Jadwiga Uzdowska „Gienia”
Jadwiga Uzdowska, pseudonim „Gienia”, urodzona 15 sierpnia 1911 roku w Warszawie, łączniczka w wydziale saperów.
- Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września 1939 roku byłam mężatką. Mój mąż był porucznikiem, oficerem zawodowym w 1 Pułku Szwoleżerów. Był ranny w czasie wojny.
- Jaką szkołę pani skończyła?
Gimnazjum Anny Jakubowskiej, maturę zdałam w 1929 roku. Najpierw byłam na prawie, potem przeniosłam się na historię. Zaczęłam pracować w tak zwanej „Myśli Mocarstwowej”. To była organizacja akademicka, do której zresztą należał też Jerzy Giedroyć z Paryża. Prezesem był [Rajmund] Piłsudski, bratanek marszałka. Pracowałam tam trzy lata, potem miałam przerwę. Wtedy załatwiłam sobie magisterskie egzaminy i zaczęłam pisać pracę dyplomową z historii. Zaczęłam pracować w zarządzie miejskim w wydziale finansowym. Pracowałam do wybuchu wojny, potem wzięłam bezpłatny urlop z biura i przeszłam na etat do AK do wydziału saperów.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Akurat ekspediowałam moją najstarszą córkę i mamę do Wesołej pod Warszawą. Załatwiłam mieszkanie dla mojej matki i dla córki, żeby nie były w Warszawie, bo uważałam, że Warszawa będzie najbardziej bombardowana. Jak rano wstałyśmy, usłyszałyśmy przez radio, że zaczęła się wojna, Niemcy przekroczyli granicę polską. Mąż był już wtedy poza Warszawą, chyba pod granicą.
- Kiedy pożegnała się pani z mężem przed wojną?
To było po 20 sierpnia. Mój mąż nie był na wojnie z pułkiem, tylko był pod granicą w kawalerii dywizyjnej dywizji piechoty, nie pamiętam, której. Był z majorem Motzem, który zginął 5 września. Mąż objął dowództwo oddziału, miał potyczki, w końcu przyszedł do Warszawy. Potem dostał rozkaz przejścia do Modlina. Jego oddział przewoził broń z Palmir do Modlina. Wtedy miał potyczkę z Niemcami, został ranny. Umieścili go w szpitalu na Emilii Plater, wtedy znowu zetknęłam się z mężem.
- To już było po kapitulacji Warszawy?
Nie, kapitulacja Warszawy była później. W każdym razie wiem, że miałam zawieźć mu cywilne ubranie, bo bał się, nie chciał iść do niewoli. Pamiętam, że kiedy Niemcy najbardziej atakowali Warszawę, to miałam jechać z jego garniturem do szpitala.
Nie. Potem jak poszłam, to znalazłam go w piwnicy. Zjeżdżał po poręczy do piwnicy, bo nie miał go kto sprowadzić, a był słaby, więc podobno oparł się o poręcz i zjechał jakoś. Potem zabrałam go do domu, ale z powrotem musiałam oddać go do szpitala, bo powiedzieli, że jak go ktoś zdradzi, to Niemcy mogą go zabić w łóżku, jako ukrywającego się oficera. Wtedy poszedł do Szpitala Ujazdowskiego, dopóki Niemcy nie otoczyli szpitala i nie zabierali oficerów do niewoli. Mąż uciekł ze szpitala, przyszedł do domu i wtedy się już ukrywał jako Witold Groszkowski. Wtedy zaczął kontakty z Wandą Nowicką od saperów, która potem była moją kierowniczką. Mąż miał sklep z bardzo dużą piwnicą, w której zgodził się mieć dla nich magazyn. Później zaproponowali mu wyrób termitów, to znaczy bomb zapalających. Kuzyn zrobił mi taką atrapę. Od tego zaczął się nasz kontakt z saperami.
- Co działo się z pani córką i z mamą? Wróciły wtedy do Warszawy?
Mama wynajęła jakąś furmankę i przyjechały, jak już Niemcy weszli do Wesołej i do Warszawy. Mieszkaliśmy na Częstochowskiej, a mąż miał sklep na Białobrzeskiej.
