Motorowej „Orląt” na pododcinku „Gozdawa”, Zgrupowanie „Sosna”. Data wstąpienia do konspiracji: luty 1942.
Byłem uczniem Szkoły Powszechnej numer 98 w Warszawie przy alei Szucha 9.
Wybuch wojny zastał nas na wakacjach na Wołyniu, w miejscowości Rożyszcze. To jest miejscowość, gdzie linia kolejowa między Kowlem a Łuckiem przecina Styr. Tam spędzaliśmy drugi miesiąc wakacji – u ciotki. W szkole już uczyliśmy się zachowania w czasie nalotów, w czasie alarmów bombowych, w czasie alarmów pożarowych, w czasie alarmów gazowych. Na zajęciach ręcznych szyliśmy tampony i każdy do tych tamponów powinien był mieć buteleczkę z roztworem sody, żeby ją w razie czego nasączać – i to było ćwiczone na boisku szkolnym – jak szła chmura gazowa, to trzeba było szybko przebiec pod wiatr. Warszawa była przygotowywana. Może państwo zauważyli, przed wojną nie wolno było stawiać płotów innych niż ażurowe. Tam gdzie były mury, to żądano, żeby wybijano otwory i stawiano tam kraty czy siatki. Chodziło o to, żeby gaz nie gromadził się, a był rozwiewany przez wiatr.
Jeśli chodzi o 1 września – Wołyń to był dalekie tyły, więc w sierpniu szły transporty wojskowe na zachód. Później już zaczęły we wrześniu wracać te transporty, bo się wycofywały wojska polskie do tak zwanego przedmościa rumuńskiego. To znaczy spodziewano się, że sojusznicy nam przyjdą z pomocą i sprzętem poprzez Rumunię, bo zamówione jeszcze przed wojną samoloty z Wielkiej Brytanii i Francji nie doszły. To znaczy Wielka Brytania przysłała osiem samolotów Hurricane’ów, ale w dniu 1 września były one jeszcze na Morzu Północnym, a nie było możliwości przepłynięcia przez cieśniny duńskie. […]
Nas było trzech braci w domu: Andrzej – najstarszy, urodzony w 1924, uczeń gimnazjum Batorego i członek 23 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, a my – bo miałem brata bliźniaka – byliśmy wtedy w szkole powszechnej. Andrzej wraz z miejscowymi harcerzami miał dyżury na dworcu, wręczał napoje, owoce, bo Wołyń był przecież prawie że zagłębiem owocowym, tak jak dziś powiat grójecki. Były bombardowania Rożyszcz ze względu na most kolejowy, na wycofujące się oddziały, które tam miały czasami postój, a głównie chodziło o zniszczenie torów kolejowych i mostu.
17 września musieliśmy się przenieść, bo dom ciotki stał blisko dworca, więc myśmy się przenieśli do znajomych ciotki, dom dalej. Schroniliśmy się do piwnic w dawnych zabudowaniach dworskich. 17 września od rana nie było już nalotów niemieckich. Później przyszła wiadomość, że weszli Rosjanie, ale nim doszli, to działy się różne rzeczy. Na przykład kiedyś zajechał transport wojskowy i miejscowa milicja chciała go rozbroić. To była sprawa tego rodzaju, że podszedł komendant milicji z czerwoną opaską i mówi: „Pułkowniku, oddajcie broń”. On dał rozkaz: „Chłopcy, przyszykować broń”. Mówi: „Niech pan podejdzie”, wyciągnął pistolet i kolbą go dwa razy trzepnął w zęby, [niezrozumiałe]. Oczywiście popłoch, bo jeszcze nie tacy oni byli pewni, ale później przyszły sowieckie jednostki i rozbroiły tamtych. No i później się zaczęło.
Tutaj trzeba powiedzieć taką rzecz – flagi wieszano. Oczywiście z flagami nie mieli kłopotów, bo odrywali biały pas i była flaga czerwona. Później weszły oddziały wojskowe. Muszę powiedzieć, że te oddziały wojskowe, żołnierze nie byli agresywni, byli spokojni, natomiast za nimi zawsze szły władze policyjne, polityczne i tak dalej. Myśmy postanowili po upadku Warszawy i po zakończeniu działań wojennych we wrześniu powrócić do Warszawy.
9 września przyjechała do nas matka, bo myśmy byli sami, bez matki. Matka wyjechała 6 września, ojciec zabrał ją samochodem, bo był ewakuowany. Był lekarzem, doktorem medycyny w stopniu generała wojsk polskich, do 31 sierpnia był komendantem Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, a od 1 września 1939 nadinspektorem służby zdrowia w Generalnym Inspektoracie Służby Zdrowia Sił Zbrojnych, w tak zwanym GISZ-u. Jak się zbliżali Niemcy, to chodziło o to, żeby go nie zamknęli i ojciec wywiózł matkę aż do Łucka. I z Łucka mama musiała dostać się do nas. Zrozumiałe, że nie chciała zostawić synów samych w takiej chwili. Potem postanowiliśmy wrócić, bo już milicja, zaczepianie na ulicy. Małe miasteczko, to wszyscy wiedzieli, kto kim jest, nikt się nie krył z tym, że brat ciotki był generałem, drugi brat był posłem na sejmik [nazywał się] Józef Srzednicki. To było tak niechętnie [widziane]. Matka postanowiła wrócić do Warszawy.
W Warszawie jeszcze w czasie działań wojennych przyjechała rodzina, dwie siostry stryjeczne, jedna zamężna z córką, a druga jeszcze była niezamężna. Później przyjechał brat stryjeczny Stanisław Srzednicki, który wycofał się i później wstąpił ochotniczo do armii polskiej i zakończył kampanię wrześniową obroną Włodzimierza Wołyńskiego. Później dostał się do niewoli. Przed Niemcami się bronili, skapitulowali na rzecz wojsk radzieckich. Dowódca, który przyjmował kapitulację, powiedział, że to będzie honorowa kapitulacja, że nawet oficerowie mogą zachować broń boczną, tylko muszą odejść. Odeszli, wprowadzili ich do jakiegoś parowu i w momencie, gdy weszli, to na krawędziach parowu ukazali się żołnierze radzieccy – każdy repetuje broń – i zażądali oddania broni. Później wprowadzili ich do niewoli. On z dwoma kolegami uciekł na pierwszym noclegu i wrócił do Rożyszcz i później z rodziną do Warszawy.
Myśmy próbowali najpierw przedostać się do takich miejscowości: Jagodzin, Gdziebynia, Kowel – ale tam nie można było, wróciliśmy do Rożyszcz i przejechaliśmy później w miejscowości Czyżewo. To jest miejscowość, jak linia Białystok – Małkinia przekraczała Bug. Z tym że granica strefy radzieckiej i niemieckiej przebiegała ileś kilometrów za Bugiem, już nie pamiętam, nie chciałbym pomylić, w każdym bądź razie nie trzeba było przeprawiać się przez Bug. I były tam lokalne wymiany ludności, że ci, co chcieli wrócić na strefę niemiecką, byli rejestrowani u pograniczników sowieckich – oni mieli zielone denka czapek – i potem przechodziło się na stronę niemiecką. Tam oczywiście Niemcy, bo to już był wieczór, rozpoczęli oczywiście, jak to określił ktoś, kto był tłumaczem, tak zwane odżydzanie, to znaczy kazali wystąpić wszystkim Żydom, a później każdemu świecili w twarz latarką i patrzyli, kto ma semickie rysy. Jeżeli kogoś złapali, to trzeba powiedzieć, że brutalność była niesamowita. Brutalność była niesamowita! Od razu kolbą, kopniaka butem, strzelali nad głową, pędzenie, potem przepędzili ich na stronę radziecką. Przenocowaliśmy w jakiejś miejscowości i później z Małkini wyjechaliśmy pociągiem do Warszawy na Dworzec Wschodni, bo pociągi przez most średnicowy jeszcze nie chodziły, były uszkodzenia. I stamtąd wróciliśmy do Warszawy.
Chciałem zwrócić uwagę na jedną rzecz. Jak mówiłem o zachowaniu się pierwszych żołnierzy radzieckich, to powiedziałem, że było spokojnie, bo to były oddziały wojskowe, które zresztą były nafaszerowane propagandą, bo zawsze oni mówili, że przyszli „oswobodzić biedny ukraiński naród od polskie pany”. Ale oprócz oddziałów wojskowych zaczęły się pojawiać władze bezpieczeństwa sowieckie, które zaczęły organizować już miejscową milicję, która powstała [wcześniej], ale wchodziły w nią, dawały bardziej rygorystyczne ramy. W tej miejscowości, co żeśmy byli, był majątek państwa Zapolskich, to zaraz tam weszli, wyrzucili właścicieli. Trzeba powiedzieć, że to nie było tak różowo, jak może by wyglądało z pierwszego mojego opowiadania. Później była rejestracja do plebiscytu i do wyborów do miejscowych władz. W plebiscycie, już nie pamiętam kiedy, było głosowanie, czy jest się za przyłączeniem Ukrainy Zachodniej do Związku Radzieckiego, ale od razu pisano „tak”. Nie było kogo… Zresztą trzeba było pamiętać, że ludzie bali się nieraz powiedzieć „nie”, bo wiadomo, czym to groziło. Tak że w agitacji wyborczej przychodzili agitatorzy, opowiadali, czego to nie było w Polsce. Na przykład bardzo ciekawy był argument, że w Polsce przed wojną kobiety nie mogły głosować, a tu będą głosowały. Ewidentna bujda, bo kobiety przed wojną miały prawo głosu w Polsce, ale nikomu z tych agitatorów nie można było powiedzieć, bo można się było narazić. Myśmy wyjechali, nim zaczęły się wywózki w głąb Rosji.
Przed wojną rodzice mieszkali w Szpitalu Ujazdowskim – to mieszkanie zostało zajęte przez innych jako opuszczone. Zamieszkaliśmy u brata ojca Władysława Srzednickiego na ulicy Natolińskiej. Później udostępniono nam – w naszym przedwojennym mieszkaniu, bo to było duże mieszkanie – trzy pokoje z używalnością kuchni i łazienki. W pozostałych trzech pokojach mieszkali lekarze wojskowi, którzy przyszli z Armią Poznań czy Armią Pomorze do Warszawy i nie mieli domów. W szpitalu Ujazdowskim mieszkaliśmy do wiosny – chyba do czerwca 1940 roku. W szpitalu Ujazdowskim to była pewnego rodzaju enklawa, bo jak był szpitalem jenieckim, to wszyscy ranni chodzili w mundurach polskich. Była taka sprawa – ucieczka oficerów. Władze niemieckie żądały, żeby oficerowie dali słowo honoru, że nie będą uciekać z obozu, wtedy szpital nie będzie pilnowany przez wojsko niemieckie. Bo w ramach kapitulacji szeregowcy i podoficerowie nie szli do obozu jenieckiego, tylko byli wypuszczani na wolność. Wtedy oficerowie odmówili podpisania tej deklaracji ze względu na to, że w regulaminie wojskowym, zresztą w każdej armii mówiono, obowiązkiem oficera jest uciekać z niewoli. Powiedzieli, że podpiszą deklarację, że póki będą w szpitalu, to nie będą uciekali. Niemcy zrobili cywilny nalot czy brankę któregoś lutowego dnia, otoczyli Szpital Ujazdowski, Schutzpolizei, popularnie zwana żandarmerią i dowództwo niemieckie z naczelnym lekarzem wojskowym niemieckim chodzili po salach szpitalnych i wybierali oficerów, których wywozili do stalagów. Wywieźli około stu piętnastu. Po tym wszystkim powstał kompromis i oni się zgodzili na podpisanie deklaracji, że nie będą uciekać ze szpitala, i wtedy zdjęto posterunki. W Szpitalu Ujazdowskim mieszkaliśmy do czerwca czy maja 1940 roku. Później przeprowadziliśmy się do mieszkania spółdzielczego rodziców przy ulicy Dantyszka 2 lokal numer 1. Tam przeżyliśmy zajęcie Paryża i kapitulację Francji. To był naprawdę straszliwy cios dla wszystkich, bo mit potęgi Francji, mit waleczności Francji, mit linii Maginota był tak wielki, że wszyscy wierzyli w powiedzenie, że „im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej”, że w momencie, kiedy się rozpocznie walka, to Niemcy zostaną zgniecieni, tym bardziej że przewaga militarna Francuzów była olbrzymia. […] Kiedy się rozpoczęła 10 maja ofensywa niemiecka poprzez Holandię i Belgię, to pamiętam, na ulicy ludzie, nie kryjąc się, cieszyli. Pamiętam, jak nadzwyczajny dodatek był rozprowadzany przez gazeciarzy, bo przecież radioodbiorniki były skonfiskowane, to ludzie kupowali i opowiadano, bo ja tego nie widziałem, tylko kuzynka opowiadała, że jakiś pan wykupił od gazeciarza cały jego plik tych gazet i wszystkim rozdawał, krzycząc z radości: „Zaczęło się! Zaczęło!”. Później niestety przyszła wiadomość o Paryżu, że Paryż zajęty i kapitulacja Francji. To był szok. Ludzie nie bardzo sobie wyobrażali, co będzie dalej, tym bardziej, że Niemcy mówili, że już tylko trzydzieści kilometrów dzieli ich od ziemi brytyjskiej w Calais, że do Londynu mają tyle, że zajęli już dwie czy trzy wysepki brytyjskie. Ludzie mieli refleksję, bo trzeba pamiętać, że straszliwe odium padło na przedwojenne władze wojskowe, na dowództwo wojskowe. Parafrazowano taką piosenkę: „Nic nam nie zrobi nikt, nic, bo z nami jest nasz Śmigły-Rydz”, parafrazowano: „Nic się z was nie zostało, nic, bo z nami był Śmigły-Rydz”. Ale zaczęli co bardziej dociekliwi analizować, że przecież Francja nie walczyła sama, że Wielka Brytania była, a przecież były jeszcze dwa państwa: Belgia i Holandia. Te oba państwa miały siedemnaście milionów ludności, były bogate, miały dobrze uzbrojoną armię, trzeba pamiętać, że Belgia była producentem broni, którą sprzedawano na cały świat. Kampania tam trwała czterdzieści dwa dni.
Jeszcze jeden czynnik, przecież Francuzi obserwowali, bo była misja francuska w czasie kampanii wrześniowej, oni obserwowali, przepraszam, że użyję jednego porównania, i mieli czas, żeby się przygotować. Od chwili wybuchu wojny do uderzenia na Francję, to obliczmy, ile miesięcy minęło. Wrzesień, październik, listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj. Dziewięć miesięcy, to powinno się coś narodzić. To, że Francuzi w pierwszym dniu wojny, jak mówią, byli zaskoczeni atakiem niemieckich samolotów, które zniszczyły około dwóch tysięcy samolotów na lotnisku, to nie było zaskoczeniem, bo mogli się zapoznać z Blitzkriegiem.
Jeszcze jedno zakończę i damy Francuzom spokój, że Polska walczyła siedemnaście dni z Niemcami, choć 17 września weszli bolszewicy, to już nie było żadnych szans do walki, niemniej walki trwały jeszcze trzydzieści sześć dni w sumie od 1 września, biorąc kapitulację Kleeberga. A Francja przecież nie walczyła sama. Walczyła z samymi Niemcami, bo inwazja Włoch na Francję była już w ostatnich dniach wojny, parę dni później już Francja poprosiła o zawieszenie broni. Tyle o kampanii francuskiej, którą strasznie ludzie przeżyli.
Jeszcze opowiem taką rzecz. Myśmy przed wojną należeli do 54. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej. Ona zaczęła już jesienią 1939 roku organizować się. Później była bardzo przykra rzecz, że został zaaresztowany nasz zastępowy Tarasiewicz, już nie pamiętam, jak on się nazywał, który właśnie to organizował. Myśmy wtedy mieszkali w Szpitalu Ujazdowskim i do szkoły chodziliśmy, wychodziliśmy bramą naprzeciwko ulicy Wiejskiej, później Piusa XI, dzisiejszą Piękną, do Parku Ujazdowskiego lub Alej Ujazdowskich i dalej do Alei Szucha, bo w Alei Szucha jeszcze przez pewien czas była szkoła, ale ją później usunięto. I w drodze do szkoły mijaliśmy miejscowych Niemców, folksdojczów, którzy szli Piękną do ulicy Górnośląskiej, Górnośląską do Wiśniowieckiej i do budynku gimnazjum Batorego, który był zajęty przez Niemców. I kiedyś idąc, spotkaliśmy w grupie folksdojczów jednego z kolegów, który był w naszym zastępie przed wojną. Nie wiem, czy do niego dotarli, czy nie, nazwiska nie będę mówił, bo nie chcę rzucić podejrzenia, może niewinnie. On szedł z grupą folksdojczów. Uderzyło nas tylko jedno, że nie miał odznaki NSDAP, co to wszyscy Niemcy w pierwszych latach wojny się obnosili, chwalili się, on nie miał.
Nie. Potem, po aresztowaniu Tarasiewicza, wszystko się rozsypało. Myśmy w 1942 roku zwrócili się o pomoc do naszego brata stryjecznego Stanisława Srzednickiego, który był studentem Politechniki, ale przed wojną był działaczem harcerskim, później drużynowym 17. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej przy Władysławie IV, a później przeszedł do organizacji „Orląt”. Organizacja „Orląt” była przy Związku Strzeleckim. W przeciwieństwie do harcerstwa nie była przy szkołach, tak jak harcerstwo, a była przy państwowych zakładach pracy, przy komendach „Strzelca”. Została utworzona po to, żeby objąć opieką młodzież uboższą, bo należenie do harcerstwa jednak wiązało się z dużym kosztem, bo trzeba było mundurek kupić, nie zawsze wszystkich było stać, wyjazdy na obozy były płatne… Natomiast „Orlęta” miały fundusze zapewnione przez, nazwijmy… na przykład: Hufiec Praga był przy Państwowym Monopolu Spirytusowym na ulicy Ząbkowskiej, a komendantem Hufca Praga był właśnie Stanisław Srzednicki, nasz kuzyn. Państwowy Monopol Spirytusowy dawał fundusze na wszystkie imprezy organizowane, mundur się dostawało za darmo i tak dalej. Mundur był inny… Ta organizacja, jak Stanisław Srzednicki wrócił do Warszawy w 1939 roku, zaczęła się odtwarzać. On odtworzył tę organizację w konspiracji. Zajmowali się najrozmaitszymi rzeczami: głównie chodziło o to, że ewidencjonowali miejsca, gdzie była ukryta broń. Chodziło też o objęcie opieką młodzieży, żeby uchronić przed demoralizacją, jaka groziła jej przez działania okupanta – rozpijanie, upadek wszystkich autorytetów, bo taka klęska to zwykle jest… Więc tu chodziło o uchronienie przed tym.
Myśmy w 1942 roku zwrócili się do naszego brata stryjecznego Stanisława Srzednickiego. On wtedy, wracał z pracy (pracował w zakładach Lilpopa w Warszawie na Woli, tych zakładów nie ma już) rowerem i z tramwaju oderwała się blacha, był ranny, leżał w Szpitalu Czerwonego Krzyża. […] Tam myśmy się do niego zwrócili, żeby nas przyjął do „Orląt”. Początkowo mieliśmy bardzo luźne związki, to znaczy spotykaliśmy się z określonym kolegą. W 1943 roku na wiosnę Niemcy skierowali wszystkich uczniów szkół zawodowych od drugiej klasy wzwyż do pracy w przemyśle, do Ursusa, do fabryk. A że myśmy chodzili do rzemieślniczej szkoły – II Miejskiej Szkoły Rzemieślniczej, to nam się udało dostać do warsztatu motocyklowego inżyniera Krasuckiego. Muszę powiedzieć taką rzecz, że inżynier Krasucki to był przedwojenny kolega Stanisława Srzednickiego pseudonim „Stach”, który organizował „Orlęta”, później był komendantem organizacji „Orląt” w czasie okupacji, a jego ojciec był dyrektorem Gimnazjum Mechanicznego imienia Konarskiego. Miał też warsztat rowerowy na ulicy Ząbkowskiej. I on był w takiej rozterce, bo to było źródło utrzymania. Tam robili riksze rowerowe, remonty rowerów, ale Niemcy na to patrzyli się i żądali, żeby tam remontować motocykle, i on wtedy się zwrócił [z pytaniem], co robić. Stanisław Srzednicki załatwił mu u swoich przełożonych, że może zgodzić się na remont motocykli, ale pod warunkiem, że te motocykle będą wykorzystywane do nauki jazdy przez członków organizacji „Orlęta” oraz że będzie zatrudniał część członków organizacji „Orląt” u siebie. Wtedy zaświtała porucznikowi „Stachowi” myśl stworzenia kompanii motorowej. Po prostu wykorzystywano to, że pracują przy motocyklach, niektórzy w warsztatach samochodowych, do przeszkolenia na sprzęcie. Niestety innej możliwości nie było. Myśmy wszystko tak załatwili, że tam pracowaliśmy. Praca trwała od siódmej rano do wpół do szóstej, dziesięć godzin, te pół godziny to było pół godziny na przerwę obiadową. Takim pewnym dobrem z tej pracy by dosyć mocny ausweis, który chronił przed wywiezieniem na roboty i chronił przed łapankami i ewentualnie pójściem na Pawiak.