Materiały piśmienne, chemia, kosmetyki. Mąż prawie nie siedział w tym sklepie, bo miał inne zajęcia. Od razu zaczęli organizować 1 Pułk Szwoleżerów. Potem też przeszedł na etat do saperów. Ostatni przydział miał w „Kedywie”. Nie brał udziału w Powstaniu, bo 2 marca miał wypadek, połamał sobie nogi, uciekając przed Niemcami. Jak dotarł na Koźlą, skakał po dachach, zeskoczył z pierwszego piętra na podwórko, połamał sobie obydwie nogi i dlatego nie brał udziału w Powstaniu, bo miał jeszcze nogę w gipsie. Cały czas byłam w tym wydziale, miałam przydział do Łowickiej, potem bardzo krótko byłam łączniczką szefa sztabu saperów. Jak mój mąż miał wypadek, to szef nie chciał żebym dla niego pracowała, bo byłam spalona, więc zostałam łączniczką komendanta szkoły podchorążych, pseudonim „Franek”. Akurat kończył się kurs jednej klasy. Wtedy też kurs skończył kuzyn mojego męża Waldemar Uzdowski. Mój syn załatwiał z Muzeum Powstania Warszawskiego, żeby umieścić go na tablicy.
- Proszę powiedzieć, czym zajmowała się pani w konspiracji?
Byłam u pani Wandy Łowickiej, to był transport, zaopatrzenie. Na przykład wysyłaliśmy materiały wybuchowe - na dole były granaty, który przysypywało się farbą malarską, ubijało bardzo silnie w beczkach, żeby Niemiec nie mógł wbić bagnetu - póki tego Niemcy jakimś sposobem nie odkryli. Wtedy wysyłaliśmy transport w bardzo ciężkich warunkach, bo otoczony proszkami do prania w drewnianych skrzynkach. Porucznik „Mietek” - nie wiem, jak się nazywał - był wykładowcą w mojej klasie. Skończyłam klasę, którą zaczęła moja koleżanka, ja przyszłam na jej miejsce. Potem miałam swoją klasę złożoną z sześciu chłopców, nawet nie pamiętam ich pseudonimów, bo to były dosłownie dwa miesiące.
- Jak wyglądała nauka, czego dokładnie ich uczyli?
Nie wiem, mam wrażenie, że szkolili ich jak saperów. Wiem, że jak „Waldi” skończył tę podchorążówkę, to bardzo chętnie przyjęli go do jakiegoś wydziału. On nie miał żadnej łączności, my nic nie wiedzieliśmy o wybuchu Powstania. Nie mógł dojść do swojego punktu zbornego na Placu Narutowicza, mieszkał na Chmielnej, więc zgłosił się do jakiegoś oddziału, w którym potem walczył. Zginął na Bielańskiej, niedaleko banku.
- Proszę powiedzieć, co w czasie okupacji było państwa legalnym źródłem utrzymania?
Mąż prowadził sklep, a potem obydwoje byliśmy na etacie w AK. Pracowałam w zarządzie miejskim w wydziale finansowym, ale wzięłam tam bezpłatny urlop i przeszłam do AK na etat do wydziału saperów.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Na ulicy Siennej, gdzie mieliśmy zbiórkę i czekaliśmy na kontakt z naszym dowództwem. Tymczasem wszystkie się rozbiegły, tylko nas trzy tam zostały, jak przyszedł adiutant Niepokulczyckiego, Sztukajtis, który zresztą zginął w czasie Powstania. Kazał nam wtedy przejść na Kopernika. My tam przeszłyśmy, ale też nikt tam się do nas nie zgłosił. Wracając z powrotem na Sienną, spotkałyśmy porucznika Chwackiego, to był saper, który miał oddział na Pradze. Strasznie się ucieszył, bo nie miał łączniczek. Tam kilka dni byłyśmy łączniczkami u kapitana Chwackiego, który w czasie Powstania miał pseudonim „Apollo”. Dlatego go zapamiętałam, bo śmieszył mnie ten jego pseudonim. Tam byłyśmy kilka dni, jak spotkałyśmy majora Eysmonta, który koniecznie nas ciągnął, żebyśmy przyszły kręcić trotyl do granatów, zresztą ku wielkiemu niezadowoleniu Chwackiego, bo my się trzy razem trzymałyśmy, nie chciałyśmy się rozłączać, a on chciał, żeby choć jedna została u niego, ale my wszystkie trzy tam przeszłyśmy. Tam, póki nie zatrułam się trotylem, to kręciłam go na Siennej.
- Jak wyglądało kręcenie trotylu?
To były maszynki do mięsa przykręcone do stolika. Wsypywało się trotyl. Produkcja granatów powstańczych wyglądała w ten sposób: jedne szyły z materiału woreczki, my kręciłyśmy trotyl, niektórzy rozcinali śruby, gwoździe na drobne kawałki, potem wsypywali trotyl, kawałki metalu, a w środku był zapalnik. Mieliśmy nawet miotacze ognia, ale zmontowali tylko kilka egzemplarzy, nie wszystkie były zmontowane, dlatego, że dla bezpieczeństwa miotacze ognia miały każdą część w innym magazynie i nie zawsze można było mieć dostęp do tego. Mieliśmy magazyn na tyłach obecnego Pomnika Powstańców koło Długiej. To była po prostu wynajęta duża łazienka. Mieliśmy mieszkanie, pokój z kuchnią, gdzie niby ktoś mieszkał, ale właściwie tylko my tam przychodziliśmy. Punkty były w różnych miejscach. W czasie Powstania robili granaty nie w metalowej osłonie, tylko w płótnie.