Między innymi szkolenie. Ponadto było prowadzone szkolenie wojskowe w grupach pięcioosobowych. Mój brat Jacek, pseudonim „Azja” zorganizował grupę młodszych chłopców, z którymi prowadził zajęcia. W 1943 roku pod pozorem kolonii letnich organizowanych przez RGO, był stworzony obóz „orlęcy” dla najmłodszych uczestników organizacji. Tam były zajęcia obozowe, które się działy w Julinku pod Warszawą koło Błonia. Dla chłopców starszych były zajęcia wojskowe, ćwiczenie musztry. Później po skończonym obozie, z pięcioma kolegami byliśmy w grupie, którą prowadził Eugeniusz Bielawski pseudonim „Witold”, podchorąży po Agrykoli. Szkolenie wojskowe – normalny program szkoły podoficerskiej – uczyło się o broni, o taktyce piechoty, o regulaminach. Strzelać się uczyliśmy na zrobionych przez nas w warsztacie na ślusarni przyrządach celowniczych. Kładło się na miękkiej poduszce i celowało się do jakiegoś celu. Przysięgę złożyłem jesienią 1943 roku, w momencie kiedy skończyłem szesnaście lat. [niezrozumiałe]. Obrona odbywała się następująco, broń przynosił czasem instruktor na zajęcia, czasem był pokaz na przykład w szkole jakiejś, nie pamiętam, powszechnej dla iluś tam grup „orlęcych”, gdzie przyniesiony był Sten przez policjanta granatowego – on był członkiem naszej organizacji. W ten sposób była nauka o broni. Niektórzy koledzy też przechodzili ćwiczenia w lesie, gdzie strzelali z ostrej amunicji. Jak się zaczął sierpień, zbliżało się lato, kiedy słychać było już sowieckie działa zbliżające się do Warszawy nocą, kiedy w dzień się rozpoczynały już były sowieckie samoloty nad Warszawą, były walki powietrzne, to wtedy wszyscy myśmy się rwali, była maksyma: „Rękami, pistoletami zdobędziemy karabiny, karabinami, pistoletami zdobędziemy armaty, armatami – czołgi”. Takie młodzieńcze marzenia były. Ale w sumie wtedy było takie ostre pogotowie, część kolegów było zgrupowanych, a część cały czas byliśmy w kontakcie. Myśmy mieli jedną rzecz, że ten warsztat motocyklowy rozsypał się, bo tam w [niezrozumiałe] nastąpiła panika około 20 lipca i później nic nie wróciło to do normy. Niemcy uciekli…
Motory były. Później jeden z plutonów […] zrobili fikcyjny napad na ten warsztat i zabrali dwa motocykle. […] Ponieważ nasz dowódca Eugeniusz Bielawski mieszkał na Grochowskiej, to utrzymywaliśmy kontakt z nim poprzez codzienne meldowanie się u niego. Mój brat „Azja” 30 lipca, kiedy wracał przez most Poniatowskiego, zaobserwował walkę samolotów radzieckich z niemieckimi. Tam wstrzymywany był ruch tramwajowy, kiedy szły niemieckie kolumny wojskowe. Przez most Kierbedzia wycofywały się wojska niemieckie, co podniecało nas, a przez most Poniatowskiego niestety już szły czołgi na drugą stronę Wisły. Jeden Messerschmitt został uszkodzony, zadymił i uciekł nad Wisłę, a drugi wyłączył się z walki i uciekł na zachód. Radzieckie samoloty zostały i jeden z nich rozrzucił ulotki. Oczywiście on to obserwował z mostu Poniatowskiego, podejść do tej ulotki nie można było, bo była obrona przeciwlotnicza, obrona mostów, były bunkry wokół mostu, posterunki wojskowe niemieckie, ale zauważył gdzie jedna spadła w alei 3 Maja. Zszedł schodkami na dół, znalazł i schował. Między innymi wzywano tam do uderzenia na Niemców. Na drugi dzień szedłem do „Witolda”, spotkałem się z kolegą, który wracał od „Witolda” i mówi: „Słuchaj, »Rafał«, natychmiast zgłoście się na godzinę siedemnastą na ulicę Franciszkańską”. Nie powiedział, co to ma być. Myśmy poszli na ulicę Franciszkańską 9, stamtąd wróciłem natychmiast do domu, bo mieszkaliśmy na ulicy Dantyszka, koło Filtrowej, więc komunikacja była, trzeba było pieszo iść, albo tramwajem jechać, tylko że tramwaje były wstrzymywane na przemarsz kolumn wojskowych. Więc myśmy nawet zostawili obiad niezjedzony, do dziś pamiętam, co było w tym obiedzie, z matką się nie pożegnaliśmy, bo chodziło o to, żeby nie robić…
Ojciec 21 września 1939 roku przyjechał na Węgry, gdzie był internowany. W tym czasie oficjalnie był naczelnym lekarzem w Polskim Czerwonym Krzyżu, był prezesem Polskiego Czerwonego Krzyża i miał jakieś kontakty z Ministerstwem [niezrozumiałe] niemieckich jako lekarz naczelny, a nieoficjalnie zajmował się między innymi wysyłaniem żołnierzy na zachód, kurierów do Polski. Między innymi tam zrobili taką akcję, że węgierska firma farmaceutyczna przesłała jakiś transport, dokładnie tego nie powiem jak, lekarstw do Generalnej Guberni, bo były z tym kłopoty. Między innymi zajmował się też i ochroną Żydów, pomagał im wyrabiać papiery aryjskie. W 1941 roku na żądanie posła niemieckiego był aresztowany, to było dziwne aresztowanie, nie chcę szczegółów mówić, bo by to za długo było i później został zwolniony na interwencję samego rejenta z Węgier, Horthy’ego.
W 1944 roku Niemcy. Myśmy mieli kontakty z ojcem listownie, oficjalną drogą, ale tą oficjalną drogą każdy list był bardzo mocno ocenzurowany. Każda kartka była przekreślona dwoma odczynnikami chemicznymi, jeden różowy, pamiętam, drugi fioletowo-niebieski i numery cenzorów, którzy czytali, to oni podpisywali, to nieraz naliczyliśmy kilkanaście. Tak że listy szły bardzo długo. Pisaliśmy oficjalnie, trzeba było iść na Pocztę Główną, oddać list w niezaklejonej kopercie. Natomiast później ojciec skontaktował się przez kurierów, którzy przenosili pocztę i czasami przynosili nam listy, które omijały cenzurę. Później skontaktował się z nami pan Tomski, to był Węgier pochodzenia chyba polskiego, i on tu miał jakieś przedsiębiorstwo i skontaktował nas z komendą węgierską, która mieściła się Wiejska 8. I tam z siostrą Marwit, nazwiska nie pamiętam, ale to nie jest ważne, nawiązaliśmy kontakt i tam przychodziły też listy bez cenzury. Każda grupa listów była taka, że w listach oficjalnych trzeba było uważać na każde słowo, bo kiedyś coś ojciec napisał, to matkę wezwali do Urzędu Celnego, który miał kontrolę między innymi listów, który się mieścił w Alejach Ujazdowskich w budynku, gdzie było Schutzpolizei i tam molestowali strasznie matkę długo. Tylko matka miała łatwiej o tyle, że umiała dobrze mówić po niemiecku, bo była z zaboru austriackiego, z Węgier. Przez tych Węgrów to też liczyliśmy się, że tam może buszować Abwehra, przecież Węgrzy byli oficjalnie sojusznikiem Niemiec. Jak to się mówi: „Na dwoje babka wróżyła”, „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”, tak można powiedzieć, sprzyjali Polakom. Węgrzy nie wydali polskich jeńców, tak jak Rumuni. Tą drogą na Węgry wyjechał mój starszy brat, który ciężko zachorował na gruźlicę w 1943 roku, był w sanatorium w Otwocku. Tymczasem w grupie jego, to była grupa, później występowała w czasie Powstania jako grupa [niezrozumiałe], był aresztowany. Było wielkie niebezpieczeństwo, przecież on nie mógł ani uciekać do partyzantki, ani ukrywać się, był ciężko chory na gruźlicę. Stąd wyjechał w styczniu 1944 roku jako obywatel węgierski, dostał od Węgrów fałszywe papiery, jako syn restauratora, który miał restaurację na ulicy Ząbkowskiej przy ulicy Targowej, nazwisko Zapolia Zapolski. I w 1944 roku, 19 marca weszły niemieckie wojska do Węgier, w tej chwili nie chciałbym [pomylić], bo mnie się wydawało, że Budapeszt był zajęty przez desant spadochronowy, ale tego nie umiem powiedzieć, był w każdym razie [niezrozumiałe] mieszał się i ojciec jak się dowiedział, to poszedł do swojego gabinetu i zaczął niszczyć każdą dokumentację, którą miał. Był za starym wojskowym – jeszcze konspiratorem z czasów sprzed I wojny – żeby miał jakieś listy, ale niemniej ta dokumentacja w rękach Gestapo by była jakimś śladem. I w tym momencie zaskoczyli go Niemcy. W tej chwili trudno jest mi powiedzieć, jak było, bo znam trzy czy cztery wersje. Został zastrzelony. Zabrano ciało dopiero po trzech dniach, 22 marca. Akt zgonu został sporządzony właśnie 22 marca. Mówiono, że prawdopodobnie leżał ranny i wyczołgał się na korytarz. Tak zmarł bez pomocy. Jedną rzecz jeszcze chcę powiedzieć, że to jest ciekawe, że działalność mojego ojca ocenili najpierw Niemcy w sposób wiadomy, który opowiedziałem, najpierw żądali aresztowania, a później zastrzelili, jak się mówiło w czasie wojny: „Dali mu krzyż drewniany”. Później ocenił Instytut Yad Vashem, przyznając tytuł Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, ale władze polskie za tą działalność nie przyznały mu nawet pośmiertnie odznaczenia. Taka jest bolesna prawda.
W momencie kiedy wróciłem do domu, zabrałem brata, nie pożegnaliśmy się z matką, nie chcieliśmy mieć scen takich rozdzierających, bo przecież matka była w czasie I wojny sanitariuszką i łączniczką w Legionach, wiedziała, że niestety każda walka to nie tylko ludzie, którzy walczą i zwyciężają, ale to są ranni i to są zabici. Wyszliśmy, poszliśmy na ulicę Franciszkańską, tam spotkaliśmy już dużo kolegów, niektórych znaliśmy z pracy, ale wiedzieliśmy, że są w konspiracji, na ogół wzajemnie się nie afiszowało i poprosiliśmy porucznika „Stacha” i on powiedział, że już. Myśmy z bratem poszli pod Franciszkańską. Franciszkańska 9 był punkt kontaktowy. Zjawiliśmy się, ale tam też był kościół Franciszkanów, więc poszliśmy do kościoła pomodlić się chwilę. Człowiek w takich chwilach chciałby pomodlić się i wyszliśmy w momencie, kiedy już się rozległy strzały. Broń do naszej kompanii miała przyjechać z Żoliborza, ale na Żoliborzu się wcześniej rozpoczęła strzelanina, więc „Stach” chciał wysłać samochód na Żoliborz, Fiata 508, który przyprowadzono nam ze szkoły nauki jazdy Prylińskiego, ale już przejechać nie można było. Nieuzbrojeni zostaliśmy, czekaliśmy na odgłosy walki, koledzy, którzy mieli broń włączyli się do walki. Później nas przeniesiono na kwaterę na Świętojerską, do prywatnego mieszkania. I później mieliśmy zbiórkę w hali targowej na Świętojerskiej chyba 14, czy coś, już nie pamiętam. Tam przyszedł „Stach”, zebrał uzbrojonych i poszedł na Pawiak, a my przez pewien czas przysłuchiwaliśmy się walce i jak zdobywano pałac Krasińskich i sądy, to w tym nie mieliśmy udziału. Ale jak Niemcy skapitulowali, to o broń to były po prostu formalne nawet bójki. Powiedzmy, myśmy byli bardzo młodzi, brat był jeszcze w krótkich spodenkach, to odebrał nam broń jeden z sierżantów pod groźbą pistoletu. Nie było kolegów, którzy by się za nami ujęli. Potem zaczęło się.
Wieczorem 2 sierpnia przyszliśmy na kwaterę Świętojerska 18 i tam był podział na plutony. Plutony przeważnie były te same, które były w czasie konspiracji. Początkowo dostałem przydział do I plutonu, którego dowódcą był podchorąży „Cień” Zygmunt Elgas, bardzo dzielny człowiek. Z 2 na 3 sierpnia poszliśmy w wypadzie na Dworzec Gdański, żeby uzyskać połączenie z Żoliborzem. Szliśmy, później było zgrupowanie, dokładnie ulic tych nie znałem, więc zawsze szliśmy z przewodnikiem, bo myśmy mieszkali na Ochocie i nasze życie koncentrowało się między Ochotą a Pragą, a Stare Miasto, Wola i Żoliborz to nie bardzo znaliśmy. Podchorąży „Cień” szedł w szpicy tego uderzenia. Pamiętam, że szliśmy wzdłuż torów, a po prawej stronie mieliśmy mur. W nocy natknęliśmy się na cekaem niemiecki, oczywiście usłyszeliśmy słowo Feuer i rozpoczęła się strzelanina. Oczywiście przedtem podchorąży „Cień” wydał komendę: „Padnij” – musiał zauważyć, ja byłem dalej. Zza płotu zaczęły się sypać granaty ręczne. Wycofaliśmy się. Później podchorąży „Cień” zorganizował linię obronną. Jeśli chodzi o rannych, to został ranny w oko odłamkiem kapral „Szybki”, Władysław Elgas, brat podchorążego „Cienia”. I już nie pamiętam innych kolegów, którzy byli ranni, bo byli ranni. Tam też brał udział Marian Elgas, pseudonim „Grom”, drugi brat podchorążego „Cienia”. Wycofaliśmy się na Świętojańską i tam zostałem przeniesiony z powrotem do plutonu macierzystego, czyli do II plutonu, w którym był dowódcą podchorąży „Witold” Eugeniusz Bielawski. On był nieobecny, bo nie zdążył na Powstanie, przyjechał później. Początkowo kompania motorowa „Orląt” miała mieć przydział przy generale „Monterze”, dowódcy Powstania, ale ześrodkowani byliśmy na Starym Mieście. Dlaczego tak było, nie powiem, za mały byłem wtedy, żeby te rzeczy znać. W pierwszych dniach Powstania porucznik „Stach” wysłał paru kolegów na Jasną do hotelu Victoria i 6 sierpnia po nabożeństwie w kościele garnizonowym, gdzie było odnowienie przysięgi wojskowej, myśmy zostali wysłani na patrol. Dowodził kapral „Ryś”, patrol odbyłem. Był mój brat „Azja”, był strzelec „Dąb” Stanisław Durko, byłem ja i jeszcze paru kolegów, których nie pamiętam. Szliśmy do Śródmieścia. Doszliśmy do Senatorskiej do Szpitala Maltańskiego, pytaliśmy się, czy można przejść spokojnie przez Ogród Saski, powiedzieli, że tam Niemców nie widać, więc poszliśmy. Tutaj jest taka sprawa, myśmy założyli zdobyczne niemieckie mundury wojskowe, a opaskę mieliśmy na prawym ramieniu. Tak akurat mieliśmy i jak szliśmy to lewą stroną byliśmy zwróceni w stronę Grobu Nieznanego Żołnierza. W pewnym momencie kapral „Ryś”, który szedł na początku, zatrzymał się, bo go zaniepokoiła cisza, pustka w Ogrodzie, odwrócił się do nas i prawą ręką z opaską w stronę Grobu Nieznanego Żołnierza. Oczywiście odtąd rozpoczęła się strzelanina. Nie trzeba opowiadać, że gdyby były zawody na stumetrówkę z przeszkodami, to byśmy wygrali. Później przeszliśmy przez plac Żelaznej Bramy, plac Grzybowski. Na placu Grzybowskim przeżyliśmy nalot niemiecki, który podpalił tę okolicę, część placu Grzybowskiego podpalili. Myśmy próbowali ratować, ale to nie było do uratowania, tam olbrzymi pożar się zrobił i wtedy zobaczyłem pierwszy raz ludzi wystraszonych, którym nie mogliśmy pomóc. Poszliśmy na Jasną, ściągnęliśmy kolegów i wracaliśmy tą samą drogą i już ogarnęła nas fala uciekinierów z Woli, bo już doszły oddziały generała Reinefartha, który dowodził oddziałami atakującymi Wolę. Ludzie opowiadali o straszliwych rzeczach, które się tam działy i część poszła na Śródmieście, część poszła na Stare Miasto. Znowu poczucie bezsilności, że nie można nic zrobić.
Wróciliśmy na Stare Miasto, potem chodziliśmy na patrole ustalić, czy Śródmieście zostało odcięte. Zostało odcięte w ciągu trzech dni. Taka sprawa była, chodziło o ustalenie, jak jest z terenem do Wisły i jakie jest połączenie z Żoliborzem i ze Starym Miastem. Wtedy porucznik „Stach” oraz dowódcy zaczęli próbować przejście kanałami. Wychodziły patrole. W plutonie saperów u kapitana „Gozdawy”, bo myśmy się podporządkowali, Kompania „Orląt” podporządkowała się kapitanowi „Gozdawie”, był pluton saperów, w którym służyli pracownicy kanalizacji i oni pomagali znaleźć połączenie ze Śródmieściem. To nie udawało się tak łatwo. Wiem, że w pierwszym patrolu brał udział strzelec „Hart” Tadeusz Szymczak, starszy strzelec „Wrzos” Leszek Dobrowolski, jego brat „Jezior” Jędrzej Dobrowolski. A myśmy nie mieliśmy ustalonych placówek, tylko doraźnie chodziliśmy, używano nas do odgruzowywania, do wypadów na teren getta. Jeden z patroli na terenie getta wsławił się bardzo, bo byli w nim kapral „Ryś”, ten sam, co dowodził tamtym patrolem i napotkali na patrol esesmanów trzech. A oni mieli jeden pistolet i granat, a tamci byli każdy po zęby uzbrojony, niemniej wzięli ich do niewoli. Później część kompanii „Orląt” została przeniesiona około 10 sierpnia do nowopowstałej 1. Kompanii Wygatowej, której dowódcą został kapitan „Prus” Tadeusz Dąbrowski. Tam od naszego plutonu odszedł mój brat „Azja”, Felek Jeziorek pseudonim „Felek”, Tadeusz Majewski „Tadek” i inni. W każdym razie odeszło według mnie co najmniej czterdziestu z podchorążym „Cieniem” jako dowódcą. Oni obsadzili barykadę między Miodową a Bankiem Polskim. To znaczy oni sami nie, bo to „Wawer” trzymał, a oni sami od Miodowej do Ratusza. Myśmy nie mieli stałych przydziałów, nas brali doraźnie do różnych prac: odgrzebywanie, budowanie barykad, fortyfikowania. Najgorsze było odkopywanie zasypanych ludzi. To było nagminne.
Później porucznik „Stach” został ranny około 8 sierpnia w czasie wypadu na teren getta, w tył lornetował. Wyleczył się z tej rany i wrócił, ale niestety nie do kompanii, bo został przeniesiony jako oficer operacyjny pododcinka „Gozdawy”. 20 sierpnia było tam natarcie, organizowali obronę. Później z grupą oficerów dowództwa pododcinka szedł z Ratusza na Fleszyna, takie podwórko więzienne i w tym momencie, kiedy weszli na dziedziniec więzienny, padł pocisk, może to był pocisk z moździerza, bo to było bardzo głębokie podwórko, dziedziniec i zranił [porucznika]. Porucznik „Stach” zginął. Zmarł później w kilkanaście minut. Zginął też kapitan „Powierza”. Pochowany został w ogrodzie przy Hipotece. Później, pamiętam, 22 chyba zginął podchorąży „Cień” na rogu Senatorskiej i Miodowej. Od strzelca wyborowego dostał strzał w czasie lornetowania gdzieś z placu Zamkowego.
A myśmy 22 sierpnia przeszli kanałami na Żoliborz po broń. Dziurkę mieliśmy w Archiwum Akt Dawnych, gdzie przewodnik zapoznał nas z trasą, uprzedził, że będziemy przechodzić pod Dworcem Gdańskim, gdzie łączy się kanał nasz ze Starego Miasta z burzowcem i następnym kanałem z głównym kolektorem, który idzie na Żoliborz i później na Bielany do wylotu. Uprzedzone było, że w tym burzowcu jest prąd wody, tam był skądś zasilany, że woda płynie tak wartko jak w górskim potoku, że trzeba się trzymać liny, bo puszczenie się liny grozi […], jakby ktoś spróbował w górskim potoku stanąć w stromiźnie, bo to był [niezrozumiałe] po oślizgłym dnie, to by został zniesiony przez wodę do Wisły. Drogę mieliśmy spokojną, tylko po drodze, jak przechodziliśmy pod terenem niemieckim, pod Dworcem Gdańskim, słyszeliśmy odgłosy walki z góry, wybuchy granatów, strzelaninę. Jak wyszliśmy na Żoliborz, to zabroniono nam mówić, skąd jesteśmy i w jaki sposób się dostaliśmy. Niemniej jak to dziennikarze i wtedy też uważali, że im wszystko wolno, napisali, że ci w niemieckich mundurach to przedostali się kanałami ze Starówki. Myśmy przespali się i potem poszliśmy do żołnierzy z Puszczy Kampinoskiej, którzy przyszli na Żoliborz i od nich wzięliśmy broń. Oni nocą się przebijali na Żoliborz. Byli bardzo rozżaleni, opowiadali, że zlikwidowali bunkry, weszli na tory, w tym czasie nadjechał pociąg pancerny i przegrodził im drogę. Oni zaczęli się wycofywać, ale miejscowi przewodnicy zostali ranni czy polegli, więc oni zmienili drogę, wycofali się na Instytut Chemiczny, który był obsadzony przez Niemców. Klęskę ponieśli całkowitą, tak że nie mogli nawet zabrać wszystkich rannych. Oddali nam broń, myśmy z tą bronią… Aha, jeszcze w jaki sposób się dostali. Przeszli przez oddziały węgierskie, które w tym czasie trzymały kordon wokół Warszawy. Węgrzy przepuścili ich. Myśmy odebrali broń i poszliśmy do kanałów. Kiedy podchodziliśmy pod Dworzec Gdański, Niemcy zaczęli wrzucać granaty i dowódca grupy, która szła, rozkazał się wycofać, bo była bardzo liczna, i podzielono nas na mniejsze grupy po pięćdziesięciu ludzi i tak przechodziliśmy. Tam był taki układ, że szło się kolektorem dużym, potem się wchodziło w boczny korytarz, on był suchy. „B” to było, powiedzmy, burzowe połączenie między tamtym burzowcem. Wchodziło się do burzowca i burzowcem przechodziło się do następnego korytarza, którym się szło na Stare Miasto. Burzowcem płynęła wartka woda i kolega, który miał nas kierować, bo tam była absolutna ciemność, przecież to nie było nic widać, słabo słyszał, nie przydał się, nie wszystkich wyłapał i myśmy w dziesięciu zbłądzili. Zorientowaliśmy się później, w pewnym momencie, kiedy trzeba było przejść przez jakąś wodę lejącą się z góry, co nie wiedzieliśmy, gdzie jest, myśmy się złączyli, żeby być razem i stwierdziliśmy, że nie ma kolegów, co powinni być z przodu przed nami, nie ma kolegów, którzy byli między nami i wróciliśmy się, nas było dziesięciu, z powrotem na Żoliborz. Na Żoliborzu, jak wyszliśmy, od razu żandarmeria nas aresztowała, bo były ucieczki ze Starego Miasta. Muszę tu powiedzieć brzydko, celowała w tył Armia Ludowa. Bo oni się wycofywali po 20 sierpnia, kiedy już zginęło dowództwo. To opisuje generał Rozłubirski w broszurce, wydanej przez MON, tak zwanej „Tygrysy […] ludzie nie z tej ziemi”, czyli nie z tego świata. I on pisze, że dowództwo wtedy poległo, że trzeba wycofać swoich czwartaków, by ich oszczędzić. Na co, to wiemy później.