- Jak się nazywały pani koleżanki?
Jedna to była „Billy”, Polka, która przed wojną przyjechała z synem do Polski z Ameryki. Nie miała jeszcze obywatelstwa amerykańskiego, tak że jak wojna wybuchła, to syna, który miał amerykańskie obywatelstwo, wypuścili, on zresztą potem w czasie wojny był lotnikiem, a ona musiała tutaj zostać i też pracowała w saperach. Druga to była Hanka Kwiatkowska, pseudonim „Hanka”.
- Czy znały się panie z czasów okupacji?
W czasie okupacji, jak zaczęłam pracować w wydziale saperów, to wtedy miałam z nimi kontakt. „Billy” mieszkała na Pradze, to przed Powstaniem zamieszkała u mnie i czekałyśmy na wybuch Powstania. Ale jak Powstanie wybuchło, to nawet nie wiedziałyśmy, że tego dnia ma być Powstanie. Dowiedziałyśmy się dopiero od właścicielki mieszkania na Siennej, która miała stragan przy hali Mirowskiej. Tam przyszli powstańcy, jeszcze bez opasek, mówili: „Wynoście się do domu, bo o piątej wybuchnie Powstanie.” Przyszła do nas i powiedziała: „Słuchajcie, Powstanie o piątej ma wybuchnąć.” Dopiero od niej się dowiedziałyśmy. Czekałyśmy i przyszedł Sztukajtis. Potem jak zbombardowali PKO, to Niepokulczycki mnie i „Hankę” przesłał na drugą stronę alej Jerozolimskich i byłyśmy u koleżanki Janiny Szabatowskiej, gdzie też tworzyli granaty. W bibliotece publicznej na Koszykowej w podziemiach kręciłyśmy trotyl. Byłam tam do końca Powstania.
- Proszę powiedzieć, czy w czasie Powstania utrzymywała pani kontakt z rodziną? Co działo się z pani mężem?
Mój mąż, ponieważ miał połamane nogi, to jeszcze jak miał nogę w gipsie, musiałam go zabrać i był u siostry w Brwinowie. Ale jak się dowiedział, że ma wybuchnąć Powstanie, to koniecznie chciał wrócić do Warszawy. Wrócił, zgłosił się do swojej jednostki, a oni mu powiedzieli: „Chcesz, żebyśmy od ciebie szpital zaczęli?” Chodził do nich, ale ponieważ 1 sierpnia akurat padał deszcz, to nie poszedł i później już nie dostał się, bo 5 sierpnia Ukraińcy wypędzili całą ludność na zieleniak. Mąż ocalał, bo akurat poszedł do znajomych i tam pani dała Ukraińcowi butelkę wódki, mężowi kazała się położyć do łóżka, że jest chory. Ten za tę butelkę wódki zostawił męża, tylko zabrał mu zegarek. Mąż leżał tam do wieczora, nie wiedział, co się dzieje, bo tę panią z dziećmi, z dziadkiem - jej ojcem wypędzili. Wyszedł dopiero jak się ściemniło i zaczął szukać po piwnicach. W końcu zetknął się z panem, który miał niedaleko sklep z materiałami chemicznymi, wiem, że nazywał się Krzemiński, były jeszcze jakieś dwie dziewczyny, które ocalały gdzieś w piwnicy. Ponieważ naprzeciwko domu na Częstochowskiej mieliśmy działki, mąż wiedział, gdzie jest kanał włazowy, gdzie oni siedzieli. Sześć tygodni siedzieli w tym kanale, w nocy dopiero wychodzili. Mąż stamtąd został wyciągnięty przez Ukraińców, tak że ich prowadzili. Byli pijani i kłócili się, jedni chcieli ich rozstrzelać, drudzy nie, chcieli ich doprowadzić do dowództwa. Wreszcie doprowadzili do dowództwa ukraińskiego na Filtrach, tam znowu sąd nad nimi odbywał i wreszcie oddali Niemcom. Ponieważ mąż miał nogę w gipsie, z powrotem wzięli go do szpitala, a stamtąd zabrał go lekarz, który przewoził różne rzeczy. Tworzyli szpital w Milanówku, a on zdobył gdzieś konia i wóz do przewożenia chleba, którym woził rzeczy, brał różne instrumenty z Warszawy do Milanówka. Zabrał męża do Pruszkowa do mojej koleżanki, a z Pruszkowa siostra zabrała go do Brwinowa.