Wróciliśmy się tam, przesłuchiwano nas po kolei i potem dołączono nas do grupy. Mnie później przydzielono do grupy, która niosła podstawę polskiego cekaemu, to jest trzydzieści pięć kilo wagi. Doniosłem do korytarza, później oddałem koledze, przeszedłem przez linę burzową, jeszcze paru kolegów i po linie szedł kolega „Sokrates”, kiedy Niemcy rzucili mu granaty. Granaty urwały mu nogę, obie stopy mu urwały granaty (to później się dowiedzieliśmy). Jego [niezrozumiałe] znosił prąd, słychać było tylko jego wołanie: „Pomocy!”. Zostali ranni jeszcze „Kolejarz”, kolega też z „Orląt” i „Grom”. Grupa, która została odcięta, wycofała się na Żoliborz, tam „Kolejarz” został w szpitalu, „Grom” został opatrzony i przyszedł do nas z następną grupą na Stare Miasto, a „Sokrates” został wyłowiony przez patrol Żoliborza, który usłyszał jego wołanie, zaniesiony do szpitala, ale ucięto mu obie nogi w pachwinie, ale gangrena się wdała, tak że już zmarł. Chyba się nazywał Kozera. Mam to wszystko w dokumentach, jeżeli ktoś byłby ciekaw, to może to zobaczyć. Wróciliśmy na Stare Miasto i na Starym Mieście, wtedy był już straszny kontrast, bo na Żoliborzu w tym czasie nie było walk, [niezrozumiałe], powstańcy byli wyprasowani, łączniczki pachnące wodą kolońską, a myśmy pachnieli innymi zapachami, które były, nasze koleżanki też nie używały wody kolońskiej, ledwo się zdążyły tylko trochę ochlapać na [niezrozumiałe], z powrotem obnurzały się w tym, co tam płynęło. A na Starym Mieście to już była zupełna ruina. Tam leżały niepogrzebane trupy, bo już nie było możliwości chowania. Straszliwe wrażenia robili zabici od pocisków, bo twarze wykrzywione w śmiertelnym spazmie, osmalone od wybuchu. To były takie, naprawdę diabelskie twarze. Po zdaniu broni przeniesiono mnie do kapitana „Prusa”, tam gdzie poszedł mój brat. Tam zastąpiliśmy I pluton, który odszedł do Banku Polskiego. Miałem tam służbę na pozycji, później ochotniczo dostałem się, bo tam już ludzi zaczynało brakować.
Później było przebicie, które się nie udało i masę ludzi poginęło. Moim zadaniem – z grupą podchorążego „Chrabąszcza”, było nas trzech czy czterech – podpalenie domu po drugiej stronie Bielańskiej. Dostaliśmy butelki samozapalające, które włożyliśmy za pazuchy panterek, to było również [niezrozumiałe], bo nawet przewrócenie się groziło zapaleniem i ratunku nie było. […]
Po tym wszystkim zostałem przeniesiony do kompanii na pozycję kanonisty (tak wtedy się mówiło) i trzymałem pozycję w podwórku domu, w narożniku w ubikacji podwórkowej, gdzie miałem odstrzał na bramę i na dziurę wybitą. Tu muszę powiedzieć tak, że zobaczyłem w pewnym momencie ludzi przenoszących jakieś ciężary, oni byli w czapkach, bez koszul, w spodniach. Oczywiście strzeliłem do nich. Miałem wtedy nagana – rewolwer, którego nie miałem poprzednio, bo dostałem wtedy, kiedy przyszedłem na tą […] i powoli tak, chybiłem i później po wojnie, jak przeczytałem pamiętniki Krylaszewskiego, dowiedziałem się, że strzelałem do Polaków, którzy spalali trupy i o mało ich nie zabiłem. Potem kanałami przeszliśmy na Śródmieście, o drugiej w nocy opuściliśmy barykady, szybko najpierw weszliśmy do włazów na ulicy Daniłowiczowskiej, niskiego włazu, że trzeba było iść na czworaka, ale w pewnym momencie musieliśmy się wycofać. Wtedy nie wiedziałem, po wojnie dowiedziałem się, że jedna z łączniczek była w ciąży i zemdlała na skutek zaduchu. Więc trzeba się było wycofać, przeszliśmy szybko na plac Krasińskich na Długą. Tam już spotkaliśmy olbrzymie kolejki do kanałów i dowiedzieliśmy się, że już barykady były opuszczone i jeden z wyższych oficerów powiedział, że jak ktoś może i chce, to może się schronić do ludności cywilnej. Rano, oczywiście jak się rozwidniło, przyleciały sztukasy, po wystrzelanych rakietach dowiedzieliśmy się, gdzie doszli Niemcy, ale w pewnym momencie z włazu zaczęli wychodzić poparzeni ludzie. Rozniosła się plotka, jedni mówili, że Niemcy wleli do kanału benzynę i podpalili, drudzy mówili, że zapaliły się butelki samozapalające przenoszone przez kogoś. W każdym razie konsternacja. Różne plotki, nie będę powtarzał, chodziły. Część postanowiła się ukryć, część postanowiła próbować przejść. Ja próbowałem tego przejścia, bo z grupą podchorążego „Chrabąszcza”, który zebrał ludzi, którzy byli pozostawieni dla osłaniania, oddziałów odchodzących ze Starego Miasta, wchodzących do włazów. Ci, którzy zostali, to już było zupełnie pomieszane, dezorganizacja, więc podchorąży „Chrabąszcz” i podporucznik „Sierek” zebrali tych ludzi i myśmy weszli do kanałów. Do kanałów razem z nami wchodzili Żydzi z Grecji. Tu jest bardzo ważny moment, bo w 1994 roku w Gazecie Wyborczej mówiono, że Żydów myśmy wystrzelali. Nieprawda. To jest tak zwana „czarna legenda AK”, tam było opisane. Oni wchodzili do tego pod [niezrozumiałe], to czterech tych Weiss, wtedy jeszcze ambasador Izraela, a obecnie przewodniczący Yad Vashem, ogłosił, że były zgłoszenia do Yad Vashem właśnie tych Żydów, którzy wtedy byli ocaleni z Gęsiówki przez Batalion „Zośka”. Szliśmy długo, […] słychać było z otwartych włazów niemieckie rozmowy, słychać zgrzyt gąsienic i wyszliśmy na Wareckiej róg Nowego Światu i stamtąd na kwatery w kinie Atlantic. Koledzy, którzy przyszli wcześniej zdążyli się wykąpać w łaźni na Chmielnej, myśmy nie zdążyli, położyliśmy się spać w przemoczonych ubraniach. Rano obudziłem się z anginą, której się długo nie mogłem pozbyć. Potem zostałem przeniesiony z powrotem do Kompanii Motorowej „Orląt”. Ewakuowaliśmy rannych ze szpitali z północnej części Śródmieścia do południowej. Tam się spotkałem z moim bratem, to było ostatnie spotkanie, kiedy on był zdrów, on też ewakuował rannych. Przedtem to było bardzo ciężko o przeniesienie przez Aleje Jerozolimskie, bo tam przenosiło się prawie wierzchem, bokami była osłonięta barykada z worków z piaskiem, którą Niemcy rozbijali z działek. Później wróciliśmy do siebie i nasz pluton został przeniesiony do Północnego Śródmieścia i tam spotkałem mojego brata, niesionego 8 września, rannego, na noszach. Eskortowała go nasza sanitariuszka „Klara” Maria Grodzicka i dowódca naszego plutonu podchorąży „Witold”. Umieściłem brata w szpitalu Wspólna 27.
Później tam przeżyłem też uderzenie – bo w szpitalu akurat byłem u niego – pocisku sześćset milimetrowego, który rozbił sąsiedni dom. Był huk, dym, gruz, dym duszący, to był zapach amoniaku, który aż zatykał gardło. Brat był ranny na rogu Wareckiej i Nowego Światu. Dostał od strzelca wyborowego. W momencie kiedy się składał do strzału, dostał pocisk w ramię, który przeszedł wzdłuż całego ciała i nie było wylotu kuli, gdzieś ugrzązł w ciele, osłabiony uderzeniem w narożnik muru. Potem zostaliśmy przeniesieni znowu do północnej strony Śródmieścia, Widok 8 i tam dostałem wiadomość od znajomej mojej matki, która się opiekowała moim bratem, pani Iry Łyczyńskiej, że zmarł. Dostałem przepustkę, przeszedłem na drugą stronę Śródmieścia, Alej Jerozolimskich, pochowałem go przed domem – Wspólna 25. Oczywiście w nogi wsadziłem butelkę, bo taki był zwyczaj, że się brało butelkę, pisało się kto, wsadzało się i butelkę się lakowało i w nogi się wkładało, bo w nogach było najmniej ciała, żeby później można było zidentyfikować. I wróciłem do oddziału.