- Pani córka i mama były w Brwinowie?
Nie, wtedy były w Kozienicach. Przed Bożym Narodzeniem, jeszcze w czasie wojny mama dotarła do mojego brata do Pilicy, gdzie był na urlopie. Do Warszawy też nie dotarł i nie brał udziału w Powstaniu, w Pilicy był z żoną. Ponieważ mama wiedziała, że brat jest w Pilicy, to tam dotarła. Od brata dowiedziałam się, że mama tam jest, pojechałam tam z mężem. Byliśmy tam ze dwa miesiące i wróciliśmy do Brwinowa, bo nie mieliśmy potem z czego żyć, mimo że dostałam pieniądze od Niepokulczyckiego, ale to wszystko kosztowało i jak skończyły nam się pieniądze, to wróciliśmy wszyscy do Brwinowa i tam doczekaliśmy się wejścia bolszewików do Warszawy.
- Wróćmy jeszcze do czasów Powstania. Proszę powiedzieć, czym jeszcze zajmowała się pani w czasie Powstania?
To, co powiedziałam, żadnych bohaterskich czynów nie miałam.
- Jak pani przenosiła meldunki?
Jak byłam bardzo krótko u Chwackiego, to on nas wysyłał i chodziło się, ale potem to siedziałam i kręciłam trotyl, a jak byłam łączniczką Kossakowskiego, to siedziałam w PKO i pisałam na maszynie.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała kwestia wyżywienia?
My na ogół mieliśmy żywność jako tako. Przede wszystkim powstańcy zjedli stryjowi mojego męża, Uzdowskiemu z Koszykowej trzynaście koni pociągowych. Taki koń ważył kilka ton. Mięso w Śródmieściu było. Wiem, że dwa tygodnie jadłam tak zwaną „zupę-pluj” z owsa, ponieważ owies nie był przesiany, to trzeba było pluć. Była gotowana na końskim mięsie. Pamiętam, trzy razy dziennie przez dwa tygodnie jadłam tę „zupę-pluj”. Później z powrotem zaczęłam chodzić do swoich saperów, którzy już z Niepokluczyckim przeszli, mieli siedzibę na Mokotowskiej i tam moja koleżanka „Billy” prowadziła kuchnię. Chodziłam do niej, stołowałam się, mieli dosyć dobre wyżywienie, mieli masło. Nie wiem, gdzie to zdobywali.
- Jak wyglądał czas wolny? Było jakieś życie kulturalne?
Jeżeli nawet było, to nie uczestniczyłam, bo nie miałam czasu. Jak pracowałam w zarządzie miejskim, to miałam dom, dziecko, które wyjeżdżało do Kozienic dopiero jak było ciepło, a w zimie chodziło do przedszkola.
- Czy w czasie Powstania była pani na jakimś koncercie w Śródmieściu?
Nie, nie miałam kiedy, albo kręciłam trotyl albo wracałam do domu i szłam spać. Nocowałam na Siennej, tam gdzie teraz jest szpital dziecięcy chorób zakaźnych. [...] Jak kręciłam trotyl w bibliotece publicznej, chodziłam spać do stryjów, którzy mieszkali na Pięknej, a okna ich mieszkania wychodziły na Koszykową. Stryj miał zakład przewozowy na Koszykowej koło hali.
- Miała pani okazję słuchać radia w czasie Powstania?
Nie.
„Biuletyn Informacyjny” zawsze nam dostarczano. Radia, owszem, słuchałam, jak nadawali „Z dymem pożarów”, wiedzieliśmy, że to jest sygnał, tylko nas szlag trafiał, że taką straszną melodię nam nadają.
- Pamięta pani rozmowy o sytuacji politycznej?
Nie pamiętam już, to było sześćdziesiąt parę lat temu. Przejrzałam słownik kobiet działających w podziemiu, bo to redaguje moja koleżanka. Teraz ma wyjść drugi tom, pierwszy mam. [...]Najpierw moją przełożoną w AK była Wanda Nowicka, która została aresztowana, potem była Cecylia Tomaszewska-Stoposińska. Mieliśmy wyjść z Warszawy razem z nią, ale musiałam potem zaopiekować się stryjami, bo ciotka miała poharatane nogi granatnikiem, podleczone już, ale bardzo słabo chodziła, a stryj był po czerwonce. To byli rodzice Waldiego Uzdowskiego, mojego ucznia. Postanowiłam być raczej z nimi.
- Pamięta pani reakcje ludności cywilnej, spotykała się pani z ludnością cywilną?
Nie.
- Proszę powiedzieć, czy uczestniczyła pani w życiu religijnym w czasie Powstania?
Tak. Pamiętam nawet, że jakiś ślub był w niedzielę, nie pamiętam czyj. Chodziło się do kościoła.
- Do którego kościoła pani chodziła?
Nie pamiętam teraz.
- Czy spotkała pani przedstawicieli innych narodowości, na przykład Żydów, Ukraińców, Węgrów?
Nie pamiętam. Wiem, że jak się zatrułam trotylem, to nawet nie wiedziałam, dlaczego źle się czuję. Miałam sine wargi, w ogóle fatalnie się czułam. Jeńcy wydobywali trotyl z niewypałów. Dopiero jak dwóch niemieckich jeńców zatruło się i umarło, dowiedziałam się, o co chodzi i pobiegłam do Eysmonta i mówię, że się źle czuję, starłam szminkę, którą zakrywałam sine usta. Wziął mnie do lekarza. Okazało się, że miałam bardzo osłabione serce, dał mi jakiś zastrzyk, jakieś leki. Wtedy się zatrułam, bo zdaje się, zjadłam trochę tego trotylu, bo nasypało mi się na chleb, którego żal mi było wyrzucić. Pamiętam, dostaliśmy na śniadanie śledzia, strasznie mi się chciało pić. Dokończyłam ten chleb, chociaż mówię: „Ojej, jaki on gorzki.” Nie wiedziałam, że mi się nasypało trochę trotylu do kieszeni. Prawdopodobnie dlatego się zatrułam. Zresztą wszyscy, którzy pracowali przy tym trotylu, chorowali. Podobno to nie sam trotyl, ale w połączeniu z parą wodną tworzył jakieś trujące opary. Wszyscy chorowali, ale nikt nie umarł.
- Wspomniała pani o Niemcach. Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani Niemców?
Pamiętam, jak wyszłam z PKO, miałam wtedy kwaterę na Moniuszki róg Marszałkowskiej, gdzie był mały bank, gdzie nas ulokował Niepokulczycki i szłam do domu, jak spotkałam jakichś jeńców prowadzonych przez powstańców. Tylko tyle. Jak u nas chłopcy mieli atak na [niezrozumiałe], to taki biedny Jasio przyszedł ze Starówki i mówi: „Jej, wy tu macie raj na ziemi, jak tam u nas strasznie było.” Biedny, zginął wtedy na Moniuszki. Ocalałam dzięki koleżance Kiwerskiej, żonie pułkownika Kiwerskiego, który zginął na Wołyniu. Iza wybiegła z pokoju i woła: „Chodźcie, samoloty lecą.” Podgrzewałam płatki owsiane dla chłopaków na śniadanie, które nam przynieśli z „Adrii”, gdzie była nasza kuchnia i nawet nie miałam ochoty się ruszyć. Ona instynktownie skoczyła do takiej grubej ściany przy ubikacji: „Chodźcie tu do mnie, chodźcie!” W ostatniej chwili z Krystyną skoczyłyśmy tam. Za chwileczkę jak bomba rymnęła, nie było czym oddychać, jak opadły gruzy, to po gruzach mogłam przejść na ulicę, gruz był pod pierwsze piętro, dosłownie parę metrów od nas. Wtedy właśnie Niepokulczycki kazał mi przejść na drugą stronę Alei Jerozolimskich i poszłam do Szabatowskiej.
- Jak wspomina pani przejście Alejami Jerozolimskimi?
Trzeba było biec po ulicy. Jak Niemcy podjeżdżali, od Marszałkowskiej zaczęli strzelać, to nie wolno było przechodzić, wtedy zatrzymywali ruch. Pamiętam, mieliśmy przepustkę od szefa, to było w nocy. Były straszne sceny, bo wszyscy ludzie chcieli uciekać na drugą stronę alei, bo myśleli, że tam będzie bezpieczniej i odbywały się tam dantejskie sceny. Jak był ostrzał, to nie przepuszczali, trzeba było czekać, a potem przepuszczali partiami, najpierw przepuszczali z przepustką, a potem dopiero tych bez przepustek. My w nocy przeszłyśmy i później piwnicami dotarłyśmy na Marszałkowską, gdzie miałyśmy swoją kwaterę i tam była Szabatowska. Nocowałam wtedy na Pięknej czy na Koszykowej, gdzie jest duża księgarnia, tam była znajoma mojej koleżanki Kwiatkowskiej. Jak było największe bombardowanie Warszawy przed samą kapitulacją, tam wyleciały szyby i wtedy poszłam nocować do stryjów mojego męża na Piękną.
- Proszę powiedzieć, czy pamięta pani moment zrzutów?