Od 10 września zaczęły pojawiać się radzieckie samoloty nad Warszawą i walki. I 10 września były zrzuty radzieckie i nasz pluton został uzbrojony w broń zrzutową, to znaczy dwa karabiny „pepanc” i dwa granatniki. Były problemy, bo niektóre spadochrony się nie rozwijały i amunicja albo broń była uszkodzona. Ale te „pepance” były bardzo celne i dalekonośne, więc myśmy chodzili na rozbijanie barykadek w niemieckich pozycjach. Natomiast koledzy, którzy byli w obsłudze granatnika, to strzelali nękająco w różne miejsca. 18 września przeżyliśmy dzienny zrzut amerykański. To był widok imponujący. Niebo się zasnuło czterosilnikowymi samolotami lecącymi bardzo wysoko, potem się ukazały spadochrony z podłużnymi zasobnikami. Ludzie myśleli, że to jest desant, że to brygada spadochronowa z Anglii idzie, na którą cały czas czekaliśmy. Cały czas ludzie czekali, nie doczekaliśmy się. Ludzie wychodzili najwyżej, jak tylko mogli, żeby się przyglądać, a Niemcy oszaleli, strzelali ze wszystkiego, co tylko mogło strzelać w powietrze. Dalej nie ma nic ciekawego do opowiadania, była to normalna służba, strzelanie, chodzenie…
Później około 26 oglądaliśmy, jak Niemcy likwidowali Mokotów. Z naszego domu Widok 8 (on miał osiem pięter, do dziś dnia stoi, to był olbrzymi widok, i na Wisłę, i na Mokotów), było pochmurno, tam sztukasy zrzucały bomby spod chmur. W pewnym momencie z Saskiej Kępy zaczęła strzelać artyleria przeciwlotnicza, bo tam już były oddziały 1 Armii generała Berlinga. Zaczęła strzelać artyleria, biła tak, że przepędziła sztukasy nad chmury, oczywiście zmniejszając celność. W pewnym momencie, jak nożem uciął, jak nożem uciął… Sztukasy wróciły pod chmury. Oczywiście celność była większa. Potem, jak byłem w obozie, to spotkałem grupę żołnierzy z 1 Armii, którzy byli w karnej kompanii na przyczółku magnuszewskim i część była z nich w baterii, której rozkazano przerwanie ognia. Mówili ci żołnierze, że dowódca poszedł pod sąd polowy za otwarcie ognia bez rozkazu, a oni wcieleni do kompanii karnej, wysłani na przyczółek magnuszewski, gdzie dostali się do niewoli. Tak właściwie zbliżyliśmy się już do kapitulacji. Pozycje mieliśmy, znaczy róg Marszałkowskiej i Widok, tam chodziliśmy nieraz strzelać z „pepanc” […], ale z „pepanc” chodziliśmy na różne pozycje. Tam zastała nas kapitulacja. Było w ten sposób, że, to co koledzy akurat, którzy byli na pozycjach, opowiadali, że wychylił się Niemiec z białą flagą i krzyknął po polsku: „Nie strzelajcie, bo my nie strzelamy”. Później przyszły do nas rozkazy. Oczywiście oni mieli szybciej, bo oni mieli łączność radiową, a myśmy mieli łączność przez łączniczki. Później, pamiętam, zbiórka, podzielono nas na oddziały, dano numery pułków. Myśmy się starali o cywilne ubrania, żeby nie iść w ciuchach niemieckich. Byłem na tyle głupi, że poszedłem w niemieckim ciuchu, ten mundur, co bardzo się nie podobał, szczególnie młodym esesmanom – jakoś uhonorowali warunki – ale wymyślali niesamowicie. Pod koniec Powstania ludzie mieli do nas pretensje. No nie ma co się dziwić, zamiast wolności mieli straszliwe męczarnie, bo to trzeba powiedzieć, męczarnie przecież, ale jak wychodziliśmy, to płakali. Pytali się: „Czy nie moglibyście jeszcze walczyć, bo przecież za Wisłą już są wojska sowieckie i polskie”. Płakali, błogosławili nas krzyżami, niektóre kobiety całowały. W każdym razie to jest pytanie, które bardzo ładnie opowiedział Jerzy Godlewski w książce „Pod komendą u Gozdawy”, jak było [Powstanie] postrzegane na końcu. Czy wtedy, kiedy do nas mieli pretensję, czy wtedy, kiedy krzyczano: „Wracajcie, nie odchodźcie, jeszcze walczcie!”.
Pod koniec Powstania, kiedy się już zaczęły rozmowy kapitulacyjne, poprzedzone zostały, zostało ogłoszone przez obie strony zawieszenie broni. Zawieszenie początkowo obowiązywało od świtu do zmierzchu, już nie pamiętam, od której, do której godziny. Było powiedziane, że dowódcy lokalni mogą przedłużyć zawieszenie broni na całą dobę. W tym czasie mogła wychodzić ludność cywilna. Trzeba powiedzieć taką ciekawą rzecz, że Powstanie było bardzo uciążliwe dla ludzi, szczególnie ludzi po schronach, po piwnicach. Jest bardzo ładny wiersz, chyba Słonimskiego „Mogiła bezdomnego powstańca Warszawy”. Nie będę go przytaczał, że oni bezbronni, oni stłoczeni, oni przerażeni czekali na wypełnienie losu, na który nie mieli wpływu, dla których pójście po wodę, wiązało się z myślą, że mógł nie wrócić… W momencie kiedy już było ogłoszone zawieszenie broni, ludzie nie bardzo się kwapili do wyjścia. Nie bardzo się kwapili do wyjścia, bo bali się znowu zetknąć się z tym, co było przed Powstaniem, z rzeczywistością okupacyjną, z gestapo, z żandarmerią, z wojskiem, przecież to była strefa przyfrontowa, tego się bano. Bano się, że będą wywiezieni do obozów koncentracyjnych, bo ludzie nie bardzo wierzyli w zapewnienie, że będą rozlokowani po różnych miejscowościach Generalnej Guberni. Ciekawą rzeczą było, że do jednego z kolegów przyszedł, do nas, do mojego dowódcy plutonu przyszedł kanałami z Mokotowa jego brat, który był ranny i zmęczony wielodniowym błądzeniem w kanałach, zanim go odnaleziono. I w czasie zawieszenia broni jeden z kolegów, który doskonale mówił po niemiecku, rozmawiał z oficerem Wehrmachtu, który zobowiązał się, że pomoże odtransportować go do Milanówka do szpitala. I spełnił tę obietnicę. Myśmy go odnieśli do… dokładnie nie wiem, gdzieś chyba w okolice Grzybowskiej (nie chciałbym, żeby to było przez kogoś zakwestionowane), tam czekał wóz i czekali przedstawiciele Polskiego Czerwonego Krzyża. Został odebrany i odwieziony do szpitala. To jest ciekawa rzecz – co tym oficerem, jak to się mówi, powodowało, tego nie wiemy.
Wracając po odniesieniu tego kolegi, spotykaliśmy się z ludźmi, którzy się nas pytali, bo widzieli powstańców, pytali się, czy wychodzić, czy nie wychodzić, czy może jeszcze poczekać, bo przecież za Wisłą już stały wojska, 1 Armia Wojska Polskiego i stały wojska sowieckie, że to może w każdej chwili, wy jeszcze powalczycie i zaraz oni dadzą pomoc. Ludzie się łudzili do końca, do końca, bo wtedy już było widać, jak się weszło na przykład na najwyższe piętro, był taki dom Widok 8, to można z niego było widzieć Wisłę i widać było, co się działo za Wisłą.
Ja nie, ja się nie łudziłem, ale ludzie się łudzili, bo trzeba pamiętać, że … Jest taki wiersz, w którym powiedziane, że czekamy nie dla nas, ale dla ludzi, dla matek karmiących, po piwnicach rannych, chorych, umierających, więc ludzie łudzili się, że ta rzecz, te ludzkie uczucia wezmą górę. Nie chcę wchodzić w tej chwili w całą tą sprawę, bo na ten temat całe są tomy wypisywane.
Po powrocie na kwatery myśmy się zaczęli zastanawiać, co będzie z nami i później przyszła wiadomość, że będzie kapitulacja, że będziemy traktowani zgodnie z konwencją genewską, że pójdziemy do obozów jenieckich. Oficerowie do oficerskich, tak zwanych oflagów, a żołnierze i podoficerowie do stalagów, to znaczy dla szeregowych. Potem były rozkazy, gdzie zdajemy broń, kiedy wychodzimy. Wszyscy koledzy zaopatrywali się w zapasy, żeby mieć coś na drogę. Byłem na tyle nierozsądny, że nie zrzuciłem munduru niemieckiego, miałem pod spodem inne ubranie, ale wyszedłem w nim. Na ogół koledzy zrzucali i szli już po cywilnemu, bo bano się, że może być jakaś reakcja żołnierzy niemieckich. Zbiórkę mieliśmy właśnie w tym miejscu, gdzie myśmy wychodzili, na placyku przed kamienicą Braci Jabłkowskich, u zbiegu ulic: Chmielnej, Jasnej i Szpitalnej. Tam była zbiórka batalionu „Gozdawy”. Prowadził kapitan „Ognisty”, bo kapitan „Gozdawa” powiedział, że nie ma siły prowadzić do obozu. Trzeba pamiętać, że dla oficerów i starszych kolegów to była druga kapitulacja, dla niektórych druga kapitulacja w Warszawie. I wyszliśmy. Część broni została zakopana, część broni zniszczona i z częścią wyszliśmy. Broń składaliśmy na placu Kercelego, na tak zwanym Kercelaku, to trudno określić, gdzie to jest w tej chwili, bo tego placu nie ma. To jest gdzieś, jak trasa Solidarności idzie, dokładnie nie pamiętam, któreś z rond jest w tym miejscu, gdzie był ten plac. Później szliśmy na piechotę, to znaczy do momentu jak wychodziliśmy z bronią, trasa nie była obstawiona przez żołnierzy niemieckich, po zdaniu broni już szliśmy trasą obstawioną przez żołnierzy niemieckich. Szliśmy do ulicy Wolskiej i Wolską w kierunku Włoch do Ożarowa. Jak wyszliśmy z obszaru Warszawy, to było pełno ludności. Jeszcze jedną rzecz chciałem powiedzieć taką, że bardzo niemiły był widok dla każdego, jak gdzieś na Woli zobaczyliśmy gestapowców w tych swoich mundurach SS z trupimi główkami, czarnymi otokami na czapkach. To było taki nieprzyjemny dreszczyk, że oni się nam przyglądali, bo trzeba powiedzieć, że chyba dostali za uszy, że do takiej rzeczy dopuścili, co się stało, ale tego nie wiem, bo tego nie znam. Później szliśmy trasą do Włoch. We Włochach, już jak wyszliśmy z granic Warszawy, to ludzie się zaczęli gromadzić, podawali żywność, odbierali listy. Wyrzuciłem małą karteczkę, z notesu mała karteczka, chyba cztery na pięć centymetrów, z adresem stryja, który był we Włochach i zawiadomieniem, że wychodzimy do obozu, że mój brat Jacek poległ i mój brat stryjeczny Stanisław Srzednicki, dowódca kompanii „Orląt”, też poległ. Podałem tylko, że wychodzimy do obozu jenieckiego. Ciekawe, że stryj był wysiedlony z Włoch do Pruszkowa, ale kartka mimo to doszła. Ktoś odnalazł w Pruszkowie stryja i doręczył. To była pierwsza wiadomość, którą dałem. Drugą wiadomość uzyskała moja matka, która była tam gdzie mieszkaliśmy przed Powstaniem, na ulicy Dantyszka, koło Filtrowej, to jest kolonia Lubeckiego, tam działały oddziały RONA. To było okrucieństwo niesamowite, że nawet generał Guderian w swoich pamiętnikach pisze, że jak był u niego generał von dem Bach, który dowodził, to powiedział o ekscesach, których nie jest w stanie stłumić, że generał Guderian aż się przeraził. Trzeba sobie wyobrazić, co to się musiało dziać, skoro ci dwaj panowie byli tym zbulwersowani. Matka mi nie opowiadała, co przeszła. Przeszła tylko przez Zieleniak, została wywieziona kolejką EKD, dzisiejsza WKD i w stacji Tworki udało się jej uciec i RGO umieściło ją w Milanówku i tam Polski Czerwony Krzyż ją odszukał i dał cywilne papiery mojego brata. Tam jest błąd, bo napisano, że poległ w dniu 13, a on zmarł w dniu 13 września, z ran odniesionych w dniu 8 września. Legitymację AK przeniosłem przez wszystkie obozy mimo wielokrotnych rewizji. Ukryłem ją tak, że wie pan, za każdym razem gdzie indziej.