Pamiętam, bo wtedy chowaliśmy Sztukajtisa, który zginął chyba na Mokotowskiej. Był jego pogrzeb. Na tyłach restauracji aktorek w Alejach Ujazdowskich był duży pusty plac, gdzie chowali ludzi. Tam pochowało się Sztukajtisa. W czasie jego pogrzebu były zrzuty. My patrzyliśmy przerażeni, bo myśleliśmy, że to ludzie zeskakują, a to były pojemniki. Niemcy zaczęli strasznie strzelać, a byli w Alejach Ujazdowskich. Musieliśmy przerwać pogrzeb, który dokończyliśmy dopiero jak się uspokoiło. Wtedy jeden jedyny raz widziałam zrzuty z samolotów. To było przeżycie. Moja jedna córka była chrzczona w nylonie ze spadochronu powstańczego, a starsza córka miała do komunii sukienkę ze spadochronu, bo dostałam cały trójkąt ze zrzutów. Mam schowane na pamiątkę sukienki ze zrzutów.
Tak, po wojnie.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani Niepokulczyckiego, jakim był człowiekiem?
Jak to w okupacji, miałam z nim bardzo mały kontakt, dopiero w czasie Powstania przez kilka tygodni, nie wiem, ile to trwało, bo już nie pamiętam, jak urzędowaliśmy w PKO. Zresztą my z Hanką przeprowadzałyśmy Niepokulczyckiego, Sztukajtisa i Kossakowskiego, ponieważ znałyśmy piwnice, którymi się szło. Po wojnie nie miałam z nim kontaktu, dopiero byłam na jego pogrzebie w Brwinowie. Jego żona, matka i synowa mieszkały w Milanówku, ale w strasznych warunkach, miały straszny reumatyzm, bo tam była okropna wilgoć. On później zamieszkał w Brwinowie, nie chciał być pochowany na cmentarzu wojskowym, zresztą tak jak mój mąż nie chciał być pochowany z komunistami, jest pochowany w swoim grobie rodzinnym na starych Powązkach.
- Proszę powiedzieć, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Kiedy bomba prawie mnie zasypała, gdyby nie ta koleżanka, która zawołała rozpaczliwym tonem: „Do mnie, chodźcie do mnie!” My skoczyłyśmy, to było parę kroków. To chyba było najgorsze przeżycie, bo więcej takich nie miałam, zawsze byłam bezpieczna. W piwnicy w bibliotece publicznej był bardzo dobry schron. Pamiętam też, to było okropne wrażenie, gdy było ostatnie bardzo silne bombardowanie, musiałam siedzieć tam do zmroku, było zupełnie ciemno, kiedy wracałam na kwaterę na Koszykową i nadepnęłam na jakiegoś trupa. Przeraziłam się, bo po ciemku nie widziałam. Przychodzę, a moja koleżanka mówi: „Idę nocować do mojej przyjaciółki.” To mówię: „Ja w takim razie idę nocować do stryjów.” Tu mieliśmy cały pokój zasypany szkłem, już tam nie można było być. Zresztą u stryjów mieszkanie chyba też już było bez okien.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie?
Dobrych wspomnień nie miałam. Jak człowiek wychodził na ulicę, to nie wiedział, czy wróci. Najgorsze wspomnienie z czasów okupacji to był chyba początek Oświęcimia. Była łapanka mężczyzn, Polaków w Warszawie. My jakoś dowiedziałyśmy się o tym. Mój mąż sobie poszedł spokojnie na obiad do stryjów, a telefonu nie było i my z teściową nie wiedziałyśmy, czy go nie złapali, bo go nie było. Wreszcie się zjawił. Patrzymy, stoimy na balkonie, idzie mój mąż, to go obydwie zwymyślałyśmy. Przeżył tę łapankę przez małego chłopca, szedł Alejami Jerozolimskimi i ten chłopak mówi: „Proszę pana, łapanka jest, niech pan wejdzie tu na górę.” Zaprowadził męża na strych, gdzie była komórka pełna masek gazowych. Przed wojną właściwie myślało się tylko o masce gazowej, obawiano się, że będą gazy trujące, których zresztą nie używali. Tam mąż przeżył całą łapankę, jak się skończyło, to zamiast wrócić do domu, poszedł do stryjów, gdzie zatrzymali go na obiedzie i dopiero potem przyszedł do domu. Pamiętam, że to było okropne przeżycie, bo człowiek nie widział, co się z nim dzieje.
- Czy jest jakiś obraz z czasów Powstania, który szczególnie utkwił pani w pamięci?
Trudno mi powiedzieć. Przyznam się szczerze, że cały czas nie bałam się, to mi wytknęła moja szefowa. Byłam przekonana, że mi się nic nie stanie i dlatego się nie bałam, byłam przekonana, że przeżyję. Nie zapomnę, jak szłam z koleżanką w czasie oblężenia Warszawy, miałam kontakt z pułkownikiem pułku piechoty, który przyniósł rozkaz dla męża, żeby pojechał ze swoim oddziałem do Modlina. Zaprosił mnie, żebym przyszła, to dostanę konserwy, bo mają zapas. Tak się zaczęło, nosiłyśmy im jajka, masło, jak dostałyśmy. Poszłyśmy do nich po mąkę. Szłam z koleżanką, a ona mówi: „Wiesz co, zawsze za stanik sobie wkładam kartkę, do kogo mają zadzwonić, jak mi się coś stanie.” Mówię: „Czego się boisz, przecież idę z tobą, to powiem, kto ty jesteś. Mnie się nic nie stanie.” Lecą samoloty, przechodzimy przez plac, a ona buch na ziemię, na ten piach. Mówię: „Czyś ty zwariowała? Ubrudzisz się, jak nie wiem co.” Stałam nad nią. Nie bałam się, ale to prawdopodobnie wyobraźni.
- Proszę powiedzieć, co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania, jak ze stryjostwem wyszła pani z Warszawy?
Ponieważ plecak mi zawaliło na Moniuszki, to uszyłam sobie z czegoś plecak. Wiele rzeczy zamurowaliśmy, zresztą ten, co zamurował, to potem wszystko rozkradł i tak nic nie zostało. Wychodziliśmy do Pruszkowa. Ponieważ miałam wtedy trzydzieści trzy lata, to ciotka zrobiła mi ciążę, jakieś spódnice zabandażowała mi bandażem elastycznym i udawałam ciążę. W Pruszkowie nocowaliśmy dwie noce. Ciotka znalazła oszklony bunkier, siedziałyśmy na ławce, a nogi trzymałyśmy na jakimś stołeczku, żeby nas wszy nie oblazły. Z Warszawy wychodziłyśmy dopiero 9 października, a już ile ludzi przeszło przez Pruszków? Powiedzieli mi, że pielęgniarka Ukrainka wyprowadza ludzi na zewnątrz za łapówkę. Poszłyśmy z ciotką do niej, ciotka miała tak zwaną świnkę, a ja wzięłam pierścionek. Ona mówi: „Dobrze, ale ja już dzisiaj mam ludzi, musicie poczekać, tylko siedźcie tu koło mnie, bo inaczej mogą was zabrać do wagonu.” Siedziałyśmy u niej, wszedł znajomy, Piasecki, z Czerwonego Krzyża, którego poznałam u koleżanki Izy Nagórskiej, wtedy Domańskiej. Ona też była w Czerwonym Krzyżu. Mówię: „My się znamy. Gdzie myśmy się poznali?” Nie mogliśmy sobie przypomnieć. W końcu mówię: „Przecież u Izy Domańskiej.” Mówi: „Szukam swojej rodziny, zaraz Izę tu przyślę, bo Iza jest tutaj.” Iza nas wpisała, stryjów i mnie, jako swoją rodzinę, bo mogli wyprowadzać na wolność rodziny. Później przyjechał oficer w bardzo dobrym humorze. Wypytał się, gdzie mąż. Mówię: „W Brwinowie.” - „W którym miesiącu ciąży jest pani?” - „W szóstym.” - „Gdzie pani ma swoje rzeczy?” Mówię: „U kuzynki na górze.” Kiwa na Piaseckiego: „Niech pan przyniesie rzeczy tej pani, przecież pani jest w ciąży, nie może dźwigać. A teraz niech pan idzie po dorożkę, przecież pani piechotą nie pójdzie.” Zdaje się, że jako jedyni wyjechaliśmy z Pruszkowa dorożką. Nawet nie pytał się, czy mamy pieniądze, ale dorożkę nam zafundował, kazał sprowadzić. Ze stryjami wsiedliśmy do dorożki i pojechaliśmy do Brwinowa. Piasecki swoją rodzinę wyciągnął dopiero z wagonu. Jak ten oficer nas po dżentelmeńsku wyprawiał, to drugi z pejczem chodził z psem i ostatnich ludzi wyganiał do wagonów. Dopiero potem zaczęli łapać warszawiaków po okolicznych miejscowościach, wywozić do Pruszkowa i w głąb Polski.
- Dlaczego tak późno wyszła pani z Warszawy?
Bo czekaliśmy do ostatniej chwili. Dopiero jak przyszli i powiedzieli, że w sąsiednim domu Ukraińcy wypędzali ludzi, to nie chcieliśmy narażać się na to i dlatego zdecydowaliśmy się już wyjść.
- Jak wtedy wyglądało opustoszałe miasto?