Do Ożarowa, jak szliśmy, to pamiętam, bardzo ciekawa rzecz, że myśmy byli wyposzczeni warzyw, jabłek, takich rzeczy. Ludzie rzucali nam jabłka i w pewnym momencie wjechał w naszą kolumnę wóz pełen pęków marchwi. Oczywiście zrobione zostało to, że zaraz wszyscy się rzucili, brali marchwi po kieszeniach i natychmiast się skrobało marchewkę i jadło się. Naprawdę, to było… Jest taka śmiesznostka, że jak wtedy opowiadałem, odnieśliśmy brata dowódcy mojego plutonu na punkt, gdzie został przekazany Czerwonemu Krzyżowi z drugiej strony, to na liniach między pozycjami niemieckimi a polskimi był sklep spożywczy. Jak zostało zawieszenie broni, to tam wszyscy pognali i tam była beczka ogórków. To była radość. Myśmy dostali w prezencie jeden ogórek, którym się podzieliliśmy na sześciu czy ośmiu. Może to są rzeczy mało istotne, ale troszeczkę pokazują atmosferę. Po drodze doszliśmy do Ożarowa, tam przenocowaliśmy, zjedliśmy prowiant własny i na drugi dzień załadowano nas do pociągów. Staraliśmy się zająć w wagonach, być razem, żeby nie było obcych, ale nie mogliśmy się pozbyć, bo na siłę wtargnął do nas jeden z byłych powstańców, myśmy nie wiedzieli kto, on nie mówił kto, albo to był z Armii Ludowej i nie chciał albo był to zwykły kapuś, trudno powiedzieć. Można byłoby się z nim bić, ale na oczach Niemców, to nie wiadomo kto to był, a może rzeczywiście się ukrywał. Dojechaliśmy do Opola, oczywiście przez Częstochowę i jak minęliśmy Opole, zatrzymano nas w lesie, bo akurat szła wyprawa bombowa. Koledzy, którzy byli przy szparach, przy drzwiach, przy okienku, to widzieli wysoko ciągnące bombowce. Charakterystyczne było, że one szły na dużej wysokości, więc zostawiały smugi kondensacyjne, całe niebo zasnute tym było. Potem dojechaliśmy do stacji Lamsdorf i wyładowano nas. Wyładowywano nas w dwóch kolejnościach. Ci, co w pierwszej kolejności poszli, byli bardzo agresywnie przyjęci przez Niemców, w ogóle krzyczenie, uderzanie kolbami, walenie, wymyślanie. Przedtem, jak zajechaliśmy na bocznicę, zobaczyliśmy, że bocznica jest obstawiona, że ustawione są wszędzie karabiny maszynowe, to takie skojarzenie z laskiem, no to co się mogłoby stać w tamtym lasku. Nawet ludzie, którzy lubią panikować, to mówili: „Zaraz zacznie się strzelanina, wyjdziemy z tych”. Pierwsza połowa poszła i jak otworzyli nasze wagony, zaczęliśmy wychodzić – Niemcy się raptem zaczęli zachowywać, nazwijmy, w miarę przyzwoicie. Owszem, wykrzykiwali, ale już nie bili. Plotka chodziła, że przyszło zawiadomienie, warunki kapitulacji do komendanta obozu, który wydał właśnie rozkaz złagodzenia. Druga plotka mówiła, że komendant naszego transportu w czasie I wojny światowej był razem w wojsku, czy austriackim, czy pruskim, z komendantem stalagu w Lamsdorfie. Nie wiem, takie plotki chodziły różne. W każdym razie już nie bito, nie potrącano kolbami. Szliśmy długą drogą wokół obozu do bramy głównej, oczywiście za drutami było pełno jeńców różnych narodowości, ciekawi co to za jedni, bo nieumundurowani szliśmy.
Taką rzecz muszę powiedzieć, że w pewnym momencie odezwał się głos zza drutów od polskich jeńców z 1939 roku, charakterystycznych, że mieli rogatywki polowe: „Czołem, panie poruczniku!”. Okazuje się, że porucznik „Chrabąszcz”, Andrzej Sieczkowski, późniejszy po wojnie profesor Uniwersytetu Warszawskiego na slawistyce, w czasie kampanii wrześniowej był dowódcą plutonu łączności i to byli jego żołnierze. Jego wiersz jest umieszczony na kamieniu pamiątkowym róg Miodowej i Senatorskiej. On uciekł z obozu, a oni spotkali go. Myśmy dochodząc już do bramy mieli ciekawy widok, bo obok było szkolne lotnisko, gdzie szkolili się piloci myśliwców. Jak myśmy akurat wchodzili do bramy, to szedł klucz samolotów, chyba Focke Wulfów 190 i na wirażu dwaj boczni zderzyli się i widziałem, że samoloty oczywiście straciły szybkość i spadły na ziemię. Z jednego wyskoczył [pilot], ale mu się nawet spadochron nie otworzył, drugiemu się otworzył spadochron, ale już nad samą ziemią, kiedy uderzył o ziemię. Wachmani ze Śląska, którzy znali język polski, to mówili: „To tu nic takiego jeszcze, czasem pięciu potrafi zlecieć naraz”, bo to lotnisko szkolne [było].
Jak poszliśmy do obozu, to się zaczął przede wszystkim pierwsze tak zwany szaberplatz – rewizja osobista. Później przydzielili nas do baraków. Potem na drugi dzień znowu rewizja osobista, poodbierali nam dokumenty cywilne, różne pamiątki, nawet miałem scyzoryk, kozik ogrodniczy bez szpica, bo szpica nie wolno było mieć, to też odebrał. Oczywiście na pewno nie zdał go do depozytu, tylko schował do kieszeni. Później był spór na temat mojego munduru niemieckiego, on zaczął wykrzykiwać, że to jest zrabowane, a ja powiedziałem, że to nie było zrabowane, bo co mogłem rabować w Warszawie. Tam jest gra słów: geraubte to jest zrabowane, a ja mówiłem gebeutete – zdobyte. On użył bardzo mocnego argumentu, kolby, przyznałem mu rację. Na szczęście miałem pod spodem inne ubranie i zdjąłem. Koledzy zresztą mówili do mnie, że bardzo nierozsądnie było, że wyszedłem z tym, bo było nas dwóch kolegów, którzy tak wyszli.
W barakach życie obozowe, jak to życie obozowe. Byliśmy zakwaterowani w barakach na trzypiętrowych pryczach. Oczywiście pierwsza rzecz, to na pryczach czekały na nas wszy, które oblazły nas. Ponieważ baraki były puste, więc one były wygłodzone, bardzo były zjadliwe. Wiem tylko tyle, że pieszo jak poszedłem rano wymyć się przed studnią, pierwszą koszulę wyrzuciłem, jak zobaczyłem, drugą koszulę wyrzuciłem, ale trzecia, jak sobie uzmysłowiłem, że to jest ostatnia, to niestety wyrzuciłem sublokatorów. Potem była rejestracja, dano nam numery i toczyło się życie obozowe. Obok rozdzielono oficerów od podoficerów i szeregowych. Osobno przyszły dziewczęta nasze. Ponadto wydzielono małoletnich do szesnastu lat, taką grupę, którą umieszczono w obozie oficerskim. Ja byłem w stalagu. Później się zaczęły wyjazdy kolegów do różnych obozów. Nie wiem, każdy się chciał wyrwać z pierwszego obozu. Później było w ten sposób, że zgrupowali małoletnich i nas, ze stalagu wydzielono pięćdziesięciu chłopców, którzy nie mieli ukończonych siedemnastu lat i dołączono do grupy dwustu pięćdziesięciu poniżej szesnastego roku życia i powiedziano, że my wyjeżdżamy.
Była taka sprawa, że w tym czasie, kiedy myśmy wyjeżdżali i przedtem parę dni, był kręcony film przez niemiecką czołówkę propagandową z Powstania i jak myśmy wychodzili do pociągu, to filmowano idącą grupę najmłodszych. Myśmy wtedy, jak to się mówi, lubili trzymać fason, żeby pokazać, że jakoś idziemy, jak żołnierze. Może to dzisiaj dla młodzieży wyda się śmieszne, ale wtedy to było bardzo ważne. Podejrzewam, że moment tego filmowania opisano w książce „Najmłodsi żołnierze Powstania Warszawskiego”, tam jest opisany apel. To znaczy napisano, że było filmowanie i przy okazji autor wszystkich wymieniał, tych, których pamiętał, od najmłodszych do starszych kolegów. To nie było tak, jak on opisał, że apel był i oni szli, tylko podejrzewam, że jemu po prostu marsz i tamto dawało natchnienie, żeby napisać o tym apelu. Wtedy miał okazję opisać wszystkich najmłodszych chłopców.
Poszliśmy na dworzec, na dworcu rozdzielono nas po pięćdziesięciu, do sześciu wagonów, bo było nas trzystu, oczywiście nikt nie wiedział dokąd [jedziemy]. Staraliśmy się zobaczyć na nalepkach wagonów towarowych, tam jest karteczka, dokąd pociąg idzie. Dali nam prowiantu na dwa dni, czy na dzień, bo na drugi dzień mieliśmy dojechać. Tymczasem, jak to w czasie wojny, [jak] przechodziły transporty wojskowe, [to] transport [z jeńcami] czekał. Myśmy jechali nie dwa dni, tylko chyba pięć dni i wyładowali nas na stacji do obozu w Mühlbergu. Oczywiście tam [niezrozumiałe] odebrali nam wszystkie noże, żeby nie dziurawić wagonów, dla, powiedzmy, potrzeb naturalnych. Więc wypuścili nas dwa razy, oczywiście nie każdy mógł utrzymać i były tragedie. Jeżeli sprawa oddawania moczu, to było rozwiązane, że czy do puszki, czy do tego, wylewało się przez okienko, o tyle było gorzej z czymś tym, jeżeli ktoś nie dotrzymał, to była tragedia. To wszystko byli młodzi chłopcy – od dwunastu do szesnastu lat, siedemnaście nieskończone, ja byłem jeden ze starszych, miałem nieskończone siedemnaście lat.
Wyładowano nas w Mühlbergu, przyszliśmy do obozu. Oczywiście przy każdym przyjściu do obozu łaźnia, dezynfekcja głowy, przedtem byliśmy już w Lamsdorfie ogoleni do zera i to na całym ciele. I głowy smarowano jakimś preparatem naftowym, to chyba nazywało się „cupreks” czy jakoś, w tej chwili dokładnie nie pamiętam, nie zapisałem tej nazwy i zresztą tą nazwę wiedzieliśmy od jeńców radzieckich, którzy przeważnie obsługiwali łaźnie. W Mühlbergu przeszliśmy przez łaźnię i rejestrację, zmieniono nam numery. Dano nam numery nowe. I teraz jest taka sprawa, że w Lamsdorfie zabrano mi legitymację AK, a w Mühlbergu odebrano mi cywilne dokumenty. Umieszczono nas na dużym placu, gdzie z jednej strony były dziewczęta z Powstania, a z drugiej strony w dwóch olbrzymich halach, nie wiem, co tam było, tam myśmy spali, część na siennikach, a część spała na pryczach. Te sienniki to były z papierowych worków, wiórkami wypchane. Te wiórki to właściwie była sieczka, że jak się spało, to praktycznie spało się na gołej ziemi, bo klepisko było.
To co powiedziałem, różnie.
A potem powiem, bo w obozie byliśmy oddzieleni, z tego wnoszę, że nasza grupa była grupą pokazową, bo w parę dni później była inspekcja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Był polski komendant stalagu, jakiś pułkownik, byli członkowie inspekcji ze Szwajcarii i oficerowie niemieccy. Myśmy byli tam dosyć krótko, tak że nie było żadnych ekscesów. Bardzo ciekawą rzeczą było, że któregoś dnia jeńcy alianccy załatwili zgodę, że zaprosili iluś najmłodszych powstańców do siebie na obiad. Zostałem z drugim z kolegów zaproszony przez trzech Francuzów, których mam nazwiska, nie będę wymieniał. Zaprosili nas na takie przyjęcie, obiad, ponieważ oni dostawali dużo paczek z Czerwonego Krzyża, a szczególnie jeńcy francuscy. Oni nas przyjęli, bardzo zresztą życzliwie, poczęstowali, potem poszliśmy na spacer. Akurat w obozie był mecz rugby, pierwszy raz zobaczyłem rugby, jeńcy z południowej Afryki grali z jeńcami amerykańskimi. I później poszliśmy do siebie do baraków i na drugi dzień przerzucili nam, ci jeńcy francuscy, dla kolegi, który był ze mną i dla mnie, po parze rękawiczek. To jest taki prezent bardzo miły, co zresztą bardzo wdzięcznie wspominam ten dzień, jeden z nielicznych dni z tamtego czasu.
Później zaczęły się wyjazdy na odkomendorówki. Pierwsi wyjechali najmłodsi do odkomendorówki i zmienili status z jeńca wojennego na status cywilny. Później wyjechała grupa trzydziestu do Chemnitz i na drugi dzień myśmy wyjechali w następnej grupie trzydziestu do Chemnitz, później w czasach NRD nazywało się Karlmarxstadt, w tej chwili znowu Chemnitz, właściwie tak jak Niemcy mówią Kemenitz i tam pracowaliśmy w fabryce Wenderer Werke. Tu trzeba powiedzieć, było bardzo różne zachowanie [Niemców]. Jedni Niemcy dobrze się zachowywali, a inni – były wypadki pobicia, mimo statusu jeńca wojennego. Był jeden z kolegów, jeden z najmłodszych, zresztą akurat pamiętam, że on był chory i trzeba go było odprowadzić do tak zwanego Krankenrewir, to znaczy do izby chorych, która dla jeńców była w drugim końcu miasta. Akurat był u nas na rekonwalescencji wysoki, chyba ze dwa metry, żołnierz, który dostał polecenie: „Odprowadzić”. Regulamin wojskowy mówi, że jeńca się prowadzi jezdnią, z bagnetem na karabinie, trzy kroki przedtem. To komicznie wyglądało, jak myśmy patrzyli, mały szkrab i dwumetrowy chłop z takim, jeszcze oni mieli francuskie, długie karabiny i długie francuskie bagnety. Kolega ten mówił, że on się wściekał na niego i podobno go bił, bo ludzie się niektórzy na mieście podśmiewali. Najprzykrzejsze to były sprawy wewnętrzne między kolegami. Jak każde takie zbiorowisko ma w sobie różnych ludzi, byli chłopcy, można powiedzieć, z marginesu społecznego, nasz mąż zaufania nie był najlepszym człowiekiem. Tak że były wypadki kradzieży, były wypadki pobicia przez niego niektórych kolegów. Oczywiście koledzy napisali list ze skargą do stalagu, żeby go zabrali i on został zmieniony przez innego kolegę. W fabryce pracowaliśmy na dziale mechanicznym i w ślusarni. Po bombardowaniu Chemnitz, które było w marcu, dokładnie daty nie pamiętam, część kolegów pracowała – fabryka nasza ocalała – a część, w której byłem, myśmy chodzili odgruzowywać, najpierw zasypanych, a później odgruzowywać piwnice. Oczywiście była jedna rzecz, cokolwiek się wzięło z gruzów po bombardowaniu, była bez sądu kara śmierci, ale nas to […] W czasie okupacji to się w Generalnej Guberni mówiło, że Polacy boją się tylko kary powyżej kary śmierci.
Później myśmy pracowali w tak zwanej gazowni, to znaczy przychodził z gazowni mistrz, brał dziesiątkę nas i myśmy odkopywali rury i podobno oni chcieli uruchomić gaz. Tam było dwóch majstrów i jeden był bardzo przyjazny, a drugi był bardzo złośliwy. Robił w ten sposób, że wołał któregoś z nas, pokazywał, żeby przyniósł mu jakiś kamień: „Nie ten. Nie ten. Dalej. Dalej. Dalej”. Widać było, że ten kamień do niczego nie był potrzebny. Ponadto, jak przychodził do nas rano, to zawsze szedł do Kommandoführera i Kommandoführer to jest komendant odkomendorówki, to była odkomendorówka Arbeitskommando F53 Wenderer Werke, on mu pozwalał, żeby on zjadł miskę zupy i dostawał tą miskę zupy. Myśmy go nazywali żabą, bo on wołał: „Kum, kum, kum, kum”. Ale trzeba pamiętać, że to już był 1945 rok i Niemcy przeszli bombardowania i o ile mnie pamięć nie myli, może powiem coś źle, jeden z najcięższych nalotów na Drezno był między innymi odwetem za rozstrzelanie lotników z obozu w Żaganiu, których była zbiorowa ucieczka i oni zostali wyłapani, udało się tylko dwóm czy trzem uciec, był film na ten temat i zostali wszyscy rozstrzelani. I o ile pamiętam, były rozrzucone przez alianckie samoloty, że odwetem za to będzie bombardowanie Drezna, bo wszyscy uważali, że Drezno, miasto które nie ma nic – zabytkowe, nie będzie bombardowane. I zostało zbombardowane, ale ludzie o tym pamiętali, już się troszkę bali. Doszło do tego, że w pewnym momencie zaczęło być słychać z zachodu odgłosy artylerii amerykańskiej w nocy, od wschodu radzieckiej.
Pamiętam, kiedyś kopaliśmy i w dzień nie było słychać tych odgłosów, bo był większy szum, ale jak się przyłożyło ucho do ziemi, to było słychać, więc przyłożyłem ucho do ziemi, a „Żaba” krzyczy: „Co ty tam słuchasz?”. Mówię: „Proszę pójść posłuchać”. On posłuchał, pyta się: „Co to jest?”. A ten drugi mówi: „Wiesz, co to znaczy? To znaczy, że niedługo tu Amerykanie lub Rosjanie przyjdą i on będzie stał i krzyczał: »Kum, kum!«, a ty będziesz tu kopał”. To już było koniec, bo normalnie to by poleciał z tym na gestapo, ale oni już wiedzieli, że to jest koniec, to były już pierwsze dni kwietnia. Mniej więcej w połowie kwietnia rano pobudka była, dali nam zupę taką wstrętną, że nie do jedzenia i on przyszedł. Przyszedł niby po nas, ale już było postanowienie, że nas wyewakuują przed zbliżającym się frontem, ale koledzy, jak go zobaczyli, mówią: „Majster, jest dużo zupy”. On mówi: „Czy można wziąć?”. Oni mówią: „Trzeba, trzeba zjeść”. I postawili mu parę misek. On wziął, spróbował, zaczął krzywić się, a wtedy już koledzy mówią: „Majster, trzeba zjeść wszystkie!”. Nie wiem, czy zjadł, czy nie.
Potem wyszliśmy w kierunku, już nie pamiętam, chyba miejscowości Tum, to jest piętnaście kilometrów od Chemnitz. Później przeszliśmy, to znaczy kręciliśmy się między dwoma frontami. Jak wyszliśmy za daleko na wschód, to byliśmy za blisko frontu tego, a jak wyszliśmy z powrotem na zachód, to byliśmy za blisko Amerykanów. Amerykanie zatrzymali się 15 kwietnia i nie szli naprzód. To było na skutek interwencji radzieckiej, że oni przekroczyli linię demarkacyjną ustaloną w Jałcie. 8 maja już zauważyliśmy, że w ogóle drogą ciągną żołnierze niemieccy bez broni, z białymi opaskami na rękawach, nasi wachmani też pouciekali i myśmy poszli do wojsk amerykańskich na zachód. W pewnym momencie spotkaliśmy patrol amerykański, więc siedliśmy sobie z jeńcami różnych narodowości, którzy też tam siedzieli w rowie i wykańczaliśmy zapasy wojenne. Była taka satysfakcja, że nasz ostatni Kommandoführer szedł do obozu, to powitaliśmy go, jak to się mówi, pożałowaniem. Potem polecili nam iść żołnierze amerykańscy, bo wśród pierwszych jednostek frontowych bardzo dużo pochodzenia polskiego, więc żeby iść do Stollbergu. Po drodze, w Stollbergu zauważyliśmy kompanię pancerną SS na odprawie, nierozbrojoną, więc przemknęliśmy się boczkiem, chyłkiem i poszliśmy do Stollbergu. W Stollbergu Amerykanie zebrali Francuzów, swoich, Anglików, wszystkich zachodnich, a tych ze wschodu: Serbów, Polaków, Słowaków zostawili. Ponieważ na noc wszystkie patrole amerykańskie wyszły, to zaczęły się troszkę, myśmy się już przestraszyli, że może być nieprzyjemnie, bo włóczą się oddziały Wehrmachtu, a byli jeńcy, troszkę się niektórzy zachowywali jak kretyni i poszliśmy sami na piechotę. Przenocowaliśmy w miejscowości koło autostrady, w piwnicy, w ratuszu, bo wszyscy się bali nam otworzyć, a nas była piątka. Nie byliśmy agresywni, bo baliśmy się, że taki z oddziałów niemieckich może zajść i zrobić duże przykrości, nazwijmy delikatnie.
Jeszcze o jednej rzeczy zapomniałem, incydencie w czasie ewakuacji. Jak myśmy szli kolumną, a na niebie szalały amerykańskie samoloty, chyba to były P 40, nie wiem, one miały gwiaździste silniki, na czerwono pomalowane osłony gwiaździstych silników, Niemcy to nazywali jabo, jak bombek. Jak myśmy szli kolumną do Annabergu, dopadł nas klucz pięciu i w pierwszej chwili zobaczyli kolumnę, spikowali i poszła seria, ale na szczęście obok szosy. Myśmy mieli później, z Czerwonego Krzyża otrzymaliśmy sorty mundurów amerykańskich, to były płaszcze amerykańskie, spodnie amerykańskie. Płaszcze były z I wojny światowej, z II wojny światowej, bez guzików, tylko z cywilnymi guzikami i czapeczki charakterystyczne pod hełm. Już następne samoloty nie strzelały, tylko to było takie przyjemne uczucie, jak cała piątka przedefilowała, skrzydłami pomachali i poszli. I później nasi Niemcy, jak widzieli samoloty, ci wachmani, to krzyczeli żeby machać. Jak byliśmy w Plauen, z Plauen pojechaliśmy własnym sumptem do Zwickau, poprosiliśmy po prostu żołnierza amerykańskiego, żeby nas przewiózł do Zwickau. Z Zwickau zabrał nas samochód do Gera, gdzie był obóz dla byłych jeńców wojennych i tam już byliśmy w obozie dla byłych jeńców wojennych. To jest mniej więcej wszystko, co mogę powiedzieć. Chciałbym podziękować panom, że umożliwiliście mi to opowiadanie, które mam nadzieję nie zaginie. Nie wiem, czy było ciekawe, czy to wydać można, ale trzeba pamiętać, że to jest opowiadanie wtedy szesnastoletniego żołnierza, który, niestety, był przeciętny, nie był żadnym bohaterem ani nic, tylko przeciętny. Jeden z przeciętnych, który przeżył.
Warszawa, 3 maja 2005 roku
Rozmowę prowadził Krzysztof Miecugow