Miasto wyglądało nie tak, jak później 18 styczna, gdy przyszliśmy do Warszawy. Wtedy to były wydeptane ścieżki w piętrowych gruzach, bo przecież Niemcy palili i wysadzali wszystko po Powstaniu. W czasie Powstania mniej zniszczyli, niżeli po Powstaniu, kiedy systematycznie dom za domem palili albo wysadzali w powietrze.
- Pamięta pani, co pani czuła jak wtedy opuszczała Warszawę?
Czy ja wiem… Przede wszystkim czułam złość i zmęczenie. Szło się piechotą z Chmielnej na Dworzec Zachodni. Stryj mego męża mieszkał koło Żelaznej i stamtąd szliśmy piechotą na Dworzec Zachodni.
- W Brwinowie odnalazła pani całą swoją rodzinę?
Mój mąż miał sześciu stryjów, ale nie wszyscy żyli i nie wszyscy tam byli. Jak przyszliśmy do siostry mojego męża do Brwinowa, to już u nich byli warszawiacy z Powstania. Jej mąż miał fabrykę pończoch i jego robotnicy przyszli tam do niego, już miał z dziesięć osób i była jego rodzina. Potem przyjechał jeden stryj z żoną, potem drugi stryj, właściwie oni razem się trzymali, Stanisław z Aleksandrem. Tam byliśmy z mężem do 18 stycznia, kiedy przywędrowaliśmy do Warszawy i już tu zostaliśmy.
- Gdzie państwo mieszkaliście?
Był dom na Nieborowskiej. Była fabryka pasty do obuwia „Kaluf”. Wybudowali dom i my mieliśmy tam zamieszkać. Ponieważ mieszkaliśmy w domu z piecami, to sobie wymyśliliśmy, że sprowadzimy się do mieszkania, gdzie będzie centralne ogrzewanie i nie będziemy potrzebowali kupować kradzionego węgla. Tam zamówiliśmy sobie mieszkanie. Nie zdążyliśmy się wprowadzić, jak Niemcy zabrali im ten dom na szpital dla ozdrowieńców, który mieścił się w gimnazjum Szachtmajerowej na Białobrzeskiej. Jak my przyszliśmy, to mieszkanie, które zamówiliśmy było puste jeszcze, bo w kuchni było wybite okno, a już wszystko było zajęte przez różnych ludzi, którzy przylecieli wcześniej bo mieli bliżej. Tam mieszkaliśmy, póki nie przeniosłam się niepotrzebnie na Nowowiejską, obok Krzywickiego. To były bloki wojskowe. Żona weterynarza Bylinowa zapytała: „Słuchaj, mieszkasz tutaj?” - „Niemcy nas nie wyrzucili, to nasze władze też nas nie wyrzucą.” Niestety, nasze władze nas wyrzuciły. Tak, że jak mieszkałam na Nieborowskiej, to oddałam mieszkanie mojej bratowej, a sama przeniosłam się na Nowowiejską, a potem dziewięć lat mieszkaliśmy na działkach, dopiero tu dostaliśmy mieszkanie.
- Czy po wojnie była pani represjonowana?
Raczej nie, bo mój mąż się nie przyznał do AK i ja się nie przyznałam. Mąż w ankietach nie pisał, że pracował, że był w AK, że był gdziekolwiek, tylko pisał, że prowadził sklep. Wcale się nie przyznał. Przyznał się, że był ranny w 1939 roku. Jak mieszkaliśmy na Nowowiejskiej, to nas sekowali, żebyśmy się wyprowadzili. Zabrali nam jeden pokój, potem drugi pokój, z trzypokojowego mieszkania został nam jeden pokój, jeszcze nam zatruwali życie, to się wynieśliśmy na działki do takiego drewniaka i tam dziewięć lat mieszkaliśmy. Tylko takie represje miałam, bo my się nie przyznawaliśmy do AK.
- Czy na zakończenie chciałaby pani dodać coś na temat Powstania? Czy żałuje pani czegoś?
Nie. Zawsze jakoś szczęśliwie wychodziliśmy cało, więc nie mogę narzekać, bo jednak ludzie mieli dużo gorzej. Moja koleżanka szkolna trzy lata siedziała w Oświęcimiu, to jest dużo gorzej, ma zupełnie zrujnowane zdrowie. Jakoś szczęśliwe przeżyłam 1939 rok, bo akurat wtedy, kiedy bomba upadała w sąsiedni dom, nocowałam u koleżanki, bo nam się z bratem przykrzyło w pułku. Mieszkaliśmy na Szwoleżerów w pułku. Koleżanki zaprosiły nas, bo też im się przykrzyło i mieszkaliśmy na Fabrycznej. Jak było największe bombardowanie Warszawy, to w sąsiedni dom uderzyła bomba. Na Moniuszki ocalałam dzięki koleżance. Nie mogę narzekać, inni ludzie mieli gorzej.
Warszawa, 4 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski